Wczesny poranek
Nadmorska wieża cechu obserwatorów, wzgórze Opana, wybrzeże północne
Dwie i pół kwadry konnej jazdy od Perłowego Portu
Budowla była koślawa. No, może nie była, ale wydawała się być. Wszystko przez to, że zbudowano ją w dziwnym miejscu, na wzgórzu nad stromym nadbrzeżnym klifem, w okolicy pełnej dzikich garbów terenu, które trzeba było pokonać, by stanąć pod frontowymi drzwiami. W dodatku była brzydka, co jednak nie powinno dziwić, zważywszy, że za jej projekt i budowę zapłaciło wojsko. Wzniesiona z kiepsko dobranych polnych kamieni połączonych niedbale położoną zaprawą, liczyła sobie od podstawy do dachu jakieś dwadzieścia kroków. Trzydzieści, jeśli liczyć osadzone na czubku smukłe alchemiczne totemy, gęsto wysadzane górskim kryształem dla lepszego nasycenia wnętrza magią powietrza. Ściany od zewnątrz pokryto cienką warstwą tynku i pociągnięto na zgniłozielono najtańszą armijną farbą, w wyniku czego całość wyglądała jak kupa nawozu, pozostała po stadzie poważnie chorych na żołądek krów.
Lockard gapiąc się na koślawo osadzone krokwie dachu stwierdził, że wcale nie chce sprawdzać jak toto wygląda w środku.
- Macie mi tego kurna pilnować, zrozumiano? - rozdarł się starszy dalekowidz Akermito, potrząsając zaciśniętym kułakiem w kierunku Lockarda. Wytarta toga mundurowa ledwie dawała radę zakryć trzęsące się ze złości ciało. Mętny wzrok i czerwony nos upewnił Lockarda, że stopień starszego dalekowidza i wysyłka do nowej, strategicznie równie istotnej co architektonicznie oszałamiającej wieży, koronowały karierę Akermita w Korpusie Obserwatorów. - Wieża jest całkiem nowa, świeżutka, więc jej apparatus trzeba naregulować... ale najpierw załatwić to, co nie ścierpi zwłoki. Sprawdzić muszę czy, eee... w pobliskich wioskach istnieją odpowiednie możliwości aprowizacyjne. Przez ten czas macie wszystkiego tutaj dopilnować i w niczym nie grzebać! Czy to jasne? Elliot, mówię do ciebie!
Stojący nieco z tyłu przyjaciel Lockarda wyprężył się.
- Słucham, starszy dalekowidzu!
- Jak złapię was na zydlu obserwatorskim, to poobdzieram ze skóry - Akermito sapnął i podrapał się po trzecim podbródku - Jako kadeci nie macie prawa korzystać z instrumentarium Korpusu bez nadzoru. Jasne?
- Jasne! - krzyknęli jednocześnie.
- No... - Akermito wspiął się na kozioł wozu z wymalowanym z boku białym ideogramem taktycznym armii. Do wozu zaprzężony był chudy muł, którego w kwatermistrzostwie zaksięgowano pewnie jako istotny środek transportu taktycznego. - Posprzątajcie tutaj trochę, przynieście drewna. Jak wrócę to pokażę wam jak dostroić totem.
"Akurat", kwaśno mruknął Lockard w myślach. Założyłby się o roczny żołd - ba! dziesięcioletni - że starszego dalekowidza znajdą nad ranem pijanego jak bela i odsypiającego w okolicy wieży aprowizacyjne batalie. O ile będzie w stanie oddalić się aż tak daleko od gospody.
Akermito cmoknął na muła i powóz ruszył po wydeptanej, nieco zniszczonej drodze.
- Pamiętajcie, będę obdzierał bardzo wolno... - rzucił jeszcze przez ramię.
Obserwowali jak wolno i niewprawnie zjeżdża ze wzgórza. Zanim skryły go nierówności terenu, usłyszeli jak fałszywie zaintonował jakąś sprośną piosenkę.
- Kłopot z głowy - podsumował Elliot podchodząc do piętrzącego się stosu gratów, jakie niedawno wyładowali z wozu. - Dobrze, że kończę ten kadecki staż, bo chyba zgłupiałbym do reszty przez tego opoja - sięgnął między wypchane worki i powiązane powrozami paki, aby wydobyć spomiędzy nich sporą, siermiężną skrzynię zamkniętą na prosta kłódkę. Złapał ją za drewniany uchwyt z lewej.
