„Imperatyw Thanosa” to wielki finał kosmicznej sagi autorstwa Dana Abnetta i Andy′ego Lanninga. Wielki w sensie rzeczywistym i metaforycznym. Oto blisko 500 stron po brzegi wypełnionych akcją.
Cała nadzieja w Thanosie
[Dan Abnett, Tan Eng Huat, Timothy Green II, Andy Lanning, Miguel Sepulveda „Imperatyw Thanosa” - recenzja]
„Imperatyw Thanosa” to wielki finał kosmicznej sagi autorstwa Dana Abnetta i Andy′ego Lanninga. Wielki w sensie rzeczywistym i metaforycznym. Oto blisko 500 stron po brzegi wypełnionych akcją.
Dan Abnett, Tan Eng Huat, Timothy Green II, Andy Lanning, Miguel Sepulveda
‹Imperatyw Thanosa›
Dla jednych jest to dobra wiadomość, dla innych niekoniecznie. Wszystko zależy od tego, czego oczekujecie od Marvela. Jeśli wiekopomnych, epickich pojedynków ultrapotężnych bohaterów z nie mniej ultrapotężnymi przeciwnikami, to pozycja w sam raz dla was. Są Strażnicy Galaktyki, Kree, Inhumans, Silver Surfer, a nawet Galactus oraz Przedwieczni. I oczywiście on – Thanos. Gorzej, jeśli od spektakularnych wybuchów w kosmosie wolicie barwnych bohaterów, którzy do zwycięstwa potrzebują czegoś więcej, niż stalowe muskuły i kolorowe promienie strzelające z dłoni.
Mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją „Domeny królów”. Black Bolt i Vulcan zginęli w kosmicznym wybuchu. Pozostał po nich Uskok, czyli rozdarcie przestrzeni prowadzące do innego wymiaru. Szybko okazało się, że nie jest to miłe miejsce. Oto świat, w którym śmierć zginęła, a od pęczniejącego życia przestaje się w sobie mieścić. Dlatego spaczeni odpowiednicy naszych superbohaterów z ulgą przyjęli fakt, że mogą zainfekować inne krainy. W ślad za nimi z pęknięcia wyłażą przeraźliwe stwory rodem z mitologii Lovecrafta. Choć kosmiczne mocarstwa rzuciły wszystkie siły, by stawić czynny opór, pokonanie napastników, którzy nie mogą umrzeć okazuje się praktycznie niemożliwe. Jedynym ratunkiem dla świata może być tylko ten, który pokochał śmierć i stał się jej ambasadorem, czyli Thanos. A tak się złożyło, że właśnie z rąk jego oblubienicy wyrwał go Powszechny Kościół Prawdy.
Choć tytuł albumu w całości będzie poświęcony eventowi „Imperatyw Thanosa”, tak naprawdę zajmuje on mniej więcej jedną trzecią komiksu. W dalszej części otrzymujemy przygody totalnie najpotężniejszej drużyny superbohaterów we wszechświecie, którym Avengers mogą buty czyścić, czyli Anihilatorów. W jej skład wchodzą Silver Surfer, Gladiator, Ronan Oskarżyciel, Quasar i Beta Ray Bill. W sumie są to dwie czteroodcinkowe miniserie. Dodam, że to nie koniec, ale o tym nieco później.
Zarówno wielki event, jak i przygody ultrapotężnej drużyny sprzyjają totalnej rozwałce i niezbyt wyszukanemu scenariuszowi. I tak rzeczywiście jest. Na chwilę kosmos rozbłysł od ilości wyzwalanej energii z różnej maści wybuchów i promieni wystrzelanych z rąk i oczu. Trzeba jednak przyznać, że scenarzyści postarali się, by w przypadku „Imperatywu Thanosa”, czytelnik nie zanudził się samymi starciami i zaserwowali kilka ciekawych rozwiązań fabularnych. Dotyczy to zwłaszcza samego Szalonego Tytana i jego roli do odegrania w starciu z Rakowersum, jak nazywa się świat po drugiej stronie Uskoku.
