Magdalena Lewańska-Kuypers |
Samotność |
Magdalena Lewańska-Kuypers to pisarka mieszkająca od 30 w lat w Niemczech. Wydała w Polsce powieść "Wszystkie moje kaczuszki" (Prószyński i S-ka 1999), a my gościliśmy ją na naszych łamach z zabawną bajką "Dziewanna" oraz poważniejszym, nastrojowym opowiadaniem "W duńskim porcie". |
 |
Ktoś z płaczem ku mnie z dna losu
Bezradną wyciąga rękę!
Nie znam obcego mi głosu,
Ale znam dobrze tę mękę!
Zaklina, błaga i woła,
Więc w mrok wybiegam na drogę
I nic nie widząc dokoła,
Zrozumieć siebie nie mogę!
Bolesław Leśmian, Samotność (fragment)
- Och, zasnęłam przy telewizorze - pomyślała Izolda otwierając oczy.
W pokoju panował niebieskawy mrok, jednostajny szum aparatu wskazywał na to, że wiatr znów zerwał kabel od anteny. Szybko siegnęła do przycisku. Nie lubiła gdy to okno na świat traciło swoją przejrzystość. Uświadamiało jej to zawsze bezlitośnie, że poczucie brania udziału w życiu, poczucie kontaktu z innymi było tylko iluzją. Jeszcze przed chwilą otaczali ją ludzie, i nagle - ten szum i punkciki na ekranie jak szalejąca w pustym stepie śnieżyca i ... nikogo... Samotność.
Lecz tym razem, gdy pochyliła się w stronę aparatu, wydało jej się, że szum był inny niż zwykle, nie tak jednostajny, nawet punkciki zachowywały się inaczej - do złudzenia przypominały prawdziwe tumany śniegu.
Wpatrzyła się w ekran, natężyła słuch. Już po chwili była pewna, że słyszy huk fal i wycie wiatru. Zza śnieżnej zasłony wyłaniały się niewyraźnie zarysy skał. Izolda nie zastanawiała się nad tym, jak to się działo, ale w jakiś sposób była pewna, że oglądany obraz nie był fragmentem jakiegoś filmu. Czuła, że większą ostrość może uzyskać wpatrując się w tę zamieć, niż manipulując przyciskami.
Znajdowała się w przedziwnym stanie, na pograniczu realności. Gdzieś, w zakamarkach mózgu, tliła się myśl, że przeżywa coś niecodziennego, poza tym jednak nie myślała słowami, nie zadawała pytań. Z wzrokiem utkwionym w ekran zapadała w trans, jej zmysły traciły czułość na to, co bezpośrednio ją otaczało.
* * *
W tym samym momencie, oddalony jednak w przestrzeni, Tristan odetchnął z ulgą.
- Więc to jednak możliwe... - wyszeptał zmarzniętymi wargami - Czuję... Tak, na pewno czuję, że uzyskałem kontakt.
Od wielu godzin tkwił wciśnięty w najdalszy kąt wąskiej szczeliny skalnej. Było tu zimno i wietrznie, ale o wiele lepiej niż na zewnątrz, gdzie szalała burza. Już od tygodni sytuacja Tristana była paskudna, dziś jednak przeistoczyła się dramatycznie w groźną, niebezpieczną. Nie mógł się dłużej oszukiwać. Z dnia na dzień rzeczywiście robiło się coraz chłodniej, a teraz przyszła zima. Nawet, jeżeli ta zamieć ucichnie, jego położenie zostanie bardzo trudne. Nie ośmielił się pomyśleć, bez wyjścia.
Dlatego właśnie skazany na bezczynność w swojej szczelinie skalnej, Tristan zmusił umysł do ćwiczenia, które nazwał próbą nawiązania kontaktu. Nie zastanawiał się nigdy dotąd nad telepatią, ale chyba w nią nie wierzył, inaczej dawno już zająłby się podobnymi próbami. Czasu miał przecież dużo...
I teraz udało mu się! Właśnie przed chwilą gotów był przerwać eksperyment, gdyż zaniepokoiło go poczucie tracenia kontaktu ze światem zewnętrznym. Przestał odczuwać lodowate zimno, nie słyszał już ryku morza i wycia wiatru.