- Podobno wszystkich krnąbrnych spotykają takie rzeczy - Lockard chwycił skrzynię z drugiej strony. Podnieśli ją nie bez trudu i ruszyli ku wejściu do wieży. - Jeśli dać wiarę plotkom, to nie największe ze świństw do jakich Korpus jest zdolny.
Elliot wskazał palcem kierunek, w którym oddalił się Akermito.
- Jak dla mnie to tamto wygląda na całkiem spore.
Mijał właśnie czwarty rok ich stażu w Korpusie Obserwatorów, jednej z zajmujących się magią formacji wojskowych, z których usług korzystała Flota Oceanu. Obaj mieli za sobą wstępne nauki w Akademii Korpusu i teraz zgodnie z utrwalonym od dawna rytuałem, służyli jako giermkowie różnym obserwatorom w rozmaitych wieżach. Ich ostatnim przydziałem była ta właśnie nowa placówka, którą mieli doprowadzić do sprawności. Początkowo nawet się cieszyli, bo zadanie wyglądało na odpowiedzialne. Mieli ostrzegać o wszelkich ruchach na północy, które mogły stanowić zagrożenie dla Perłowego Portu i całej wyspy Kauii. Ich entuzjazm zniknął jednak wraz z wyznaczeniem przełożonego. Starszy dalekowidz Akermito, nie dość, że był postacią odpychającą zarówno wyglądem jak i zachowaniem, niewiele też potrafił w kwestii prowadzenia obserwacji. Już pierwsze kilka pytań, jakie zadali na początku podróży obnażyło jego przeraźliwą niewiedzę. Ostatnie miesiące stażu mieli więc spędzić na jakimś kompletnym odludziu, do tego w towarzystwie ignoranta. Poprzysięgli sobie, że nie zmarnują tego czasu. I mieli zamiar tego zobowiązania dotrzymać. Egzaminy obserwatorskie jakie czekały na nich po zakończeniu stażu, to nie były przelewki.
Na szerokich drzwiach wieży, pełnych szczelin i sęków, pyszniły się dwie wielkie, lakowe plomby Korpusu Obserwatorów. Elliot zerwał je nożem, po czym otworzył drzwi zamknięte jedynie na skobel. Pieczęć Korpusu w sposób wręcz fantastyczny powstrzymywała zapędy ciekawskich i złodziei. Prosty ludek gremialnie wierzył, że Korpus zawsze będzie w stanie znaleźć i zobaczyć sprawcę, gdziekolwiek by nie uciekł.
Wewnątrz wieży było dużo lepiej niż na zewnątrz. Do siermiężności i prostoty zdołali przywyknąć przez lata nowicjatu, a rzecz którą naprawdę cenili - apparatus obserwatora - tutaj wyglądał całkiem nieźle. Widzieli już większe, doskonalsze i bardziej złożone, jednak to co zabudowano w wieży także wzbudzało zainteresowanie. Postawili skrzynię na podłodze i rozejrzeli się.
Wieża nie była wewnątrz podzielona na mniejsze pomieszczenia. W połowie wysokości pociągnięto jedynie wzdłuż ścian rodzaj wąskiej antresoli, na którą można było dostać się po drabinie. Umeblowanie było skromne, kilka małych stołów, proste prycze, malutki piec. Wszystko po to, aby w centrum wieży pozostawić dość przestrzeni na zydel obserwatora i zwieszające z sufitu błyszczące metalem, górskim kryształem i miedzią fragmenty apparatusa. Skrzyły się światłem nabieranym poprzez totemy na dachu i mimo, że w wieży było ledwie kilka małych okienek, wnętrze było bardzo jasne. Zydel, ustawiony po środku wykutego w marmurze podłogowego pentagramu otaczał krąg słonecznych promieni. Jednoznacznie kusił.
- No, może pobyt tutaj nie będzie czasem całkowicie straconym - mruknął Elliot uśmiechając się lekko. - Kto go wypróbuje?