Nieco gorzej sprawa wygląda w części poświęconej Anihilatorom. Już samo założenie miniserii, by zebrać do kupy samych gigantów, był karkołomny. Zwłaszcza, że zazwyczaj z wielką mocą w tym wypadku nie idzie wielkie rozbudowanie osobowości. Dotyczy to przede wszystkim Gladiatora i Beta Ray Billego, którzy świetnie sprawdzają się jako postacie drugoplanowe, ale po wypchnięciu na przód ich blask bladnie. Nico lepiej wypadają Ronan i Quasar. Tyle tylko, że w przypadku nich postawiono na proste schematy – jeden jest bezkompromisowy i wściekły, a drugi wyluzowany i dobroduszny. Wiemy też, że o Silver Surferze można opowiedzieć ciekawe historie, tyle tylko, że ten najmniej się udziela, a w drugiej części wcale go nie ma.
Problemem okazało się również wymyślenie godnego przeciwnika dla Anihilatorów. W momencie, kiedy co chwila mamy do czynienia z niewyobrażalnym zagrożeniem, przez które świat może nie być taki sam, przestaje to robić wrażenie. Zwłaszcza, że w przypadku pierwszego przeciwnika, z którym muszą się zmierzyć, niejakiego Doktor Dredda, jego potęga jest mocno przeszarżowana. Z drugiej strony twórcy mają rękę do pisania lekkich historii i nawet perypetie nadprzeciętnych herosów w ich wydaniu czyta się przyjemnie oraz szybko.
Małą niespodzianką jest to, że w zeszytach poświęconych Anihilatorom kilka stron oddano Szopowi Rocketowi i Grootowi. Po rozwiązaniu Strażników Galaktyki muszą odnaleźć się w innej rzeczywistości. Daje to w kość zwłaszcza temu pierwszemu. W ramach samobiczowania, że nie sprawdził się jako obrońca wszechświata, zatrudnia się w roli gońca w korporacji. Szczęśliwie (głównie dla niego) ktoś chce go zabić i w tym celu wysłał na niego morderczego klauna. To staje się pretekstem do zdarcia dizajnerskiej koszuli korposzczura z nejmtagiem i ponownego sięgnięcia po wielką broń, robiącą jeszcze większe „bum”. Wszystko to jest podane z przymrużeniem oka, ale bez przeginania, jak to bywa w „Deadpoolach”. W efekcie dodatek ten jest bardziej interesujący od właściwej historii o niepokonanych herosach.
Ponieważ mamy do czynienia z kilkoma różnymi tytułami, rysownicy również się zmieniają. Najwięcej do powiedzenia mają Miguel Sepulveda, odpowiedzialny za podstawę „Imperatywu Thanosa”, Tan Eng Huat, portretujący „Anihilatorów” i Timothy Green II od Rocketa i Groota. Nie będę ukrywał, że najciekawiej wypada ten ostatni ze swoim kreskówkowo-rozrywkowym stylem. Niemniej dwaj pozostali też sobie radzą. Dobrze im idzie zwłaszcza pokazywanie zmasowanej, kosmicznej rozwałki. Nie oznacza to, że nie mam do nich zastrzeżeń. Prace Sepulveda momentami są przeładowane i mało czytelne, co dodatkowo potęguje wyjątkowo ciemna kolorystyka. Tan Eng Huat natomiast ma problemy z rysowaniem twarzy, które często przybierają wyraz wkurzonego stracha na wróble.
„Imperatyw Thanosa” miał być wielkim podsumowaniem kilkuletniej pracy Dana Abnetta i Andy′ego Lanninga nad kosmicznym universum Marvela. Taką wisienką na torcie. I choć nie można tej pozycji uznać za nieudaną, to jednak w porównaniu z „Anihilacją” czy „Wojną królów” wypada mniej przekonująco.