- Zamarzam - przemknęło mu przez myśl i gotów był już zerwać się w panice, aby ujść miękkim i czułym ramionom śmierci, aby powrócić do tego życia, które nie oferowało mu nic poza rozpaczą i cierpieniem.
Lecz w tym samym ułamku sekundy pojął, że to nie śmierć, nie utrata przytomności, ale nie znany mu jeszcze, nowy stan psychiczny. Stan, który starał się osiągąć.
- Nie wiem, kim jesteś, ale wiem, że mnie słyszysz. Czy chcesz mi pomóc? - powiedział.
- Kim jesteś? - usłyszał głos dziewczyny. Głos znikąd.
- Kim? - Tristan zadumał się o ponurych ostatnich tygodniach swojego życia i zabrakło mu sił, żeby odpowiedzieć.
***
Izolda nie usłyszała głosu, którego oczekiwała. Odpowiedział jej tylko huk fal i pomruk piorunów. Krzyki wielu osób - rozkazy, modlitwy pełne strachu. Zadrżała czując ogromną rozpacz nieszczęsnych.
Aż wreszcie już tylko morze szumiało, a ktoś samotny, walczył z żywiołem o życie. Zachłystywała się gorzką wodą, ramiona mdlały jej od wysiłku. Gdy potem morze dyszało już tylko w tle, on potykał się wśród kamieni, nawoływał towarzyszy, lecz tylko śmiech mew mu odpowiadał...
Izolda oparła głowę na dłoniach i powiedziała:
- Wiem, jesteś rozbitkiem.
Zamknęła oczy, by jeszcze wyraźniej zobaczyć wyspę. Nagą, skalistą wyspę i jedynego jej mieszkańca, młodego mężczyznę zbierającego w dzień małże i kraby na brzegu, a nocą odpoczywającego na legowisku z wysuszonych wodorostów. Nie mówił nic, ale wspólnie z nim Izolda czuła lęk przed każdym nowym dniem, bo każdy zachód słońca zabjał w nim nadzieję na powrót do ludzi i życia, nadzieję, którą każdy wschód czynił coraz słabszą.
Ona także była samotna. Ale nie tak, nie w ten sam sposób. Rozejrzała się po pokoju. Umeblowane skromnymi sprzętami, ale przytulne. Jej gniazdko, królestwo i ucieczka. Czuła się tu dobrze, bo każdy przedmiot miał swoją historię, każdy ustawiła sama. Prawie żaden ze sprzętów nie był kupiony. Najładniejsze pochodziły z pradawnych czasów, gdy zdarzało się jeszcze znaleźć wśród wystawianych na ulicę śmieci prawdziwy skarb. Aż tyle szczęścia nie miała, ale szafę, lustro i stolik mogłaby teraz sprzedać za niezłe pieniądze.
Lustro było chyba najładniejsze, ale... Gdy przydźwigała je do domu, odczyściła i ustawiła pomiędzy oknami, zdała sobie sprawę z dziwnego uczucia, jakie ją w pobliżu tego mebla ogarniało. Lęk? Obrzydzenie? Dopiero z czasem, po tygodniach, czy może miesiącach po uczuciu tym zostało tylko wspomnienie. Ale często zadawała sobie pytanie, czy rzeczywiście posiadała jakiś zmysł, przy pomocy którego mogła odbierać informacje dla innych ukryte.
Izolda patrzyła w matową ze starości taflę. Z miejsca, w którym siedziała nie widziała swojego odbicia, tylko fragment pokoju, taki miły i przytulny. Spłynął na nią spokój i poczucie bezpieczeństwa. Pogrążyła się w nim jak w ciepłej kąpieli i milcząc słuchała powolnego tykania ściennego zegara.
Wtem przestraszyła się swojego milczenia.
* * *
Tristan drgnął i otworzył oczy. W jednej chwili znów przejął go ziąb, wycie burzy zagłuszyło zegar... Znikło światło i ciepło, była tylko ta szczelina skalna, a poza nią głazy, morze i zima.
- Mów dziewczyno, mów o swoim świecie! - zawołał.
