Magazyn ESENSJA nr 7 (X)
wrzesień 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Adam "Frey" Barczyński
  Ślepy los

        Adam 'Frey' Barczyński, urodzony 10 lipca 1976 w Warszawie. "Ślepy los" to jego debiut, ale w redakcji Esensji czekają jego kolejne utwory. Poza pisaniem zajmuje się robieniem stron internetowych i pisaniem gier komputerowych. Z literatury ceni SF, ale raczej starszą, szczególnie polską i radziecką. Twierdzi, że Strugackich ceniłem najwyżej aż do przeczytania książki "Ślimak na zboczu", bo moim zdaniem jej ostatnie zdanie powinno brzmieć "przepraszamy, nie mieliśmy pomysłu na zakończenie". Jesteśmy bardzo ciekawi, jak przyjmą Państwo ten debiut...

     - Cześć Mick! Jak zwykle?
     - Cześć! Tak.
     Wziął od gazeciarza plik dzienników i upchnął w teczce.
     - Co tam w pracy?
     - Nic nowego, każdy mnie gania po kątach.
     - Zrób jak ja - zacznij pracować na własny rachunek.
     - Tak, i będę sobie odmrażał tyłek w zimę, a latem zapocę na się na śmierć... Kto mógłby się oprzeć takiej wizji kariery?
     - To wolisz gnić przy biurku? Tutaj miałbyś przynajmniej kontakt z ludźmi...
     - Nie kuś mnie, wystarczy mi jedna marna posada. Do jutra.
     - Trzymaj się, Mick.
     Na szczęście do domu miał już tylko kilka kroków. Był już mocno zmęczony. Wchodząc powoli po schodach ciężko oddychał powtarzając sobie jak co dzień, że powinien zrzucić parę kilo. A może nawet paręnaście, ale dopóki były to tylko plany i obietnice dokładna wartość była bez znaczenia. Nie był jeszcze aż tak otyły, żeby ludzie zwracali na to szczególną uwagę, ale mimo wszystko ten zbędny balast dawał o sobie znać przy większym wysiłku fizycznym. Niestety z czasem do większych wysiłków zaczął zaliczać jazdę na rowerze, potem dłuższe spacery, następnie krótsze przemarsze, a teraz także wchodzenie po schodach. Kiedy dotarł pod drzwi mieszkania i wyjął klucze odezwał się pies sąsiadki. Nie wiedzieć czemu upatrzył sobie brzęczenie jego kluczy jako hasło do dzikiego ujadania, a w weekendy do wycia. Jego właścicielka, w sumie całkiem miła staruszka, z początku starała się uciszać czworonoga, ale widząc znikome skutki swoich działań dała sobie spokój. Oczywiście, jej było łatwo, bo i tak miała słaby słuch, ale Mick czasami miał już dosyć. Zatrzasnął drzwi i zdjął płaszcz. Już dawno powinien był kupić sobie nowy, ale jakoś nie miał serca pozbywać się tego. Miał go tak długo. Nigdy nie sprawiał mu żadnych problemów, więc siłą rzeczy przywiązał się do niego. Zresztą nie tylko do niego, w mieszkaniu Micka można było znaleźć wiele najróżniejszych rzeczy zupełnie niemodnych lub nieprzydatnych, od starych ubrań po zużyte żyletki i nadtłuczone kubki do kawy. Zabrał z szafki teczkę i poszedł do kuchni. Po włączeniu czajnika przygotował kubek i nasypał do niego herbaty. Zawahał się przed wsypaniem cukru i po chwili namysłu poszedł na kompromis dodając tylko jedną łyżeczkę. Już z kubkiem pełnym parującego napoju przeszedł do swojej "pracowni", bo tak nazywał pokój, który po śmierci żony zamienił w składowisko swoich papierzysk. Helen nie rozumiała jego pasji, a już zupełnie nie znosiła manii rozkładania wszędzie wycinków z gazet i zapisanych kartek. Wrzucała je do torebek, teczek i zamykała w szafkach. Z czasem nie było już miejsca na nie w szafkach, więc Mick zajął część szafy. Brakowało mu teraz docinków Helen, jej uśmiechu, jej towarzystwa... Życie w samotności miało pewne zalety, chociaż chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodziłby się na nie z własnej woli.
