Magazyn ESENSJA nr 3 (VI)
kwiecień 2001




poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

Paweł Banasiewicz
  Pan Bruderszaft

        Paweł Banasiewicz, rocznik 75, studiuje zaocznie dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Pisze wiersze, opowiadania, także komiksy. My przedstawiamy go w formie dłuższej poniżej, oraz krótszej w dziale miniatur literackich.

     Żył w naszej wsi Andrzej zwany przez wszystkich Człowiekiem-Bruderszaftem. Dlaczego tak? Ponieważ gdy zobaczył jakiegokolwiek nieznajomego pochodził do niego i mówił:
     - Walniem brudzia?
     Po czym wyjmował zza pazuchy piersiówkę, dwa kieliszki, pożonglował tym trochę, chwilka, minutka i już zdziwiony obcy człowiek miał prawą rękę splecioną w uścisku z prawą ręką Andrzeja, a w dłoni kieliszek wódki centymetr od swoich ust. Po chwili obydwaj spożywali alkohol, jeszcze krótki pocałunek i Człowiek-Bruderszaft mówił:
     - Andrzej jestem.
     Oszołomiony nieznajomy przedstawiał się imieniem, które wypadało z pamięci Andrzeja po kilku minutach i żegnany solidnym klepnięciem w ramię tracił sprawcę całego zamieszania z oczu, gdyż ten już szukał następnej ofiary. Dziwi was zapewne, dlaczego Człowiek-Bruderszaft tak pokochał ten rodzaj poznawania obcych mu ludzi. Otóż pozwalało mu to uniknąć wyrzutów żony, gdy co dzień wracał pijany do domu. Jego Loda powiedziała mu kiedyś:
     - Można wypić kieliszek wódki, ale tylko przy bruderszafcie.
     Od tej pory Andrzej zawsze zasłaniał się tym stwierdzeniem jak tarczą, tłumacząc żonie:
     - Loddi, poznałem dziś chyba ze sto osób, aż mnie łapa boli od brudziów, przecież nie grzech się z ludźmi bratać.
     Po czym brał wysłużoną rosyjską siedmiostrunową gitarę, uderzał akord E dur, pozwalał by jego źrenice uciekły gdzieś pod powieki, wydobywał z siebie ciche westchnienie budujące klimat chwili i intonował "Loda, Loda, Looodaaaaaaaaa". Udobruchana żona rzadko decydowała się na kroki ostateczne i wygonienie małżonka na kanapę. Zazwyczaj uchylała wrota sukni i przygarniała mniejszego od niej dwakroć męża do bujnej piersi pozwalając, by ten, ssąc jej sutek, zapadł w głęboki sen.
     
     Każda wieś ma swoich odmieńców, powiecie. Co w tym dziwnego, że jakiś pijak boi się żony i kombinuje, by nie dostać wieczorem wałkiem po głowie, gdy pijany wtoczy się do domu? Otóż podstawowa różnica to uczciwość. Nie dość, że Człowiek-Bruderszaft kupował zawsze dwakroć za dużo alkoholu, niż był w stanie wypić - musiał przecież dzielić się z nieznajomymi - to jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się oszukać Lody i napić się nie robiąc bruderszafta z kimś obcym. Wymagało to coraz większych nakładów finansowych i chodzenia na coraz dalsze eskapady. Na początku sąsiednie wsie, potem pobliskie miasteczko. Gdy poznał tam już wszystkich - a trzeba powiedzieć, że pamięć do twarzy miał znakomitą i choć nie pamiętał imion, nigdy nie podszedł do jednej osoby dwa razy - zaczął wybierać się do miasta wojewódzkiego. Widzieliśmy wszyscy jak co rano idzie na pierwszy autobus, staje grzecznie w kolejce, nękany kacem i obładowany butelkami, kupuje u kierowcy bilet, siada i odjeżdża. Wracał zawsze o 19.30, uśmiechnięty, wesoły, ze śpiewem na ustach. Kolejnych kilkadziesiąt bruderszaftów za nim. Minęło kilka miesięcy i z niepokojem zauważyliśmy, że Człowiek-Bruderszaft wysiada z pekaesu z każdym dniem mniej radosny, coraz bardziej załamany i przybity. "Może poznał już tam wszystkich i nie ma z kim pić?" myśleliśmy głośno, jednak nie wydawało się to zbyt prawdopodobne. Miasto małe nie było i nawet w tempie Andrzeja towarzystwa do picia powinno mu wystarczyć na kilka lat. Pogadałem z chłopakami i postanowiliśmy ustalić, dlaczego Andrzej jest taki smutny. Któregoś wieczora stanąłem na przystanku i gdy podjechał autobus, podszedłem do drzwi i zastygłem w oczekiwaniu. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem i zobaczyłem, jak z wypełnionego dźwiękami disco-polo autobusu wysiada smutniejszy niż kiedykolwiek wcześniej Andrzej.
     - Co jest stary, mów - powiedziałem obejmując go. Zdziwiłem się jak drobny i bezbronny wydaje się być pod zimną, szarą kufajką.
     - Muszę wyjechać - powiedział. - Tu nie mam już z kim pić - papieros dramatycznie zadygotał w jego wargach.
     "Więc stało się" pomyślałem. Człowiek-Bruderszaft skończył z bliższą i dalszą okolicą, i domagał się nowych ofiar. Był wojownikiem z krwi i kości, a pradawny zew walki wzywał go na nowe pola bitew.
     - Chodź, pomogę ci się spakować - zaoferowałem.
     - Dziękuję - szepnął. - Loda już mnie spakowała. Chłopcy, dzięki za wszystko i mam nadzieję, że szybko nie wrócę.
     Wiedziałem, co miał na myśli. Gdy wróci, będzie to jego ostateczna klęska. Pozna wszystkich wszędzie.
     Rano odprowadziliśmy Człowieka-Bruderszafta do pociągu, który jechał aż do samej Warszawy. Andrzej w skrócie przedstawił nam swój plan. Postanowił poruszać się po spirali ze środkiem w stolicy. Obliczył, że zajmie mu to 150 lat i widać było wyraźnie, jak bardzo mu ulżyło. Ucałował Lodę.
     - Żegnaj kochanie - szepnął.
     Podał nam zgrubiałą od odkręcania butelek dłoń i wszedł na stopień wagonu. Jeszcze tylko krótkie machnięcie ręką i Człowiek-Bruderszaft zniknął z naszego życia.
     