Lockard zostawił skrzynię i szybko podszedł do zydla. Rękawem oczyścił pokryty skórą mebel i sprawdził czy pentagram nie jest uszkodzony. Elliot tymczasem wydobył to co najpotrzebniejsze. Podłużny, rzeźbiony gong postawił w wykutym przy pentagramie wgłębieniu, a owiniętą miękką skórą obręcz z kryształem podał przyjacielowi. Lockard odwinął ją ostrożnie i nałożył, uważając, aby kryształ umiejscowić dokładnie na spojeniu brwi i nosa.
- Bez medytacji? - zapytał Elliot ugniatając prymkę wosku. - Długo nie wytrzymasz.
- Tylko spróbuję - Lockard wziął jedną prymkę i wcisnął sobie do lewego ucha. - Pewnie całość jest tak zakurzona, że niewiele zobaczę.
- Daj znak, gdy będziesz gotów.
Lockard skinął głową i wepchnął sobie resztę wosku w drugie ucho. Ostrożnie przysiadł na zydlu. Przymknął oczy. Elliot klęknął przy gongu, obrzucił apparatus uważnym spojrzeniem. Miał nadzieję, że żaden kryształ nie miał skazy. Gdy Lockard dał znak dłonią, uderzył w gong. Mocno, acz z wyczuciem, tak jak go szkolono.
Usłyszał jak apparatus się budzi. Wnętrze wieży wypełnił delikatny wtórny pogłos, słyszalny mimo długo wybrzmiewającego gongu. Pogłos zaskakująco czysty, jak na tak zakurzone, nie dostrojone instrumentarium. Skupiony Lockard, siedzący w samym centrum, słyszący wszystko dużo lepiej mimo zatkanych woskiem uszu, powoli wczuł się w aurę. Skupiający się wokół dźwięk nagle przeniknął go na wskroś, jakby wywracając na nice, z ciemności przed oczami nagle wykrzesując obraz....
...unosił się na oceanem, nad otwierającą się we wszystkich kierunkach równiną galopujących fal. Leciał na północ, wyprzedzając gromady mew i samotne fregaty żeglujące po niebie. W dole śmignęło mu najpierw stado delfinów, a potem dwa kiepsko ożaglowane kutry, na których rybacy zajęci byli wydobywaniem pełnych sieci. Nie zawrócił, by przyjrzeć się im bliżej, zbytnio pochłaniało go pragnienie gnania przed siebie, byle dalej od brzegu. Wpadł w samotny tuman mgły, niknący w promieniach słońca. Potem wzniósł się do chmur, ale spuściły na niego kurtynę deszczu. Przekoziołkował nieważkim ciałem i zsunął się nad fale. Gdy wdrapywał się znad nich z powrotem do chmur, odniósł wrażenie, że coś zamajaczyło na północy. Skupił uwagę spojrzenia na horyzoncie. Statek?
Nie, to było coś w powietrzu. Niewielka czarna plamka, bardzo daleko od miejsca gdzie się znajdował, która wkrótce zmieniła się w całą grupę czarnych plamek. Ruszył jej na spotkanie, z niepokojem zauważając, że widzi coraz bardziej nieostro. Tracił koncentrację, a słabnące brzmienie apparatusa coraz bardziej odzierało go z sił. Przyspieszył desperacko, bez ładu i składu zmieniając wysokość. Znów wpadł w chmury, więc skręcił w dół. Gdy wypadł z mlecznego tumanu, znalazł się w samym centrum długiej formacji lecących jeden za drugim smoków. Spojrzał na najbliższego, ale zobaczył już tylko ciemność, która nagle powróciła nie wiadomo skąd. Zakołysał się na zydlu, walcząc z bolesnym skurczem mięśni karku. Zakaszlał. Potem ostrożnie otworzył oczy. Świat zakręcił mu się w oczach.
- Jest brudny - usłyszał głos Elliota. - Nie ma skaz, ale jest strasznie zapaskudzony. Dlatego tak szybko cię zmęczył.
- Coś... - wykrztusił wreszcie Lockard. - Coś widziałem. Coś dziwnego. Smoki.
Elliot stracił na moment zainteresowanie kryształami apparatusa.
- Smoki? A cóż dziwnego jest w smokach?
- Leciały całą gromadą z północy. Wiele, bardzo wiele smoków... Co robią pośrodku oceanu?
