Magazyn ESENSJA nr. 3 (III)
grudzień 2000 - styczeń 2001





poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

Rufus T. Firefly (Michał Chaciński)
  Triumf stylu

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Leni Riefenstahl - piękna, utalentowana kobieta, tancerka, aktorka, reżyserka, fotograf. Jedna z najbardziej podziwianych kobiet XX wieku. Ulubienica Hitlera. Propagandystka III Rzeszy. Jedna z najbardziej piętnowanych postaci XX wieku.

Film Riefenstahl próbowałem obejrzeć od ponad 10 lat i zawsze coś stawało mi na przeszkodzie. Trudno było liczyć na seans telewizyjny w czasach PRL. Być może jeszcze trudniej liczyć na podobny seans w telewizji dziś. Nawet jedyny w ostatnich latach seans kinowy, jaki udało mi się wytropić, planowany w gdańskim DKF "Żak", odwołano. Wreszcie w październiku b.r. Uniwersytet Gdański zaprezentował "Triumf woli" w ramach seminarium "Film i filozofia", podczas sesji poświęconej nacjonalizmowi w kinie. Niniejszy tekst jest krótkim opisem moich wrażeń z seansu.

Przygoda Leni Riefenstahl z filmem rozpoczęła się przypadkiem. W Berlinie, gdzie 21-letnia Leni poszukiwała lekarza (niewiele wcześniej doznała kontuzji kolana i jej rozwijająca się kariera tancerki stanęła pod znakiem zapytania), prezentowano akurat film Arnolda Francka "Góra przeznaczenia". Riefenstahl była tak zachwycona zupełnie nowym światem gór, że nie tylko oglądała film wielokrotnie, ale pod jego wpływem postanowiła również poznać reżysera i być może osobiście wziąć udział w jego kolejnych produkcjach. Okazało się to wyjątkowo proste. Zaledwie kilka tygodni później spotkała reżysera w Berlinie i w ten sposób rozpoczęła się ich kilkuletnia współpraca.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Riefenstahl zagrała ostatecznie w całej serii "górskich" filmów Francka. Po kilku latach, przy jego wsparciu, postanowiła osobiście spróbować reżyserii i w 1932 roku nakręciła własny film na ten sam, górski temat - "Błękitne światło". Jedną z osób, którym film się spodobał, okazał się Adolf Hitler. Niedługo później Hitler złożył Riefenstahl propozycję udokumentowania następnego zjazdu partii nazistowskiej. Riefenstahl zareagowała na propozycję niechętnie, deklarując m.in. brak zainteresowania ideologią i samą partią nazistów. Hitler jednak nalegał i ostatecznie w 1933 roku reżyserka przyjęła propozycję. Dokument nakręcony podczas piątego zjazdu nazistów, zatytułowany "Zwycięstwo wiary", okazał się chaotyczny i słaby technicznie. Niezadowolony Hitler wymógł na Riefenstahl realizację kolejnego filmu, dokumentującego szósty zjazd partii nazistowskiej w Norymberdze. Tym razem Riefenstahl dysponowała pełną swobodą twórczą i nieograniczonym budżetem. Wykorzystując te możliwości, zatrudniła do produkcji filmu ponad sto osób, w tym szesnastu operatorów wraz z asystentami (podczas realizacji używano razem 36 kamer). Wynikiem ich pracy był dokument do dziś uważany za arcydzieło propagandy - "Triumf woli".

Film jest wyraźnie podzielony na kilka części. W każdej z nich zastosowano inny styl realizacji, co powoduje ciągłą zmianę oddziaływania poszczególnych fragmentów filmu na widza. Pierwszych 20-25 minut to przyjazd Hitlera do Norymbergi i przygotowania do rozpoczęcia kongresu. Właśnie ta część wywarła na mnie największe wrażenie. Jeśli oceniać "Triumf woli" przede wszystkim jako film propagandowy, ten fragment po prostu trafia w dziesiątkę. Riefenstahl pokazuje głównie reakcje tłumu - zachwyconych ludzi, śpiewające kobiety, zadowolone dzieci; wszyscy uśmiechnięci, radośni, pełni nadziei. Dopiero po pewnym czasie pojawia się wysiadający z samochodu Hitler ...z lekko zakłopotaną miną (choć wyraźnie widać też, że jest zadowolony). Na pierwszy rzut oka, w ciągu tych pierwszych kilku sekund, nie wydaje się przyzwyczajony do takiego traktowania. To "ludzkie", prawie intymne ujęcie Hitlera wywarło na mnie piorunujące wrażenie.

