Walki toczone w drodze powrotnej
W tym podrozdziale zdecydowałem się wrzucić do jednego wora wszystkie nieomówione wcześniej kwestie: przebieg ciekawszych walk, nowinki taktyczne, uzbrojenie plemion górskich itp. Wynika to z faktu, że druga część eksodusu właściwie nie jest jedną kampanią, ale jakby zlepkiem kilku kampanii, z których każda kończy się bitwą. Oddzielne omówienie ich wszystkich zaciemniłoby jasność wypowiedzi. Postanowiłem zatem utrzymać tylko jedną zasadę - chronologię wydarzeń.
Jeszcze przed rzezią strategów, Grecy znaleźli się na sztucznej wyspie, ograniczonej wodami Tygrysu, rzeki Fyksos i szczególnie szerokiego kanału nawadniającego. Persowie czynili przeróżne działania dyplomatyczne, by ich stamtąd wyciągnąć, gdyż obawiali się, że Grecy zapragną tam pozostać i założyć minipaństwo w samym sercu Babilonii. A istniały ku temu przesłanki: owa "wyspa" była na tyle duża i ludna, że stanowiła wspaniałą bazę zaopatrzeniowo-wypoczynkową dla Dziesięciu Tysięcy, zaś na tyle mała i odcięta od reszty świata, że zdobywanie jej siłą byłoby samobójstwem - każda próba przeprawy wojska perskiego mogłaby być szybko rozbita przez zastęp karnych wojowników.
Sęk tkwił jednak w tym, że Hellenowie ani myśleli zostawać tam na dłużej - woleli wracać do ojczyzny. Jedyną drogą wyjścia z "wyspy" był most pontonowy zbudowany z łodzi. Po odpoczynku strategowie zdecydowali się z niego skorzystać. Dowiedzieli się też, że całkiem niedaleko stoi nowa perska armia, w tempie ekspresowym sprowadzona z Ekbatany, starej stolicy imperium Medii. Na jej czele stał (nieznany z imienia) przyrodni brat króla. Kiedy doniesiono mu, że Grecy zamierzają się przeprawiać przez most, postanowił najpierw obejrzeć to widowisko, a potem wykorzystać dogodną sytuację i uderzyć na Hellenów.
Tym razem uratowała Greków przemyślność naczelnego stratega, Klearcha. Aby zrobić odpowiednie wrażenie na Achemenidzie, nakazał maksymalnie rozciągnąć kolumnę wojska, co osiągnięto, między innymi, przez ustawienie wojska w szyku dwójkowym. Poza tym, w czasie przemarszu, Klearch kilkanaście razy zatrzymywał wojska, przez co przeprawa przeciągnęła się na wiele godzin. Podstęp się udał. Brat króla, który ze znacznej odległości obserwował przeprawę Greków, nie mógł dostrzec ani szyku dwójkowego, ani postojów. Zdawało mu się natomiast, że zauważa coś innego: w jego oczach ilość Greków urosła co najmniej do stu tysięcy żołnierzy, gdyż tylko taka liczba wojsk mogła zajmować tak duży teren i tak długo przebywać most. Pomyślał też zapewne, że pierwotnie mu podana ilość Greków była zaniżona, a do tego najemnicy wcielili do wojska wszystkich mieszkających na "wyspie" mężczyzn. Trudno w to dziś uwierzyć, ale brat Wielkiego Króla przestraszył się i dał rozkaz odwrotu. Grecy szczęśliwie przebyli most.
W czasie przemarszu przez równiny babilońskie i mezopotamskie straż tylna Greków była nieustannie atakowana przez konne oddziały perskie. Ich taktyka była prosta - w szybkim tempie zbliżali się do Hellenów, zasypywali ich strzałami i natychmiast uciekali. Ksenofont był bezsilny - dodani do jego straży tylnej Kreteńczycy (dowodzeni przez Stratoklesa z Krety) nie mogli dosięgnąć ze swoich łuków Persów, gdyż broń tych ostatnich miała większy zasięg. Gdy zaś Ksenofont decydował się na pościg za Persami, po pierwsze nie osiągał żadnego sukcesu (trudno na piechotę dogonić konia), po drugie zaś odłączanie grupy pościgowej powodowało rozerwanie szyku głównej kolumny Greków, co było bardzo niebezpieczne, biorąc pod uwagę ruchliwość wojsk perskich.
