3. JAK WDOWA
Co dziwne, potem zasnęła. Spała długo i chyba nawet śniła, na pewno śniła, wszak wyrzuciło ją na jawę z taką siłą, że prawie spadła z łóżka - ale co właściwie? Nie przypomni sobie.
Stoi teraz oparta o futrynę drzwi balkonowych, zakutana ściśle w jedwabne kimono, Aguerre City lśni przed nią siedmioma barwami nocy, Śmierć Tataux grzmi i błyska, świeci pierścień, na ścieżce dwa piętra niżej tańczy zakochana para... Carla Paige stoi i liczy lata. Ile przed Gabrielem; ile z Gabrielem; ile po nim. I co przeważy. Nie jest smutna, nie rozpacza, nie opłakuje - jest spokojna, nadszedł dla niej czas arytmetyki.
Ktoś puka. Carla wchodzi do Iluzjonu/Personal i ogląda się na drzwi. Rozpuszczają się pod jej spojrzeniem w rzadką mgłę: to Frederick Aguerre. Wpuszcza go.
- Wstałaś. Muszę z tobą porozmawiać.
Ona kiwa głową niepewnie - przytakując? zapraszając? okazując rezygnację? Zaraz odwraca się z powrotem ku miastu. Widok wielkich przestrzeni wywołuje u niej dreszcze, podświadomie buduje wrażenie zimna; więc tym mocniej obejmuje się ramionami, ściślej zamyka szatę.
Aguerre - już w bardziej swobodnym stroju: szarych lnianych spodniach o szerokich nogawkach, niedopiętym kaftanie OHX (fioletowa satyna przeszywana srebrem, czarne mankiety) - podchodzi do niej, nachyla się. Znowu sam nie musi jej dotykać, stampa przyciąga ją i tak; Carla ciąży ku xenotykowi, odchyla się od futryny, traci równowagę... W ostatniej chwili odwraca się i z wysiłkiem odstępuje wstecz. Przelotny gniew na jej twarzy.
- Chodź, przejdziemy się - mówi szybko Aguerre.
Wychodzi na balkon, w Iluzjonie/Edit/Aguerre03 zamawia ścieżkę. Czarny jęzor wyrasta mu spod stóp wprost w przepaść. W półobrocie burmistrz wyciąga zapraszająco rękę ku lady Amiel.
Spacerują pod gwiazdami. Ścieżka szybko wybiła wzwyż, meandrują po niebie ponad dachami Aguerre City. Najmocniejszy teraz jest cień nie od pierścienia, lecz od Śmierci Tataux - stroboskopowe światło, stroboskopowa ciemność.
Stampa w końcu, rzecz jasna, zwyciężyła i wędrują bok w bok, Aguerre obejmuje Carlę długim ramieniem, ona zapada się w niego, kryje twarz w miękkim fiolecie - barwie gleju.
- Gdybyś popłynął z nami do Sardynii - odzywa się po raz pierwszy.
