Magazyn ESENSJA nr 7 (X)
wrzesień 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Adam "Frey" Barczyński
  Ślepy los

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Ryk przejeżdżającego motoru przeszył całą ulicę. Mick nie spieszył się bardziej niż zwykle, chociaż w głębi duszy jak najszybciej chciał wrócić do domu. Wczoraj późnym wieczorem Boeing 737 jakiejś pomniejszej linii lotniczej rozbił się w Ohio. Zgodnie z planem, jak zapewne określiłby to na jego miejscu Anglik. Lecz właściwie, to nie tyle sama wiadomość powodowała u niego zadowolenie, raczej to, że wieczorem miał przyjść Phil. Podobno miał coś jeszcze ciekawszego niż poprzednim razem, ale nie chciał zdradzić mu przez telefon co.
     - Cześć Pat!
     Gazeciarz spojrzał na zegarek.
     - Jesteś prawie pięć minut przed czasem - co to za okazja?
     Mick podniósł leżącą na wierzchu gazetę z wielkim zdjęciem szczątków samolotu i popukał w nią palcem.
     - To!
     Sądząc po uniesionych brwiach Pat bardzo się zdziwił.
     - Znałeś któregoś z pasażerów?
     Mick uśmiechnął się lekko. Rzeczywiście miał uczucie jakby ta katastrofa dotyczyła jego samego osobiście.
     - Coś w tym rodzaju - położył na blacie jak zwykle odliczone pieniądze za gazety i ruszył do domu - Do jutra!
     Zaczął się wspinać po schodach wspominając wszystkie dobre rzeczy jakie zjadł w tym tygodniu, a które teraz do pary z grawitacją brały na nim odwet. Jeszcze kilka kroków, przerywnik muzyczny w wykonaniu psa i będzie już u siebie. Zatrzasnął drzwi i położył gazety na biurku. Trochę nawet dziwiło go to, że nie czuł żadnej ulgi, ani satysfakcji z potwierdzenia się wzoru. Może dlatego, że i tak był pewien swojego sukcesu. Właściwie, to gdyby nie był pewien słuszności swojej teorii, to nie byłoby warto w ogóle zaczynać zbierania tych wszystkich danych.
     Zdjął płaszcz i usiadł przy biurku. Z szuflady wyjął niezbędne przybory i rozłożył pierwszą z gazet. "Kryzys na Bliskim Wschodzie", "Senator Warner z Północnej Karoliny zapowiada, że położy kres łapówkarstwu wśród elit", "Chiny domagają się włączenia Tajwanu". Mick odłożył ją na bok. Co to za najświeższe wiadomości? Przecież to wszystko są te same opowieści ciągnące się od przynajmniej kilkunastu lat - pomyślał biorąc do ręki kolejny dziennik. Po przerzuceniu kilku stron dotarł do miesięcznego zestawienia wypadków drogowych. Z szuflady wyjął dodatkowo kalkulator i kartkę z kolejnymi wersjami wzorów. Cichutko stukając końcem długopisu po klawiszach obliczał wartości, które wynikały z jego notatek. Po ostatecznym podsumowaniu dwie wersje wzorów były dosyć zbliżone do faktycznych ilości, ale nie do końca dokładne. Potwierdzało to tylko jego wcześniejsze podejrzenia, że być może pominął jakiś parametr lub też zamknięcie obliczeń tylko do terenu trzech stanów było błędem. Tak przynajmniej wynikało z podstawiania danych z poprzednich miesięcy i lat. Za każdym razem wyniki były zbliżone do prawdziwych, tyle tylko, że odbiegały czasami nawet na 10% od faktycznej liczby, a to już bardzo dużo. W przeciwieństwie do katastrof lotniczych tutaj miał do czynienia z oficjalnym komunikatem policji stanowych, więc podane tam wartości były bardzo precyzyjne i nie mogło być mowy o żadnych przeoczeniach albo pominięciu czegoś przez dziennikarzy - same suche fakty.
     Mick spojrzał na zegarek. Miał jeszcze chwilę czasu na przejrzenie gazet i będzie musiał się wziąć za przygotowywanie kolacji. W tempie ekspresowym przejrzał informacje lokalne i wypisał dane o wypadkach drogowych na terenie miasta oraz o niewielkim pożarze w jednym z biurowców na przedmieściach. W sumie był to kolejny spokojny dzień - żadnych wielkich katastrof, żadnych karamboli, ani pociągów wyskakujących z szyn. Po chwili sam się poprawił, że właściwie informacja o rozbiciu się Boeinga była podana dzisiaj, chociaż całe zdarzenie miało miejsce wczoraj. Tak czy inaczej mógł już z czystym sumieniem iść do kuchni. Po drodze odłożył jeszcze teczkę na jej miejsce w szafce i zabrał się do gotowania. Po około kwadransie odezwał się telefon. Mick przyciszył radio i podniósł słuchawkę.