I znów patrzył jej oczami, myślał jej głosem, grzał się za jej pośrednictwem.
- A ta kanapka, widzisz tę rysę na nodze? To miejsce sklejenia. Kanapka ta należała do babci Martina. Babcia była duża i gruba. Pewnego razu leżała na kanapce chora. Wezwano starego domowego lekarza. Babcia duża i gruba, lekarz duży i gruby, a kanapka, jak widzisz, filigranowa. Nie byłam przy tym, ale podobno widok był przedni i można się było napatrzeć do woli, bo trwało to dość długo zanim pozbierano babcię, lekarza i kanapkę.
Zamilkła i zatopiła się we wspomnieniach, w obrazach sprzed kilku lat. Ona i Martin. Szczęście i zaufanie, zażyłość i problemy, dobrze i źle, razem i osobno. I koniec... i już nigdy... i ona sama... Czas nie stoi w miejscu, czas goi rany.
* * *
Tristan nie słyszał już jej głosu, nie słyszał słów, ale nagle wiedział, że dziewczyna ma na imię Izolda i czuł, że zna ją od dawna.
- Tristan? - ucieszyła się. - Nasze imiona pochodzą z tej samej opowieści. Czy to nie dziwne?
Obraz na ekranie stał się ciemniejszy, bo nie było już wirujących płatków. W półmroku chroniących go skał, kulił się szczupły, ciemnowłosy mężczyzna. Nie patrzył na Izoldę, nie patrzył na nic na zewnątrz, był zatopiony w sobie.
* * *
Izolda podążyła za nim. Weszła do duszy kanciastej i poranionej. Pełno w niej było znaków zapytania, obaw i ciemnych zakamarków. Dom zniszczony i zapuszczony... Zimny, wilgotny i mroczny...
- Przyszłaś tu za mną? Nie ogarnia cię lęk? - spytał Tristan, a głos drżał mu radosnym wzruszeniem.
Izolda roześmiała się.
- Nie, nie tylko nie boję się, ale na przekór zdrowemu rozsądkowi mam ochotę powiedzieć to lubię. Podaj mi rękę, oprowadź mnie po swoim domu.
Tristan wyciągnął dłoń. Młody mężczyzna w załomie skalnym wyciągnął dłoń. Izolda w ciemnym domostwie wyciągnęła dłoń. Lecz on przeląkł się nagle. Cofnął się, odwrócił wzrok. Był już tylko sam w załomie skalnym, i już nie widział Izoldy.
Pomiędzy nimi znalazł się ekran, jej szukające w mroku palce natrafiły na chłodną, szklaną powierzchnię. Zobaczyła tęczowe paski testu, datę. Zaczynał się nowy dzień...
- A więc to był sen, Tristanie. Szkoda - westchnęła. - No cóż, może to lepiej, że nie cierpisz w samotności...
Wtem ogarnęła ją fala niespodziewanej rozpaczy. Uświadomiła sobie boleśnie, że jeśli śniła, to Tristan nie tylko nie cierpiał, on nawet nie istniał! Nie było go w realnym świecie, stworzyła go sobie sama.
Lecz mimo to nadal był jej bliski. Jeszcze przed chwilą stanowili dwie połowy jednej całości. On, ta druga połowa, miał jakieś skazy, ale to nic, to nie miało znaczenia, ponieważ zbudowani byli według tego samego planu i z tego samego materiału. Gdyby Tristan na prawdę istniał, gdyby na prawdę się znaleźli, mogliby stać się dla siebie nawzajem uzdrowieniem i ostoją. Mogliby dawać i brać. Bez wysiłku stworzyliby twór doskonały - jedność.
Jeszcze pamiętała jego twarz, jego jakby od wieków znajome rysy, ale ten obraz już rozpływał się pod wpływem otaczającej ją rzeczywistości. Ten nieśmiały, pełen nadziei uśmiech, gdy stwierdził, że się od niego nie odwraca... Izolda rozpaczliwym wysiłkiem spróbowała pozostać na kruchej granicy snu i jawy, starała się przestać myśleć, a tylko czuć, wchłaniać w siebie strzępki ulatującego marzenia, atmosferę tego przedziwnego spotkania.