Aguerre mruga szybko. Gdybym popłynął z nimi do Sardynii. Mój Boże, czyż i ja nie śniłem o takich niemożliwościach? Przekleństwo wyborów dokonanych. Dwadzieścia trzy lata; ona miała wówczas niecałe dwadzieścia. Duszny koniec sierpnia, Adriatyk, wesele w jakiejś wiosce, bodajże córka wójta wychodziła za mąż. Głośna muzyka zwabiła turystów. Przemieszaliśmy się, pośród tańczących tubylców, w chybocie świateł kolorowych żarówek, w zapachu potu, alkoholu i morza, tak bliskiego przecież - wystarczyło spojrzeć ponad murkiem ogrodu gospody, Księżyc ślizgał się po ciemnych falach. - Fred, Carla, poznajcie się. - Kto nas sobie przedstawił? Tego akurat nie pamiętam. Pierwszy taniec i potem wszystkie inne, przez sześć godzin do świtu. Najśmieszniejsze jest to, że nawet jej nie pocałowałem; także słowa były niewinne, jeśli w ogóle jakieś były, bo we wspomnieniu nie rozmawiamy, tylko tańczymy, coraz wolniej, coraz bliżej, patrząc sobie w oczy i uśmiechając się, lekko, najlżej, tym podświadomym skurczem warg, bardziej do swoich myśli, aniżeli do drugiej osoby; w milczeniu. Była w biało-błękitnej bawełnianej sukience do kolan, na wąskich ramiączkach; przepocony materiał przylgnął jej do pleców, tym bardziej, że przyciskała go moja dłoń. Nie miała stanika. Przesuwałem kciuk cal w górę, cal w dół, po linii jej kręgosłupa. Tyle. Wszystko było w spojrzeniu. Musiałem być pijany: w tym potrząśnięciu głową, którym odrzucała wstecz długie blond włosy (wówczas nosiła długie), widziałem przyszłą grację ruchów naszych jeszcze nie poczętych córek. Zapadała mi się w pierś, już wtedy (są stampy glejowe i są stampy psychologiczne; które potężniejsze?). Ale zaraz musiała się odrywać, by ponownie zajrzeć mi w twarz; albo ja ją odchylałem. Cały czas utrzymywałem się w tym przyjemnym stanie ćwierćerekcji, na granicy fizycznych pożądań. Przez materiał sukienki oraz koszuli czułem nacisk jej brodawek. Zanurzeni byliśmy nawzajem w swych aurach, aż po podświadomą harmonię ruchów. I spojrzenie; i ten uśmiech. Bolały mnie nogi; ją zapewne też. Kiedy usiedliśmy i opróżniliśmy szklanice miejscowego wina, słodkiego i kwaśnego zarazem, powiedziała: - Wypływamy pojutrze z przyjaciółmi do Sardynii, na trzy tygodnie; znajdzie się miejsce. - Jak tylko zrobię test na zgodność, mam już opłacony, we wtorek. - Okay - odparła i uśmiechnęła się do Księżyca. Dolałem jej wina. Chłodny wiatr osuszał skórę. Była zbyt piękna, balon euforii rozsadzał mi klatkę piersiową. Uścisk jej dłoni; i jak we wnętrzu mojej kuliły się jej palce... Nigdy nie popłynąłem do Sardynii. Szansa niczym jeden do kilkuset milionów - a jednak w czwartek miałem już Stróża, w piątek zasnąłem ostatni raz, w niedzielę byłem xenotykiem. Dwadzieścia sześć lat temu. Kreist, gdybym popłynął!
- Musimy porozmawiać. O Gabrielu.
Carla nie odpowiada. Zatrzymują się; ale ścieżka rośnie dalej, kreśląc ponad miastem randomiczną krzywą.
Aguerre siada, opierając się plecami o balustradę, stampa grawitacyjna pociąga kobietę za nim - stampa oczywiście sama z siebie nie jest na tyle silna, by powodować pozostającym w równowadze ciałem człowieka, lecz Carla znajduje się obecnie w takiej otchłani bezwoli, że najsłabsze nawet pchnięcie, o ile umiejętnie przyłożone, ciśnie ją ku czynom najstraszliwszym; usiąść na chwilę ponad stolicą xenotyków u boku alternatywnej miłości swego życia... takie rzeczy nie sięgają nawet powierzchni jej myśli.
- To nie był quinceyowiec. Ten morderca. To znaczy... orzeczenie Sądu Estetycznego wypadło na jego korzyść, zabił go zgodnie z ich kanonami piękna; ale tak naprawdę to był Kameleon.
Zerka na nią, by się zorientować, czy Carla rozpoznaje termin - ale wygląda, że ona w ogóle nie poświęca mu uwagi: z dłonią płasko przyciśniętą do karbonowej powierzchni alejki, głową przechyloną, nasłuchuje dźwięków zza kurtyny ciszy.
- Słyszysz? - pyta szeptem. - Ten szum.
Aguerre nakrywa jej dłoń swoją dłonią, większą, przeciętą dwiema żyłami gleju, drobne krople gęstego fioletu wypacają się na owłosionej skórze.