     - Słucham?
     - Cześć Mick! Słuchaj nie dam rady dzisiaj do ciebie zajrzeć. Dalej siedzę w pracy i nic nie wskazuje na to, żebym miał zbyt szybko stąd wyjść, tak, że...
     - Mhm, rozumiem.
     - Przepraszam cię, stary, ale sam wiesz jak to czasami jest.
     - Nie, nie ma sprawy. Ja też mam dzisiaj jeszcze trochę zajęć, więc...
     - To może tym razem ty do mnie wpadniesz? Na przykład w piątek...
     Mick milczał chwilę. Nie pamiętał już nawet kiedy po raz ostatni był u kogoś z wizytą. Nawet u Phila. Ale w końcu co miałby lepszego do roboty?
     - Zgoda. O której?
     - Nie wiem. Może koło siódmej?
     - Dobrze.
     - Na razie, Mick.
     - Cześć.
     Odłożył słuchawkę i stał w zamyśleniu. Przypomniał sobie i to całkiem dokładnie kiedy to było - 15 września, w urodziny Phila. Pokręcił tylko głową i powiedział do siebie:
     - Jedenaście miesięcy!
     Właściwie, to nie było w tym nic dziwnego. Do pojawienia się w jego domu Andrei tylko raz, co najwyżej dwa razy, w tygodniu chodził do knajpki, raz na kilka lub kilkanaście miesięcy do kina, a takie słowa jak teatr, opera, czy nawet musical na stałe wypadły z jego słownika. Nigdy nie chciał tak żyć i zapewne gdyby nie śmierć Helen, to nigdy by tak nie żył, ale... Właśnie, ciągle było to "ale". Ciągle żył sam, ciągle nie miał do kogo nawet ust otworzyć, chociaż w głębi duszy był osobą bardzo towarzyską. Znał osobiście wszystkich swoich sąsiadów, a przynajmniej tych, którzy mieszkali tutaj już jakiś czas. W pracy też nie było chyba nikogo z kim nie zamieniłby chociaż paru słów. Może to jego hobby tak go odmieniło? A może brak Helen?
     Ocknął się gdy do jego nozdrzy dotarł lekki zapach spalenizny. Szybko podbiegł do kuchenki i zdjął garnek. Ech, właściwie, to nie miał dzisiaj ochoty na sałatkę. Powolnym krokiem powlókł się do sypialni i zabrał się za przeglądanie programu telewizyjnego. Po doświadczeniach z wypożyczaniem kaset wideo mógł już szczerze sobie powiedzieć, że były w nim najgorsze szmiry jakie można sobie wymarzyć. Ale cóż, w końcu to jest tylko państwowa telewizja. Usiadł przy stole w kuchni nad talerzem z kawałkiem mięsa i kupką warzyw. Nie wyglądało to wszystko zbyt apetycznie, ale też nie można zbyt wiele oczekiwać po mrożonkach. Na przekór zdrowemu rozsądkowi smakowało całkiem nieźle i zapach też nie był najgorszy. Ciekawe jakich chemikaliów było to zasługa, pomyślał połykając kolejny kęs. Miał jeszcze przed sobą prawie cztery godziny wieczoru i żadnego pomysłu na spożytkowanie tego czasu. Chyba jednak będzie musiał wrócić do komputera i dalej szukać właściwego rozwiązania dla... Zamyślił się patrząc w pusty talerz. Przecież jak dotąd zajmował się tylko dużymi obszarami, a nie chociażby swoją najbliższą okolicą. Teraz dopiero uzmysłowił sobie jakie jeszcze możliwości daje mu posiadanie komputera, a co więcej wpisanych do niego już wszystkich niemal danych. Teraz mógł na przykład sprawdzić nie miejsce występowania pewnego rodzaju katastrof, czy też ich czasu, lecz raczej skupić się na tym co i kiedy dzieje się w bardzo konkretnych miejscach. Wystarczyło z tych wszystkich danych przesiać te, które miały miejsce chociażby w Nowym Jorku, niezależnie od tego do jakiej kategorii je zakwalifikował i sprawdzić czy da się wśród nich odnaleźć konkretne zależności. Mało tego, mógł przecież w łatwy sposób wyznaczyć strefy o najwyższym stopniu wypadkowości, a od tego już tylko krok do przewidzenia prawdopodobieństwa kolejnej katastrofy.
