Późny poranek
Grupa bojowa Miecze chmur
Perłowy Port
Jeździec Mori wyszedł ze stromego lotu nurkowego i muśnięciem uspokoił swojego smoka. Gęsty snop ognia, którym bestia pluła, spopielił dwa okrągłe budynki smoczych stajni, stojące przy równej, wysypanej białym żwirem alei. Koszary były świetnie utrzymane, pomyślał Mori z uznaniem. Dzięki urozmaiconym kolorowymi pisakami terenie garnizonu, bardzo dobrze się celowało.
Pociągnął za orczyk, wychodząc w górę, ponad drugi ciąg smoczych stajni. Dostrzegł na jednym jego końcu klucz smoków z Ryuhi, podpalających komendanturę smoczego garnizonu. Zszedł niżej, celując starannie. Smok już bardzo się wychłodził i wkrótce straci zupełnie zdolność ziania. Musiał dobrze wykorzystać to co jeszcze pozostało. Nakierował się na duży okrąglak kryty gęsta strzechą, zapewne stajnię dla młodych. Z minimalnej wysokości przynaglił swoją bestię do krótkiego zionięcia. Strzecha zajęła się natychmiast, a z wnętrza rozległy się pełne przerażenia skrzeki. Smoki, władając ogniem, same nie były jednak na niego odporne.
Skręcił nad zatokę, w myślach odtwarzając to, co przyswoił sobie podczas szkolenia. Układ cumowania ogniowców. Leciał teraz od północy, w kierunku wyspy i doszedł do wniosku, że najbezpieczniej będzie wyskoczyć nagle z łuny zasłaniającej teraz okręty Floty Oceanu. Cesarscy palili port już od dłuższego czasu i obrońcy na pewno byli gotowi na powitanie jeszcze jednego smoka, zamierzającego spalić kolejny okręt.
Zszedł niżej nad wodę, przypominając sobie sylwetki okrętów wroga. Obrał pewien punkt na zalanej płomieniami wyspie i zamierzał przelatując nad nim wypaść bezpośrednio nad ogniowiec Virge Weste, swój ulubiony okręt Floty Oceanu. Okręt, którego sylwetkę z przyjemnością wytatuowałby sobie na przedramieniu, jako znak tryumfu.
Wpadł w dym na lekkim wznoszeniu. Pracujące ciężko skrzydła zmęczonego smoka pozostawiły w łunie za nim ślad dziwacznych turbulencji. Nie oglądał się jednak za siebie, skupiony całkowicie na tym, co wyłoni się zza kurtyny.
Trafił.
Wypadł z ciemnej chmury dokładnie przed zacumowanymi w parze Seenneset i Virge Weste. Ten pierwszy był za blisko, zacumowany niemal przy brzegu wyspy. Mimo koncentracji Mori przedobrzył. Ścisnął silnie smoka, zamierzając ostatnim potężnym zionięciem zalać oba okręty płomieniami, ale zmęczona bestia nie dała rady. Plunęła raz, niemal niecelnie, ledwie przepalając kilka żagli na Seenneset. Gdy wyszli nad Virge Weste, Mori zwolnił, licząc, że załoga jest zajęta obserwacją zatoki, a nie zwalczaniem tego co mogłoby wypaść znad wyspy. Bestia jeszcze raz nabrała powietrza i rzygnęła w dół, zapalając fokmaszt i duży kawał lewej burty. Mori dostrzegł marynarzy, cali w płomieniach, rzucali się do zatoki. Koło uszu świsnęło mu ledwie kilka grotów, spokojnie więc pogładził zmęczonego smoka i zaczął zwiększać wysokość. Zrobił wszystko, aby zadać wrogowi miażdżące ciosy - był dumny mogąc wypełnić wolę cesarza. Ale teraz należało wracać, smok był bardzo zmęczony. Mori wierzył jednak, że starczy mu sił by dolecieć do macierzystego Kaggi.