Może, jeśli uwierzę, że śnił mi się ktoś prawdziwy, myślała, może uda mi się go spotkać i następnej nocy.
W tej chwili, zanim rozbudziła się na dobre, gdy na pół trwała jeszcze w atmosferze minionego snu, była gotowa zadowolić się ułudą, wolała ją niż rzeczywistość, w której żyła. Fantom ze snu wydawał jej się bliższy i ważniejszy od ludzi, których spotykała na codzień.
- Jeżeli spotkam cię i tej nocy, powiem ci, że to sen. Jeżeli odpowiesz mi to samo, będę wiedziała, że jesteś prawdziwy - powiedziała, kierując się wciąż jakąś inną, senną logiką.
* * *
W sanatorium chorób psychosomatycznych w Barsinghausen pod Hanowerem pacjenci zasiadali do śniadania. Pani dr Schmidt przyglądała się swojej trzódce. Nieświadomy obserwator uznałby ten dom za pensjonat. Stał w parku stopniowo przechodzącym w las. Mieszkańcy na pierwszy rzut oka wyglądali na zwykłych wczasowiczów w swych codziennych, kolorowych ubraniach. Także lekarze i pielegniarze pozornie nie różnili się od reszty.
Ale pozory myliły. Brakowało tu rodzin, nie było dzieci. Rozmowy milkły nagle, lub stawały się nienaturalnie hałaśliwe. Większość osób nie szukała zresztą kontaktu, choć każdy zdawał się czegoś szukać. Często bez ruchu, z wzrokiem skierowanym jakby do wewnątrz.
Nie leczono tu ciężkich przypadków, a tylko załamania nerwowe, spowodowane na ogół utratą bliskiej osoby, depresje i poczucie beznadziejności tak częste wśród ludzi, którym materialnie niczego nie brakowało. Wreszcie lęki i fobie, zaburzenia, zdawałoby się, najbardziej bezsensowne, bo pozbawione realnej przyczyny.
Leczono rzadko przy pomocy leków, te podawano tylko jako doraźną pomoc przy atakach. Poza tym pacjenci sami mogli wybierać rodzaj terapii: rozmowy w grupach, indywidualną psychoterapię, muzykowanie, taniec, prace ręczne, czy sport. Bywały pozytywne efekty, bywał i jakikolwiek brak poprawy.
Zdarzały się także przypadki, gdy choroba dopiero po przybyciu pacjenta do sanatorium rozwijała się w całej pełni. Ludzie, którzy na zewnątrz egzystowali jeszcze samodzielnie, tu nagle nie byli zdolni do żadnej działalności, do żadnej decyzji. Pani dr Schmidt przyznawała wtedy, że przyjęcie takiego pacjenta na leczenie stacjonarne było błędem, ale przyznawała to tylko przed sobą i nigdy jak dotąd nie miała odwagi zaryzykować i odesłać chorego do domu.
Jednym z jej najtrudniejszych podopiecznych był Tristan. Rok temu, jako zdrowy psychicznie i zadowolony z życia człowiek, będąc na wakacjach nad morzem, przeżył dramatyczną przygodę. Wybrał się na nocny połów z zaprzyjaźnionymi rybakami. Łowienie ryb stanowiło pretekst, wesołe towarzystwo urządziło po prostu wycieczkę. Bawiono się, pito, a gdy pogoda nagle się odmieniła, nikt w porę nie dostosował się do nowej sytuacji.
Tristan, a razem z nim dwa inne szczury lądowe, dlatego bo byli rozbawieni, bo nie znali się na rzeczy i bezgranicznie ufali rybakom. Kapitan i dwóch członków załogi z zuchwałości i z chęci zaimponowania w roli wytrawnych wilków morskich. Trzeba też obiektywnie przyznać, że sztorm swoją gwałtownością zaskoczył nie tylko ten jeden kuter. Kilka innych, z rozsądniejszymi załogami, znalazło się w równie ciężkiej sytuacji. Niebo pociemniało nagle, woda wzburzyła się, a wiatr zdawał się wiać ze wszystkich kierunków jednocześnie. Na małym stateczku zapanował chaos i panika. Kapitan wykrzykiwał rozkazy, których nikt nie słyszał. Brać lądowa utrudniała koordynację pracy, czepiając się załogi i żądając natychmiastowego ratunku. Zapadająca noc pogłębiła jeszcze ciemności.