Przyjaciel chuchnął na wiszący nisko duży kryształ osadzony w czystej miedzi. Przetarł jego lico rękawem.
- Pewnie lecą. O ile wiem smoki kontynentalne przylatują czasami na wyspy, a w tym roku chyba wypadają ich gody.
- Ale dlaczego taką gromadą?
- Może w tym roku po prostu było dużo chętnych?
Lockard zmierzył go wzrokiem. Był pewien, że widział jeszcze coś, ale nazbyt krótko, aby zapamiętać szczegóły. Dobrze za to zapamiętał niepokój, jak w nim wzbudziły. Powoli ściągnął obręcz z głowy.
- Może spróbuję jeszcze raz?
- Apparatus jest tak brudny, że możesz uszkodzić któryś kryształ - Elliot pokręcił głową. - Pomóż mi to najpierw wyczyścić. Akermito odklei się od kufla najwcześniej wieczorem, jeszcze zdążysz się nachapać - dodał grzebiąc w skrzyni.
Lockard starannie zawinął obręcz w skórę.
- Jestem pewien, że z tymi smokami coś było nie tak.
Elliot znalazł w końcu czego szukał.
- Nie martw się - powiedział wręczając Lockardowi pędzel z długiego włosia i jedwabną przecierkę. - Sądząc z niskiego brzmienia apparatusa to, co obserwowałeś nie znajduje się daleko. Te smoki pewnie szukały lądu, więc niedługo tu będą. Przekonasz się na własne oczy jak sprawy stoją.
Wczesny poranek
Grupa bojowa Demony tęczy
Pół kwadry lotu od Perłowego Portu
Gdy rozstąpiły się chmury, Nikkokoi dostrzegł brzegi wyspy. Zerknął na wstające słońce. Trzymali się planu. Nie zabłądzili, nigdzie nie zboczyli. Cała grupa, prowadzona przez wyszkolonego przewodnika z Kaggi, pewnie dotarła nad wyspę, tak jak przewidywał to plan. Teraz nic nie mogło się nie udać - przecież tę część zadania przećwiczyli dziesiątki razy. Cesarscy aperzy na podstawie szkiców marynarzy zbudowali na niewielkim stawie, w sekretnej części pałacu, dokładną makietę Perłowego Portu. Ustawili bambusowe modele zabudowań, instalacji portowych oraz okrętów, wliczając w to najistotniejsze - ogniowce i grzędowce Floty Oceanu. Każdy z jeźdźców spędził całe kwadry na planowaniu podejścia, wymierzaniu ciosów i obmyślaniu tras ucieczki, gdyby coś poszło nie tak. Ale teraz, gdy osiągnęli wulkaniczne, pokryte plamami zieleni brzegi Kauii, nic nie mogło się nie powieść.
Wiatr świstał wokół smoków. Nikkokoi błogosławił niedźwiedzie futro, w które był odziany. Na dużych wysokościach bywało naprawdę chłodno, a gdy smoki łapały wiatr z tyłu potrafiły lecieć tak szybko, że czubki palców w grubych jeździeckich rękawicach zdawały zmieniać się w sople lodu. Spróbował zmienić nieco pozycję w siodle, z umiarkowaną skutecznością. Długie loty zawsze były potwornie męczące. Tym razem jednak przynajmniej lecieli w dobrej pogodzie, przy stabilnym wietrze. Dużo gorzej byłoby lecieć w deszczu, opierając się jedynie na prostych instrumentach nawigacyjnych, osadzonych w rozłożyście wykończonym łęku siodła. Nikkoki machinalnie sprawdził kompas, ot tak, na wszelki wypadek.
Przewodnik , lecący na czele uszykowanych w szyk "schody w prawo" smoków, rozwinął za sobą szarfę sygnałową. Zgodnie z planem, po przekroczeniu linii brzegowej, mieli zmniejszyć wysokość, zejść nisko i zatoczyć pętlę, aby dotrzeć nad Perłowy Port od zachodu. Wróg nie powinien zbyt łatwo zorientować się skąd nadeszło niebezpieczeństwo, a cesarskie grzędowce nawet na chwilę nie powinny zostać zagrożone.
