Jarzyna stara się także wybierać kontrowersyjne teksty - taki był mało znany dramat kanadyjskiego pisarza Brada Frasera, opowiadający o poszukiwaniu tożsamości seksualnej i zagubieniu młodych ludzi w brutalnym nowoczesnym świecie. Podobny jest też dramat
Festen, stworzony na podstawie scenariusza filmu o tym samym tytule, zrealizowanego według zasad DOGMY. Ci, którzy film widzieli, wiedzą, że chodzi w nim o zdemaskowanie ojca, który przez wiele lat molestował seksualnie swoje dzieci. Całość rozgrywa się na rodzinnym przyjęciu z okazji sześćdziesiątych urodzin tegoż ojca, stąd tytuł:
Uroczystość. Temat gorący, temat tabu, temat modny - to czynniki, które skłoniły Jarzynę do wystawienia tego tekstu na scenie. W jego założeniu miał to być temat wręcz wybuchowy - świadczy o tym pseudonim, który przyjął tym razem - H7 to podobno (nie znam się na chemii, ale wiem to od tych, którzy się znają) radioaktywny izotop wodoru. Wydaje mi się jednak, że kontrowersyjny temat to jedyna przyczyna, dla której reżyser zajął się dramatem. Nie ma w jego przedstawieniu dawnej pasji, jest za to chłód i wyrachowanie. To spektakl skazany na sukces - nie dość, że interwencyjny społecznie a zarazem gorszący, to jeszcze grany przez znakomitych aktorów, których nazwiska same w sobie są magnesem przyciągającym publiczność. W głównych rolach - ojca i demaskującego go syna - zobaczyć można Jana Peszka i Andrzeja Chyrę. A oprócz nich na scenie pojawiają się: Ewa Dałkowska, Magda Cielecka, Danuta Szaflarska, Bronisław Pawlik, Adam Ferency.
Wyrachowanie widać nie tylko w doborze obsady, ale i w zastosowanych przez reżysera środkach. Jarzyna użył wszystkich swoich starych chwytów: ekspresyjnego (tym razem aż za bardzo jak dla mnie) aktorstwa, tajemniczego, zamglonego w dodatku, światła, dramatycznych wyciemnień i przejmującej muzyki. Zrobił wszystko, żeby wstrząsnąć widzem siedzącym w fotelu i chyba przez te usilne starania wstrząsu nie udaje mu się wywołać.
 |
|
Jak w każdym spektaklu Jarzyny, i w tym jest kilka scen zachwycających maestrią reżyserskiej roboty. Mimo całego fałszu przedstawienia (bo brzmi ono fałszywie, nie pomaga nawet znakomita gra Peszka, Chyry i Cieleckiej), zostaje w pamięci obraz dziwacznego balu, kiedy po wygłoszonym przez syna oświadczeniu o seksualnych upodobaniach ojca, starający się zatuszować przykre wrażenie Mistrz Ceremonii zaprasza wszystkich do tańca. Na parkiet ruszają jednak tylko starzy członkowie loży masońskiej w dziwacznych mundurach i para dziadków. Wyginają się surrealistycznie w rytm jazgotliwego jazzu, oświetleni od dołu. Wygląda to trochę jak bal zombie czy manekinów. Znakomita jest także cała druga (króciutka) część przedstawienia, ukazująca ranek po ponurej uroczystości, kiedy wszyscy wiedząc już wszystko, siadają do wspólnego śniadania. To zakończenie jak z najlepszych dramatów Czechowa - niby spokój, sielanka, wszyscy zachowują się tak, jakby nic się nie stało, a przecież unosi się nad nimi ledwie dostrzegalny cień nieodwracalnej zmiany.
Te dwie sceny to jednak za mało, aby uznać wielkość tego spektaklu. Jest w nim zbyt wiele histerii i egzaltacji, a za mało szczerego przejęcia się problemem. W dodatku zarówno wybór repertuarowy jak i klimat przedstawienia zostały zaczerpnięte z interwencyjnego teatru niemieckiego. Jarzyna powtarza na polskiej scenie eksperymenty, które rozpoczęto gdzie indziej, ostatnio niemal dokładnie odtwarza ścieżkę twórczą młodego niemieckiego reżysera Thomasa Ostermeiera (który też niedawno został dyrektorem berlińskiego teatru Schaubühne). Zaczynał jako objawienie, a teraz powiela innych. Co będzie dalej? Nie wiem, jak Wy, ale ja czekam z niecierpliwością i trzymam kciuki, bo wierzę w ogromny talent Grzegorza Jarzyny.