Po naradzie z Chejrisofosem, Ksenofont sformował dwa nowe oddziały, które wspomogły ariergardę. Wyłuskał spośród całego wojska Rodyjczyków, po czym nakazał im w ciągu jednej nocy spleść dwieście sławnych rodyjskich ręcznych proc. Z ochotnikami, którzy pod okiem Rodyjczyków mieli nauczyć się sztuki ciskania pociskami, nie miał kłopotów. Tej samej nocy zebrał ostatnie pięćdziesiąt posiadanych przez Greków koni, dobrał jeźdźców i utworzył oddział kawalerii, na którego czele postawił młodego Ateńczyka o imieniu Lykios.
Może się wydawać, że dwieście pięćdziesiąt osób przeszkolonych w ciągu zaledwie jednej nocy i natychmiast wystawionych do walki to igranie z losem, jak jednak dowiodła niedaleka już bitwa, nawet tak mała liczba zdecydowanych na wszystko ludzi może czynić cuda.
Hellenowie powoli wkraczali w kraj pagórkowaty, za którym zaczynały się góry. Po drodze musieli przejść przez ciasny wąwóz - przeprawa się powiodła, Persowie nawet nie próbowali urządzać zasadzki. Następnego dnia jeden z wodzów perskich, który już wcześniej atakował grecką ariergardę, Mitrydates, przybył ze znacznie większą liczbą wojowników, w celu uderzenia na Hellenów. Oprócz tysiąca jeźdźców zabrał też cztery tysiące pieszych - jak obiecywał Tyssafernesowi, tymi siłami nie tylko pokąsa, ale i zmiażdży Greków.
Przebył wąwóz i zaatakował stojących już na równinie Hellenów. Procarze rodyjscy nie dali Persom nawet wyciągnąć łuków - okrągłe, ołowiane pociski niosły na tak znaczną odległość, że Persowie padali jak muchy. Ich szeregi skłębiły się, rozkazy Mitrydatesa tonęły w ogólnym rozgardziaszu, a jego żołnierze rzucali broń i z powrotem wbiegali do wąwozu. I wtedy Lykios Ateńczyk poprowadził swoich pięćdziesięciu ludzi przeciw stukrotnie liczniejszemu przeciwnikowi. Dopędził go w wąwozie, gdzie doszło nie tyle do bitwy, co do rzezi. Liczba zabitych Persów nie jest znana, ale ponoć była znaczna. O pogromie świadczy fakt, że Lykios wziął do niewoli osiemdziesięciu jeźdźców perskich! Aby przerazić resztę wrogów, Grecy w okrutny sposób zeszpecili zwłoki poległych.
Po jakimś czasie Grecy dotarli do ruin miasta Mespila, zburzonego przez Persów, gdy padało imperium Medów. W tamtejszej okolicy dogonił ich Tyssafernes, prowadzący potężną armię, zasiloną dodatkowo nowymi oddziałami. Niespodziewanie pojawił się równocześnie z dwóch stron, na co Grecy odpowiedzieli utworzeniem falangi. Mimo przytłaczającej przewagi, Tyssafernes nie odważył się atakować, rozpoczął tylko ostrzał z łuków. I znów po odpowiedzi procarzy rodyjskich i łuczników kreteńskich (którzy zaczęli wykorzystywać znacznie dalej niosące perskie strzały), Persowie musieli podać tyły. Do bitwy nie doszło, Tyssafernes stracił kilkudziesięciu ludzi.