     Wstał i szybkim krokiem ruszył do pracowni. Po sukcesie z przewidzeniem katastrofy Boeinga czuł, że teraz już wszystko pójdzie mu znacznie łatwiej. Na początek usunął z wyświetlanej listy wszelkie wydarzenia spoza Nowego Jorku i pobieżnie przejrzał to, co pozostało. Kilkadziesiąt mniejszych lub większych pożarów, kilka karamboli z ofiarami śmiertelnymi, kilka kolizji statków, kilka wypadków na lotniskach. Poza tym sporo ofiar śnieżycy, huraganowych wiatrów... Wszystko to układało mu się już w głowie na postać puzzli. Było to o wiele bardziej ekscytujące niż szukanie związku między wydarzeniami porozrzucanymi po całym świecie - znał to miasto i czytając kolejne zapiski miał przed oczami ulice, na których wszystkie te wydarzenia się rozegrały.
     
     Mick otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Zaspał prawie piętnaście minut. Wstał i żwawym krokiem ruszył do łazienki. Może dla przeciętnego człowieka kwadrans to niewiele, ale w przypadku Micka powodowało to już poważne przesunięcia w jego planie dnia. Po porannej toalecie zaczął się ubierać, ale pewna myśl nadal nie dawała mu spokoju. Wrócił do łazienki i zaczął przyglądać się sam sobie w lustrze. Rękami zakrył wąsy wyobrażając sobie jak mógłby wyglądać bez nich. Po dłuższej chwili sięgnął po maszynkę do golenia. Wahał się jeszcze, ale w końcu to tylko wąsy - jeżeli mu się nie spodoba nowy wygląd, to zapuści je na nowo. Po przycięciu nożyczkami wystarczyło kilka wprawnych ruchów, żeby pozbyć się z twarzy reszty zarostu. Z zaciekawieniem, ale i trochę z niepokojem przyglądał się swojemu dziełu. E, właściwie, to prezentował się całkiem nieźle. Przynajmniej jak na swój wiek. Może gdyby pociągnął jeszcze farbą siwawe włosy...
     Niemalże w biegu zjadł dwie kanapki i ruszył do pracy. Tego dnia szło mu się jakoś lżej, być może ze względu na łagodne powiewy wiatru, które czuł na górnej wardze. Wczoraj nieco przeholował z siedzeniem przy komputerze, przez co dzisiaj miał kłopoty z obudzeniem się o właściwej porze. Ale właściwie, to nie żałował. W ciągu trzech godzin sporządził wzór opisujący z dużym prawdopodobieństwem występowanie katastrof na konkretnych obszarach miasta oraz mapę nasilania się ich. Efekt pracy nie był może zbyt błyskotliwy - okazało się, że najbardziej podejrzane są tereny wokół lotnisk i przy głównych arteriach miasta. Coś takiego można było wywnioskować nawet bez wielkiego zastanawiania się, ale też nie chodziło mu przecież o odkrywanie prochu na nowo. Z drugiego równania jakie wyprowadził, i co potwierdziły zapisy, większe zajścia nigdy nie zdarzały się na tym samym odcinku ulicy częściej niż raz na 42 dni. Były wprawdzie szczególnie niebezpieczne skrzyżowania, na których przynajmniej raz w tygodniu dochodziło do stłuczek, czy potrąceń pieszych, ale było ich naprawdę kilka i wtedy z dokładnością godną szwajcarskiego zegarka raz na 46 dni wypadek był śmiertelny. Na początku Mick nie mógł po prostu w to uwierzyć - nie ważne czy był to dzień roboczy, niedziela czy święto ludzie wpadali pod samochody albo rozbijali się na latarniach, spadali z rusztowań, czy wpadali do nie zabezpieczonych studzienek. Były też dziwniejsze przypadki, jak chociażby porażenie prądem ze źle zaizolowanego przewodu zasilającego klimatyzację w jakimś sklepie, wpadnięcie pod wagon metra, urwanie się barierki na tarasie dwudziestego piętra, czy chociażby przygniecenie przez źle zabezpieczone beczki z piwem spadające z ciężarówki. Z jednej strony było to niesamowite widzieć jak precyzyjnie było to wszystko poukładane, ale