Środa, 27 października, godz. 1.15
Tej nocy Baronelli nie mógł zasnąć. I to bynajmniej nie z tego powodu, iż zabił człowieka. O pierwszej zgasił światło, zamknął powieki i oczekiwał momentu, kiedy przed jego oczami pojawi się koszmarnie uśmiechnięta twarz Skórołba. Nic z tego. Cóż za kanalia ze mnie? - myślał. - Żadnych wyrzutów sumienia? Może potem coś mi się przyśni...
Przesłuchanie Martina przeciągnęło się do północy. Z niewiadomych przyczyn nadinspektor - musiał to przyznać przed samym sobą - podziwiał tego małego. Szczeniak był niesłychanie inteligentny. Obdarzony wielką wyobraźnią i sprytem, potrafił jednocześnie działać. Bez chwili zwłoki zamieniał swe marzenia i ambicje w czyn. Podziwiasz chłopca? Czyżby dlatego, że twój własny syn okazał się życiowym nieudacznikiem? Bez pracy... Na utrzymaniu kobiety... Wstyd! Musiał to chyba odziedziczyć po matce.
Zapalił nocną lampkę i sięgnął po wydruk dzieła Martina: Wielka Księga Wojen Cyklońskich. Tom pierwszy. Pierwsza Wojna Cyklońska. Zaczął czytać.
"Gdy Matka Zima wzięła w opiekę rozległą krainę Cyklonu i, jakby nie chcąc dzielić się z Jesienią, okryła wszystko białym puchem, nikt nie przeczuwał straszliwych chwil nadchodzącej wojny. I choć nie miała ona zawrzeć ani tej, ani nawet następnej Wiosny, przecież właśnie te mroźne dni kryły w sobie zdarzenia, które wszystkiemu dały początek. Wojna Cyklońska, nazwana potem Pierwszą, nie oszczędziła nikogo. Nie było rodziny, która nie opłakiwałaby straty bliskich, a imiona poległych wojów i wojowników jeszcze przez długie lata rozbrzmiewały we wspomnieniach karczmianego gwaru. Była to cena, jaką Humowie musieli zapłacić za narodziny Wielkiego Królestwa Haemu, które zapewniło im spokój i bezpieczeństwo, a ich rozsypane Klany zjednoczyło w potężny Naród. Kiedy było już po wszystkim, niejeden Hum, siedząc nad achtlem gambrynu, łamał sobie głowę, usiłując dociec prawdziwych przyczyn wojny. Niejeden Sof tracił czas, wertując Zwoje Przepowiedni, niejeden Mag poszukiwał prawdy na Wzgórzach Przeznaczenia, niejeden Astron gapił się w gwiazdy... Na próżno. Niebo, natchnione wizje i stare wyrocznie nie dawały żadnej odpowiedzi. Powszechnie uznano, iż wojnę wywołał grendel Szał-Spotwarzony, który wraz z szóstym chórem Skórołbów uderzył na armię Załupka. Nikt jednak nie wiedział, co stało się tego przyczyną."
Baronelli przebiegł wzrokiem parę akapitów.
"Śnieg sypał wielkimi płatami, otulając mury Bractwa Sofitów mglistym kożuchem, który wraz z nastającym zmierzchem stawał się coraz mniej przejrzysty. Niezbyt liczni cerbowie, miast marznąć na murach i wypatrywać tego, czego i tak nie byliby w stanie dojrzeć, przycupnęli przy watrach we wnętrzach strażnic lub gromadzili się przy południowej baszcie, by przez okna aureolu popatrzeć na ostatnią już walkę zimowych Agonów."
Przewrócił kilka stron. Nagle rzuciło mu się w oczy znajome słowo: Chędogrom. Cofnął się do początku rozdziału.
"Ostatnie promienie zachodzącego słońca omiatały gałęzie, rozrzucone w pośpiechu i bezładzie, na niewielkiej polanie u brzegów Bajora. Otchłań ciągnącej się wokół puszczy stawała się coraz ciemniejsza i bardziej złowroga. Na skraju polany, obok skubiących wiosenną trawę i śmierdzących mułosłów, jakaś drobna postać, mrucząc coś do siebie drżącym głosem, gorączkowo przetrząsała zawartość kilku skrzyń i worów leżących na niezbyt okazałym rydwanie.
- Zjedzą mnie... zjedzą... Całkiem po prostu - zjedzą. Wolej mi było zostać na dworze Załupka i paść wańdzioch bakaliją. Zachciało mi się wycieczek? Wycieknę spod ogona jakiejś bestyi - ot, moja wycieczka.
Przerwał na chwilę. Wyszarpnął z dna wora jakiś przedmiot i począł gorączkowo odwijać go z gałgana. Po chwili trzymał w ręku dwa kawałki dobrze wyprawionej skóry. Na każdym z nich widniała wyobrażona misterną robotą niewieścia sylwetka. Z obrzydzeniem i złością cisnął oba kawałki za siebie.
- Meduzi... meduzi mnie pożrą, jeśli'm zapomniał tego krzesiwa. Niech no tylko zwęszą... A jeśli strach mnie nie opuści, to więcej niż pewne, że zwęszą.
Wtem zamarł w bezruchu, gdyż z wnętrza boru, całkiem niedaleko polany, dobiegł głośny trzask łamanych gałęzi. Chwilę potem z gęstwiny wyłonił się pokaźny kształt.