Następne dni przyniosły nieustanne ataki na straż tylną. Dlatego też, i z powodu, że w miejscach wąskich (jak przejścia przez wsie, wąwozy, mosty) przestał się sprawdzać szeroki szyk kwadratu, Grecy postanowili wprowadzić pewną innowację. Wymyślili rzecz prostą, a jednocześnie skuteczną. Jedyną częścią kwadratu falangi, która nie miała zmieniać ustawienia, pozostały lochosy z obu skrzydeł - w razie zwężenia przejścia lochosy środkowe pozostawały w tyle, zaś lochosy skrzydłowe po prostu zbliżały się do siebie. Gdy przejście znów stawało się szersze, pomiędzy skrzydła kolejno wchodziły coraz to nowe kolumny lochosów, gdy zaś miejsca stopniowo przybywało - lochosy rozdzielały się na kolumny pentekostysów, a potem nawet kolumny enomotii. Tym sposobem, w zależności od ukształtowania terenu, można było szybko zmieniać szyk, nigdy nie dochodziło do jego złamania, czy do niepotrzebnego tłoku (patrz rysunki nr 11 i 12).
Po pięciu dniach Grecy wkroczyli do krainy wysokich wzgórz, co oznaczało, że nie może ich tam dosięgnąć konnica perska. Okazało się jednak, że miejscowi mieszkańcy nie są wcale mniej niebezpieczni - ze szczytów wzgórz staczali głazy i zasypywali Greków gradem pocisków. Jedynym sposobem zdobywania terenu okazało się puszczenie, równolegle do głównej kolumny posuwającej się doliną, oddziału oczyszczającego szczyty z wrogów i dającego siłom głównym wolną drogę.
Potem znów wkroczyli na równiny, gdzie dopędził ich Tyssafernes. Wprawdzie, dzięki podstępowi polegającemu na nocnych marszach, znów go odsadzili, ale sprawa nie okazała się tak prosta. Tyssafernes wiedział, że ma przed sobą ostatnią szansę wybicia Greków - niedługo równiny miały się skończyć, potem już rozciągały się Góry Karduchów, gdzie Persowie nie odważali się wkraczać.
Tyssafernes wysłał przodem silny oddział konnych, by obsadzili urwisko, górujące nad przełęczą, którą musieli iść Grecy. Sam, z resztą wojsk, spokojnie czekał na tyłach Hellenów. Chejrisofos na szczęście zorientował się w sytuacji, po czym dostrzegł wyjście - wysłał Ksenofonta z peltastami i trzystoma hoplitami, by zdobył szczyt panujący nad urwiskiem, na którym usadowili się Persowie. Zaczął się wtedy swoisty wyścig - kto pierwszy dotrze na szczyt: Ksenofont czy Persowie z urwiska. Zwyciężył Grek, przez co Persowie musieli zdjąć straże z przełęczy, zaś Tyssafernes obszedł się smakiem. W tym właśnie miejscu Grecy ostatecznie pożegnali się z tym nienawidzącym ich satrapą - weszli w Góry Karduchów.
Według opisu Ksenofonta Karduchowie byli bardzo szybcy i zwinni, nie mogli natomiast stanąć do otwartej walki z hoplitami, gdyż nie używali pancerzy ani nie umieli tworzyć szyku zdolnego przeciwstawić się falandze. Za to ich główna broń, łuki, siała spustoszenie w greckich szeregach. Łuki Karduchów miały trzy łokcie (łokieć - ok. 30 cm) długości, przy naciąganiu cięciwy Karduchowie przyciskali lewą stopą dolny kraniec łuku do ziemi, gdyż inaczej nie byliby go w stanie obsłużyć. Strzały miały dwa łokcie długości i przebijały jednocześnie tarczę i zbroję grecką. Strzały te były zbierane przez Kreteńczyków i ponownie wykorzystywane.