     Mick rzucił na stolik kupione gazety i włączył lampkę. Przez lata przyzwyczaił się już do tego, że zaraz po powrocie zasiada do przeglądania prasy niezależnie od tego jak bardzo byłby zmęczony. Może i był bałaganiarzem, ale jego hobby nauczyło go sumienności, która z czasem przeniosła się także na inne dziedziny życia - na przykład już od kilku lat nie używał budzika. Po prostu nie musiał, niezależnie czy musiał iść do pracy, czy też nie, budził się o szóstej, a najpóźniej piętnaście po szóstej. Dzień zaczynał od obejrzenia wiadomości w telewizji, potem szybko mył się, golił i jadł śniadanie. Jeżeli musiał, to dwadzieścia pięć po siódmej wychodził do pracy, a wracał około szóstej i siadał do przeglądania prasy tak, żeby zdążyć przed wieczornym dziennikiem. Jeżeli był to dzień wolny od pracy, to najczęściej spędzał go na porządkowaniu swoich zbiorów i uzupełnianiu notatek o nowe wiadomości. Koło trzeciej, czyli w tej samej porze, w której miał w pracy przerwę obiadową, na godzinę lub półtorej szedł do knajpki żeby coś zjeść. Wieczorem oglądał jeden albo dwa filmy i kładł się spać przed północą. Nie był miłośnikiem kina, ale właściwie te filmy były jedyną jego rozrywką. Kiedy żyła Helen jego życie nie było aż tak ułożone i przewidywalne, ale też rzadko gdzieś wychodzili. Wyciągała go na spacery do parku, kilka razy do teatru, czy kina, ale podobnie jak on była raczej domatorką.
     Rozłożył pierwszą z gazet, z szuflady wyjął nożyczki, kolorowe pisaki i klej. Potarł dłońmi powieki i wziął się za czytanie nagłówków. Polityka, polityka, polityka, sport, polityka, skandal w Hollywood, polityka, polityka, polityka. Wziął drugą z wierzchu gazetę i przejrzał pierwszą stronę. Znowu polityka, polityka i skandal w Hollywood. Trzecia gazeta też nie przyniosła żadnych nowych wiadomości. Zabrał się teraz do wiadomości lokalnych. "Drożeją bilety na liniach podmiejskich", "Strajk śmieciarzy", "Policja zaostrza walkę ze źle zaparkowanymi samochodami" - sama drobnica. Czyżby faktycznie nic się nie wydarzyło przez całą dobę? Jeszcze raz sprawdził strony z mniej ważnymi wiadomościami, chociaż miał pewność, że niczego nie przeoczył. Ot, taki nawyk. Schował wszystkie przybory z powrotem do szuflady i poszedł do salonu. Rzadko zdarzały się takie dni, kiedy nie miał zupełnie żadnych wycinków, ale mimo wszystko zdarzały się i wtedy Mick nie wiedział co ma ze sobą zrobić. Dawno już przeczytał wszystkie książki jakie miał w domu, za telewizją nie przepadał, a na wyjście z domu był zbyt leniwy. Wrzucił do garnka porcję jakiejś mrożonej potrawy i zabrał się do rozmrażania jej, żeby wreszcie dowiedzieć się co to jest. Włączył telewizor i usiadł na kanapie. Po przerzuceniu kilku kanałów poddał się - były tylko teleturnieje, przygody załogi Star Treka i jakiś meksykański film w wersji z napisami. Mick właściwie nigdy nie myślał nawet o podłączeniu sobie kablówki. Z jednej strony może wreszcie mógłby znaleźć coś ciekawego do obejrzenia, ale z drugiej mógłby potem żałować, że poświęca za dużo czasu na gapienie się w ekran. Zapewne niewielu ludzi, nawet tych w jego wieku zgodziłoby się z jego argumentami, ale Mick nigdy nie kierował się takimi pobudkami jak przynależność do jakiejś grupy. Jak sam twierdził tylko nie angażując się po żadnej stronie można być obiektywnym i dlatego nigdy nie interesował się polityką, ani religią, czy nawet sportem - zawsze trzymał się na uboczu. Taki już miał sposób bycia.