- Czczary?... mmary?... sssuperczary? - biedny Hum ze strachu nie mógł sobie przypomnieć żadnego zaklęcia.
Na skraju polany stał jeździec. Przez chwilę spoglądał na Huma w milczeniu. Wreszcie ryknął głosem przypominającym grzmot.
- Cóż'eś za jeden!?
- Aaa... któż pyta?
- Tyż'eś pyta, bo się swego imienia wstydzisz.
Hum podrapał się po łysinie.
- On z nas jest pyta, kto raz jeszcze spyta - odparował.
- Cha! W gębie'ś dowcipny? To lubię! Niech mu będzie. Chędogrom z Capurów'em jest! Szał-Spotwarzony.
- Jegiś. Nadworny'm pacykarz króla Załupka.
- Cha! Dworak?! Od razu'm wiedział, że z ciepłym frędzlem mam przypadek. Wielka szkoda, ale i twoje szczęście, bo'm od rana wielką miał ochotę jakiś rycerski łeb z wańdziochem pożegnać. Trudno... Ale! Czemu to watry nie rozniecasz?
- Właśnie'm miał to uczynić, ale krzesiwo mi się zapodziało...
- Krzesiwo? A po cóż nam krzesiwo? - Chędogrom zsiadł z chabety, podszedł dziwacznym krokiem do kupki chrustu i pochylił się nad nią. Słup ognia dobywający się z jego gardzieli oświetlił polanę. Suche gałęzie zajęły się w mgnieniu oka.
- Rychtuj żarło, pędzlarzu, bo'm głodny.
Jakiś czas potem obaj siedzieli przy płomieniach i przeżuwali co chudsze kawałki kręgliny. Jegiś zagaił.
- To'ś, widzę, dragotaur. Jeśli wolno... po matce czy ojcu ten płomyczek dziedzictwo? Zawsze'm był ciekaw...
- Ż'em się uplągł i ż'em se jest. Nic ci do tego, maziago.
- Tylko'm przez ciekawość...
- Bacz, by'm przez tę samą ciekawość nie zechciał zajrzeć ci do szyi.
- To'ś, widzę, dawno rycerskiego rzemiosła nie użył.
- Hej! Swędzą paluszki. Ostatnio'm jeszcze czasu śniegów robił. Za co'm grendelski epolet w Skórołbii dostał.
- Grendelski? To'ś się tęgo sprawił.
- Eee. Nawet'em i z tego nie rad. Co mi po grendelskim epolecie?
- Ale zawsze'ć to przygoda.
- Hej! Szósty'm chór skórołebski spotkał po drodze. Srogiego mieli grenedela. Kubik Burza-Piekielny mu było. Ale nieszczęście go wielkie spotkało, bo'm mu hajdawerki zdjął. A potem'em założył mu je na głowę, tam, gdzie ich miejsce. Bo trza ci wiedzieć, bazgroło, że tam, gdzie każdy ma czuprynę, on miał nieledwie pół tego, co nawet zwykły wieśniak jeno w krzakach pokazuje.
- Przecie to Skórołeb. Wszystkie tak mają.
- Hej! Chór luda na to patrzył i bez to'm epolecik dostał.
- To'ś, pewnikiem, i z jego bratem miał tetat? Jako mu było? Smrodliwy?
- Hej! Topór Burza-Smrodliwy. Tetatu'm nie miał, jeno w krzakach'em go kucającego odnalazł, ale prędzej spadła jego głowa, niż to, czego się spodziewał. I, dasz wiarę, dokończył pierdzigniot kucania. Musi - kochał to nad życie. Ale! Co tam w trawie łyska?
Jegiś podniósł dwa kawałki skóry.
- To'm... upuścił. Takie tam...
- Pokaż! Eeee... - strzelił go wesoło w pysk - zdolny'ś, machajłapo.
- Takie tam... zwykłe arcydzieło.
- Foremna bestyjka. - huknął Jegisia w plecy, pozbawiając jego gardziel kawałka z takim mozołem pogryzionej kręgliny. Kręglina poszybowała wysokim łukiem i wpadła w ognisko. - Co! Nie smakuje?
- Jeno'm...
- Gadaj! Co za jedna?
- Ta? Nadobna Beczuła z Konotopy.
- Głupiś?! Przecie nie pytam o tę katapultę.
- O tę drugą llepiej nie ppytaj...
- Ooo.. A cóż'eś tak pobladł? I glaca ci łyszczy jako obeszczany kawałek gówna. Gadaj, miękka dupo: gdzie ją odnajdę?!
- Ona nienie ddla ciebie...
- Gadaj, śliski rzygu, bo...
- Tototo Ppani Walkiria, obiecana Załupka."
Telefon zadzwonił sześć razy zanim Baronelli się obudził. Nocna lampka wciąż była zaświecona, a obok łóżka leżał rozsypany plik kartek. Spojrzał na zegarek i zaklął. Była siódma pięćdziesiąt.
- Panie inspektorze, już dwukrotnie dzwoniono do pana z japońskiej ambasady, a za jakieś pięć minut będę miała na linii prefekta. Uprzedziłam, że jest pan w terenie. Odbierze pan w domu?
Kochana Isabelle. Zasłużyła na podwyżkę. Nie dość, że uratowała jego tyłek, to jeszcze podarowała w prezencie pięć minut na rozbudzenie i zebranie myśli.
|
|