Oddalił się szybko w kierunku północnym, od czasu do czas oglądając za siebie - jednak z powodu łun nad portem niewiele mógł dostrzec. Dopiero później dowiedział się od innych jeźdźców, że marynarze z Virge Weste gasząc ogień wlali do kadłuba tyle wody, że ogniowiec niemal osiadł na dnie. Jednak nie został poważnie uszkodzony.
Późny poranek
Pokład sterowy ogniowca Vaneda
Perłowy Port
- Powiedziałem, do wioseł! - ryknął Carniza, sięgając ręką głowni nieobecnego pałasza, pozostawionego w zamieszaniu w kajucie.
Wiosłowi oderwali się od donoszenia amunicji do balist i wreszcie, jeden za drugim, zbiegli pod pokład. Kapitan musiał dołączyć do nich kilkunastu innych, strzelców, pancerzowych - kogo się tylko dało. Sytuacja wyglądała coraz gorzej i dalsze trwanie ogniowca Vaneda na kotwicowisku na końcu szyku mogło mieć skutki tylko opłakane. Może za cyplem czaiła się flota wroga, którą przeoczyli obserwatorzy? W takim przypadku pozwolenie, żeby smoki spaliły okręt jeszcze w porcie było niewybaczalnym błędem. Musieli się ruszyć, wydostać na otwarte morze, przygotować na spotkanie nieprzyjaciela.
Carniza nigdy nie pozwoliłby swojej ukochanej Vanedzie spłonąć bez walki.
Usłyszał stukot wioseł w rufowych kluzach. Z obu burt na rufie wysunęły się długie, manewrowe wiosła i mozolnie zaczęły walkę o ruszenie wielkiego ogniowca z miejsca. Odezwał się też werbel taktowy, wystukując szaleńczy rytm prędkości taranowej. Przy tym tempie wioślarze zmęczą się bardzo szybko, ale najbliższe momenty okażą się decydujące.
Przez chwilę Carniza rozmyślał nad zrzuceniem na wodę szalup i holowaniem okrętu, tak jak robi się to normalnie, ale to nie miało sensu. Smoki natychmiast spaliłyby obsady takich łodzi, a broń przeciwsmocza na Vanedzie nie miała zasięgu, aby zapewnić im obronę.
Pokład drgnął pod jego stopami. Naprawdę płynęli! Carniza wolał nie zachwycać się własnym fartem, aby go nie spłoszyć. Zacisnął tylko dłonie na drewnianym relingu, zacisnął tak mocno, że pobielały mu kostki.
Przed nim na śródokręciu i masztach wrzeszczeli jeden przez drugiego przerażeni marynarze. Uzbrojeni w kusze, ale nadal przerażeni. Widzieli co stało się z Rizaoną i Haoklomą. Nie chcieli podzielić losu tamtych. Wciąż walczyli, wciąż strzelali. Widział na własne oczy jak jednego smoka zwalili do wody salwą kilkunastu kusz. I to wszystko pod jego dowództwem, pod dowództwem kapelana Słońca, który nawet nie był prawdziwym oficerem. Jego jedynym przewinieniem było znalezienie się w ten świąteczny poranek na achterdeku Vanedy.
Przeszli przez dym płonącej Virge Weste, potem minęli kadłub Haoklomy. Następnie znów dym i płonące szczątki po prawej.
Doszli do początku szyku na kotwicowisku. Carniza aż jęknął.
Mijali Loficarnię. Pięknie wykończony okręt flagowy, absolutna duma admiralicji, w której kubryku pracowali najlepsi szefowie kuchni we flocie, na której na każdego bosmana przypadało dwóch stewardów, na której mosiężnych inkrustacji było tyle, że w promieniach słońca okręt cały się świecił. Bosmani w całej flocie - wyłączywszy tych z Loficarnii - mówiąc o okręcie flagowym używali nazwy zastępczej. Psujajca.
Teraz to było tylko wspomnienie. Smoki na samym początku ataku musiały zapalić takielunek, którego płonące kawałki przez niedomknięty luk dostały się do kadłuba i rozpętały dziki pożar. Sądząc z przechyłu, załoga nie mogąc dać sobie rady z pożarem otworzyła zawory denne. Ogniowiec osiadał z lekkim przechyłem, a z jego pokładu wciąż uciekali ludzie.
