Magazyn ESENSJA nr 7 (X)
wrzesień 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Magdalena Lewańska-Kuypers
  Samotność

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Pani dr Schmidt stała przy oknie. Od rana nieufnie obserwowała Tristana. Już fakt, że przyszedł sam na śniadanie, że nie musiała posyłać po niego, był niezwykły. Teraz spacerował po parku, choć od miesięcy nie postawił kroku bez towarzystwa. Zdawał się być zamyślony, ale i odprężony.
     Ciekawa była, czy Tristan zapakował dziś do kieszeni swoje wyposażenie ratunkowe na wypadek wszelkich urojonych niebezpieczeństw: herbatniki, gdyby zanadto się zmęczył i osłabł z głodu; napój z minerałami, gdyby zanadto się spocił; wapno odczulające i magnez od stresu; tabletki przeciw wzdęciom, gdyby ze zdenerwowania nałykał się powietrza i wreszcie dużą czerwoną chustkę, przy pomocy której sygnalizował zwykle, że umiera i potrzebuje pomocy, a nie może już z siebie wydobyć głosu.
     Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej niesamodzielny, coraz bardziej zależny od opiekunów, pomyślała z niechęcią. Im wyraźniej uświadamialiśmy mu, że ostatecznie tylko on sam może sobie pomóc, tym bardziej kleił się do nas. Im mniej był samodzielny, tym dobitniej mówiłam mu, że nic nie mogę za niego zrobić, a on, choć teoretycznie się z tym zgadzał, reagował nową zależnością. Wymuszał tę pomoc, która jest dla niego trucizną i doprowadził się do takiego stanu, że nie wyjdzie stąd chyba już nigdy w życiu. Chociaż ... Dzisiejsze jego zachowanie pozwala mieć mimo wszystko nadzieję.
     Tristan nie widział swojej terapeutki. Po raz pierwszy od kiedy zachorował nie zastanawiał się nad tym, czy jest widoczny z okien. Zdawał sobie sprawę z tego, że czuje się dziś inaczej - lepiej. Miał oczywiście w kieszeniach cały swój arsenał, choć był prawie pewny, że nie będzie go dziś potrzebował. Jeżeli oczywiście nie wyjdzie poza obręb parku...
     
     * * *
     
     Wieczorem śpieszno mu było do łóżka. Podniecony oczekiwaniem długo nie mógł zasnąć przewracając się z boku na bok. W półśnie wyobrażał sobie, że Izolda zniecierpliwiona czekaniem odchodzi i zrywał się w popłochu, choć te właśnie majaczenia były oznaką, że dobija do celu, że zasypia.
     Dopiero późną nocą...
                      ... gdy film się skończył, Izolda nie wyłączyła odbiornika. Nie oglądała dziś programu z uwagą, jej myśli, marzenia, miłe niepokoje były ważniejsze i daleko ciekawsze. Nie była pewna, jak się zachować, żeby powtórzyło się zdarzenie poprzedniej nocy. Nie wiedziała nawet, czy śniła, czy miała halucynację, czy może był to kontakt rzeczywiście telepatyczny. Już od dawna podejrzewała u siebie pewne właściwości medialne, wprawdzie bardzo słabe. Wzięła więc pod uwagę i tę możliwość.
     Położyła się wygodnie na łóżku, żeby, jeśli to sen, nie zbudzić się z powodu niewygodnej pozycji. Odłączyła antenę od telewizora, bo może to szumiący, pusty ekran wywołał halucynację. Zaczęła świadomie myśleć o Tristanie, o tym ostatnim momencie, gdy wyciągali do siebie dłonie i miała nadzieję, że w ten sposób ustawia na niego swoje telepatyczne czułki.
     Czekała...
     