- To wewnętrzne arterie żywokrystu - tłumaczy jej powoli. - W każdej rosnącej jeszcze ścieżce wyczujesz to drżenie. Nawet najgorętszy żywokryst nie podoła krzywej energetycznej dla przyrostu masy w takim tempie: transportuje się wewnętrznymi kanałami moduły makrocząsteczkowe, płynne masy rekonfiguracyjne. To słyszysz; to czujesz. Jak rośnie. O Kameleonach coś wiesz?
- Tak. Chyba tak.
- Ktoś to zlecił. Wysokie sfery. Polityka; a wbrew pozorom nie ma tak wielu powodów dla mordu politycznego. W dzisiejszych czasach, po prawdzie, nie ma już chyba żadnych. A jednak to musiało przejść przez oficjalne struktury rządowe. Któreś z mocarstw. To jest ten poziom technologii. Słuchasz mnie?
- Mam czterdzieści pięć lat.
- Tak.
- Jedna trzecia życia. Dwie trzecie, jeśli nie liczyć ewidentnej starości. Na cholerę mu był de Quincey?
- Nie masz racji, ta furtka w konstytucji Gabriela to był tylko szczęśliwy bonus dla wykonawcy; skoro posłali aż Kameleona, zabiliby go i tak. Opowiedz mi.
- Co?
- Opowiedz, czym on się ostatnio zajmował. Z kim kontaktował. Jakieś konflikty. Kontrakty. Groźby może. Cokolwiek.
- A co powiedział Kameleon? Zatrzymałeś go przecież. Prawda?
- Kameleon nic nie powiedział. Miał zawieszonego execa autoletalnego, sperwertował się nam momentalnie do rakowatej zgnilizny.
- Ach.
Zaciska palce na dłoni Carli.
- Opowiedz.
Kobieta podciąga kolana, opiera o nie brodę. Wiatr zsuwa poły szlafroka z jej ud, ta sama gładkość jedwabiu. Aguerre odruchowo poprawia materiał.
- Jak się czujesz? - pyta cicho.
Carla po raz pierwszy podnosi na niego wzrok. Wszystko jest w spojrzeniu.
4. ILUZJON/OPEN/VENICE00
W Wenecji pada deszcz, gołębie się gdzieś skryły. Na Piazza San Marco glinna staruszka walczy z glinnym pudelkiem na długiej smyczy. Aguerre przeskakuje ponad smyczą - choć nie musi. Staruszka go nie widzi, zamknięta w CLay, Corporeal Layer (of Reality). Widzą go za to bodaj wszyscy goście i obsługa glinnej restauracji, niegdyś kawiarenki Byrona i Balzaca, do której Aguerre wchodzi; fioletowy kaftan skrzy się pod ich astygmatycznymi spojrzeniami.
Yesada Ori OHX (ledwo dwa lata bezsenności; numer 603 u Łużnego) wstaje na powitanie Aguerre, jak nakazuje etykieta Zakonu - Aguerre czuje, że Yesada wstałaby i tak, z czystego, szczerego szacunku. Ta dwudziestoletnia xenotyczka, oryginalnie na genach hinduskich i japońskich, fenotypuje się postacią tak młodej, drobnej, filigranowej wręcz dziewczyny, że Frederick w bezpośredniej jej obecności - glinnej czy iluzyjnej, bez znaczenia - mimowolnie zapada się w formy paternalistyczne; a ona odpowiada mu symetrycznym odbiciem. Bardzo długie, kruczoczarne włosy, skóra jak miód... Technologia poszła przez ten czas znacznie do przodu, syzygie z ostatnich lat są już prawie bezbłędne: żadnych zewnętrznych skaz glejowych, wybroczyn fioletu.
Yesada uśmiecha się, kłaniając. Zawsze jakoś instynktownie budzi w nim sympatię. Pamięta, jak składała przysięgę, cały rytuał na sztywnej edycji - tak była przerażona. Jej rodzice, dziadkowie, pradziadkowie - od świtu w błocie pól ryżowych; gdyby nie Karta Bostońska, nigdy nie opuściłaby swojej wioski.
