ETAP II: KATABASIS - MARSZ KU MORZU
W tym miejscu rozpoczyna się druga część wędrówki armii greckiej - o ile wcześniej oddalała się ona od morza (gr. anabasis), to teraz zaczęła ku niemu podążać (gr. katabasis), chcąc wyrwać się z wrogiego państwa.
Ten etap eksodusu nie zostanie już tak szczegółowo omówiony, jak poprzedni, jednak zwrócimy uwagę na kilkanaście momentów, ważnych i ciekawych z punktu widzenia historii wojskowości. Najpierw zajmiemy się skrótowym opisaniem dalszych dziejów armii helleńskiej, potem przyjdzie pora na omówienie taktyki strategów greckich, szczególnie jeśli chodzi o sposoby walki w górach.
Wędrówka ku morzu
Jak widzieliśmy, Grecy znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, w każdej chwili mogli się spodziewać zagłady. W końcu jednak strategowie zdołali zaprowadzić porządek w szeregach i zmusić wojowników do posłuchu.
Już następnego dnia rozpoczęły się rozmowy ze stroną perską. Okazało się przy okazji, że Wielki Król wybaczył Ariajosowi zdradę i pozwolił mu na zachowanie wszystkich godności oraz na powrót do swoich małoazjatyckich posiadłości. Grecy wykorzystali, by zaproponować Ariajosowi, że jeśli taka jego wola, to mogą go osadzić na tronie perskim! Dostojnik ten jednak był realistą, rozumiał, że nie należąc do rodu królewskiego, a na dodatek mając przeciw sobie większość możnych, nie utrzymałby się na tronie dłużej niż parę miesięcy. I, oczywiście, odmówił. W takiej sytuacji Hellenowie zawarli z Ariajosem umowę (przypieczętowaną rytualnym zabiciem wołu, dzika i barana, w których krwi Grecy zanurzyli miecz, zaś Persowie Ariajosa - włócznię), na mocy której ten powinien ich bezpiecznie odprowadzić ku Morzu Egejskiemu. Nie mieli tworzyć jednej kolumny, ale posuwać się równolegle, by nie dochodziło do zatargów między żołnierzami. Ariajos obiecał poprowadzić Greków drogą inną niż ta, którą przybyli - położoną znacznie dalej na północy, ale zapewniającą obfitość wody i pożywienia. Strategowie przystali na taką propozycję.
Jednakże od samego początku współpraca układała się nie tak, jak by sobie Grecy tego życzyli. Niemalże co noc zdarzały się zatargi między Grekami a Persami z obozu Tyssafernesa, który, na rozkaz króla, miał pilnować wierności Ariajosa. Doszło nawet do dezercji trackiego wodza Miltokytesa, który przeszedł pod rozkazy Tyssafernesa z trzystoma peltastami i trzydziestoma jeźdźcami. Także, na polecenie królewskie, zalane zostały wszystkie rowy melioracyjne, by utrudniać Grekom przeprawę. Mimo to Hellenowie starali się ze wszystkich sił zawrzeć oficjalny rozejm z Tyssafernesem, co zresztą wkrótce nastąpiło, ale nie zmieniło agresywnego nastawienia Persów. Zastanawia ślepota strategów greckich, którzy zdawali się nie dostrzegać wrogich poczynań Tyssafernesa i za wszelką cenę starali się zdobyć jego przychylność. Oczywiście, to my, dzisiaj, możemy to postępowanie uznawać za ślepotę i krótkowzroczność, zaś wtedy strategom wydawało się, że przysięgami i rozejmami zapewnią sobie bezpieczny powrót. Nie zdawali sobie wszakże sprawy z bezgranicznej nienawiści Tyssafernesa do wszystkiego, co wiązało się z pamięcią po Cyrusie, jego nieprzejednanym wrogu.
Ariajos, Tyssafernes i Grecy ruszyli nie na zachód, ale na wschód, by wzdłuż Tygrysu dostać się do północnej Mezopotamii, stamtąd zaś do Kapadocji, skąd już prosta droga wiodła na wybrzeża egejskie. Tyssafernes, jak się zdaje, nieprzypadkowo wybrał tę marszrutę - po pierwsze chciał wciągnąć Hellenów jak najgłębiej na terytorium perskie, po drugie zaś nad Tygrysem leżały tzw. Wsie Parysatydy, rozległe majątki należące bezpośrednio do Parysatis, matki Cyrusa i jednocześnie zapiekłej przeciwniczki Tyssafernesa. Otóż satrapa ten pozwolił Grekom na nieskrępowaną grabież tych majątków - nie mógł dosięgnąć starej królowej bezpośrednio, więc zemścił się na jej własności.
W parę dni później naczelny wódz Greków, Klearch, postanowił wyjaśnić wszelkie nieporozumienia i skierował do Tyssafernesa propozycję: Hellenowie, w zamian za żołd, mieli przejść pod komendę karyjskiego satrapy i tłumić bunty Egipcjan oraz dzikich plemion małoazjatyckich: Pizydów i Myzyjczyków. Na tę propozycję Tyssafernes odpowiedział pozytywnie, po czym na następny wieczór zaprosił do swego obozu wszystkich wodzów greckich dla uzgodnienia szczegółów umowy.