     * * *
     
     Tristan stał na zalanej światłem księżyca równinie. Tuż przed nim wznosiła się mroczna i straszna sylwetka dużego domu. Poza nim jak okiem sięgnąć pustka, gdzieniegdzie tylko czerniały pojedyńcze drzewa. Tristan wiedział, że dom należał do niego, choć zdawał sobie również sprawę z tego, że na jawie żadnego domu nie posiadał, ani też podobnego, jak ten nigdy nie widział. A jednak to domostwo, choć zapuszczone i ponure, było mu w jakiś niewytłumaczalny sposób bliskie i znajome, i bardziej jego własne, niż którekolwiek z dotychczasowych miejsc zamieszkania.
     Szerokie, wygodne schody prowadziły do rzeźbionych drzwi, mosiężne okucia i klamka błyszczały, w owalne okienko wprawiona była kryształowa szybka. Wyglądało to imponujaco i pięknie, ale... fałszywie.
     Jakiś szmer kazał mu się odwrócić. Ktoś się zbliżał. Tristan rozpoznał Sebastiana. Za nim z różnych stron nadchodzili inni jego znajomi. Sebastian mijając Tristana podniósł dłoń w powitalnym geście i zawołał beztrosko:
     - Hej! Przyszedłem cię odwiedzić! - i nie zatrzymując się wbiegł po schodach.
     Podobnie robili inni. Jeden po drugim bez trudu otwierali rzeźbione drzwi i znikali za nimi. Tristan nie próbował protestować, choć czuł się nieswojo. Wiedział, że drzwi te nie prowadzą do jego domu, a jednak pamiętał, że przyjaciele zawsze chodzili tą właśnie drogą. Milczał w poczuciu winy.
     Zrobiło się znów cicho. Nadal stał sam w chłodnych promieniach księżyca, przed tym domem, który go fascynował i przerażał, odpychał i wzruszał.
     Wtedy przypomniał sobie Izoldę. Jej ostatnie słowa brzmiały przecież oprowadź mnie po swoim domu. Tak, byli wczoraj krótko w jakichś ponurych i zatęchłych pomieszczeniach. To znaczy on tam był, zajrzał w głąb swojej duszy, a potem ona za nim przyszła. I nie przelękła się, nie uciekła, ale powiedziała to lubię.
     Poczuł, że nie będzie miał odwagi wejść tam dziś sam, bez niej.
     - Izoldo...! - krzyknął.
     Uśmiechnęła się...
     - Dobrze, że się nareszcie odezwałeś. Tak tu ciemno, nie mogłam cię znaleźć. - W jej głosie brzmiała ulga.
     Gdy zapadła w sen, czy też trans, znalazła się w nieprzeniknionych ciemnościach. Domyślała się, że nie jest na wyspie, gdyż nie słyszała morza. Nie była też w żadnym pomieszczeniu. Przypuszczała, że Tristan znajdował się gdzieś w pobliżu, chodziła więc po omacku to w jedną to w drugą stronę i wymawiała co chwilę jego imię. Czuła się już znużona i zniecierpliwiona, gdy wreszcie ją zawołał.
     Stała tuż koło niego i dopiero teraz, za jego pośrednictwem mogła widzieć wszystko, co on widział i słyszeć, co on słyszał i być nareszcie samej przez niego słyszaną.
     Tak to jest, bo to sen Tristana. Myśl ta zaskoczyła ją, gdyż sądziła dotychczas, że sama śniła.
     - Musimy to wyjaśnić - powiedziała.
     - Co wyjaśnić?
     - Potem. Najpierw chcę obejrzeć twój dom.
     Zanim zdążył ją ostrzec, pobiegła w stronę budynku. Minęła schody.
     - Dokąd idziesz? - zdziwił się.
     Zatrzymała się i popatrzyła na niego z wyrzutem.
     - Nie chcesz chyba, żebym próbowała wchodzić przez te wielkie drzwi. To atrapa. Ładnie wyglądają, ale nie prowadzą do nikąd.
     Teraz i Tristan ruszył biegiem. Czuł ulgę i radość.
     Ależ oczywiście, myślał. Jeżeli to atrapa, to gdzieś musi istnieć prawdziwe wejście.
     Rzeczywiście, prawie zaraz za rogiem, na bocznej ścianie znajdowały się małe drzwiczki. Nie było rzeźb, mosiądzu i kryształów, a jednak poznał od razu, że to dopiero jest prawdziwe wejście, co do tego nie mogło być wątpliwości.
     Był już w środku, gdy Izolda przestąpiła próg. Bardzo, bardzo wysoki próg, ale ona przestąpiła go z taką łatwością, że Tristan nabrał otuchy. Potrzebował jej teraz, bo znalazłszy się wewnątrz, poczuł niechęć i odrazę.