- Gritz.
- Gritz.
Siadają. Podchodzi kelner, podaje menu, zapala świeczki. Fiolet odświętnego kaftana Yesady lśni mokro; w Glinie i na planecie xenotyk zobowiązany jest ściśle stosować się do kodu Zakodu, także w ubiorze. Iluzyjny Aguerre właściwie mógłby wystąpić po cywilnemu. Ale z kolei jemu, który wszak jest Primus Interpares Ordo Homo Xenogenesis, nie bardzo wypada. Tak więc siedzą naprzeciw siebie fiolet i srebro, subtelne piękno i toporna szpetota, CLay i GRI - mały paradoks ontologiczny pod dachem "Caffe Florian".
Przyniesiono zamówione przez nich potrawy; jedzą teraz sen i materię. Bardzo to niegrzecznie spotykać się z glinnymi w publicznych miejscach, w zamkniętych hierarchiach Iluzjonu: nie należy dodatkowo porcjować rzeczywistości, inaczej wszyscy skończymy jako technoautyści, spacerujący z jednakowo szeroko rozwartymi oczyma przez zimne burze i gorące noce, i rozmawiający z duchami... A tak przynajmniej wszyscy widzą te same duchy i kiedy Aguerre konwersuje przyjaźnie z małą Yesadą ponad truflami i lasagnią, cała restauracja obserwuje każdy gest i każdą minę pary xenotyków; restauracja i kilkanaście jej odbić z niższych szczebli hierarchii Iluzjonu, to popularny lokal. Nalegała na publiczne miejsce spotkania.
Aguerre nie bardzo się to podoba, ale oczywiście nie może - na razie - spytać ją o powód; nie tutaj. Chociaż w istocie doskonale go zna - lecz i tak ciekaw jest odpowiedzi Yesady. W sumie niewiele wie o młodej xenotyczce, ale na tyle zdążył ją poznać: zbyt jest nieśmiała, by umiejętnie kłamać.
Rozmawiają zatem o rzeczach neutralnych: powodzi w Ameryce Południowej, Trzeciej Wojnie o Tajwan, antymonopolistycznym truście kontr-ICEO, ostatnim software do Stróży, książce Droppa, nowego guru ultrakonwergencjonalistów, manifeście frei Ivana Petrca, dyżurnego kontestatora OHX; także o pogodzie giełdowej. Trzy lata temu sto dolarów to był dla Yesady majątek z marzeń - dziś przelewa między spekulacyjnymi rachunkami sto milionów. A jest jednym z najbiedniejszych xenotyków. Czy jednak można zapomnieć o własnym dzieciństwie? Aguerre obserwuje ją dyskretnie podczas posiłku, okazując bezinteresowną sympatię. Tak, w końcu zapomnisz; ale ono nadal pozostanie w tobie, w odruchach najpierwotniejszych, w podświadomości, w snach, w gustach, nie podlegających logicznej argumentacji. Dojmujące poczucie nieadekwatności, cichy lęk przed sprawiedliwą zemstą bogów i wielka radość z rzeczy najmniejszych; kompleks niższości. Lub właśnie na odwrót: kompleks wyższości, pewność wyniesienia. Oszczędny, dyskretny sposób, w jaki Yesada kroi i spożywa swoją pieczeń (w "Caffe Florian" każde mięso na oryginalnych genach!), wywołuje z jakiegoś powodu w Aguerre lekki wstyd. Frei Ori zdecydowanie bliższa jest pierwszej ścieżce. Paradoskalnie, może to jednak oznaczać, iż tym trudniej przyjdzie Frederickowi nagiąć ją do swojej woli.
- To wino naprawdę takie dobre?
- O, tak.
- W każdym razie przykładają się tu do aplikacji iluzyjnych. Mhmm.
Potem wychodzą na spacer po nocnej Wenecji. Przestało padać, kamienie błyszczą rybio od świeżej deszczówki. Ująłby Yesadę pod ramię, gdyby nie była o tyle odeń niższa.