     Włączył radio i usiadł przed oknem patrząc na domy po drugiej stronie ulicy. Spiker podał skrót wiadomości i zapowiedział pół godziny muzyki non stop, co było sygnałem do wyłączenia odbiornika. Rzeczywiście, jeżeli największą sensacją dnia było ogłoszenie przez jakąś gwiazdę, że przespała się z reżyserem żeby dostać rolę, to musiał to być bardzo nudny dzień.
     
     Z talerzem pełnym cielęcego mięsa w ostrym sosie zasiadł przed telewizorem. O ile potrawa odkryta w zamrażalniku była całkiem niezła, o tyle film zupełnie popsuł Mickowi apetyt. Była to bardzo ciepła opowieść o śmiertelnie chorej kobiecie, która dopiero po wykryciu u niej raka zaczyna żyć pełnią życia. Zupełne flaki z olejem i to bez jakiegokolwiek pomysłu. Gdyby Mick naprawdę chciał znać historię życia koszmarnie nudnej osoby, to wziąłby się za czytanie wspomnień dowolnego polityka a nie siadałby przed telewizorem. Ale taka już jest telewizja państwowa... Wreszcie zaczęły się wiadomości. Oczywiście na pierwszym miejscu było wyznanie jakiejś nikomu nie znanej aktorki, dla której chyba rola naiwnej dziewczynki wykorzystanej przez złego reżysera była życiowym osiągnięciem. Po wysłuchaniu jej przerywanych atakami płaczu wyznań dziennikarz pokazał migawki z nakręcanego właśnie przez aktorkę filmu. Litości, czy oni naprawdę sądzą, że wszyscy, którzy tego słuchają są kompletnymi idiotami? Mick wyłączył dźwięk i przeczekał kilka kolejnych informacji ilustrowanych scenkami z udziałem panów w garniturach. Później były doniesienia o zmianie klimatu zauważonych na Ziemi Ognistej oraz o pojawieniu się nieznanego dotąd gatunku dzikich kaczek nad Bostonem. Potem była już tylko prognoza pogody zaprezentowana przez mało rozgarniętą, aczkolwiek całkiem ładną blondynkę. Następnie był sport i reklamy. Więc jednak - dzień bez jakiegokolwiek wydarzenia. Mick skwapliwie odnotował ten fakt w swoim kalendarzu i położył się do łóżka. Po serii reklamówek piwa zaczął się drugi film - stary western. I bardzo dobrze, żadnego myślenia, żadnego wielkiego aktorstwa, tylko prosta fabuła i trochę akcji - wszystko czego teraz mu było trzeba.
     
     Poranek przebiegł bez niespodzianek - umył się, ogolił, zjadł śniadanie, oczyścił płaszcz i wyszedł do pracy. Dzień był dosyć pogodny, ale Mick nigdy nie ufał prognozom pogody. Zwykle jeżeli udało im się odgadnąć raz w tygodniu pogodę na następny dzień, to był już szczyt możliwości. Nie bardzo to rozumiał, przecież ci ludzie mieli do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt ze zdjęciami satelitarnymi włącznie, większość z nich miała wieloletnie doświadczenie, a mimo to tak rzadko udawało im się przewidzieć czy będzie zachmurzenie duże czy małe. Wszystko to stawiało pod znakiem zapytania sens istnienia instytutów zajmujących się przygotowywaniem prognoz - równie dobrze można by na ich miejsce wynająć dzikusa z amazońskiej puszczy, który wróżyłby z ptasich wnętrzności. Przemierzając ulice Mick zastanawiał się jaką codziennie pokonuje odległość w drodze do i z pracy, gdy nagle usłyszał przeraźliwy pisk opon. O pół metra od niego zatrzymał się czarny, elegancki wóz. Upewnił się jeszcze, że przechodził przez jezdnię na zielonym świetle i niewzruszenie ruszył w swoją stronę. Za przyciemnianą szybą siedział wystrojony jegomość ze słuchawką telefonu przy uchu zapewne klnąc pod nosem, ale Micka zupełnie już to nie obchodziło. Jeszcze dziesięć, czy dwadzieścia lat temu pewnie poświęciłby parę minut na powiedzenie, a raczej wykrzyczenie, co myśli o takich ludziach jak ten kierowca. Teraz był już starszym panem, wdowcem i serce już nie to... To przez Helen tak się zmienił. To ona uświadomiła mu, że każdy wybuch gniewu, każdy większy stres, to coraz krótsze życie. Wspominała też o zgubnym wpływie nadwagi, ale to już znacznie słabiej do niego docierało. Mówił jej zawsze: "nie piję, nie palę, nie biorę narkotyków, więc chociaż niech jedzenie sprawia mi przyjemność".