     Dom znajdował się w zupełnej ruinie, choć z zewnątrz nie było to aż tak widoczne. Zacieki na ścianach i sufitach, połamane poręcze schodów, okna potłuczone i zabite deskami, kupki gruzu nie wiadomo skąd pochodzące, a w tym wszystkim sprzęty porzucone bezładnie, zakurzone, zabrudzone, pokryte pleśnią i pajęczynami.
     Tu nie da się mieszkać, pomyślał z rozpaczą. Nic dziwnego, że wszyscy uciekli.
     Sam też najchętniej by uciekł, ale nie mógł - był tu więźniem.
     Izolda patrzyła na Tristana z troską. Zrozumiała, że choć widzą to samo, jemu coś przeszkadza patrzeć obiektywnie.
     - To też wyjaśnimy potem - szepnęła, a zanim zdążył zadać pytanie, powiedziała głośno: - Spójrz, jak tu przestronnie, jak harmonijnie połączone są wszystkie kondygnacje. Jakie piękne formy mają te wnętrza i ileż tu skarbów!
     To mówiąc chwyciła wystający ze stosu śmieci sękaty kij. Tak w każdym razie zdawało się Tristanowi. Gdy jednak Izolda podniosła ów przedmiot do góry, ujrzał bardzo piękną lampę z brązu i z porcelanowym kloszem. Zachwycony znaleziskiem zapragnął także coś odkryć: rozejrzał się więc łakomie, nie zauważył jednak nic, prócz bezimiennych rupieci pokrytych brudem i kurzem.
     - Tu nic więcej nie ma - stwierdził rozczarowany.
     - Nic? - spytała rozbawiona. - A to?... A to? - pokazywała.
     Szła przez pokoje i schody, a tam, gdzie wskazała objawiał się jego oczom jakiś skarb. Świetlisty, czarodziejski pył sypał się z jej palców, i drobne te iskierki na krótki moment oświetlały przedmioty, a te odsłaniały wtedy swe ukryte piękno i znów zanurzały się w ciemność. Ale chwile te były coraz dłuższe, światło coraz bardziej złote. Tristan patrzył olśniony. Widział, jak otwierają się okna, jak zaduch i wilgoć ustępują.
     Dom rzeczywiście b y ł piękny i jego własny!
     Słyszał teraz muzykę, coraz wyraźniejszą, coraz głośniejszą i aż do bólu piękną. Cierpiał. Brakowało mu kogoś, za kimś tęsknił.
     Ale gdy wziął Izoldę w ramiona, gdy zaczęli tańczyć, gdy czuł, jak dziewczyna porusza się z nim w jednym rytmie, był już tylko szczęśliwy. Nie znali granic, ani niemożliwości, byli tylko on i ona, i światło, i muzyka, i taniec.
     I wtedy, w chwili bezgranicznego szczęścia, wbrew własnej woli, powiedział:
     - To tylko sen, Izoldo. To niestety tylko sen...
     Lecz ona zamiast rozwiać się, zniknąć czy choćby tylko zasmucić, spojrzała na niego w takim zachwycie, że przestał wątpić i znów zatopił się w niej i w tańcu. Wirowali jeszcze, ale to już nie oni tańczyli, to unosiła ich muzyka, to sam taniec ich unosił.
     A potem Izolda wysunęła się z jego ramion i dopiero wtedy zauważył, że znajdowali się na dużej, jasnej tafli zamarzniętego jeziora i że łyżwy Izoldy kreśliły na lodzie figury.
     - To jest zero - odczytał. - Napisz ósemkę.
     - Nie, nie ósemkę - odpowiedziała. - Patrz uważnie!
     Z podziwem obserwował pracę jej nóg.
     - Napisałaś piątkę - powiedział. - Teraz ja spróbuję jedynkę.
     - Och, tak! - klasnęła w dłonie. - Napisz jedynkę, i potem jeszcze jedną!
     Gdy skończył, zbliżyła się do niego. Spojrzała mu poważnie w oczy i powiedziała powoli i dobitnie:
     - Nie wolno ci się teraz obudzić, bo muszę ci coś wyjawić. Słuchaj uważnie: to są trzy pary. Jak bliźniaczki zawsze po dwie i coraz większe... Tam czekam na ciebie... - skinęła mu dłonią na pożegnanie i odeszła.
     Stał jeszcze w drzwiach i patrzył za nią, gdy wtem zawróciła i znów do niego podbiegła. Spojrzała na niego niespokojnie.
     - Musisz koniecznie wszystko zapamiętać. A początek jest w lesie... Nie!... pod drzewami... nie... pod lipami... już lepiej! ... W lipach! - Milczała krótko. - Bardzo się starałam, ale to nie łatwo powiedzieć we śnie tyle liczb we właściwej kolejności. - Popatrzyła na niego jakby prosząc o wybaczenie. - A na dodatek - westchnęła ledwie dosłyszalnie - to nawet nie jest m ó j sen...
     