Karduchowie okazali się niezwykle groźnymi przeciwnikami, bo jakkolwiek nie byli w stanie powstrzymać ataku falangi, woleli zginąć, niż oddać choćby piędź ziemi. Umacniali się na szczytach górujących nad dolinami, którymi wędrowali Grecy, skąd razili ich strzałami i kamieniami. Dlatego Ksenofont wykorzystał taktykę już wcześniej sprawdzoną na terenie perskich wzgórz - prowadził boczną kolumnę, która oczyszczała w krwawych walkach szczyty, po czym dawała głównej kolumnie znak, że droga wolna.
Najcięższą przeprawą okazało się pokonanie przełęczy, która stanowiła jedyną bramę ku północy. Od jeńca Grecy dowiedzieli się, że przełęcz została umocniona. W tej sytuacji Chejrisofos z głównymi siłami miał zamarkować atak na przełęcz, zaś Ksenofont z dwoma tysiącami ochotników musiał przedrzeć się górami i zaatakować przejście z drugiej strony. Ta próba się nie powiodła, gdyż Ksenofont napotkał na swej drodze kilka oddziałów Karduchów, z którymi walczył przez cały dzień. Dopiero nocą zdobył pierwsze ze wzgórz na drodze do przełęczy. Okazało się jednak, że Karduchowie umocnili następne trzy szczyty, oddzielające Ksenofonta od przełęczy. W zażartych walkach Ksenofont zdobywał górę po górze, na każdej też zostawiał mały garnizon, by Karduchowie nie wrócili na opuszczone szczyty. Dotarł wreszcie do przełęczy i ją też oczyścił z górali. Dzięki temu główne siły pokonały górską bramę i znalazły się na drodze wiodącej ku Armenii.
Nie był to jednak koniec kłopotów z Karduchami. Grecy dotarli do rwącej rzeki Kentrites, stanowiącej granicę między Górami Karduchów a satrapią Armenii. Próbowali się przez nią przeprawić, ale zostali zasypani pociskami z obu brzegów - po stronie armeńskiej stały perskie wojska (Ksenofont wymienia jeźdźców oraz pieszych z włóczniami i plecionkowymi tarczami; twierdzi, że byli to najemnicy armeńscy, mardyjscy i chaldejscy), zaś od strony gór zgrupowały się wielkie zastępy żądnych odwetu Karduchów.
Na szczęście kilku żołnierzy odkryło niedaleki bród. Chejrisofos z Ksenofontem ustalili, że naczelny strateg wraz ze strażą przednią przeprawi się brodem, zaś Ksenofont będzie osłaniał resztę wojska od strony karduskiej. Gdy Chejrisofos z awangardą rozpoczął przeprawę, Ksenofont z ariergardą przebiegł wzdłuż brzegu i zamarkował przeprawę w innym miejscu. W takiej sytuacji wojska armeńskie wycofały się znad brzegu, bojąc się zamknięcia między oboma oddziałami Greków. Wtedy Ksenofont natychmiast zawrócił, ustawił falangę i uderzył na zbiegających z gór Karduchów. Rozbił ich w mgnieniu oka, po czym błyskawicznie wprowadził swoich żołnierzy na bród. Karduchowie zaczęli zawracać, ale bezpieczeństwa ariergardy skutecznie strzegli procarze i łucznicy, przezornie ustawieni przez Chejrisofosa na środku przeprawy. Hellenowie znaleźli się w Armenii.
Przyjazny z początku wicesatrapa Armenii, Tiribadzos, postanowił nie wypuszczać Greków ze swej satrapii i urządzić zasadzkę na przełęczy, prowadzącej ku północnym górom. Tym razem Chejrisofos nawet nie musiał stosować specjalnych forteli - wystarczyli wysłani przodem peltaści. Rozbili w krótkim boju Armeńczyków, zdobyli perskie tabory, a nawet osobisty namiot Tiribadzosa z przebogatym wyposażeniem. Znów potwierdzona została siła peltastów, działających bez wspomagania ciężkozbrojnych.