z drugiej coraz bardziej to wszystko niepokoiło Micka. Właściwie, to przez kilkanaście lat ślęczenia nad gazetami powinien był już pogodzić się z taką wizją świata, ale teraz, kiedy miał już niemalże w ręku wszystkie dowody czuł się z tym coraz gorzej. Widząc jadące obok samochody zastanawiał się który z nich za kilkanaście, czy kilkadziesiąt dni uderzy w inny, potrąci pieszego, czy trafi w latarnię. Teoretycznie powinno być to proste do ustalenia - zależy to od stanu technicznego pojazdu, koncentracji i bezpiecznego stylu jazdy kierowcy. Dodatkowo od stanu nawierzchni, warunków pogodowych i rzeczy nieprzewidywalnych, jak chociażby kawałek papieru rzucony przez wiatr na szybę, czy awarię ulicznej sygnalizacji albo coś w tym rodzaju. Tyle tylko, że nie ma najmniejszej pewności, że ten w pełni sprawny samochód nie natrafi na swojej drodze na inny, zupełnie rozklekotany albo prowadzony przez pijanego kierowcę i wtedy wszelkie zabiegi mające na celu zapewnienie bezpieczeństwa nie mają żadnego sensu. I gdyby takie ryzyko dotyczyło wszystkich, to generalnie byłoby w porządku - równe szanse dla każdego. Ale wiedząc już, że tak po prostu raz na 42 dni ktoś musi wpaść na kogoś innego... Zanim zdążył się zorientować niebieska furgonetka zupełnie niespodziewanie skręciła na chodnik i cudem omijając zaparkowaną tam ciężarówkę ścięła go z nóg. Rzucony siłą rozpędu na stragan z owocami poczuł silny ból w prawym boku, a w chwilę później wszystko wokół zmieniło się w ciemność.
     
     Czuł się w sumie dobrze. No, właśnie, czuł, więc nie mogło być aż tak najgorzej. Ale mimo wszystko jakoś podświadomie bał się otworzyć oczy. Równe pikanie stojącej obok aparatury upewniało go, że jest jeszcze po tej stronie życia i teraz w zupełności wystarczała mu taka wiedza. Ulica, którą szedł należała do najspokojniejszych według jego mapy, ale nawet do głowy mu nie przyszło sprawdzić kiedy ostatni raz był tutaj jakiś wypadek. Cóż, szewc bez butów chodzi... Jednak to było głupie z jego strony i teraz dręczyło go sumienie. Chociaż z drugiej strony, to nawet gdyby sprawdził, że dzisiaj może mieć miejsce jakieś zdarzenie, to przecież i tak nie zmieniłby trasy. Był jednym z tysięcy ludzi przechodzących tamtędy każdego dnia i pewnie do głowy nawet by mu nie przyszło, że coś może się przytrafić akurat jemu. "Coś" - dobrze powiedziane. Z trudem otworzył oczy i spojrzał na gips opasujący całą niemalże klatkę piersiową, prawe ramię i kostkę u nogi. Biorąc pod uwagę, że został potrącony przez furgonetkę, to mogło być gorzej. Znacznie gorzej. Rozejrzał się wokół - typowy pokój szpitalny. Ściany w pastelowym kolorze, niewielki parawan, wąska szafka obok łóżka, a po drugiej stronie kilka skrzyneczek z przewodami podłączonymi do ciała Micka. Tuż obok jego ręki leżał pilot, którym mógł wezwać pielęgniarkę, ale po chwili namysłu zrezygnował z tego. Chciał dowiedzieć się chociaż jak długo już tutaj leżał, ale nie był teraz w nastroju na rozmowę, a na pewno wezwanie kogokolwiek zakończyłoby się litanią "Miał pan dużo szczęścia". Póki co wolał w ciszy pozbierać myśli.
     Niestety nie dane mu było długo się cieszyć tą samotnością, bo już po niespełna kwadransie do pomieszczenia weszła pielęgniarka i po wygłoszeniu kilku miłych, aczkolwiek zupełnie niepotrzebnych frazesów zawołała lekarza. Wyglądał na około 40, może 45 lat, wysokie czoło sięgające niemalże karku i okulary w cienkich oprawkach nadawały jego twarzy dodatkowego wyrazu budzącego u pacjentów zaufanie.
     - Jak pan się czuje?
     - Bywało lepiej. Co mi się stało?