     Helen była wspaniałą kobietą. Przez trzydzieści lat znosiła jego humory, dzieliła z nim radości i troski, pomagała mu w trudnych chwilach i nigdy nie usłyszał od niej ani słowa skargi. Zrobiła z niego potulnego misia, który umiał nad sobą zapanować kiedy było trzeba, zajmowała się domem podczas gdy on siedział w pracy, wybaczała mu, że tak rzadko ją gdziekolwiek zabiera... I dlatego tak bardzo mu jej teraz brakowało.
     W windzie zwykle nie czuł się zbyt dobrze w towarzystwie tych wszystkich młodych ludzi pracujących w tym samym budynku co on. Wyglądał przy nich jakby nosił w sobie jeszcze jedną osobę, ale z czasem przyzwyczaił się do tego. Miał swoje lata i doświadczenie, a piękne ciała niech mają sobie inni. Doczłapał do biurka i zasiadł do wypełniania kolejnych tygodniowych raportów. W domu zajmował się czymś podobnym, ale mimo wszystko nie mógł znaleźć w swojej pracy żadnej radości ani sensu. Jego zwierzchnicy, zresztą tuż po skończeniu studiów, byli zdania, że każdy pracownik powinien raz w tygodniu wypowiadać się na temat problemów jakie pojawiają się na jego stanowisku pracy. Z początku wzbudziło to entuzjazm wśród ludzi z najniższego szczebla, że wreszcie będą mieli wpływ na swoją firmę. Niestety bardzo szybko wyleczono ich z tej naiwności zwalniając kilka osób, które, jak to oficjalnie ujęto, nie umiały się przystosować do nowoczesnego modelu zarządzania kadrami ludzkimi. Teraz już nikt nie bawił się w szczerość, wszyscy wpisywali tylko "tak", "nie", "dobrze", "brak" w odpowiednich miejscach. Mick podejrzewał nawet, że gdyby za którymś razem ktoś w tych ankietach zamienił ze sobą miejscami pytania, to żaden z wypełniających ankiety nawet by tego nie zauważył. Po przerwie na posiłek praca zwykle szła już z górki, być może przez świadomość, że widać już jej koniec.
     
     Na progu mieszkania powitało go szczekanie psa sąsiadki i kilka ulotek reklamowych rzuconych na wycieraczkę. Po zdjęciu płaszcza i tradycyjnym rozłożeniu przyrządów wziął się za przeglądanie gazet. W chwilę później zadzwonił telefon. W słuchawce Mick usłyszał znajomy, niski głos.
     - Cześć Phil! Mogę do ciebie wpaść gdzieś za godzinkę?
     - Pewnie.
     - Kupić ci coś po drodze?
     - Nie, chyba, że jakieś piwo dla siebie. Ja mam coś na ząb.
     - OK, to do zobaczenia.