Carniza miał nadzieję, że nic takiego nie spotka jego okrętu.
Atak słabł, zauważył z zadowoleniem. Smoków było coraz mniej i chyba ziały ogniem dużo rzadziej niż dotąd. Ale z powodu szalejących wszędzie pożarów trudno było się zorientować na pewno. Minęli Loficarnię i ruszyli powoli w kierunku kanału prowadzącego na ocean. Kilka bestii rzuciło się na nich z różnych stron, ale były już wyraźnie zmęczone. Niemal nie ziały. Ale i tak spaliły szczyt grotmasztu, nim odleciały. Jego obsada wyjąc skoczyła do zatoki.
Ostatni smok rzucił się na nich niemal pionowo, jego jeździec zdecydował widać źle ocenił własną wysokość. Zanim jeszcze bestia w ogóle zaczęła nabierać powietrza do plunięcia, jeden z pokładowych strzelców usadowiony na bocianim gnieździe wsadził jej w oko bełt z kuszy wałowej.
Smok oklapł w powietrzu i runął jak kamień.
- Uwaga! - podniósł się gromki wrzask nad pokładem. Carniza zauważył, że on sam także krzyczy.
Bestia złamała bukszpryt i plusnęła w wodę tuz przed dziobem, ocierając się o niego, po czym pękła z gorąca. Tak silnie, że zatrząsł się cały okręt. Buchnął płomień na fordeku, gdy zajął się dół kadłuba i strzęp bukszprytu, jaki za sobą teraz wlekli.
Zaraz też na achterdek wpadł bosman z meldunkiem.
- Eeee... - zawahał się widząc duchowną osobę - Melduję, że posłusznie, bydlę nam ze szczętem dziób rozszczelniło, panie oficerze. Bierzemy wodę jak marynarz na kacu... na morze nam lepiej nie iść. W porcie musim zostać.
Carniza westchnął. Tak kończyły się jego marzenia o sławie wielkiego dowódcy, który jako jedyny wyprowadził okręt spod ataku.
- Co radzisz?
- Przybić do łańcucha fortecznego przed nami, panie oficerze. Tam w jednym miejscu płycizna. Przeczekamy.
Podważenie słuszności tej rady przekraczało umiejętności Carnizy.
- Sternik, doprowadzisz nas tam?
- Tajest, kapi... to jest, wasza eminencjo.
Jakoś dociągniemy, pomyślał Carniza, mam nadzieję, że nie odbiorą mi za to święceń.
Dociągnęli, po czym część wioślarzy zemdlała z wysiłku. Carniza mógł odetchnąć z ulgą.
- Kapitanie! - rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda. Tego na foku, ostatniego nie spalonego. Carniza nie od razu zrozumiał, że zasadniczo krzyczą do niego - Odlatują!
Faktycznie, smoki odlatywały. Wychylił się przez reling i obserwował wroga, chyba nawołującego się buczeniem sygnałowych rogów. Zebrali się w końcu na dużej wysokości, sformowali w klucze i ruszyli na północ. Ich szyki nie wyglądały na specjalnie przerzedzone. Uderzył pięścią w poręcz relingu. Nic im nie można było zrobić. Smocze stajnie Perłowego Portu płonęły po drugiej stronie zatoki, a jedyne gady jakie miała Flota Oceanu wypłynęły na manewry z grzędowcami Priserentre i Arsatoga. I nikt, poza dowództwem Floty, nie wiedział, kiedy wrócą. Do tego czasu napastnicy będą już daleko.
Pokład pod jego stopami przechylił się. Woda wolno wypełniała kadłub przez przebity dziób i cały ogniowiec przechylał się na lewą burtę. Ogień, łapczywie pożerający dziobnicę i złamany maszt, raptownie osłabł. Zgasł zupełnie dopiero gdy Vaneda mocniej osiadła na płyciźnie. Niektórzy marynarze skakali za burtę i płynęli na brzeg, by przywiązać liny do pachołków nabrzeża. Jeżeli uda się porządnie unieruchomić okręt, to zniszczenia nie będą zbyt wielkie, pomyślał Carniza. Da się go wydobyć i wyremontować. I któregoś dnia stanąć do walki.