W kraju górskiego plemienia Chalibów Grecy jeszcze raz zastosowali taktykę z Gór Karduchów - nocnymi wypadami zajmowali szczyty, dzięki czemu oczyszczali z wrogów przełęcze i doliny. Nie kusili się natomiast, mimo głodu, na zdobywanie szczególnie silnie umocnionych warowni tego ludu. Chalibowie byli znacznie lepiej uzbrojeni od Karduchów: nosili metalowe hełmy i nagolenice, zaś ich zbroje sporządzone były z długich lnianych koszul, na których, zamiast łusek, umieszczano warstwy splecionych sznurków. Jako broni używali piętnastołokciowych włóczni i długich noży, którymi obcinali głowy pokonanym przeciwnikom. Idąc do boju, tańczyli i śpiewali.
Sąsiadami Chalibów byli Taochowie, lud prymitywniejszy i gorzej uzbrojony (Ksenofont pisze tylko o plecionkowych tarczach), za to całkowicie gardzący śmiercią. Kiedy Grecy zdobyli jedną z ich wsi, wszyscy mieszkańcy popełnili zbiorowe samobójstwo, skacząc w przepaść.
Zupełnie inaczej potoczyły się stosunki z następnym ludem - Makronami. Wojownicy tego plemienia, uzbrojeni w tarcze i włócznie, ubrani zaś w zbroje z "włosia" (zapewne chodziło o wełnę), próbowali zaatakować Greków, ale jeden z Dziesięciu Tysięcy (który nie był rodowitym Hellenem, ale nieznanego pochodzenia byłym niewolnikiem z Aten) ze zdziwieniem rozpoznał ich mowę - znał ją jako dziecko! Okazało się, że jest Makronem - dzięki jego mediacjom Grecy zostali gościnnie przyjęci.
Ostatnia z wartych wspomnienia walk Hellenów przynosi nam zarazem informację, ilu Greków przeżyło wędrówkę ku Morzu Czarnemu.
Za krajem Makronów Grecy napotkali, zgrupowanych na szczycie góry, Kolchów (chodzi o Południowych Kolchów, krewnych mieszkańców Kolchidy, na których Jazon zdobył legendarne Złote Runo).
Za radą Ksenofonta podzielono hoplitów na oddzielne lochosy, z których każdy miał utworzyć niezależną kolumnę, dzięki czemu szyk falangi miał się nie łamać podczas ataku na szczyt. Peltastów także podzielono na trzy kolumny - dwie szły na flankach, trzecia w samym środku. Widząc atak, Kolchowie rozdzielili się na dwie grupy, które samodzielnie zaatakowały skrzydła greckie. Wtedy "środkowi" peltaści wdarli się między grupy Kolchów i zaczęli je spychać na zbocza góry. Kolchowie nie wytrzymali naporu i podali tyły.
Ksenofont opisuje, że przed atakiem utworzono osiemdziesiąt stuosobowych lochosów hoplitów, zaś każda grupa peltastów liczyła po sześciuset zbrojnych. Daje to w sumie ok. 9800 ludzi. Niewiadomą pozostaje, czy w skład peltastów weszli łucznicy, gimneci i procarze - jeśli nie, liczbę Greków należy zwiększyć o ok. 1000 osób. Wynikałoby z takiego obliczenia, że w czasie całej wyprawy Hellenowie stracili zaledwie ok. 1000 żołnierzy (przypominam: po rozdzieleniu armii Cyrusa w Myriandos było ich 11700, potem zaś zdezerterowało 300 peltastów). Jeśli taka jest prawda, czyn byłby to zaiste godzien wspominania w legendach.
Na tym kończy się opowieść o pierwszych Europejczykach, którzy ruszyli na podbój Wschodu. Warto o nich pamiętać, jako o tych, którzy dali przykład Wielkiemu Aleksandrowi.
grudzień 1996 - kwiecień 1997
Pierwodruk: DRAGON Hobby, 1/99
Magazyn historyczny miłośników gier strategicznych, historii i modelarstwa
|
|