I rzeczywiście, Hellenowie zawierzyli satrapie. W gościnę do niego udało się pięciu strategów (Klearch, Proksenos Beota, Menon Tessalczyk, Agias Arkadyjczyk i Sokrates Achaj) oraz dwudziestu lochagów z nieuzbrojonymi pocztami przybocznych. Ale, jak należało przypuszczać, Tyssafernes nie dotrzymał rozejmu - lochagowie i żołnierze zostali zabici, zaś strategowie uwięzieni. Odesłano ich do króla, który czterech z nich ściął (co uważano za śmierć honorową), zaś Menona poddano długotrwałym torturom. Dlaczego właśnie jego tak nieprzyjemnie wyróżniono? Otóż, od chwili klęski pod Kunaksą, Menon potajemnie znosił się z Tyssafernesem, chcąc kosztem Klearcha objąć główne przywództwo wśród Greków. Satrapa z początku przychylnie przyjmował zabiegi Menona, ale potem nie okazał mu litości - to samo Wielki Król, kierujący się zasadą, że zdrajca też nie będzie wierny nowemu panu.
Tak więc Grecy pozostali bez naczelnych wodzów, ci zaś którzy przeżyli, okazali się mało znaczącymi osobowościami, nie potrafiącymi poderwać do walki wojska, przerażonego rzezią strategów.
Wtedy właśnie na scenę wkroczył Ksenofont. Wcześniej nie miał określonego stanowiska w armii. Nie był zwykłym żołnierzem, tylko kimś w rodzaju bezfunkcyjnego oficera sztabowego w oddziale swego przyjaciela, Proksenosa Beoty.
W nocy po zabójstwie strategów, Ksenofont miał sen, który odczytał jako zachętę ze strony Zeusa do stanowczego działania. Jeszcze tej samej nocy zebrał lochagów podległych Proksenosowi i, opowiedziawszy im o śnie, stwierdził, że trzeba tchnąć w żołnierzy ducha walki, wybrać nowych wodzów i bez pomocy Persów spróbować dotrzeć do ojczyzny. Ksenofont musiał być znakomitym mówcą, skoro od razu przekonał lochagów do swego zdania - wybrali go swym strategiem, po czym zwołali ogólny wiec pozostałych lochagów. Na wiecu tym Ksenofont powtórzył swą mowę i rzeczywiście udało mu się poderwać Hellenów do czynu.
Wybrano pięciu nowych strategów: na miejsce Klearcha - Timasjona Dardanejczyka; na miejsce Sokratesa - Ksantiklesa Achaja; na miejsce Agiasa - Kleanora Arkadyjczyka; na miejsce Menona - Filesjosa Achaja, zaś na miejsce Proksenosa - samego Ksenofonta.
Jeden ze strategów, Chejrisofos, zaproponował, by główne dowodzenie przekazać Ksenofontowi, ale ten się na to nie zgodził i zaproponował owego Chejrisofosa - nie tylko najstarszego ze strategów, ale też najbardziej doświadczonego (a poza tym Spartanina). Siebie zaś i innego młodego stratega, Timasjona Dardanejczyka, wyznaczył na wodzów straży tylnej. Takie ustawienie zostało zaakceptowane przez wiec.
Następny dzień zastał Greków gotowych do działania. Aby nie opóźniać marszu, spalili swoje namioty i tabory oraz pozbyli się zdobytych wcześniej łupów. Postawili wszystko na jedną kartę - albo się przedrą, albo zginą. Obrali też drogę inną od proponowanej przez Tyssafernesa - postanowili iść na północ, ku Pontus Euxinus (Morzu Czarnemu), które znajdowało się znacznie bliżej od Egejskiego.
Przez najbliższe dni szli równinami Mezopotamii, cały czas będąc atakowani przez podjazdy Tyssafernesa. Szczególnie dużo pracy miała straż tylna Ksenofonta - szczegóły tych walk podamy później.
Po jakimś czasie poczęli wchodzić w kraj pokryty wzgórzami, a potem coraz wyższymi górami - tam też stoczyli dwie małe bitwy z miejscowymi Persami, ci jednak ani razu nie odważyli się ich zaatakować w polu, uderzali tylko z zaskoczenia, niezbyt dużymi siłami. Po kilku dniach Hellenowie znów wkroczyli na równiny i znów rozpoczęły się podjazdy konnicy Tyssafernesa.