     * * *
     
     Gong oznajmujący pensjonariuszom, że można zejść na śniadanie, obudził Tristana. Wstał z łóżka i podszedł do okna. Jego ruchy były powolne, ale czuł w sobie siłę, energię i spokój. Otworzył okno i głęboko wciągnął w płuca świeże powietrze. Było chłodne, ale i pachnące, bo nadeszła wiosna. Tristan czuł całym sobą, że jest wiosna, że świeci słońce. Zrozumiał, że on sam także powrócił do życia i że świat znowu do niego należał. Patrzył na drogę poza ogrodzeniem i wiedział, że wolno mu pójść nią bez lęku tak daleko, jak tylko zechce, tak samo, jak inni chodzą... Mógłby pobiec sam przez las i mógłby się zmęczyć i nie wpadłby z tego powodu w panikę... Mógłby wrócić do domu nawet zapchanym autobusem, a potem utknąć w windzie...
     Rozmarzył się. Tak nieskończenie wiele wspaniale zwyczajnych rzeczy wolno mu teraz robić bezkarnie, jak innym normalnym ludziom...
     Ubierając się postanowił zaraz po śniadaniu zawiadomić panią Schmidt, że odchodzi. Nie będzie go zatrzymywała, bo po pierwsze Tristan był tu dobrowolnie, a po drugie zawsze miał poczucie, że lekarka go nie lubiła, miała mu za złe, że nie poddawał się jej terapii.
     Schodząc po schodach planował radośnie następne dni i napawał się odzyskanym zdrowiem. Jeden z pacjentów powiedział mu kiedyś, że ta choroba po prostu sama minie. Tristan nie był wtedy w stanie w to uwierzyć, ale teraz sam przecież tego doznał.
     Gdy po śniadaniu zapukał do drzwi gabinetu dr Schmidt, ta była już przygotowana. Wczoraj sama zauważyła zmianę w zachowaniu Tristana, a gdy dziś obserwowała go w jadalni, nabrała pewności - ten człowiek był zdrowy. Jego twarz straciła wyraz stężałego napięcia, nie unikał zwróconych na siebie spojrzeń, swobodnie odpowiadał na pozdrowienia i nawet sam pozdrawiał.
     Tak jak przewidział, pani Schmidt nie miała nic przeciwko jego odejściu z sanatorium. Ich ostatnia rozmowa była krótka. W wygłoszonej zwięzłej mowie pożegnalnej lekarka zachwalała zbawienny wpływ nowoczesnych środków terapii stosowanych w Barsinghausen, czemu Tristan z uprzejmości nie zaprzeczał. Sam natomiast nie zdobył się na obłudę i podziękował jedynie ogólnie za wszystko.
     Odszedł bez żalu.
     
