 |
Paweł Pluta |
Transmisja z Wrocławia : Oni |
Paweł Pluta od ponad ćwierćwiecza mieszka we Wrocławiu, gdzie od ostatnich lat ubiegłego tysiąclecia zarabia na życie bezwzględnym wyzyskiem komputerów, które w miarę swoich możliwości zmusza do pracy ponad siły. Cykl felietonów, który otwiera poniższy tekst, będzie polegał na filozofowaniu na tematy różne i ogólne na podstawie czegoś, co akurat jest w kinie, a w uzasadnonych przypadkach nawet i bez takiej podstawy. |
 |
Byłem na filmie w Warszawie. Nie jest to we Wrocławiu oświadczenie szczególnie wstrząsające, bo mamy kino, które się właśnie tak dziwacznie nazywa, ale tym razem chodziło o tę dużą Warszawę, z pałacem imienia Józefa Wissarionowicza w środku. Właściwie do realizacji mojego celu, czyli obejrzenia "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka" nie było to konieczne, ale skoro ludowy artysta irlandzki śpiewa, że wspinał się na najwyższe góry i biegał przez pola tylko po to, żeby się z kimś spotkać, to moja parugodzinna podróż pociągiem w podobnym celu nie wydaje się aż tak wielkim poświęceniem. W końcu on biegał, a ja dość wygodnie jechałem.
Cóż można powiedzieć o tym filmie? Choreografia, przy której jakże niedawne wyczyny z "Matrixa" wyglądają jak relacja z bijatyki łopatkami w piaskownicy, krajobrazy, symboliczne sceny, których się bardziej domyślamy, niż rozumiemy, to już wiadomo. Do tego treść, autentycznie wielowątkowa a mimo to stanowiąca jedną całość, kończąca się tak, jak naprawdę zdarza się w życiu, dla jednych lepiej, dla innych gorzej. W tematach do filozoficznych rozważań można by po prostu przebierać, bo i o dorastaniu dziecka coś się znajdzie, i o poczuciu obowiązku, motyw nieodwołalności życiowych wyborów także się pojawi, wreszcie są przynajmniej trzy spojrzenia na miłość, a to jeszcze nie jest wszystko. Aż trudno się zdecydować.
"Przyczajony tygrys, ukryty smok" dostarcza też tematu do rozważań samym swoim istnieniem w takiej właśnie postaci. Ma w sobie Azja coś intrygującego, czego chyba nie posiadają inne miejsca. Oczywiście prawdą jest, że azjatycki rodowód nie wystarczy do stworzenia wielkiego dzieła, o czym się osobiście przekonałem oglądając lat temu parę "Rikszarza", czego do tej pory żałuję. Zresztą w ogóle są to dywagacje dość ryzykowne, bo spotkanie ze wschodnią sztuką wymaga jednak pewnego zachodu i jeżeli się nie jest specjalistą, najprawdopodobniej powie się coś nie tyle nawet głupiego, co naiwnego. Zresztą specjaliście również może się to przytrafić. Ale niech mi ktoś spróbuje zabronić mieć te złudzenia, które trzymają się mnie od pierwszego spotkania z filmem japońskim, a było to zapewne jakieś piętnaście lat temu, kiedy jeszcze telewizja pokazywała takie rzeczy. Zacząłem prawdopodobnie od mocnego uderzenia "Rashomonem", a jakoś w niedługim czasie poznałem makbetowski "Tron we krwi", tajemnicze "Sny" i oczywiście "Siedmiu samurajów". Zabawne, że te i wiele jeszcze innych filmów pojawiło się wtedy, jeżeli dobrze pamiętam, za sprawą Zbigniewa Kałużyńskiego, którego programy, prowadzone razem z Tomaszem Raczkiem, jako żywo przypominają przecież lekcję udzielaną przez wschodniego mistrza uczniowi.
Oczywiście nie wypada też odmówić zasług ówczesnym filmom karate, przez nader długi czas sprowadzającym się w mojej tamtejszej świadomości do "Wejścia Smoka". Reliktom takim jak ja wystarczy sam tytuł, zaś młodzieży, która jak wiadomo za naszych czasów była znacznie lepsza, może da o tym filmie jakieś pojęcie porównanie go z "Matrixem". A właściwie, to z przynajmniej dziesięcioma "Matrixami", przecież Bruce Lee nauczył karate tysiące ludzi w całej Polsce. To, że inni, znający się na rzeczy, pomstowali na te filmowe szkółki straszliwie to naprawdę nieistotne. Lata całe pojawiał się ów Chińczyk na breloczkach do kluczy, a nawet, co jest najwyższym hołdem, jaki mogła mu złożyć społeczna świadomość, w kawałach zrozumiałych dla wszystkich.