     Wrócił do stolika i niewzruszenie zagłębił się w lekturę gazet. Już na pierwszej stronie była notka o tajfunie szalejącym w pobliżu Borneo. Ale mimo wszystko najwięcej miejsca zajmowała odpowiedź reżysera na oskarżenie go przez aktorkę o "napastowanie seksualne". Mick otworzył notatnik i wpisał w odpowiedniej kolumnie "Borneo", obok "D". Po zajrzeniu do atlasu dopisał jeszcze do litery cyfrę "2". Następnie zajął się spisywaniem danych o ofiarach i ludziach zaginionych. Wyciął z gazety zarówno krótką notkę, jak i jej przedłużenie z trzeciej strony, po czym wkleił oba do większego notatnika. Dalsze oględziny prasy nie wniosły już nic nowego, tyle tylko, że dane o liczbie ofiar i liczbie poszkodowanych odbiegały od siebie w poszczególnych dziennikach, czego nie omieszkał odnotować w tabeli. Uniósł głowę rozprostowując obolały kark i zastygł tak na dłuższą chwilę zastanawiając się na co miałby teraz ochotę - kurczak, a może lepiej spaghetti?
     
     Phil był o czasie. Nie kupił sobie nic do picia, wolał pozostać przy zielonej herbacie, w której cudowne działanie z uporem wierzył. Starał się nawet przekonać do niej ludzi ze swojego otoczenia, także Micka, ale nie spotkał się ze zrozumieniem dla swoich argumentów.
     - I co tam ciekawego słychać?
     - Normalka. Praca, w domu praca, jedzenie i sen.
     - Wiesz co? Może powinieneś sobie kupić jakieś zwierzątko. Przynajmniej wprowadzałoby jakieś urozmaicenie do twojego życia.
     - Pewnie masz rację. Wtedy mógłbym całe wieczory wysłuchiwać szczekania przez ścianę z pieskiem sąsiadki.
     - No to kota.
     - Powtarzam: z psem sąsiadki.
     - To chociaż jakiegoś ptaka.
     - Daj spokój, siedziałby całe dnie sam. W końcu zwariowałby tak samo jak ja.
     - A jak twoje hobby?
     - Bez zmian.
     - Ale zrobiłeś jakiś postęp?
     - Jakiś... Nie bardzo mam czas, właściwie, to tylko w weekendy. Może teraz, jak wezmę zaległy urlop.
     - Na urlop, to powinieneś wyjechać i to jak najdalej stąd.
     - I co miałbym tam robić?
     - Wszystko jedno, byle nie to samo co robisz tutaj.
     Właśnie zagotowała się woda i Mick nalał wrzątku do kubków.
     - I tak nigdzie nie uciekłbym przed telewizją.
     - Jak byś się postarał, to byś uciekł.
     - I co z tego? Pewnie nawet na środku pustyni znalazłbym radio...
     Phil uśmiechnął się, upił troszeczkę gorącego napoju, czego szybko pożałował i zaczął energicznie dmuchać na płyn w swoim kubku. Był człowiekiem chudym, dosyć wysokim, nosił grube okulary i kruczoczarną brodę. Ale tak chyba wyglądała większość pracowników instytutów naukowych.
     - Co z waszym wielkim wynalazkiem?
     - Mówiłem ci, że przyszedł Morgan, żeby go obejrzeć? - Mick pokręcił tylko głową - Przyszedł, zaczął zaglądać, dopytywać się co tam jest w środku, robić inteligentne miny, że niby cokolwiek z tego rozumie, a w końcu stwierdził, że tak czy inaczej nie da na to więcej niż półtora miliona.
     - A ile potrzebujecie?
     - Na prototyp siedemset tysięcy. Drugie tyle na działającą jednostkę do prób przy obciążeniu, około miliona na przygotowanie dwóch dalszych do testów w terenie i kilka kolejnych na uruchomienie chociażby małej produkcji.
     - Ale starczy wam chociaż na prototypy...
     - Tak myślisz? Chyba nie widziałeś jeszcze magazynu wypełnionego po brzegi udanymi prototypami. Jeżeli nie uda nam się znaleźć sponsora na uruchomienie produkcji, to nie mamy nawet co marzyć, że ten projekt ujrzy światło dzienne.
     Mick nie wiedział co powiedzieć. Chciałby powiedzieć, że wszystko będzie w porządku i żeby się nie przejmował, ale jakoś nie umiał z siebie tego wydusić. Zresztą Phil nie jest dzieckiem i sam umie sobie radzić ze swoimi problemami.
     - No, ale nie po to tu przyszedłem. Mam do ciebie prośbę.