     * * *
     
     Mieszkanie zastał ciche, senne i zakurzone.
     Sebastian i Karin posprzątali je już dawno temu i klucz odnieśli Tristanowi do sanatorium. Odsiedzieli u niego całą godzinę, ani minuty krócej, ale też ani minuty dłużej i słuchali go ze współczuciem, gdy opisywał im szczegółowo swoje przypadłości i cierpienia. Zanim odeszli, wymusili na nim obietnicę, że zadzwoni, gdy będzie czegoś potrzebował. Nie zadzwonił jednak, bo wiedział, że ani Karin, ani Sebastian nie byli w stanie dostarczyć tego, czego mu na prawdę brakowało - serdecznej, szczerej przyjaźni.
     Pootwierał okna, rozpakował torbę. Włączył lodówkę, włożył do niej kupione po drodze zapasy. Potem zaparzył kawę, usiadł nad filiżanką, westchnął ciężko i szepnął:
     - O Boże, i co dalej...?
     Wiedział oczywiście, że po kilku dniach powróci do pracy i podejmie swoje dawne życie. Nie będzie to jednak taki powrót jak wtedy, po przygodzie na morzu. W ciągu ostatnich miesięcy zrozumiał, że poza pracą zawodową prowadził tylko pseudożycie, życie z katalogu, reklamy telewizyjnej i filmu. Z tym wszystkim pożegnał się w sposób bardzo dramatyczny i bezpowrotny. Nie żałował tego. Pozostała jednak pustka, którą musiał jakoś zapełnić, rozsądnie zapełnić. Nie chciał już żyć według scenariusza dla Kena i Barbie, obawiał się jednak, że bedąc sam z sobą, łatwo mógłby zabłądzić na nieznanych ścieżkach.
     Poczuł niepokój. Żeby mu nie ulec, zaczął wynajdywać coraz to nowe czynności i w każdą rzucał się na oślep, wierząc podświadomie, że gdy ją wykona, będzie już przyzwyczajony do swojej nowej egzystencji.
     Odkurzył więc mieszkanie, wykąpał się, uprał ubrania, które miał w sanatorium, wyszedł do sklepu, kupił kilka roślin i porozstawiał je na parapetach. Wreszcie zrozumiał, że ani dziś, ani jutro nie rozwiąże tego problemu. Życie nie jest zwinną łódeczką, której można jednym uderzeniem wiosła nadać nowy kierunek, lecz ciężkim transatlantykiem. Zmiana kursu nie nastąpi natychmiast po podjęciu o niej decyzji. Tristan musi mieć cierpliwość i nadzieję. Był dopiero rekonwalescentem. Zrobił już najważniejsze pierwsze kroki. To na razie powinno wystarczć. Dziś może odpocząć.
     Myśl, którą już cały dzień odganiał uparcie, odezwała się wreszcie w jego świadomości. Czy gdy zaśnie, powróci senny koszmar i sen o Izoldzie? Czy teraz, gdy jest już zdrowy, stracił może tę szczególną umiejetność? Oczywiście byłoby wielką ulgą nie bać się już więcej nocy i snów, z drugiej strony jednak Tristan czuł z całą pewnością, że razem z Izoldą wszystko byłoby łatwiejsze. Zrozumiał nagle, że dom ze snu był symbolem jego własnej psyche. Ona odnalazła właściwe wejście, ona pomimo mroku i zrujnowania uznała dom za piękny, dostrzegła w nim skarby, których nikt inny nie widział, o których Tristan sam już nawet nie pamiętał. Przypomniał sobie taniec ostatniej nocy i Izoldę, gdy odchodząc podbiegła do niego jeszcze raz.
     Kazała mi zapamiętać jakieś niejasne zdania, pomyślał i uśmiechnął się na wspomnienie, że nawet ona, wytwór jego snu, użalała się na niejasność sennych wypowiedzi.
     Co to było? Nie pamiętał. Jego myśli odpłynęły do owej sceny ze snu, gdy ich łyżwy pozostawiały na błyszczącym lodzie tak wyraźne ślady. Znów miał przed oczami znajomą i upragnioną postać Izoldy. Zatopiony w marzeniach malował palcem na stole figury: owal zera, potem piątke, a potem...
     Nagle stężał wewnętrznie i zamarł w bezruchu. Następnie chwycił kartkę i ołówek. Zapisał: 0511. Poczuł, jak robi mu się gorąco, jak walczą w nim nadzieja z niedowierzaniem. Serce chciało wierzyć, rozsądek ostrzegał przed rozczarowaniem.
     Zero-pięć-jedenaście, to przecież był numer kierunkowy Hanoweru! Czy to możliwe, że wyśnił sobie numer telefonu Izoldy?