     Powrócił niespodziewanie po trzydziestu latach, gdy me skronie pokryła już siwizna, a w mym domu zaroiło się od rozwrzeszczanych wnucząt. Zobaczyłem go, jak sunie noga za nogą przez wieś, podążając w kierunku rodzinnego domu. Niewiele się postarzał, wciąż miał szczupłą, żylastą sylwetkę, jednak widząc bezgraniczną rozpacz goszczącą na jego twarzy, zrozumiałem, że Człowiek-Bruderszaft przegrał. Poznał wszystkich wszędzie. Sięgnąłem po telefon, chwilę pogadałem. Wstałem i celnym kopniakiem odrzuciłem w kąt usiłujące wdrapać mi się na kolana wnuczę. Nałożyłem jesionkę i poszedłem na ławkę pod sklep - miejsce magiczne, kipiące od wspomnień, smakujące pierwszym papierosem i ustami pierwszej dziewczyny, brzmiące naszym młodzieńczym śmiechem i wciąż naładowane pozytywnym ładunkiem szczeniackiej beztroski. Miejsce, gdzie zawsze spotykaliśmy się z chłopakami. Już na mnie czekali. Opowiedziałem im o powrocie Człowieka-Bruderszafta, chwilkę poszeptaliśmy i razem, jak za dawnych lat, udaliśmy się do jego domu. Otworzyła nam Loda z oczami czerwonymi od płaczu.
     - Wejdźcie - powiedziała i wpuściła nas do środka. - Jest w sypialni.
     Wchodząc do pokoju Andrzeja wyczuliśmy wiszące w powietrzu zrezygnowanie. Leżał na tapczanie, wpatrzony w sufit. Usiedliśmy koło niego. Położyłem mu rękę na ramieniu.
     - Opowiadaj - powiedziałem.
     Jego opowieść była wesoła, nostalgiczna, piękna i ciekawa. Człowiek-Bruderszaft wyruszył z Warszawy i dotarł - poznając ludzi - do rubieży cywilizacji. Był wszędzie, gdzie ludzie uśmiechają się, widząc gest pukania kantem dłoni w szyję. Poznał każdego. Zwiedził wiele miejsc. Na początku sam nie mógł uwierzyć, że to już koniec. Jedyne co mu pozostało, to dowlec się do domu i umrzeć. Na zakończenie wręczył nam prezenty, które przywiózł ze swych wojaży. Byliśmy naprawdę wzruszeni.
     - Idźcie już chłopcy - szepnął na koniec Andrzej. Zobaczyliśmy łzę toczącą się po jego pobrużdżonym policzku. Spojrzeliśmy po sobie i powoli wyszliśmy.
     Do domu wlekliśmy się noga za nogą, nikt z nas nie wiedział, co powiedzieć. Byliśmy świadkami klęski niegdysiejszego zdobywcy, niepokonanego - jak nam się wydawało - wojownika. Dało nam to dużo do myślenia o życiu. Rozstaliśmy się w milczeniu. Wszedłem powoli i niechętnie do gwarnego domu, powiesiłem na wieszaku jesionkę i, szurając kapciami, poszedłem do swojego pokoju.
     - Dziadku, dziadku, upiłeś się na smutno? - zaczepiła mnie na korytarzu Kasia, moja najmłodsza wnuczka - brzydka i z ogromną wadą wzroku, przez którą musiała nosić okulary o grubości denka od butelki po szampanie.
     "Pieprz się ty czterooka kupo gówna" pomyślałem wymijając ją bez słowa. "To się nazywa szacunek... Gdyby nie dziadek nie wyskoczyłabyś z fiuta swojego ojca, żeby straszyć ludzi". Kochałem ją i miałem nadzieję, że za dziesięć lat hormony obejdą się z nią łaskawie i z brzydkiego kaczątka zamieni się w łabędzia. Ale teraz miałem większe zmartwienie na głowie, niż odpowiadanie na zaczepki rozpuszczonej małej. Wszedłem do pokoju, położyłem się na łóżku. Myślałem, jak pomóc Człowiekowi-Bruderszaftowi. Niestety, nic nie przychodziło mi do głowy. Zasnąłem.
     