Szarpnięciem za haki nakazał smokowi potwierdzić odebranie sygnału. Jego Zeke zaryczał potężnie, w chórze wszystkich pozostałych bestii. Przewodnik schował szarfę i rozwinął następną. Nikkokoi uśmiechnął się lekko do siebie, odczytując zapisane na niej słowa. Był pewien, że obserwatorzy floty admirała Mammatoyo też to przeczytają.
Klucze, jeden za drugim obniżyły lot, tak, że nadbrzeżne klify mignęły niemal tuż pod nimi. Wlecieli nad porośnięty krzewami i bujną trawą płaskowyż. Przed sobą gdzieniegdzie dostrzegli charakterystyczne, żółte plamy pół uprawnych i kanciaste kształty chłopskich zabudowań. I tak miało być do samego Perłowego Portu, płaskie, nie zadrzewione obszary, niewielkie grupy chat i puste drogi. A tam, na miejscu, pewnie nikt się ich nie spodziewa.
Poranek
Dziobowy pokład ogniowca Vaneda
Perłowy Port
Raneblinowi nie poszło tak źle. Oberwał tylko raz, w ryngraf i do tego słomianym kamaszem. Gdy zatupotał po klepisku kwatery i nieprzepisowo - acz skutecznie - wywrzeszczał poranne powitanie, z posłania bluznął na niego stek wyzwisk. Szef orkiestry, starszy chorąży Millan, wypełzł jednak w końcu spod sterty grubo haftowanych koców. Siadając cisnął jeszcze paradnym butem i kapciem, ale trafił tylko tym ostatnim. Raneblin powtórzył swoje powitanie i z ulgą zauważył, że podoficer przynajmniej otworzył oczy. To była porządna, pomyślna wróżba.
Teraz, po krótkim rejsie wiosłowym slupem, stał z proporcem Straży na dziobowym pokładzie ogniowca Vaneda, flagowego okrętu floty. Obok prężył się niewyspany chorąży eskadry ogniowców, ściskając w dłoniach długie na siedem kroków drzewce bandery wojennej. Za nimi w czterech szeregach ustawiła się orkiestra, ubrana w galowe mundury, zajęta dostrajaniem instrumentów. Starszy chorąży Millan stał kilka kroków przed Raneblinem, plecami do wschodzącego słońca. Czekał, aż czerwona tarcza pokaże się między wzgórzami Tantapus i Olymlus. Raneblin też na to czekał, czekał jak diabli. Udział w tej tradycyjnej ceremonii był ostatnią rzeczą, jaka została mu do odbębnienia. Potem będzie mógł nareszcie uwalić się na pryczy i zasnąć, zasnąć...
Millan wyprostował się, uniósł dłonie.
- Gotowi?
Orkiestra uniosła instrumenty.
W powietrzu nagle rozkwitły pierwsze, łagodne tony Hymnu Słońca. Raneblin poczuł jak muzyka wypełnia go i niemal nie usypia, co w jego stanie było niewiarygodne. Płynęła tryumfalnie, miękkimi zakolami smyczkowych motywów, akcentowana niekiedy ostrymi tematami i chórem bitewnych werbli. Nie bez przyczyny orkiestra Floty Oceanu uchodziła za jedną najlepszych w siłach zbrojnych. Każdy z jej członków terminował u jakiegoś znanego mistrza, posiadał doskonałe instrumenty i dużo czasu poświęcał na doskonalenie umiejętności. Nie szczędzono im żołdu i wiktu, dzięki czemu w tej części oceanu nie było lepszych muzyków.
Zaczynali drugą partię hymnu, gdy uwagę Raneblina przykuły czarne punkty na niebie. Wyłoniły się zza Tantapusa, niemal wprost ze wschodzącego słońca, i nadciągnęły nad port. Leciały w równym szyku, podobnie jak żurawie. Jednak Raneblin nigdy nie widział, aby żurawie formowały się w takie duże regularne grupy.
Nie poznał swojej pomyłki dopóki nie obniżyły lotu i nie złamały formacji, rozchodząc się trójkami w rozmaitych kierunkach. Wyglądały jak kruki, które zamierzają obsiąść zdobycz ze wszystkich stron na raz. Ale były większe, dużo, dużo większe.