     Rozsądek ostrzegał, ale Tristan odgrodził się w myślach od jego głosu, przywołał na pamięć sen o Izoldzie i skupił całą uwagę by przypomnieć sobie jej słowa. Musiał przyznać, że jej metoda nie była zła. Mówiła o trzech parach bliźniąt i teraz, gdy zorientował się, że miała na myśli numer telefonu, nie wydało mu się to już tak bezsensowne.
     Sześć liczb, trzy razy po dwie identyczne - możliwych kombinacji był bezmiar... Powiedziała coraz większe, co znaczy, że muszą być różne i coraz wyższe. To już znacznie zmniejszało ilość kombinacji. Tristan porachował. Wynik nie dodał mu otuchy - ciągle jeszcze 84 możliwości.
     Wyobraził sobie, jak dzwoni kolejno pod te numery... Kiedy zacząłby tracić nadzieję? Kiedy zwyciężyłby rozsądek?
     Ale Izolda mówiła coś jeszcze, pamiętał, że chodziło o drzewa, lipy. Może chciała mu podać swój adres? Czy to było Unter den Linden, czy In den Linden? Obie te ulice istniały w Hanowerze, a poza nimi jeszcze kilka innych z lipami w nazwie. Ta informacja w żadnym wypadku nie mogła mu pomóc. Przeciwnie. Gdyby chciał sprawdzać w książce telefonicznej i adresy i numery, miałby tylko o wiele więcej bezsensownej roboty.
     - To był tylko sen, Izoldo. Niestety tylko sen - powiedział przybity.
     Ale jego mózg nie dawał za wygraną, pracował dalej sam, bez rozkazu.
     - Co powiesz na w Linden - spytał cichutko. - To by znaczyło, że ona mieszka w dzielnicy Linden, a numery telefonów w Linden zaczynają się od czwórki... 44...
     Teraz pozostało jedynie dziesięć różnych numerów. Tristan uznał, że byłby w stanie podjąć dziesięć prób.
     Zaskoczyła go łatwość, z jaką rozwiązał problem.
     Nic dziwnego, pomyślał z politowaniem, przecież sam ten sen wyśniłem. Sam wymyśliłem zagadkę i sam ją rozwiązałem.
     Wpatrywał się w zapisaną kartkę i ociągał z podjęciem decyzji. Jeszcze parę minut temu był przekonany o tym, że Izolda jest wyłącznie wytworem jego sennej wyobraźni, jego podświadomości. Stworzył ją, bo była mu tak potrzebna, bo bez jej pomocy nie wydobyłby się z grzęzawiska choroby. W realnym świecie nikt nie chciał mu podać ręki, wszyscy zdawali się mówić:
     - Przestań wreszcie być chory, a chętnie pomożemy ci wyzdrowieć! Wzleć ponad obłoki, a wtedy nauczymy cię latać! Bądź kimś innym! Przestań być sobą! Odrzuć swoje JA!
     Inaczej Izolda - zaakceptowała go w nieszczęściu. Była zdolna dojrzeć w jego duszy piękno, a to, co jej się podobało, on również w sobie cenił.
     Tak, chętnie śniłby o niej co noc. Teraz jednak wpadł w zastawioną przez samego siebie pułapkę - senne marzenia przetłumaczył na język rzeczywistości i to wystarczyło, żeby zaczął pragnąć i wierzyć. Mało tego, już w tej chwili bał się rozczarowania i pustki, jakie niezawodnie poczuje, gdy pod żadnym z tych dziesięciu numerów nie znajdzie żywej Izoldy.
     Mimo, że bardzo się starał, nie mógł już pohamować wyobraźni. Cudowne i szalone obrazy przepełniały go, wystarczyło tylko zatelefonować, by stały się prawdą. Albo znikły, pękły jak bańka mydlana, i zostawiły tylko smutek. Co gorsza, sen o Izoldzie straci wtedy swój czar, bo Tristan nie będzie mógł już zapomnieć, że ona nie jest dziewczyną z krwi i kości, a jedynie senną marą. Gdyby Tristan miał postąpić rozsądnie, zadowoliłby się tym, co było dotychczas. Mógłby nawet marzyć, że kiedyś spotka prawdziwą Izoldę. Chciał być rozsądny, ale coś już zaczęło się dziać, jakieś mechanizmy ruszyły, jakiś wir pociągnął go i wiedział, że nie było odwrotu.
     Założył kurtkę i wyszedł do budki telefonicznej na ulicę. Jego własny telefon nie działał jeszcze. Tristan wolał, że decydujące chwile nie będą się rozgrywały w mieszkaniu. Postanowił, na wypadek porażki, pójść od razu do kina. Nie chciał, samotny w czterech ścianach, poddać się rozpaczy.
     