     - Mów.
     - Będę musiał wyjechać na kilka dni.
     - Nic nowego.
     - Tak, ale to wyniknęło trochę nagle... No, nie wiem jak ci to powiedzieć...
     - Próbuj.
     - Chodzi o to, że moja siostra wyjechała na trzy tygodnie zostawiając córkę pod moją opieką i teraz...
     - Nie masz jej z kim zostawić?
     - Tak. Okazało się, że muszę być pojutrze w Denver, a ona ma tylko piętnaście lat...
     - I czego chcesz ode mnie?
     - W dzień jest w szkole, ale nie mogę jej zostawić samej w domu. Mogła by u ciebie przenocować?
     - Phil, przecież wiesz, że ja nie mam pojęcia o dzieciach.
     - Ale to tylko trzy dni. Zresztą ona nie jest już dzieckiem. Wystarczy, że będzie siedziała z tobą w domu i nigdzie nie łaziła po zmroku. To wszystko.
     - A gdzie miałaby spać?
     - Na kanapie, tak samo jak u mnie.
     Mick czuł wewnętrzną niechęć do tego pomysłu. Od ośmiu lat mieszkał sam i pojawienie się tutaj kogoś obcego budziło w nim same złe przeczucia.
     - I co ty na to?
     - Nie podoba mi się ten pomysł.
     - Mick, obiecuję, że nie będziesz żałował. Przecież wiesz, że nie przychodziłbym tutaj z pustymi rękami. Znalazłem dla ciebie program, który pomoże ci z twoimi obliczeniami i pożyczę ci komputer.
     - Co mi po komputerze, skoro wiesz, że nie umiem go obsługiwać?
     - Ale Andrea umie.
     Mick uśmiechnął się pod wąsem i pokręcił głową.
     - I pewnie tak się składa, że twoja siostrzenica ma na imię Andrea, prawda?
     - Tak się właśnie składa.
     - Więc po to były te wszystkie opowieści o pieskach i kotkach?
     - To co, zgadzasz się?
     - Co to za program?
     - Po wprowadzeniu danych przetwarza je i wyświetla wszystkie wskaźniki statystyczne. Poza tym nie jest trudniejszy w obsłudze od dowolnego programu z księgowości jakich używasz w pracy.
     - Ja tam wierzę swoim metodom, a komputerami niech się zajmują geniusze.
     - Mick, ale ile czasu już siedzisz nad tymi tabelkami?
     - Dwanaście lat. Mniej więcej.
     - Widzisz, a przy użyciu tej maszynki mógłbyś każdego dnia sprawdzać kolejne przymiarki i może już dawno miałbyś wynik.
     - Może. A może nie.
     - Dobrze, nie będę cię już dłużej namawiał. Zajmiesz się małą?
     Mick ciężko westchnął i pokiwał głową jak skazaniec pogodzony ze swoim losem.
     - Podrzucę ci komputer, jeżeli będziesz chciał, to Andrea pokaże ci jak go używać, a jak nie, to niech się kurzy gdzieś w kącie.
     - Gdzie ona chodzi do szkoły?
     - Tutaj, niedaleko. Ale tym się nie przejmuj, sama da sobie radę.
     - No, ale wiesz, że ja wracam dopiero o szóstej...
     - Dasz jej zapasowy klucz i będzie na ciebie czekała. Zresztą to tylko trzy dni.
     - A jedzenie?
     - Dam jej pieniądze i sama będzie sobie kupowała. Nie żebym nie wierzył w twoje umiejętności kulinarne, ale dzieciaki teraz jedzą takie rzeczy, że nawet byś nie uwierzył. Poza tym ty i tak nie cierpisz na nadmiar czasu, więc lepiej żeby ona robiła zakupy. No, nie rób takiej miny, wszystko będzie dobrze.
     - Nie wiem. Przecież nigdy nie zajmowałem się dziećmi.
     - To nawet lepiej, bo najgorsze, co mógłbyś zrobić, to traktować ją jak dziecko. Ona tego nie znosi. Zresztą jak wszystkie nastolatki.
     
ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

5
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.