     Obudził mnie mój syn, szarpiący mnie za ramię.
     - Tato, tato... telefon!
     Wziąłem od niego słuchawkę. To był Romek.
     - Słuchaj, za pięć minut masz być na ławce - powiedział. - Zigi wpadł na pomysł.
     Zerwałem się z łóżka, porwałem płaszcz i wybiegłem z domu. Już tam byli - cała nasza paczka. Dysząc ciężko usiadłem na ławce.
     - Co jest? - spytałem Zigiego. Ten zerwał się z ławki i zaczął podrygiwać. Miał idiotyczny zwyczaj wykonywania dziwnych ruchów, gdy mówił, coś pomiędzy tańcem Hula, a chorobą świętego Wita. W połączeniu z jego niewyobrażalną wręcz brzydotą sprawiało to upiorne wrażenie. Jako dziecko zawsze myślałem, że jest nienormalny, dopiero w wieku dwudziestu kilku lat przyznał nam się, że gdy był bardzo młody, ojciec uderzył go żelazkiem w głowę i tak mu już zostało.
     - Już mówiłem chłopakom - zaczął. Jego twarz wykrzywiła się w nieludzkim grymasie, mającym oznaczać uśmiech - Mam super plan! Musisz tego posłuchać, koniecznie - podszedł do stojącego na ławce adaptera na baterie i puścił płytę.
     Wsłuchałem się w stary kawałek Mieczysława Fogga i zrozumiałem, co wymyślił Zigi. Nagle jego przypominająca gotujący się kisiel twarz wydała mi się najpiękniejsza na świecie.
     - Kurwa, stary, jesteś pieprzonym geniuszem! - krzyknąłem i mocno go objąłem.
     Wypiliśmy po piwie i ruszyliśmy wcielić plan w życie.
     
     Powoli zakradliśmy się pod okno Człowieka-Bruderszafta. Wspiąłem się na plecy Romka i zajrzałem do środka. Leżał tak, jak go zostawiliśmy, a jedynym znakiem, że w ogóle żyje, była unosząca się w płytkim oddechu klatka piersiowa.
     - Jest! - szepnąłem do chłopaków.
     Podali mi adapter, który ostrożnie przełożyłem przez framugę i postawiłem na parapecie. Drżącą ręką ustawiłem igłę w odpowiednim miejscu, wyregulowałem potencjometr na maksymalną głośność i włączyłem. Z głośników popłynęła piękna melodia Fogga. Człowiek-Bruderszaft drgnął. Z każdą chwilą widać było, że docierają do niego słowa piosenki. W pewnym momencie zerwał się z łóżka, wyjął z szafy butelkę wódki i nalał do dwóch kieliszków.
     - Lodaaaa! - krzyknął.
     Jego żona wpadła do pokoju.
     - Co się... - urwała w połowie. Zobaczyła, jak zbliża się do niej Andrzej, z dwoma kieliszkami, jak za dawnych lat i nuci:
     
     "Kochanie, tak naprawdę to nie znam Cię,
     Chcę poznawać Cię całe noce i całe dnie,
     I chyba przez tysiąc lat
     Nie zrozumiem twych wad
     Oraz twych zalet
     Nie zrozumiem wcale
     Bo kocham Cię"

     
     Zaskoczona Loda przyjęła od niego kieliszek wódki, spletli ręce w charakterystycznym uścisku i wypili bruderszafta. Andrzej pocałował ją mocno, po czym chwycił w objęcia i, wciąż śpiewając, porwał do tańca. Plan się udał. Człowiek-Bruderszaft był uratowany, a my byliśmy pieprzonymi bohaterami. Uścisnęliśmy sobie z uśmiechem dłonie i poszliśmy na piwo na ławkę.
     
     Człowiek-Bruderszaft nabrał radości życia, jakiej nie miał nawet w wieku dwudziestu lat. Loda przy nim rozkwitała i zrozumiała, że może dzielić pasję męża. Pili ze sobą codziennie, codziennie poznając się na nowo. W końcu naprawdę niewiele się znali, przez trzydzieści lat Człowiek-Bruderszaft podróżował po świecie, szukając czegoś, co miał we własnym domu. Gdy pomyślę sobie, ile dobrego zrobiliśmy wtedy z chłopakami, puszczając mu tę płytę, jestem święcie przekonany, że całą ekipą pójdziemy prosto do nieba. Będzie tak, mimo że codziennie spotykamy się na ławce, pijemy piwo, przeklinamy i pogwizdujemy na przechodzące nieopodal młode dziewczyny. W końcu uratowaliśmy czyjąś miłość i to się liczy, a gadki o dobrym wychowaniu możecie sobie wsadzić w dupę.

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

5
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.