Niemal natychmiast jeden smok zszedł lotem koszącym nad baraki stoczni i rzygnął strumieniem pomarańczowego ognia. Snop gorąca otulił łasztownię i część magazynów z pakułami, liznął bok wyciągniętej na brzeg karaweli. Wielka piramida beczek ze smołą zajęła się natychmiast wysokim na czterdzieści kroków ogniem. Szopa alchemicznych impregnatów rozleciała się z hukiem.
Smoki zaskrzeczały jeden przez drugiego i nad zatoką rozpętała się piekielna kakofonia.
Chorąży Millan zauważył to, obrócił nawet głowę - ale ani na chwilę nie przestał dyrygować. A znany był z tak twardej ręki, że żaden z jego ludzi nie ośmielił się przerwać gry samorzutnie. Raneblin poczuł jak cierpnie mu skóra na grzbiecie. Jeżeli któryś z jeźdźców ich zauważy... zrobił krok ku burcie. Wściekły wzrok Millana przyszpilił go na miejscu. Nic jeszcze nigdy nie zmusiło go do przerwania jakiegokolwiek hymnu w połowie, i teraz też nie miał zamiaru tego uczynić. Na pokładzie Vanedy i pod nim odezwały się szaleńczo bosmańskie dzwonki, a po nich świstawki służbowych. Rozpętało się zamieszanie, tumult, orgia przekleństw. Za plecami chorążego, na szczycie dziobówki, otworzyły się odrzwia kubryku. Na pokład wypadły tuziny na wpół ubranych marynarzy i kilku oficerów. Słabo orientowali się w sytuacji, ale kilku rzuciło się do dziobowych balist i bloczkowymi ładowarkami zaczęło naciągać cięciwy.
Orkiestra grała dalej. Nad brzegiem dwa smoki, lecąc obok siebie, zapaliły omasztowanie karaweli zacumowanej przy molo stoczni. Raneblin dostrzegł płonące postacie skaczące przez burtę do wody. Cztery inne gady krótkimi parsknięciami żywego ognia paliły budynki magazynów floty i czworaki załóg zapasowych. Inne omiatały płomieniami kamienne mury jednej z nadbrzeżnych fortec. Kamień się wprawdzie nie zajął, zauważył Raneblin mocno ściskając drzewce godła, ale balisty, katapulty i załogi aż za dobrze. Zajęło się tam zresztą coś jeszcze, bo za jedną z baszt buchnął pod niebo kłąb ciemnego, tłustego dymu.
Z wieży nad główną portowa wartownią odezwał się wielki róg alarmowy, chwilę później zawtórowały mu następne - ze strzegącego kanału kamiennego kasztelu i z budynków garnizonu, w równych rzędach stojących na wschodnim brzegu zatoki. Raneblin z przerażeniem dosłyszał też coś od strony Lewheer, gdzie mieściły się smocze stajnie Floty Oceanu. O najświętsi bogowie morskich głębin, pomyślał gorączkowo, co tu się dzieje?
Po drugiej stronie zatoki zajął się ogniem jeden ze spichlerzy, zapchany mąką zebraną przez kwatermistrzów na konto wojskowego trybutu. Wysuszony upałami bok budowli błyskawicznie buchnął wysokim płomieniem, mgnienie oka później wybuch mącznego pyłu rozniósł strzechę i dwa murowane piętra, przetaczając nad zatoką niski grzmot. Chorążemu Millanowi nie drgnęła ani ręka, ani nawet powieka, zmarszczył brew dopiero wtedy, gdy przerażony hukiem cymbalista zafałszował kilka tonów. Kosy wzrok podoficera rychło jednak przywrócił zimną krew niefortunnemu muzykowi. Raneblin nie zdziwił się wcale i poniechał planów nagłego czmychnięcia za burtę. Wzrok Millana sprawiał wrażenie, że byłby w stanie zatrzymać w powietrzu smoka, czy mógłby zatem przeciwstawić mu się zwykły służbowy straży portowej?