     - Został pan potrącony przez furgonetkę. Ma pan złamane dwa żebra, skręconą kostkę i stłuczony cały bark. Ale poza tymi żebrami, to szybko się pan z tego wyliże. I tak miał pan więcej szczęścia niż ten kierowca.
     - Co z nim?
     Lekarz wpisywał coś do karty bezgłośnie poruszając przy tym ustami i po odwieszeniu jej na brzeg łóżka wrócił do rzeczywistości.
     - Ach, miał zawał serca. Dlatego zjechał na chodnik. Nie udało nam się już go uratować.
     Spojrzał jeszcze raz na kartę.
     - Nie znaleźliśmy w pańskich dokumentach żadnych danych o rodzinie...
     - Nie mam żadnej rodziny.
     - Czy chce pan, żebyśmy kogoś powiadomili?
     Mick przychodził do głowy tylko Phil. No, powinien chyba też zadzwonić do szefa...
     - A czy mógłbym sam to zrobić?
     - Oczywiście, zaraz przyślę pielęgniarkę, która panu pomoże.
     Rzeczywiście po chwili wróciła pielęgniarka z plakietką Menendez i usłużnie postawiła obok niego aparat czekając aż poda jej numer.
     - Jak długo tu jestem?
     - Od wczoraj. Przywieźli pana rano. W szoku podobno powtarzał pan tylko "tam powinno być do trzeciej, a nie do kwadratu".
     W głowie poczuł nagłą pustkę. To był pierwszy dzień od kilkunastu lat kiedy nie znał wydarzeń z poprzedniej doby... A teraz jeszcze przez drwiący uśmieszek siostry Menendez czuł się nieco zakłopotany.
     - Jaki to ma być numer?
     Mick z trudem powrócił do teraźniejszości.
     - A która jest godzina?
     - Dochodzi szósta.
     Phil powinien już być w domu. Zresztą Mick zapewne o tej porze właśnie pokonywałby kolejne schody wracając z pracy.
     
     Cisza robiła się coraz bardziej krępująca. Phil i Andrea siedzieli z zatroskanymi minami patrząc na niego, a Mick nie bardzo wiedział co mógłby powiedzieć, żeby wreszcie przestali.
     - Przecież nic strasznego mi się nie stało.
     - I całe szczęście.
     - To dlaczego wyglądacie jak na stypie?
     Phil potarł brodę i unikając spoglądania na niego odpowiedział:
     - Przecież mogłeś...
     - Mogłem, ale jeszcze żyję.
     Przeniósł wzrok na Andreę, która w odpowiedzi uśmiechnęła się do niego.
     - I mówiłam, że będzie pan wyglądał młodziej bez wąsów.
     Też uśmiechnął się.
     - Nie tylko z tym miałaś rację.
     - Kiedy cię wypiszą? - wtrącił się Phil.
     - Nie wiem dokładnie, ale chyba pod koniec tygodnia. Dlaczego pytasz?
     - Przyjedziemy ci pomóc.
     - Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby, ale dziękuję. Na pewno będzie mi łatwiej...
     - I co z pańskimi notatkami? - Andrea starała się chyba odciągnąć jego myśli od aktualnego stanu, ale przeniesienie ich na rejestr katastrof nie był raczej najzgrabniejszym pociągnięciem. Zresztą sam był sobie winien, że nie miał żadnego innego hobby. Nie odpowiedział od razu uśmiechając się tylko.
     - Tak sobie. Jakoś ostatnio nie miałem do tego głowy.
     - Chce pan, żebyśmy spisywali je dla pana dopóki jest pan w szpitalu?
     - Nie, dziękuję. Mam ich już chyba aż za dużo.
     - A, właśnie. Mam dla ciebie coś nowego - Phil poczuł wielką ulgę znajdując wreszcie jakiś temat do rozmowy - W moim instytucie testowany jest nowy program do...
     - Przepraszam cię, Phil, ale porozmawiamy o tym jak stąd wyjdę. Przez te kilka dni chciałbym odpocząć od wszystkich zajęć.
     - Rozumiem. Nie będziemy cię już dzisiaj przemęczać. Wpadnę do ciebie jutro wracając z pracy.
     - A ja zaraz po szkole.
     Uśmiechał się kiedy ruszyli do wyjścia.
     - Dziękuję.
     Gdy już byli w drzwiach zawołał jeszcze.
     - Phil! Mógłbym jeszcze mieć do ciebie prośbę?
     - Andrea, poczekaj na mnie przy windzie.