Tristan stracił poczucie czasu, poczucie rzeczywistości. Pokład, na którym stał, już od dawna nie znajdował się w pozycji poziomej. Zlewany potokami wody umykał spod stóp, stawał się ścianą to z lewej, to z prawej strony. Huk fal, wycie wiatru, krzyki, eksplozje piorunów i błyski rozdzierające ciemność, tworzyły przerażającą scenerię.
Potem musiało się coś stać, bo Tristan stracił przytomność, a gdy ją odzyskał, znajdował się w wodzie - sam. Fale wielkie jak góry zasłaniałyby mu towarzyszy nawet, gdyby znajdowali się w pobliżu. Kamizelka ratunkowa utrzymywała jego twarz nad wodą, morze zresztą, gdy nie był już od niego oddzielony kruchą łupiną statku, zdawało się być łagodniejsze. Ale woda była chłodna, noc ciemna, a Tristan zupełnie sam.
Burza rzeczywiście cichła. Błyskom piorunów nie towarzyszyły już grzmoty. Minęło kilka minut, zanim zorientował się, że to nie wyładowania atmosferyczne, że rozbłyskujące regularnie światło ma inne źródło. Udało mu się rozpoznać stronę, z której dochodziło, obrócił się ku niemu i gdy fala wyniosła go wysoko, ujrzał znajdującą się w niewielkiej odległości latarnię morską. Zrozumiał, że dostanie się tam było jego jedynym ratunkiem, że nie przetrzymałby nocy w zimnej wodzie, że w ciemnościach i tak nikt by go nie szukał.
Zaczął płynąć w kierunku latarni. Starał się tak obliczyć siły, żeby wypoczywając nie stać się całkiem bezwolnym i nie dać się falom zepchnąć z obranego kierunku. Natężył całą wolę i czuł wyraźnie, jak każdy ruch przybliża go do upragnionego celu, choć dopiero po bardzo długim czasie mógł stwierdzić obiektywnie, że odległość rzeczywiście się zmniejszała. Był spokojny. Panika i przerażenie, które czuł na kutrze, ustąpiły zupełnie. Świadomie kierował ruchami, a nawet myślami. Nie zostawił w nich miejsca na niepewność, na wątpliwość. Wiedział, że jest młody, silny i w dobrej kondycji. Pamiętał, że znajduje się niedaleko wybrzeża, i że już teraz wiadomo, że kuter, na którym był, rozbił się, albo, że on poszedł za burtę. Za godzinę dotrze do latarni i tam będzie bardzo łatwo go znaleźć, nawet gdyby z zimna i przemęczenia stracił przytomność. Nie miał zresztą zamiaru mdleć przed znalezieniem bezpiecznego miejsca.
Gdy dotknął wreszcie dłońmi kamiennej wysepki, czuł się nadal silny i spokojny. Latarnia nie miała oczywiście latarnika i była zamknięta, ale spodziewał się tego. Zdjął ubranie i przywiązał je do piorunochronu, żeby wyschło łopocąc na wietrze. Sam, osłonięty od wiatru, wysechł szybko po drugiej stronie wielkiej kolumny.
Został znaleziony o świcie. Siedział w suchym ubraniu na skałach. Był blady i zmęczony, marzł i dręczyło go pragnienie, ale w szpitalu, do którego został zawieziony, stwierdzono, że nie poniósł szkód na zdrowiu.
Po dwóch dniach pozwolono mu odejść do domu.
* * *
Wśród znajomych i przyjacioł był bohaterem dnia. Zaprosił wszystkich, żeby wspólnie świętować te swoje drugie narodziny. I dopiero wtedy Tristana, otoczonego gronem najbliższych przyjaciół, ogarnął lęk.
