Doktor Strange niewątpliwie jest ciekawym bohaterem, dającym scenarzystom sporo miejsca do popisu. Niestety sprawia to również, że część z nich wiedziona rozkoszną wizją abstrakcyjnych magicznych światów, zwyczajnie się zagalopuje. Tak, jak Mark Waid w drugim tomie przygód Mistrza Magii z linii wydawniczej Marvel Fresh.
Czy Galactus jest magiczny, czy wysoki?
[Barry Kitson, Jesús Saiz, Mark Waid „Doktor Strange #2” - recenzja]
Doktor Strange niewątpliwie jest ciekawym bohaterem, dającym scenarzystom sporo miejsca do popisu. Niestety sprawia to również, że część z nich wiedziona rozkoszną wizją abstrakcyjnych magicznych światów, zwyczajnie się zagalopuje. Tak, jak Mark Waid w drugim tomie przygód Mistrza Magii z linii wydawniczej Marvel Fresh.
Barry Kitson, Jesús Saiz, Mark Waid
‹Doktor Strange #2›
O tym, że zawiadujący serią o doktorze Strange′u Mark Waid lubi zaszaleć, wiadomo nie od wczoraj. Nie tylko mąci w życiorysach postaci, stawiając im na drodze pokręcone przeszkody, ale także ciągnie go by zabawić się konwencją, sukcesywnie burząc ściany między rzeczywistością a świtem wymyślonym. To on sprawił, że Fantastyczna Czwórka spotkała Boga w osobie Jacka Kirby′ego. Tu na szczęście na tego typu szaleństwo się nie porywa, choć nie można powiedzieć, by momentami go nie poniosło.
Pewnego dnia w domu znudzonego Strange′a zjawia się przedziwny gość. Jego oryginalność wynika nie tyle z faktu, że posiada cztery ręce, ale w buńczuczny sposób żąda, by doktor wyjawił mu sekret tego, w jaki sposób Ziemia przeżyła wizytę Galactusa. Sprawa jest pilna, bo Pożeracz Planet ma właśnie ochotę nasycić się jego ojczystym globem. Być może gdyby poprosił Mistrza Magii o pomoc, ten by mu nie odmówił, ale ponieważ wszystko zostało wypowiedziane w tonie rozkazu, Strange się zawziął i pokazał przybyszowi przysłowiową figę z makiem. Ten był jednak zdesperowany i przy pomocy magicznych artefaktów znalezionych u naszego bohatera postanowił zatrzymać Galactusa w pojedynkę. A w zasadzie nie tyle zatrzymać, co zlikwidować problem. Przeniósł go więc do otchłani Mistycznych Krain. Strange natychmiast poleciał za nim, przewidując, że zetknięcie się magicznego świata pozabytowego z potężną istotą ze świata nauki ani chybi doprowadzi do gigantycznego kataklizmu.
I w sumie sytuacja ta wpisuje się w wieloletnie tradycje Marvela, tyle tylko, że nie bardzo ją kupuję. Wiem, że czasem trzeba przymknąć oko na to, co się dzieje w świecie superbohaterów, ale tu jakoś nie mogę. A to dlatego, że nie bardzo wiadomo na czym ma polegać ów gigantyczny kataklizm. Ot, Galactus w sferze magicznej robi to samo, co w naszej – pożera światy. To już samo w sobie sprawia, że gdziekolwiek by się nie znajdował, stanowi spory problem. O wiele bardziej przeszkadza mi jednak uznanie go za przedstawiciela nauki. Kto, jak kto, ale ogromny, stary jak wszechświat byt o kosmicznej mocy, żywiący się planetami i poruszający się niewidzialnym statkiem kosmicznym wielkości układu słonecznego, jak dla mnie w pierwszej kolejności powinien być kwalifikowany do świata magicznego. Jak jednak rozumiem, chodziło o sprawienie wrażenia kolejnego ultrazagrożenia, które wymaga interwencji całej rzeszy istot o nadprzyrodzonych zdolnościach. W efekcie czego można poupychać mnóstwo znanych postaci na jednej stronie.
Tymczasem gdyby scenarzysty nie poniosło i chciał zabawić się w bardziej kameralną historię, pomysł z tym, by doktor Strange został heroldem Galactusa w magicznym świecie wydaje się oryginalny i ciekawy. Jakkolwiek bym bowiem nie krytykował Waida, to muszę przyznać, że na płaszczyźnie pierwotnej idei scenariusza miał on prosty, ale genialny przepis na epicką przygodę. Spokojnie mógłby kontynuować intrygi Mephisto czy Dormammu, związane z obecnością Galactusa w ich domenie, ale bez chaosu bitewnego i zalewania fabuły kolejnymi szwadronami postaci.
W drugiej części komiksu, kiedy to mamy do czynienia z pojedynczymi, krótkimi fabułami, sytuacja na szczęście ulega poprawie. Kończymy z zagrożeniami na międzywymiarową skalę i skupiamy się na drobnych rzeczach, takich jak dom będący portalem, przez który ma zamiar przedostać się kuzyn Wielkiego Cthulhu, starcie z pierwszą sztuczną inteligencją na świecie czy walka z czasem, by uratować rannego chłopca. Zwłaszcza ten ostatni epizod będzie miał dalekosiężne konsekwencje dla naszego bohatera, albowiem Strange używa prastarych i bardzo niebezpiecznych zaklęć, po które nie da się sięgnąć bez płacenia bardzo wysokiej ceny.
W tych zeszytach Mark Waid po raz pierwszy od dawna pokazuje, że potrafi także tworzyć intymne, ale bardzo emocjonalne historie. Dzięki temu Strange staje się bardziej ludzki. To ważne, bo w natłoku magicznych wydarzeń często zapomina się, że mamy do czynienia z istotą z krwi i kości, która również przeżywa swoje traumy.
Niestety i tu nie wszystko się udało. Ocenę zaniża przedruk „Annuala” z halloweenową opowieścią, która jest nie tylko wyjątkowo miałka, co po prostu głupia. Szczęśliwie nie ma znaczenia dla przebiegu głównonurtowych wydarzeń, zwłaszcza, że za scenariusz nie odpowiada tu Mark Waid, a Tim Howard i Pornsak Pichetshote.
Od strony graficznej „Doktor Strange” prezentuje solidną średnią, do której zaczyna nas już przyzwyczajać Marvel Fresh. Aczkolwiek tym razem znalazło się miejsce dla kilku epickich rysunków, które może nie przejdą do historii komiksu, ale cieszą oko. Dotyczy to zwłaszcza Galactusa pożerającego kolejne magiczne światy, a także jego spotkanie z Dormammu.
Ostatecznie tom drugi przygód Strange′a nie jest złą pozycją, bo jego lektura nie stanowi większych trudności, niemniej w jej trakcie doskwierała mi uporczywa myśl, że z pomysłów Waida można było wycisnąć więcej. Należałoby się tylko uwolnić od myślenia w kategoriach superbohaterskich szablonów. Niestety, mam wrażenie, że coraz mniej autorów zatrudnianych przez Marvela to potrafi.