Brak ilustracji w tej wersji pisma

Interesujące, że wstępne sceny i w ogóle całość filmu oglądamy bez jakiegokolwiek komentarza spoza kadru. W takim miejscu, jak wstęp i zakończenie podobnego materiału brak komentarza wydał mi się z dzisiejszej perspektywy zabiegiem szczególnie zaskakującym, ale i dziwnie efektywnym - z jednej strony powiększa wrażenie obiektywności prezentowanych obrazów, z drugiej - pozostawia w widzu świadomość, że jednak to on sam interpretuje to, co widzi. Riefenstahl w prosty sposób wyeliminowała niebezpieczeństwo, że widz odniesie wrażenie manipulacji materiałem czy też w ogóle zda sobie sprawę z faktu, że ktoś narzuca mu zewnętrzny punkt widzenia. W przyszłości błąd ten popełniano choćby w ogromnej części propagandowych filmów PRL, które z dzisiejszej perspektywy wydają się szyte nadzwyczaj grubymi nićmi. W "Triumfie woli" obraz z muzyką mają mówić same za siebie i mówią - nikogo nie trzeba przekonywać, że pokazywane masy są szczęśliwe, a narrator nie musi głośno podkreślać tego, co widać gołym okiem. Wydaje mi się, że w kinie propagandowym taka powściągliwość jest rzadka, a okazało się (przynajmniej w moim przypadku), że doskonale się sprawdza. Jeśli jedynym sposobem oceny propagandy jest to, czy działa ona na odbiorcę, to tych pierwszych 20-25 minut "Triumfu woli" jest jednym z najlepszych kawałków filmowej propagandy, jakie widziałem w życiu. Jako widz co chwila przyłapywałem się na własnych reakcjach, co chwila musiałem sobie przypominać, kogo oglądam i co główni uczestnicy tego spektaklu zgotują światu raptem kilka lat później.

Brak ilustracji w tej wersji pisma

Z propagandowego punktu widzenia doskonałym zagraniem w tej części jest koncentracja na zwykłych ludziach - przede wszystkim na młodych Niemcach przygotowujących się do parady. Prezentowane ujęcia chwilami do złudzenia przypominają filmy z obozów harcerskich - młodzi chłopcy rywalizują ze sobą, razem jedzą, dyskutują, żartują itp. Narasta wrażenie sielanki, zadowolenia, ale jednocześnie oczekiwania na coś ważnego. Nie trzeba dodawać, że w tej części między wierszami udaje się też promować odpowiedni model rasowy, kult zdrowia i siły. Chwilę później następuje początek kongresu, na którym te same twarze oglądanych przed chwilą nastolatków, w zbliżeniach, z zadowoleniem wykrzykują i wyśpiewują kolejne sekwencje powitalnego rytuału.

W tych zbiorowych scenach trudno nie zwrócić uwagi na samą technikę realizacji - choćby na zwarty montaż i zdjęcia, w których pobrzmiewają m.in. echa technik z okresu kina niemego. Warto też podkreślić bardzo umiejętną prezentację tłumu. Kamera koncentruje się na masach, ale nie są to masy pozbawione twarzy. Ujęcia tłumów są co chwila przerywane zbliżeniami poszczególnych osób. W dalszych częściach filmu ten element zostanie usunięty, ale we wstępie pełni rolę pierwszorzędną - wprost odwołuje się u widza do jego potrzeby uczestnictwa i przynależności do grupy. Na mnie podziałało to bardzo mocno i jednocześnie na tyle subtelnie, że ze wszystkich "sznurków", za które pociągał reżyser, zaczynałem sobie zdawać sprawę dopiero po dłuższej chwili.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Druga cześć filmu to główna część kongresu - przede wszystkim przemówienia. Stylistycznie i realizacyjnie z tym fragmentem jest gorzej - całość jest kręcona statycznie, kamera ze średniego dystansu wychwytuje tylko mównicę, a jedynym stylizowanym elementem realizacji są plansze z nazwiskiem mówcy, pojawiające się i rozpływające na ekranie przed każdą wypowiedzią. Postacie zmieniają się bardzo szybko, niektórzy mówcy wypowiadają dosłownie dwa-trzy zdania. Na ten fragment patrzyłem jak na typowy materiał dokumentalny. Być może Riefenstahl uznała tutaj, że wypowiedzi mówią same za siebie i w niczym nie trzeba im pomagać. Być może nawet główny weryfikator materiału, Goebbels, uznał wówczas tak samo. Z dzisiejszej perspektywy jest oczywiście dokładnie odwrotnie - kolejnych wypowiedzi słucha się z narastającym przerażeniem, którego tym razem nie osłabia żadne ujęcie zasłuchanych twarzy, czy spojrzeń pełnych uwielbienia. Realizacyjnie w kolejnych fragmentach przemówień widać też oczywiście, że wszystko zmierza do centralnego punktu programu. Wreszcie Rudolf Hess, pełniący rolę mistrza ceremonii, po krótkim wstępie zapowiada Hitlera. Przemówienie jest takie, jak można się spodziewać, a raczej takie, jakim pamięta je większość widzów, ponieważ ten fragment filmu należy do najczęściej wykorzystywanych dokumentalnych zdjęć Hitlera.