Było już późno, Tristan przestał być ośrodkiem uwagi. Siedział trochę już zmęczony z boku, przyglądał się rozbawionej gromadzie i nagle zadał sobie pytanie:
- Kto z nich płakałby po mnie, gdybym już nie powrócił? W czyim życiu zostawiłbym dziurę nie do załatania?
Grono najbliższych przyjaciół, roześmiani, weseli. Przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Przyjmowali od lat jego zaproszenia, zapraszali na wzajem do siebie, jeździli na wspólne wycieczki, chodzili z nim razem do sauny, uprawiali razem sport. Co najmniej z połową obecnych kobiet był już kiedyś w łóżku. Jego była żona spoglądała właśnie znad ramienia swojego obecnago przyjaciela na tego, który będzie jej następnym...
Czy jednak był dla nich ważny, czy liczył się więcej niż tylko jako jednostka powiększająca grupę? Czy i on sam nie potrzebował ich towarzystwa głównie po to, żeby móc szczycić się posiadaniem dużej liczby przyjaciół? Im gęściej zapisany notatnik z adresami, im więcej widokówek z wakacji i kart z życzeniami na urodziny, tym bardziej wydawał się być ludziom potrzebny.
Ale komu był potrzebny na prawdę?
Dopiero gdy gwar ucichł, Tristan zorientował się, że płacze. Siedział skulony w fotelu i łkał bezgłośnie, a łzy płynęły mu strumieniami po twarzy. Nie potrafił się powstrzymać, choć wiedział, że jego goście czują się nieswojo. Nie tak zachowuje się dobry gospodarz.
Nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa, i niczego teraz bardziej nie pragnął, jak tego, żeby objęły go przyjazne ramiona, przyjazne dłonie głaskały, przyjazne głosy szeptały mu w ucho zwyczajne słowa pociechy. Kilka razy usłyszał wymówione swoje imię, ale płacz nie pozwalał mu odpowiedzieć.
Teraz, teraz się mną zajmą, myślał, ale mylił się.
Cicho i niepewnie głosy zaczęły mamrotać pomiędzy sobą.
- Załamanie... potrzebny mu spokój... lepiej pójdziemy... - dochodziło do niego.
Nie czuł upływu czasu.
- Zadzwoń, gdy będziesz czegoś potrzebował - usłyszał od strony drzwi.
Podniósł głowę i spojrzał - drzwi zamykały się bezszelestnie, ostatni z przyjaciół wyszedł...
Nie pamiętał potem, jak spędził tę pierwszą noc i następne dni. Czas przestał się liczyć. Za oknami bywało to jasno, to ciemno, głodu nie czuł, ale czasami coś jadł, pił, gdy miał pragnienie.
W duszy czuł burzę równie gwałtowną i niszczycielską, jak tamta na morzu. Nie myślał słowami, ale myślał wiele. Nie był zdolny do żadnej czynności, ale pragnął wiele.
Telefon milczał.
Dopiero trzeciego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Tristan otworzył i zobaczył Sebastiana, z którym pracował. Wzruszenie, że jednak znalazł się ktoś zainteresowany jego losem, spowodowało nową falę płaczu. Zdołał tylko wyszeptać:
- Wejdź...
- No, żyjesz jeszcze, dzięki Bogu! - słowa Sebastiana wyrażały ulgę. - Wszyscy się bardzo o ciebie martwią - Sebastian dyskretnie omijał wzrokiem twarz Tristana.
- Wszyscy...?
- A co ty myślisz? Oczywiście! Od trzech dni nie dajesz znaku życia, nie przychodzisz do pracy. Od trzech dni jesteś głównym tematem rozmów!
- Od tylu... do mnie... nikt... - szlochał Tristan, podczas gdy Sebastian z zaciekawieniem przyglądał się zasychającym śladom niedawnej uroczystości.
- Ty potrzebujesz pomocy, wiesz o tym? Ta historia na morzu jednak ci bardzo zaszkodziła. Nie powinni byli wypuszczać cię tak szybko ze szpitala. Ten twój spokój, to był na pewno szok.
Tristan, drżąc na całym ciele, przytakiwał energicznie nie mogąc jednak wykrztusić ani słowa.
