Wszystko zaczęło się od "Zakochanego Szekspira". Film dostał Oscara, a ponieważ dla mnie to właściwie antynagroda, stwierdziłem, że daruję sobie dzieło angielskiej kinematografii. W dwa lata później, dzięki DVD, przekonałem się jak bardzo myliłem się co do komedii Johna Maddena. Zatem gdy oto w kinach pojawił się kolejny okrzyczany i, co gorsza, pretendujący do Oscara angielski film pod tytułem "Billy Elliot" - dałem mu szansę. Mimo że miał być o tańcu, którego w kinie po prostu nie cierpię.
Powiedzmy sobie otwarcie - Angole mnie zaskoczyli. Stworzyli bardzo kompletny, kameralny film, świetnie osadzony w rzeczywistości. Poznajemy bowiem rodzinę Elliotów, złożoną z ojca, babci i dwóch braci. Matka umarła i jest już tylko odległym cieniem przeszłości. Jackie i Tony, ojciec i starszy brat, są górnikami. To niedobrze, ponieważ cała rodzina mieszka w górniczym miasteczku w hrabstwie Durham, a nastał właśnie koniec lat osiemdziesiątych i Margaret Thatcher postanowiła pozamykać nieopłacalne kopalnie. Trwa strajk, w którym obaj starsi Elliotowe biorą udział jako członkowie związków zawodowych. Najmłodszy Billy zgodnie z wolą ojca bierze udział w lekcjach boksu. Dużo bardziej jednak interesują go zajęcia baletu, które pani Wilkinson chwilowo zmuszona jest prowadzić w klubie bokserskim.
Film jest świetnie zrobiony w wielu płaszczyznach. Pokazuje społeczeństwo robotnicze małych angielskich miasteczek, których egzystencja zależy wyłącznie od pracy kopalni. Ilustruje marzenia i ideały zwykłych ludzi tamtych czasów, sprawy, o które należy walczyć, ich dramaty i smutki. Nie znajdziemy w "Billym Elliocie" rzeczy pochodzących spoza tego świata - wszystkie zmartwienia ależą do przyziemnej sfery, jednak nie tracą przez to na dramatyźmie. I choć stawką, o którą w rodzinie Elliotów toczy się gra, nie są wydumane problemy świata czy wielkie czyny, wydarzenia na ekranie nie raz wstrząsną widzem. Obok wątku obyczajowego sprawnie poprowadzona została też opowieść o samotnym chłopcu, który żyje swoim marzeniem. Jest dość silny, aby realizować własną wolę wbrew całemu światu, i swoim uporem sprawia, że inni także potrafią uwierzyć w marzenia i pomóc w ich spełnieniu.
Nie zawiedli aktorzy. Wprawdzie widok każdego z nich to dla mnie nowość, ale nie mam im nic do zarzucenia. Młody Jamie Bell w roli tytułowej sprawdza się doskonale. Nie wiem, ile godzin musiał ćwiczyć, aby być zdolnym do takiej ekspresji ruchowej, ale opłaciło się. Jest zupełnie naturalny zarówno jako aktor, jak i tancerz. Julie Walters (pani Wilkinson) nie pozostała w cieniu nastoletniego bohatera. Grana przez nią postać zgorzkniałej nauczycielki tańca, którą na moment opromienia talent przypadkowo spotkanego chłopaka, wbija się w pamięć, nasuwając jednocześnie pytania o sens życia, które mógłby zadać sobie każdy z nas. Wyróżniłbym także Gary'ego Lewisa (ojciec) i Jamie Dravena (starszy brat), na scenie z ich udziałem wzruszyłem się bodaj najmocniej. Cała ta czwórka wypełnia sobą szczelnie, aż do ostatniej minuty, cały film.
Nie żałuję szansy, którą dałem temu filmowi, nie żałuję ani jednej minuty na nim spędzonej. Nie jest to w żadnym razie lekka i przyjemna historia, jakich oglądało się wiele. Wręcz przeciwnie - pewne fragmenty ogląda się z trudem, odbiera nieprzyjemnie, niełatwo. Lecz to właśnie sprawia, że można z "Billy'ego Elliota" zaczerpnąć tak wiele prawdy, prawdy o tym jacy jesteśmy, albo jacy bylibyśmy.
"Billy Elliot" (Billy Elliot)
reż. Stephen Daldry
wyk: Julie Walters, Jamie Bell, Jamie Draven, Gary Lewis
Wielka Brytania 2000
|
|