Wyobrażenia o wschodzie Azji docierały też innymi drogami. W naszym wielbiącym samobójcze zrywy narodzie niejaką estymą, wydaje mi się, cieszą się kamikaze, a nie jest też większości obce pojęcie harakiri. Chociaż może, jak mi się zdaje za sprawą nieco już zapomnianego, a przecież kiedyś kultowego, serialu "Szogun", zamiast tego jakże udanie oddającego istotę sprawy słowa używa się jego cokolwiek niepoważnie brzmiącego synonimu seppuku. Mniej powszechna jest zapewne wiedza o tym, co to takiego bushido, jednak spodziewałbym się, iż całkiem sporo osób ma jakiekolwiek pojęcie o istnieniu samurajskiego kodeksu.
I dalej chyba lepiej się nie posuwać, ponieważ o ile na razie, taką mam przynajemniej nadzieję, jeszcze nie ugrzązłem do reszty w stereotypach, to chwila ta staje się niebezpiecznie bliska. Od samego zresztą początku swobodnie przenoszę się z Japonii do Chin, gdzieś z pamięci wyskakują wietnamscy partyzanci wciągający gołymi rękami działa na szczyty gór, z "Króla szczurów" wyglądają koreańscy strażnicy, a na obrzeżach pokrzykują konni Mongołowie już niezbyt wprawdzie pasujący do reszty obrazu, ale za to machający czarodziejską makatą, którą w czytanej lata temu książce wiózł przez pustynię Gobi gdzieś do Tybetu Bat Oczir. Jak się ten galimatias ma do rzeczywistości, trudno mi powiedzieć. Owszem, to wszystko jest część Azji, ale przecież część wielkości mniej więcej Europy. Tyle, że daleko, a z tej odległości widać tylko kłębiący się tłum żółtych ludzi.
Wydaje mi się jednak, że stosunkowo bezpiecznie można w ich zachowaniu znaleźć jakieś wspólne wzorce. Przede wszystkim oni sprawiają wrażenie, jakby się nie spieszyli. Oczywiście, dantejskie sceny z tokijskiego metra sugerują że jest wręcz przeciwnie, ale wydaje mi się, że chodzi o coś innego. To prawda, że nie raz do samuraja przybiegali zdyszani wieśniacy z ostrzeżeniem o zbliżającym się niebezpieczeństwie, bywało też, że do mistrza wpadali uczniowie zapowiadający wizytę konkurenta. Tylko że wojownik w takiej sytuacji, o ile nie jest niezbędnie konieczna natychmiastowa reakcja, najpierw dokończy ryż. Nie raz też Toshiro Mifune kładł się spać pozwalając wrogom podejść blisko, aby wstać właśnie wtedy, kiedy był na to czas, kiedy zaczynała się walka. A przynajmniej wydaje się nam, że zaczynała, bo przecież walką było już to oczekiwanie, uspokajanie się przed spotkaniem z nieprzyjacielem. Nawet jednak samo fizyczne starcie jest inne od tych, które przywykliśmy oglądać na ekranach. Mistrz nie przepycha się przez kilkanaście minut z przeciwnikiem, nie zwycięża w ostatniej chwili za pomoca rozpaczliwego uderzenia akurat znalezioną żelazną rurą przypadkowo poręcznych rozmiarów, kiedy lada sekunda ma zostać ostatecznie powalony ciosem leżącego w pobliżu kątownika. Mistrz, jeżeli ma wroga zabić, czyni to natychmiast, właśnie dlatego, że jest mistrzem. A może też powstrzymywać jego ataki, aby nie robiąc mu krzywdy, czegoś go nauczyć.
I oto wreszcie dotarłem do kluczowego, w moim przynajmniej wyobrażeniu, zjawiska.
Mistrz. Dla mieszkańca Azji to, jestem pewien, znacznie więcej, niż dla nas. Nasze społeczeństwo nie ma takiej hierarchii, nam się czasem zdarzy zapamiętać nauczyciela, może niekiedy co bystrzejszego szefa. Tymczasem czym by był "Przyczajony tygrys, ukryty smok" bez wątku zemsty za śmierć mistrza Li Mu Baia? I z kolei co by zostało, gdyby on sam nie próbował zdobyć uczennicy? Podobne są korzenie przyczyn powstrzymujących jego i Shu Lien przed małżeństwem, które byłoby w jakiś sposób nieuczciwe w stosunku do nieżyjącego przyjaciela. Nawet Nefrytowa Lisica ma uczennicę. Bez mistrza, dobrego mistrza, trudno wszak znaleźć drogę. Tak błądzi przecież Jen.
Może właśnie to wszystko tak się nam podoba w filmach ze Wschodu? Może, chociaż zwykle wstyd się do tego przyznać, chcielibyśmy właśnie, żeby ktoś nas poprowadził? Żeby zdjął z nas część odpowiedzialności za to, co prawdę mówiąc nie do końca umiemy robić, czyli po prostu za życie? Wtedy moglibyśmy, również wzorem mistrza, spokojniej dopijać herbatę, nawet kiedy w drzwiach stawałby posłaniec wołający, że trzeba zaraz iść.
|
|
 |
|