Sebastian kazał mu spakować parę rzeczy, Tristan poszedł więc do sypialni, ale przed szafą stanął bezradny. Perspektywa otwarcia jej, wyszukania piżamy i zmiany bielizny wydawała mu się trudniejsza niż zdobycie Ewerestu, zrezygnował więc, ale poczuł tak wielki smutek z powodu swej niemocy, że usiadł na podłodze i znów cichutko zapłakał.
Tak zastał go Sebastian, który tymczasem załatwił jakiś telefon. Nie powiedział już nic, sam znalazł torbę i wrzucił w nią potrzebne rzeczy z szafy i z łazienki. Potem pomógł Tristanowi założyć kurtkę, wziął go pod ramię i wyprowadził z mieszkania. Drzwi zamknął na klucz, który schował następnie do własnej kieszeni.
Zanim przejechali pierwszy kilometr, Tristan już spał. Gdy Sebastian w sypialni przed szafą przejął ster w swoje ręce, Tristan poczuł nagle ulgę i odprężenie. Teraz wszystko będzie dobrze, był o tym przekonany. Sebastian zabierze go do siebie i wspólnie z Karin zajmą się nim, odgrodzą go od świata, będzie mógł pozbierać i posklejać rozsypane kawałki swojej duszy, nie będzie mu przeszkadzała codzienna walka z rzeczywistością, bo oni za niego zdecydują kiedy i co ma jeść, w co się ubrać, czym się zająć.
Spał snem dostatecznie płytkim, by jednocześnie świadomie rozkoszować się faktem, że nie był już sam. Sebastian, przyjaciel czuwał nad nim, nad jego snem i bezpieczeństwem.
* * *
Samochód zatrzymał się na podjeździe domu, wyglądającego jak leśny pensjonat. Sebastian wysiadł na chwilę i powrócił w towarzystwie dwóch młodych ludzi. Tristan otworzył zamglone snem oczy i patrzył wokół nie rozumiejąc sytuacji.
Nie rozumiał jej wprawdzie, ale już przeczuwał, że podstępnie wyrządzono mu krzywdę, a gdy usłyszał głos przyjaciela: - Jesteśmy w Barsinghausen. Tu są ludzie, którzy ci pomogą. Zadzwoń do mnie, jak będziesz czegoś potrzebował - zaczął się śmiać... i śmiać... i śmiać...
Śmiech przechodził w krzyk, a krzyk w śmiech, i nie poczuł prawie ukłucia w ramię, i znowu zasnął wstrząsany spazmami, na obcym łóżku, w obcym domu, wśród obcych...
Atak nie powtórzył się. Po długim i ciężkim śnie Tristan popadł w apatię, po tygodniu zdawał się być zdrowy, tylko bardzo wyciszony, i wtedy dr Schmidt rozpoczęła terapię. Przez kilka dni była przekonana, że robią postępy krocząc po dobrej drodze. Pacjent był w stanie spokojnie rozmawiać o swoim załamaniu, brawurowo też, bez żadnej pomocy z jej strony trafnie analizował przyczyny.
Aż piątego dnia terapii, wieczorem, gdy wszyscy rozeszli się do sypialni, Tristan zaalarmował nocną pielęgniarkę. Gdy weszła do jego pokoju, pół leżał, pół siedział na łóżku, jego dłonie szarpały ubranie na piersiach, z trudem chwytał powietrze.
- Coś jest z moim sercem! Duszę się! - Przerażone oczy wpatrywały się w pielęgniarkę - Puls sto sześćdziesiąt!!!
Sybille zachowała spokój. Znała te zawały. Usiadła obok Tristana, położyła mu rękę na piersi.
- Oddychać wolniej - rozkazała, i zaczęła sama równo, powoli i głośno oddychać.
Uspokoił się szybko.
Na drugi dzień zrobiono mu EKG i wytłumaczono, że ataki tego rodzaju są może nieprzyjemne, ale nie groźne. Nerwica. Zaburzenie raczej psychiczne. Organizm naśladuje symptomy prawdziwej choroby, ale to bluff, Tristan nie ma się czym przejmować, od tego się nie umiera.