Piazza San Marco wygląda niczym jezioro oleju w koronie świateł; trapez cienistych arkad dookoła, z Palazzo Ducale wybiegają rozchichotane nastolatki; na gorzejącej tarczy zegara Torre dell Orologio dziewiąta czterdzieści. Robi się chłodniej, Yesada naciąga na dłonie purpurowe rękawiczki.
Aguerre tylko potrzebował sygnału. Nakłada na transfer pieczęć krypto ich Stróży. W hierarchiach otwartych będą odtąd oboje, Frederick i Yesada, bełkotać bezsensowne sylabizacje, w przypadkowych układach warg i wibracjach krtani.
- Słyszałaś o Gabrielu Paige?
Nawet nie unosi na niego wzroku.
- Tak, frei.
- A co konkretnie?
- Sporo o tym w mediach. Mord na szlachcicu w święto xenotyków, w Aguerre City. Głośno było; głośno jest. Odżyli quinceyowcy. Trzeci w historii pozytywny werdykt Sądu Arté. Znowu się podniosą rewizje prawne osobistych konstytucji.
Zbyt wiele mówi, zbyt szybko. I nie patrzy na niego, patrzy przed siebie. Ręce założone na piersi, czerwone rękawiczki pod pachami. Ikona skrywanego lęku.
Aguerre ściska lekko jej ramię.
- Yesada - mówi cicho. - Przecież ja wiem.
Przez chwilę idą spokojnie. Pozwala mu utrzymać uchwyt. Patrzy pod stopy, omija kałuże. Po nich można poznać iluzyjną naturę Aguerre: nie istnieją komplementarne aplikacje symulacyjne dla stamp xenotycznych.
- W rejestrach Zakonu tego nie ma - odzywa się wreszcie Ori.
- Nie.
- Przelewy szły z przysięgi, na krypto Stróża. Podawałam tylko regulaminowe dane. Malareth to spółka wirtualna.
- Wiem, sprawdzałem: podstawiony prezes zarządu i tak dalej.
- Więc skąd?
- Zwierzał się żonie.
Yesada wypuszcza z płuc powietrze - obłoczek oddechu przed twarzą, skroplone westchnienie.
- Ach tak.
- Taak.
Przystają na moście ponad kanałem. Dwie, potem trzy, wreszcie cztery gondole zderzają się pod nimi, burta w burtę; fala od motorówki spycha je na kolejne łodzie. Stampa frei Ori jest łagodniejsza i nie tak oczywista, jak xenotyków starszych generacji: zaburza dookolną probabilistykę.
- Dokąd lataliście?
To ją podrywa. Prostuje się, spogląda na Aguerre szeroko otwartymi oczyma, a oczy ma ciemnobrązowe, bardzo duże, prawie bez fałd mongoidalnych. Gdy nie mruga - dziecinne zdumienie na gładkoskórej twarzy.
- Z tego się jej nie zwierzał?
- Najwyraźniej nie.
- Cóż.
- Dokąd?
- Frei Aguerre!
- Oburzona?
- Przysięgałam...
- Ale to nie jest prawo, to zaledwie obyczaj.
Yesada w końcu mruga (może coś wpadło jej do oka).
- Nie mogę uwierzyć, że to mówisz. Ty.
