Wybierając się do kina na film "Shaft" - reanimację przeboju z lat 70 - zakładałem, że będę się dobrze bawił. Po prostu rozsiądę się wygodnie w fotelu, poddam atmosferze nieskomplikowanej z założenia filmowej opowieści i zgodnie z oczekiwaniami twórców filmu zaśmieję się, wzruszę parę razy i wyjdę z kina w dobrym humorze. Założenie to opierało się na czystej intuicji poprzedzonej uważnym przestudiowaniem plakatu filmu, kilku zdjęć oraz odkopanymi w pamięci okruchami pierwowzoru. I było to niestety błędne założenie.
Nie wiem, szczerze mówiąc, kto zawinił. "Ścigany" też był w swoim czasie przebojem i jego kinowa wersja z roku 1993 z Harrisonem Fordem była nie mniej udana. Wydawało mi się, że hollywoodzcy filmowi magicy są w stanie wycisnąć naprawdę sporo ze starszych produkcji, wykorzystując historię, bohatera, klimat - wszystko to, co stanowiło te parędziesiąt lat temu o sukcesie filmu. Nie udało się im to najwyraźniej w przypadku czarnoskórego, nowojorskiego gliniarza, który, znając niemoc prawa, wykazuje się dużą samodzielnością.
Oryginalny "Shaft" był wyświetlany w kinach w 1971 roku i było to spore wydarzenie w amerykańskim przemyśle filmowym, bowiem po raz pierwszy zaproponowano publiczności nowy wzór bohatera - spryciarza, twardziela, eleganta i, co najważniejsze, Afroamerykanina. Poniekąd można twierdzić, że John Shaft jest filmowym pierwowzorem wszystkich późniejszych czarnoskórych bohaterów, do których żeńska część widowni wzdychała, i na których męska część się wzorowała.
Uwspółcześniony Shaft - grany przez Samuela L. Jacksona - jest zasadniczo taki sam, cechuje go ten sam zestaw cech wewnętrznych (upór, trudny charakter, własna wykładnia prawa) i zewnętrznych (o image aktora zadbał słynny projektant mody Giorgio Armani), ale dla przykładu rzucane przez niego uwagi, z założenie pewnie śmieszne, nie rozbawiały mnie; fabuła filmu jest niezmiernie banalna, ale na to byłem przygotowany nie spodziewając się niczego wyrafinowego; trudno dyskutować o aktorskiej grze głównego bohatera, bo to profesjonalista, widzieliśmy go już w wielu najprzeróżniejszych wcieleniach i wiemy, że radzi on sobie równie dobrze z odtwarzaniem czarnoskórego biedaka, jak i speca od negocjacji - pozostali aktorzy nie zrobili na mnie żadnego wrażenia z mniejszą czy większą precyzją odtwarzając swoje papierowe, czarno-białe postacie, no może poza miłym akcentem, jakim było wystąpienia oryginalnego Shafta, czyli Richarda Roundtree, w roli wujka Johna. Ale to należałoby potraktować jako ciekawostkę, ukłon w stronę pierwowzoru i tego pokolenia Amerykanów, które na tym filmie się wychowało.
Reasumując, zabrakło "Shaftowi" owej ikry, nowatorskiego podejścia do filmowego rzemiosła, które było udziałem oryginału. I nie mam tu na myśli samego bohatera głównego, jego fizyczności i charakteru, bo z tym faktycznie niewiele dałoby się zrobić. Ale przecież kino operuje nie tylko samymi postaciami, to coś więcej, to zdjęcia i montaż, klimat... A to akurat jest tu sztampowe. Jestem pewien, że można przywrócić do życia Johna Shafta lepiej. Zasługuje na to.
Shaft (Shaft Returns)
USA 2000
Reż. John Singleton, scen. Richard Price, na podstawie książki Ernesta Tidymana
W rolach głównych: Samuel L. Jackson, Christian Bale, Will Chase, Busta Rhymes, Josef Sommer
|
|