Z dnia na dzień dochodził nowy symptom, nowa fobia. Tristan bał się być sam, ale przerażały go większe grupy ludzi. Bał się umrzeć, ale wszelkie objawy życia własnego organizmu przyprawiały go o panikę. Bywały dni, gdy Tristan nie był w stanie robić nic poza wytrzymywaniem ogarniającego go lęku. Terapia psychologiczna trwała dalej, ale im więcej prawd o sobie odkrywał, tym bardziej i częściej się bał...
Nawet noce przestały być ukojeniem, bo zamiast wypoczywać we śnie, śnił noc w noc ten sam sen. Nie tyle ten sam, co zawsze ciąg dalszy poprzedniego: Burza na oceanie rozbiła wiozący go statek. Nikt się nie uratował, tylko on sam. Z grzmiących odmętów wydostał się na niewielką wyspę. Znalazł na niej tylko skały, brak wegetacji. Nie wiedział, na jakiej szerokości geograficznej się znajdował. Początkowo klimat zdawał się być dość łagodny. A potem dzień po dniu robiło się chłodniej i Tristan zaczął się obawiać, że przyjdzie zima.
Sny te odznaczały się taką realnością, że nawet przebudzenie nie przynosiło mu ulgi. Przeciwnie, jego nowa sytuacja, pobyt w sanatorium, przedziwna utrata panowania nad własnym ciałem, wyrażająca się napadami lęku, bardziej przypominała sen niż to, co przeżywał nocą. W dzień trwał w stanie nie znającym czasu, przyszłości, ani przeszłości, nie znającym nadziei czy oczekiwania, smutku, ani radości, celu, ani decyzji. Nocą na bezludnej wysepce walczył o przeżycie, rozpaczał, miał nadzieję, pragnął czegoś, wątpił i wierzył. Za dnia jednak, na jawie, tym bardziej pogrążał się w beznadzieji, drżący bezruch, krzyczące milczenie, nie istniejące istnienie. W dzień przerażało go to, że potrafił stawić czoła przeciwieństwom życia jedynie w koszmarze sennym. Bał się, że podświadomość, która to nibyżycie produkowała, zdolna była do coraz większego okrucieństwa.
Zima nadeszła rzeczywiście. Tristan nie miał nawet porządnego ubrania, brodzenie w lodowatej wodzie, gdy szukał pożywienia, stało się torturą, a jedynym miejscem, gdzie mógł się schronić, była wąska szczelina skalna.
Czas upływał na wyspie inaczej niż na jawie. Choć sny powtarzały się już od pół roku, Tristan był rozbitkiem dopiero od miesiąca. Powoli i dokładnie musiał przebrnąć przez każdą godzinę swojego równoległego życia. Gdy zasypiał, znajdował się w tym samym miejscu i momencie, które opuszczał budząc się. Bywało to przyczyną dodatkowych obaw w ciągu dnia, gdyż poprzez przebudzenie nie mógł uniknąć żadnej nieprzyjemności, mógł je najwyżej odwlec.
Dotychczas nie przyszło mu na myśl aby planować, czy przygotowywać się do nocnych zmagań z naturą. We śnie był przecież o tyle odważniejszy, energiczniejszy niż na jawie! Dziś jednak coś się zmieniło. Lęk ustapił miejsca ciekawości. Pamiętał, co przydarzyło mu się, gdy tkwił w swojej szczelinie chroniąc się przed pierwszą zimową zadymką. Wiedział, że gdy tylko znajdzie się na wyspie powtórzy ćwiczenia telepatyczne i znów nawiąże kontakt. Z Izoldą? Tak, chciałby tego. Może uda mu się nawet z dnia na dzień, czy raczej z nocy na noc, tak przesunąć równowagę, by przeniknąć ze snu o wyspie w sen o Izoldzie.
Tak miło i bezpiecznie czuł się w jej pokoju. I jej było tam dobrze, a jednak wyszła stamtąd, żeby obejrzeć jego dom. On sam uważał ten dom za odpychającą ruderę. Przypomniał sobie teraz z ulgą i zdziwieniem ton, w jakim Izolda wypowiedziała słowa to lubię i zaczął się zastanawiać, co mogło jej się tak spodobać.
* * *
|
|
 |
|