A może mógłby? - zakołatało mu w głowie, gdy dostrzegł smoka obniżającego się w kierunku Vanedy, z wyraźnym zamiarem przysmażenia czegokolwiek. Raneblin miał wrażenie, że bestia spadała dokładnie na niego. Na szczęście marynarze przy balistach też ją dostrzegli. Bosman krzyknął gromko, wskazując bambusową szpicrutą nadlatujący cel. Opaleni artylerzyści łatwo obrócili barbety i wycelowali. Z otwartej schodni kubryku zaczęli wynurzać się marynarze z kuszami i naręczami bełtów. Rozglądali się wokół, szukając czegokolwiek, co mogliby ustrzelić.
Balisty brzęknęły basowo, a przeciwsmocze groty, rozdzielające się w powietrzu na kilka mniejszych śmignęły w górę. Smok jednak tylko lekko poruszył skrzydłami, wymijając kiepsko wycelowane pociski. Wykonał głośny wdech schodząc jeszcze niżej.
W tym momencie chorąży Millan gwałtownym ruchem rąk wydyrygował ostatnie akordy hymnu Słońca i cała orkiestra, nie wyłączając szefa, rzuciła się w tył, na śródokręcie, skacząc na łeb na szyję przez balustradę fordeku i ponad schodniami. Byle dalej, byle szybciej schronić się pod pokładem. Raneblin także ocknął się bez zwłoki. Zarzucił sobie drzewce z proporcem na ramię i ruszył z kopyta ku burcie.
Gdy ją przesadzał, za jego plecami smok z niewielkiej odległości plunął ogniem podpalając połowę załogi jednej z balist, zwoje lin na fordeku i kliwer, starannie zrefowany wokół bukszprytu.
Późny poranek
Kajuta dowodzenia grzędowca Kaggi
Dzień i cztery kwadry żeglugi od Perłowego Portu
Pogoda nieco się zepsuła, a ponieważ pod pokładem mniej wiało, przenieśli naradę oficerów pod dach. Na starannie rozłożonej mapie rozstawiono drewniane figurki, a Miura i dwóch jego zastępców dbało o ciągłe aktualizowanie ich położenia, aby reprezentowały oczekiwany rozwój sytuacji. Mammatoyo i Ganumo, pociągając drobne łyki chaisan z czarek, kontemplowali mapę w całkowitym milczeniu.
Mieli już całe kwadry niepewności za sobą, ale sytuacja powinna się lada moment wyjaśnić. Czy niecodzienny plan, daleka żegluga po wzburzonym morzu i nieznana dotąd taktyka miały przynieść sukces? Czy wróg nie został za wcześnie uprzedzony? Czekali w ciszy, którą przerywało jedynie skrzypienie kadłuba i regularnie nakazywane przez Miurę poprawki na mapie. Z zewnątrz dochodziły jeszcze pokrzykiwania bosmanów, szum fal, śpiewy marynarzy czyszczących gniazda na grzędowcu.
Myślami każdy z nich był daleko stąd. Unosił się w szyku smoków nad Kauii. Albo towarzyszył głównemu obserwatorowi floty, który na samotnej karaweli, wysuniętej przed szyk floty na dwa tysiące kroków, próbował dostrzec to, co dzieje się z Chifudą, dowódcą cesarskich smoczych jeźdźców. Gdy wywiesi on odpowiednią szarfę sygnałową, sygnaliści z karaweli natychmiast przekażą to na Kaggi.
Pod drzwiami kajuty rozległ się tupot bosych nóg.
Strażnik z zewnątrz otworzył je i do kajuty wpadł główny sygnalista grzędowca, za pendent miał zatknięte mrowie kolorowych chorągiewek. Skłonił się na progu, po czym rozejrzał po obecnych. Wreszcie zdecydowanym krokiem podszedł do Mammatoyo i pokłonił się głęboko.
- Tygrys! Tygrys! Tygrys! - wyrzucił z siebie jednym tchem, nie kryjąc tryumfu.
Krąg oficerów pojaśniał uśmiechami. Ganumo wyciągnął rękę do admirała i serdecznie, mocno uścisnął jego dłoń.
- Sukces! - powiedział z uśmiechem. - Sygnał całkowitego zaskoczenia. Wyniszczymy tych głupków z kontynentu do ostatniego. Spalimy cały Perłowy Port i ocean będzie nasz.
Mammatoyo odstawił czarkę i wpatrzył się mapę.
- To jeszcze nie koniec naszych zmartwień - mruknął. - Nie wiadomo, czy udało nam się schwytać ich grzędowce.
|
|