Ogarnął wzrokiem panoramę Perłowego Portu. Płonące nabrzeża, fortecę, magazyny, mola. Zniszczone okręty. Płonące strzępy Rizaony. Haoklomę wywróconą do góry dnem. Zatopioną aż do śródokręcia Loficarnię. Płonące maszty stojącej w doku Anpennsywlii.
- Ktoś za to zapłaci - mruknął pod nosem. - I to drogo. Naprawdę drogo.
Przedpołudnie
Flota cesarska admirała Mammatoyo
Dzień i cztery kwadry żeglugi od Perłowego Portu
Rogi pierwsze oznajmiły powrót smoków.
Nierówne, nieco przerzedzone klucze formacji pokazały się na horyzoncie zaraz potem. Wolno dociągnęły nad ustawione z wiatrem grzędowce i jeden za drugim zaczęły schodzić ku wysuniętym grzędom. Jeden ze smoków z Ryuhi był tak zmęczony, że spadł do oceanu trzysta kroków przed macierzystym grzędowcem. Reszta lądowań przebiegała jednak bez problemów.
Oficerowie na Kaggi z zadowoleniem witali każdego kolejnego smoka, który podlatywał do grzędy i siadał na niej tak ociężale, jak można się spodziewać po zmęczonym zwierzęciu. Balansmistrze pokrzykiwali od strony dziobu, a służbowi sprowadzali kolejne smoki do ich gniazd. Nie wszystkie jednak, zauważył Mammatoyo. Trzy pozostały puste. Flota Oceanu drogo sprzedała swoje życie.
Gdy operacja przyjmowania smoków zakończyła się, marynarze zaczęli przesuwać grzędę z powrotem w położenie marszowe. Oficerowie podeszli do admirała, gratulując mu jeden przez drugiego. Przepuścili Chifudę, który przyszedł na achterdek złożyć raport. Wyprężył się.
- Cztery ogniowce zatopione na pewno - zameldował. - Jeden zatonął natychmiast, drugi przewrócił się, trzeci osiadł na dnie zatoki i mógł także przewrócić się. - uśmiech Ganumo za jego plecami rósł z każdym słowem. - Możemy wyciągnąć wniosek, że osiągnęliśmy to, co zamierzaliśmy...
Oficerowie jeden przez drugiego zaczęli rzucać propozycje kolejnych posunięć.
- Jest jeszcze wiele celów - dodał Chuifuda, - które powinny zostać ugodzone i dlatego radzę przeprowadzić następny atak...
Rozpętała się jeszcze gorętsza dyskusja. Mammatoyo uciszył ją jednak.
- Po pierwsze, atak spełnił pokładane w nim nadzieje i kolejne uderzenie nie powiększyłoby w sposób istotny zniszczeń - powiedział spokojnym tonem. - Po drugie, przeciwnik szybko zorientował się w sytuacji i stawił twardy opór. Podczas kolejnego ataku nasze straty bardzo by wzrosły.
Przyjrzał się swoim oficerom.
- Po trzecie, nie wiemy, gdzie znajdują się wrogie grzędowce. Wystawianie na ich atak naszej floty, to zbędne ryzyko.
Spojrzał na zmęczonego Chifudę.
- Innymi słowy, panowie - oświadczył zdecydowanie. - Zawracamy. Akcje uznaję za zakończoną.
Przytaknęli mu bezzwłocznie, chociaż nie wszyscy wyglądali na zadowolonych.
- Ganumo, niech pan wyda rozkazy.
Komandor pokłonił się głęboko.
- Oczywiście, admirale. Ma pan rację. Odnieśliśmy wspaniałe zwycięstwo.
Mammatoyo zapatrzył się w horyzont na zachodzie, podszedł do relingu, zostawiając swoich oficerów z tyłu. Nagle poczuł spóźnione ukłucie niepokoju.
- Obawiam się jedynie - wyszeptał do siebie, - że zaczepiliśmy giganta i obudziliśmy w nim wolę walki...
KONIEC
|
|