     * * *
     
     Tego dnia Izolda nie wychodziła z mieszkania. Czekała. Nie była niecierpliwa. Zakładała, że Tristan może potrzebować nawet kilku dni, by rozszyfrować jej wiadomość.
     Znajdowała się w szczególnym stanie psychicznym, w stanie, w którym rozsądek i poczucie realności milczały. Za to fantazja malowała jej barwne, pociągające obrazy. Tumaniła ją tak, że Izolda coraz chętniej oddawała się marzeniom, żyjąc przy tym tylko mimochodem.
     Izolda znała to uczucie i dopóki trwało nie potrafiła mu przeciwdziałać. Wiedziała, że otrzeźwienie i powrót do rzeczywistości następują nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Jakby doczytała fascynujacą książkę do końca - jeszcze oszołomiona, ale już we właściwym wymiarze. Ten stan mógł trwać nawet tygodnie, ale gdy minie, gdy nagle zrozumie, że to, czym żyła, było jedynie wytworem jej wyobraźni, poczuje tylko ulgę jak po przebytej chorobie.
     Nawet w tej chwili, choć była przekonana o swoich kontaktach z Tristanem, wiedziała jednocześnie, że na pewno przyjdzie dzień, gdy zrozumie, że nie ma go w rzeczywistym świecie.
     Dziś postanowiła, że gdy telefon zadzwoni, zgłosi się imieniem i że będzie je wymawiała powoli i wyraźnie. Tak, to może potrwać, zanim on zadzwoni. Tristan musi nie tylko rozszyfrować jej mętne senne wypowiedzi, on musi zacząć wierzyć, że sen mógłby mieć swój dalszy ciąg na jawie.
     Poza tym coś z nim jest, ma jakieś kłopoty czy problemy, jest taki pełen zwątpienia, taki niepewny siebie. Może się po prostu nie odważyć zadzwonić, bo przecież trzeba odwagi, żeby kontynuować taką znajomość. We śnie otworzył przed nią swoją duszę, ale czy i w rzeczywistości pragnie aż takiej bliskości?
     Uprzejmy dystans i nic nie znaczące pozory zażyłości, oto co charakteryzuje większość stosunków międzyludzkich. Na pewno wiele osób cierpiało z tego powodu i wolałoby, żeby było inaczej, a jednak każdy buduje wokół siebie i wokół innych niewidzialne mury, których nie da się przekroczyć.
     A gdyby Izolda spotkała Tristana nie we śnie, gdzie dystans i owe mury nie istniały, tylko w prawdziwym życiu, czy zwróciliby na siebie uwagę? Jak wiele ludzi widuje się codziennie nie tylko anonimowo na ulicy, ale u znajomych przy okazji różnych uroczystości i spotkań? Jeżeli nie należy się do tej samej paczki, udaje się obojętność i nie zwraca się na innych uwagi, bo też i samemu nie bywa się zauważanym. Izolda cierpiała nad tym zwyczajem i go nie pochwalała, a jednak sama także według niego postępowała.
     Jak dobrze, że pierwsze lody przełamaliśmy telepatycznie, pomyślała i zanim zdążyła zastanowić się nad sensem i bezsensem tego zdania, zadzwonił telefon.
     Odetchnęła głęboko kilka razy i podniosła słuchawkę.
     - Izolda...
     Chwila napiętego milczenia...
     - Tu Tristan.

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

10
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.