Trzecia zauważalna cześć filmu to defilady i jest to fragment, w którym pojawiają się chyba najciekawsze stylistycznie, chwilami niezwykle piękne, nowatorskie ujęcia. Poszczególne defilady są kręcone z ogromnym wyczuciem - w jednym momencie wszystko na ekranie wydaje się ciężkie i monumentalne, w innym kamera płynnie, lekko wznosi się nad tłumem, pokazując tysiące ludzi (zaskakujący, nowoczesny efekt, uzyskany dzięki dźwigom specjalnie zbudowanym i zainstalowanym przy placu defiladowym dla potrzeb filmu), w jeszcze innym momencie zdjęcia są impresyjne (np. widać tylko falujący tłum setek flag w rękach maszerujących żołnierzy - bardzo wysmakowane ujęcie). Problem pojawia się po kilkunastu minutach tego spektaklu - oceniając z dzisiejszego punktu widzenia, moim zdaniem Riefenstahl popełnia tutaj błąd braku powściągliwości. Kolejne parady są wprawdzie kręcone ciekawie, ale niewiele się od siebie różnią. Wszystko trwa też potwornie długo. Szeregi maszerujących nigdy się nie kończą, a jeśli nawet widz odnosi wrażenie, że wreszcie się skończyły, okazuje się, że zza kolejnego rogu ulicy wychodzą kolejne setki żołnierzy. Bardzo prawdopodobne, że właśnie o takie wrażenie chodziło - jako widz obawiałem się, że żołnierze będą maszerować na ekranie tak długo, aż wszystko na widowni rozpadnie się w pył - ale jeśli takie było zamierzenie Riefenstahl, to akurat w tej części, w moich oczach, nadmiar materiału wyraźnie zaszkodził propagandowej funkcji filmu. Jako widz, po kwadransie ujęć maszerujących szeregów zacząłem się po prostu strasznie męczyć. Jeśli oceniać całość w kategoriach wyłącznie propagandowych, przez ten drobny brak powściągliwości film Riefenstahl do pewnego stopnia nadszarpnął we mnie jako widzu to, co umiejętnie budował wcześniej.

Brak ilustracji w tej wersji pisma

Ostatnia część to zakończenie kongresu. Najpierw ponownie oglądamy małą defiladę ze sztandarami. W tym miejscu znowu muszę to podkreślić - zdjęcia i montaż są najwyższej próby. Niemcy maszerujący ze sztandarami zaprezentowani są bodaj w kilku tuzinach ujęć, zbliżeń, dalekich i bliskich planów - wszystko zrealizowane sprawnie, szybko, nowocześnie, a przede wszystkim pomysłowo. Dalej następuje końcowe przemówienie Hitlera i mistrz ceremonii, Hess, kilka razy nie dopuszczony do głosu przez wiwatujący tłum, kończy kongres. Film zamyka to samo ujecie, które go otwarło: zbliżenie insygniów Rzeszy. Narzuca się skojarzenie z klamrą wykorzystaną przez Spielberga w "Szeregowcu Ryanie".

