 |
 |
Plakat filmu |
"U progu sławy" to filmowe wspomnienie Camerona Crowe z czasów, gdy jako nastolatek towarzyszył w trasie koncertowej kilku spośród najważniejszych grup rockowych lat 70. Warto jeszcze przed seansem zdawać sobie sprawę z faktu, że większość przedstawionych wydarzeń to bardziej lub mniej przetworzone wspomnienia reżysera, ponieważ w dużym stopniu właśnie od tej świadomości zależeć będzie odbiór filmu przez widza. Jako podróż sentymentalna do czasów wczesnej młodości, "U progu sławy" sprawdza się znakomicie. Nie da się jednak ukryć, że widz nie zdający sobie sprawy z osobistego stosunku reżysera do materiału, może być tym filmowym obrazem środowiska muzycznego z początku lat 70. rozczarowany.
Główna postać filmu, nastolatek William Miller, stanowi alter ego reżysera/scenarzysty. Cameron Crowe, podobnie jak postać z filmu, również znalazł się jako nastolatek w dziwacznej sytuacji, w której odkrył, że nadmiernie ambitna matka "przepchnęła" go szybciej przez szkołę, ukrywając przed nim faktyczny wiek. W wieku 15 lat, dzięki pomocy starszego mentora (Lester Bangs, przedstawiony w filmie przez Philipa Seymoura Hoffmana) był już praktykującym dziennikarzem muzycznym i krótko później, jako wysłannik magazynu Rolling Stone, udał się w trasę koncertową z grupą Led Zeppelin. "U progu sławy" stanowi fabularyzowany obraz motywów z tego okresu w życiu reżysera. Z dzisiejszej perspektywy nie trudno chyba zrozumieć sentyment reżysera do czasów, o których opowiada. Młodość, pierwsze doświadczenia zawodowe, uczuciowe, towarzyskie, seksualne, niespodziewany udział w najważniejszych wydarzeniach muzycznych itp. - wszystko to dziś, z perspektywy dorosłego człowieka, musi wywoływać sentyment. Ten właśnie sentyment jest jedną z głównych przyczyn, dla których film sprawił mi przyjemność - głównymi emocjami, jakie trafiały do mnie z ekranu były ciepłe, choć nie nadmiernie idealizowane wspomnienia.
 |
Kadr z filmu |
Crowe nie serwuje widzowi praktycznie żadnych spostrzeżeń na temat natury sławy, szybkiej kariery, kulisów życia muzyków rockowych itp. Nie mam jednak wątpliwości, że osądy takie zupełnie go nie interesowały. Odniosłem wrażenie, że reżyser przedstawia nam po prostu magiczne momenty ze swojej wczesnej młodości tak, jakimi je pamięta. W tym zresztą drzemie drugi najważniejszy i najciekawszy element filmu - szczerość prezentacji. Bardzo łatwo byłoby twórcy idealizować w tym wszystkim swoją własną postać. W otoczeniu idoli i towarzyszących im pięknych dziewczyn Crowe/Miller mógł być po prostu kolejnym "cool" człowiekiem, pracującym dla ważnego periodyku. Zamiast tego Crowe pokazał nam mało atrakcyjnego chłopaka, z którego twarzy nie zniknęły jeszcze wszystkie kompromitujące atrybuty dzieciństwa i którego natychmiast zdradza lekka nieporadność. Nie wiem, czy Crowe był w tym wieku takim człowiekiem, wiem natomiast, że ta własnie postać na ekranie wydała mi się bardzo prawdziwa i ujmująca. Dzięki przedstawieniu Millera w ten sposób, jednym z głównych tematów "U progu sławy" staje się konfrontacja świata ludzi "cool" z tymi, którzy nie są "cool" - konfrontacja idoli z ich wielbicielami.
Z drugiej strony, z tego sentymentalnego podejścia wynikają również cechy filmu, które mogą odstraszyć część widzów. Oglądamy świat widziany oczami nastolatka, zafascynowanego nowym otoczeniem. A może jeszcze odrobinę inaczej - oglądamy świat nastolatka jakim dziś pamięta go człowiek dorosły. Być może w pamięci reżysera z wiekiem nieprzyjemne wydarzenia zostały naturalnie odfiltrowane, być może mniej sympatyczne cechy charakteru postaci jakoś się zatarły. Wynik jest taki, że świat przedstawiony na ekranie jest zaludniony przez przyjemnych, ciepłych, otwartych ludzi. Każda osoba w bezpośrednim kręgu głównego bohatera jest sympatyczna, ma swoje racje i prędzej czy później przeprasza za ewentualne błędy, konflikty, nieporozumienia. Wewnętrzne zgrzyty wśród członków zespołu, problemy personalne ekipy itp. - wszystko udaje się w końcu załagodzić i nikt nie pełni tu roli czarnego charakteru, zżeranego nadmierną ambicją, zazdrością czy chciwością. Czy wierzę, że ogólnie tak przyjemnie wyglądało środowisko muzyków rockowych na poczatku lat 70.? Nie. Czy wierzę, że we wspomnieniach Camerona Crowe właśnie tak ciepło to wyglądało? Oczywiście. W tym właśnie kolejna część siły tego filmu - w przekonującym ukazaniu fascynującego świata oczami zafascynowanego nim nastolatka. Widzom uczulonym na tego typu sentymentalizm (albo po prostu mniej zainteresowanych wspomnieniami reżysera) pozostaje cała kolekcja elementów pozafabularnych - bardzo zgrabne dialogi, szereg świetnych ról (zawsze znakomici Philip Seymour Hoffman i Frances McDormand, dobry Patrick Fugit jako Crowe/Miller, przekonujący Billy Crudup i Jason Lee, również intrygująca, choć jak na mój gust nieco ograniczona aktorsko Kate Hudson, która całą rolę zbudowała w zasadzie z kilku prostych min), a przede wszystkim bardzo dużo muzyki.
 |
Kadr z filmu |
Sądzę zatem, że odbiór tego filmu przez widza zależy w ogromnym stopniu od świadomości osobistego stosunku reżysera do przedstawionego materiału. Dla widza oceniającego film pod kątem absolutnego realizmu przedstawionej sytuacji i dokumentalnej "pełni" przedstawionego świata "U progu sławy" będzie zapewne rozczarowaniem. Wielbiciele filmów zgłaszających pretensje do obnażenia kulisów muzycznego świata (jak choćby "The Doors" Stone'a, czy na swój sposób genialne "This is Spinal Tap") nie mają tu czego szukać. Mnie jednak film przekonał i ujął wiarygodnym obrazem tego, jak przedstawiony świat mógł wyglądać w oczach niedoświadczonego nastolatka. Jako portret Camerona Crowe z czasu wczesnej młodości film po prostu działa, a w końcu czy ktokolwiek może twórcę winić za to, że ciepło wspomina własną młodość i umiejętnie podzielił się tym z widzami?
"U progu sławy" (Almost Famous)
scen. i reż. Cameron Crowe
wyst. Patrick Fugit, Billy Crudup, Philip Seymour Hoffman, Frances McDormand, Kate Hudson, Jason Lee