Grecy podążali wzdłuż Tygrysu, aż dotarli do miejsca, które wydało im się pułapką - na zachodzie rozlewał się szeroko Tygrys, którego nie mogli sforsować; na północy i wschodzie zaczynały się bardzo wysokie góry, zamieszkane przez dzikich Karduchów (jak się przypuszcza, przodków dzisiejszych Kurdów), którzy nie uznawali władzy Wielkiego Króla i zabijali wszystkich obcych (przed laty w górach tych zaginęła bez wieści perska armia, licząca 120 tys. żołnierzy!); od południa zaś czyhała armia Tyssafernesa. Po naradzie strategowie wybrali drogę desperacką, ale jedyną możliwą - postanowili wejść do krainy Karduchów.
Przez góry przebijali się siedem dni, Ksenofont uznał je za znacznie cięższe niż te spędzone pomiędzy Persami na równinach. Karduchowie opuszczali wsie, chronili się w górach i nieustannie atakowali Greków - nie było dnia, by nie zginęło kilkunastu Hellenów. W końcu, dzięki przemyślnej taktyce, Dziesięciu Tysiącom udało się wyjść z Gór Karduchów i wkroczyć do wyżynnej Armenii, która podlegała władzy Wielkiego Króla.
Tamtejsze wsie okazały się bogate, Grecy odpoczęli po ciągłych walkach i uzupełnili zapasy. Zawarli też układ z miejscowym wicesatrapą, Tiribadzosem, pozwalający im na bezpieczny przemarsz, jeśli nie będą łupić wsi, a jedynie pobierać niezbędną ilość jedzenia. Oczywiście, Tiribadzos ani myślał wypuszczać Greków z własnej krainy i zastawił na nich pułapkę, ale i ją udało im się szczęśliwie ominąć.
Zarówno w północnej części Armenii, jak i na terenach położonych dalej na północ, Grecy musieli stawić czoło wrogowi, który okazał się znacznie niebezpieczniejszy od armii perskiej: ze śniegiem i mrozem. Nie przyzwyczajeni do śniegu sięgającego po pas, z ledwością przebijali się przez zaspy, zapadali na "przemór" (rodzaj choroby, zwanej na Syberii histerią polarną), cierpieli z powodu odmrożeń i głodu. W śniegach pozostało na zawsze wielu Hellenów.
Potem weszli do kraju Chalibów, Taochów i Fasjan, górskich plemion, nie uznających zwierzchnictwa Wielkiego Króla. I tutaj znów zaczęły się kłopoty, tak dobrze znane z Gór Karduchów - ciągłe walki o przekroczenie każdej przełęczy.
W końcu dotarli do zagubionego pośród gór miasta Gymnias, z którego władcą zawarli przymierze - w zamian za spalenie kilku okolicznych, wrogich Gymnias wsi, dostarczono im przewodnika, który miał ich doprowadzić do miejsca, skąd było widać morze.
Przewodnik spełnił swe zadanie - po pięciu dniach marszu stanęli na szczycie góry, skąd dostrzegli bezmiar Pontus Euxinus. Radości Greków nie da się opisać - padali na kolana, płakali, śmiali się, modlili, gratulowali sobie sukcesu. Z kamieni ustawili dziękczynny kopiec, który przykryli zdobycznymi tarczami, skórami wołów i laskami podróżnymi - pozbycie się tych ostatnich było symbolem zakończenia wędrówki.
Mimo że morze wydawało się o wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości Greków czekało jeszcze kilka dni ciężkiego marszu oraz bitwa - wprawdzie bez walki przeszli przez kraj początkowo wrogo nastawionych Makronów, ale zaraz potem napotkali na swej drodze sporą armię Kolchów. W końcu jednak i ich udało się pokonać.
Po dalszych dwóch dniach Hellenowie dotarli wreszcie do miejsca, które należało już do ich ekumeny osadniczej - znaleźli się w założonym przez Greków handlowym mieście portowym, Trapezuncie. Tam się najęli do walk z Kolchami, za co dostali wikt i opierunek oraz postarano się urządzić im transport na zachód.
Koniec eksodusu Grecy uczcili w sposób sobie właściwy: urządzili uroczyste zawody sportowe, poprzedzone wielkimi ofiarami dziękczynnymi dla Zausa i Heraklesa. Kiedy skończyli modły, ruszyli na igrzyska - konkurencje obejmowały biegi, zapasy, walkę na pięści, pankration (połączenie boksu z zapasami) oraz wyścigi konne.
Wraz z wyjazdem z Trapezuntu rozpoczął się trzeci etap wędrówki - parabaza (marsz wzdłuż wybrzeża morskiego). W jego wyniku Hellenowie dotarli do greckich miast nad Morzem Marmara i Morzem Egejskim. Tam doszło do podziału armii - część ludzi postanowiła wrócić do domów, część zaś przeszła na żołd miejscowych władców. Wszędzie witano ich jak bohaterów, którzy niemal bez szwanku wyszli z konfrontacji z całą potęgą perską.
Ostatnia zwarta grupa spośród Dziesięciu Tysięcy, licząca około trzech tysięcy ludzi, zaciągnęła się na służbę króla spartańskiego, który przebywał w Azji Mniejszej, gdzie walczył z... Tyssafernesem. Starzy wrogowie mieli więc znów stanąć oko w oko.
|
|