- A któż wie lepiej ode mnie? - Z powrotem ujmuje ją za ramię, sprowadza na nabrzeżny trotuar. Zawracają ku Piazza San Marco. - Opowiem ci, jak to naprawdę było. Po syzygii pierwszego tuzina złożyliśmy grupowy pozew. Wtedy patent xenogenezy posiadały tylko CasLabs NASA. Nie udało im się uciec poza jurysdykcję sądów miejscowych. Wygraliśmy i postawiliśmy warunki. Wówczas już wszyscy szukali na gwałt nowych kandydatów, żeby złamać nasz monopol. "Nasz" - bo od początku stanowiliśmy grupę. Wtedy też Stiepanow wyciągnął kopyta i okazało się, co znaczy śmierć xenotyka. Wymusili ściślejszy nadzór Stróży; zdołaliśmy wywalczyć tylko niepodległe krypto. Już było jasne, że istnieje i, co gorsza, pogłębia się ostra opozycja "nas" do reszty ludzkości. Musieli coś z tym zrobić, zbyt wiele zależało od xenotyków, byliśmy zbyt cenni, ale zarazem zbyt groźni. Bezpośrednia kontrola, środki represji i tym podobne sposoby nie wchodziły w grę, nie tylko z racji ich niepraktyczności, lecz przede wszystkim, aby nie odstraszać kolejnych kandydatów. To było zresztą już po kilkudziesięciu grubych umowach z prywatnymi konsorcjami i dysponowaliśmy małymi fortunami na batalie prawne i lobbing; tak czy owak nie daliby nam rady. Więc co zrobili? Wynajęli inżynierów memetycznych. Ci skonstruowali optymalny mit. Ordo Homo Xenogenesis. Jednocześnie wywyższający nas i ukorzeniający etos służby. Struktura hierarchiczna, etyka i estetyka wzorowane na organizacjach religijnych. Symbolika bezpośrednio wywiedziona z cechy wyróżniającej, piękno z brzydoty; nie wstydzić się, a szczycić. Stąd glej na sztandarach, glej na ubiorach. - Przesuwa dłonią po fioletowym kaftanie. - Także reguła Zakonu; i przysięgi poufności. To jest nic innego, jak system zabezpieczający, Yesada. Nagroda i kajdany. Na tym polega prawdziwa potęga inżynierii memetycznej: jesteś świadoma manipulacji, a mimo to ulegasz; wiedza nie chroni przed urzeczeniem irracjonalnym. Więc taka jest prawda. To wszystko sztuczne, frei.
Przed nimi Basilica San Marco. Wchodzą w półmrok kościoła, ale zaraz zatrzymują się w sieni: nawy nie są objęte sieciami Iluzjonu.
- Co znaczy: sztuczne? - pyta Yesada. - Prawdziwe. - Obraca się ku odległemu ołtarzowi. - Kto może stwierdzić z całą pewnością, jaki był początek t e g o?
Aguerre źle się czuje w sytuacjach tak patetycznych, z chęcią uciekłby w ironię, cynizm, prześmiewcze aforyzmy człowieka, który wszystko to już dawno temu przemyślał, przeżuł i wypluł; ale ten lekki wstyd-niewstyd wobec Yesady, tak młodej, tak szczerej, wciąż go kłuje i łapie się Frederick na cichej zazdrości. Czego zazdrości xenotyczce? Naiwności?
- Honor zatem - mruczy. - Czy ja namawiam cię tu do zdrady?
Yesada odwraca głowę.
- Tak, chyba tak.
- A przecież wiesz, że w ten sposób chronisz mordercę.
Dziewczyna uśmiecha się nieśmiało.
- A czy nie taką właśnie etykę nam zaprojektowano? Księży, lekarzy, prawników.
- Gaud, jaki piękny paradoks!
Opiera się Aguerre o zimny kamień.
Yesada odgarnia nerwowo włosy, purpurowe palce w czarnych splotach.
Mija ich para turystów stuprocentowo glinnych; prawie się zataczają, zagapieni na Ori.
- Wenecja, Glina - szepcze Aguerre, powoli, ledwo słyszalnie, jak przystoi duchowi w domu Pana. - Gdzież większe nagromadzenie zabytków? Gdzie byłoby to większą katastrofą? Nie zabiją tu xenotyka. Prawda? Prawda, Yesada? Jak długo zamierzasz się tutaj kryć? Następny Kameleon już na ciebie czeka. Powiedz, a stracą motyw.
Ona tylko kręci głową.
- Po co ty w ogóle chciałeś się ze mną spotkać? Aguerre. Daj spokój. Z góry wiedziałeś, że nie powiem; nie mogę powiedzieć. Po co ci to było?
- Będę wróżył.