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Gotowa wersja filmu kosztowała Leni Riefenstahl blisko rok pracy. Podobno podczas tego roku rzadko opuszczała montażownię, w której nawet jadła i spała. Wynikiem był film, który z czysto technicznego punktu widzenia jest ogromnym triumfem stylu i okazał się inspiracją dla pokoleń filmowców (krytycy filmowi wskazują na zapożyczenia i inspiracje obrazami Riefenstahl np. w filmach George'a Lucasa i Stevena Spielberga, a ostatnio też Ridley'a Scotta). Przyznam, że podczas seansu najbardziej zaskoczyło mnie to, iż film stylistycznie bardzo mało się zestarzał. Całość nadal wygląda chwilami nowocześnie i nieprawdopodobnym wydaje się fakt, że film ma blisko 70 lat. Pomimo upływu czasu, "Triumf woli" do dziś zachował siłę, by jednocześnie zachwycać i przerażać. Zachwycać geniuszem realizacyjnym filmowca, który przygotował zapierający dech w piersi spektakl. Przerażać celem, jakiemu spektakl został podporządkowany. Z mojego punktu widzenia to, co "Triumf woli" niejako "zyskał" przez te dekady, a czego nie mogła zaplanować Riefenstahl, to wrażenie niepokoju, jakie towarzyszy seansowi - niepokoju związanego z faktem, że co kilka chwil zdawałem sobie sprawę, iż wbrew świadomości, kogo oglądam, cały czas daję się jednak uwieść obrazom tego, co oglądam. Dla współczesnego widza być może właśnie to pozostanie najbardziej niepokojącą myślą po seansie - pomimo świadomości nieszczęść, jakie przyniósł w naszym stuleciu nazizm, obrazy przygotowane przez Riefenstahl potrafią nadal uwodzić.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
W swoich późniejszych reżyserskich dokonaniach Leni Riefenstahl w subtelny sposób dystansowała się od nazistowskiej ideologii. Po "Triumfie woli" odniosła jeszcze jeden spektakularny sukces reżyserski - jej drugi najbardziej znany film, "Olimpiada", jest uważany za arcydzieło dokumentu sportowego (film został nagrodzony m.in. na Biennale Weneckim). Reżyserka wynalazła lub rozwinęła w nim cały szereg chwytów stylistycznych, które na stałe weszły do katalogu technik filmowych (zdjęcia podwodne, ujęcia w zwolnionym tempie, szerokie zdjęcia panoramiczne z powietrza, ujęcia kręcone kamerą w ruchu, przesuwającą się równolegle do przedstawianych obiektów itd.). Jej próba powrotu do reżyserii filmowej, podjęta w latach 50., zakończyła się fiaskiem. Riefenstahl zaprezentowała wówczas kręcony przez 14 lat film Tiefland, jednak poza Francją film został przyjęty chłodno i autorka szybko wycofała wszystkie istniejące kopie z obiegu. Do dziś film ten raczej rzadko wymienia się w analizach reżyserskich dokonań Riefenstahl, mimo że zdaniem niektórych krytyków stanowi on bezpośrednią polemikę z nazistowską ideologią i symboliką, gloryfikowaną przez Riefenstahl w "Triumfie woli". (Warto wspomnieć, że we Francji jednym z admiratorów Tiefland był Jean Cocteau, który doprowadził nawet do pokazu filmu na festiwalu w Cannes w 1954 roku. Tiefland wywołał na tyle duże wrażenie na tamtejszym środowisku filmowym, że zainteresowanie udziałem w kolejnych projektach reżyserki wyrazili m.in. Vittorio de Sica, Jean Cocteau, Jean Marais i Brigitte Bardot.) Pomimo zainteresowania i zachęty filmowców francuskich i włoskich, żaden z późniejszych projektów reżyserki nie doszedł do skutku.

W sierpniu bieżącego roku Leni Riefenstahl skończyła 98 lat. Na początku roku, podczas pracy nad filmem dokumentalnym o własnym życiu, przeżyła wypadek lotniczy, który spowodował poważne pogorszenie jej stanu zdrowia. Do dziś pozostaje jednym z najbardziej wpływowych twórców w historii kina. Nigdy nie zdołała zmyć z siebie piętna "Triumfu woli", który ponad 65 lat po premierze pozostaje najważniejszym powodem, dla którego Riefenstahl jednocześnie podziwiają, naśladują i piętnują kolejne pokolenia widzów.

Interesujące hiperłącza:

Witryny poświęcone Riefenstahl można znaleźć w sieci pod adresami http://www.leniriefenstahl.co.uk/ oraz http://www.german-way.com/cinema/rief.html

Obszerny artykuł Roberta von Dassanowskiego o reżyserce i jej jedynym powojennym filmie, Tiefland można znaleźć pod adresem http://www.powernet.net/~hflippo/cinema/tiefland.html

Dwie listy sieciowych zasobów dotyczących Riefenstahl można znaleźć pod adresami http://history1900s.about.com/homework/history1900s/cs/leniriefenstahl/ i http://www.webster.edu/~barrettb/riefenstahl2.htm


Leni Riefenstahl "Triumf woli" (Triumph des Willens)
rok produkcji: 1934

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

34
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.