     Usiadł na nowo obok łóżka i nachylił się w jego stronę.
     - O co chodzi? Potrzebujesz czegoś?
     - Miałem tutaj sporo czasu na przemyślenie różnych rzeczy i zastanowienie się nad samym sobą i... - zawiesił na chwilę głos starając się znaleźć właściwe słowa - Chciałbym żebyś zabrał ode mnie komputer, zniszczył wszystkie pliki, zeszyty i wycinki.
     Phil odchylił się jakby chciał spojrzeć z innej perspektywy na to, co właśnie usłyszał.
     - Czy ty mówisz poważnie?
     - Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny.
     - Ale... dlaczego? Przecież zbierałeś to wszystko przez tyle lat!
     - I właśnie dlatego wolałbym, żebyś to ty je zniszczył. Ja mógłbym wdać się w niepotrzebne sentymenty.
     - Ale powiedz mi dlaczego mam to zrobić?
     Mick uniósł wzrok i wpatrzony w sufit zaczął mówić tak cicho, że Phil musiał się na nowo pochylić by słyszeć jego głos.
     - Pamiętasz jak kiedyś ci mówiłem, że znalazłem pierwszy wzór?
     - Pamiętam. Od katastrof lotniczych, tak?
     - Tak. Wtedy jeszcze to wszystko było w powijakach, ale sądziłem, że sporo już osiągnąłem... - przerwał na chwilę - Tydzień później Helen miała wypadek.
     Phil patrzył na jego spokojną twarz nie tylko zaskoczony jego słowami, ale też tym bezosobowym głosem.
     - Przedwczoraj skończyłem sprawdzanie wzoru do katastrof lotniczych i zrobiłem drugi, do wyliczania wypadków na terenie Nowego Jorku, a wczoraj...
     - Co ty chcesz przez to powiedzieć?
     Spojrzał mu w oczy i powiedział jeszcze ciszej:
     - Tak będzie najlepiej.
     - Ale... Co to może znaczyć?
     - To może znaczyć, że posunąłem się już za daleko.
     Phil nie bardzo mógł poukładać sobie w głowie jego słowa.
     - Nie bardzo rozumiem. Myślisz, że to wszystko jest... przez kogoś sterowane? To jest przecież niemożliwe!
     - Nie, nie przez kogoś.
     - Więc...
     - Nie zastanawiałeś się nigdy dlaczego czasami kiedy ma miejsce jakaś wielka katastrofa, gdzie ginie kilkadziesiąt osób, potem okazuje się, że ktoś jednak cudem przeżył? Ktoś nie zdążył na samolot, albo w ostatniej chwili się rozchorował...
     - I co twoim zdaniem to znaczy?
     - Wydaje mi się, że zabrnąłem już za głęboko i jakaś siła Natury chce, żeby te wzory pozostały tajemnicą.
     Phil patrzył na niego z dosyć niewyraźną miną.
     - Co to za siła?
     - Nie wiem. Może Chaos, Przeznaczenie, czy cokolwiek innego. Nie wiem. I chyba nie chcę już wiedzieć.
     Phil westchnął ciężko i poklepał go po ramieniu.
     - Przyjdę jutro.
     Ruszył do wyjścia ponownie zatrzymany głosem Micka.
     - Zrobisz to dla mnie?
     Odwrócił się i po chwili pokiwał głową.
     
     Mimo twardego gorsetu opasującego jego brzuch spacer sprawiał mu przyjemność. Świeciło słońce, wiał lekki wiaterek, było raczej ciepło - było po prostu pięknie. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz tak wcześnie wracał do domu. I nie pamiętał też, kiedy ostatni raz tak chętnie wracał do domu. Z przyzwyczajenia zatrzymał się przy stoisku z gazetami, ale tym razem rozejrzał się po okładkach.
     - Co się z tobą działo tyle czasu, Mick? Chorowałeś?
     - Tak, coś w tym rodzaju.
     - To co zwykle?
     Gdzieś z tyłu usłyszeli pisk opon. Gdy obejrzeli się w tamtym kierunku zobaczyli samochód hamujący przed toczącym się powoli przez środek ulicy wózkiem z hot-dogami. Zgrzyt zgniatanego pojemnika rozniósł się wokół przykuwając uwagę przechodniów. Właściciel wózka ubrany w fartuch i białą czapeczkę stał na chodniku z otwartymi ustami nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Mick mruknął tylko do siebie "B24" i wrócił do przeglądania gazet.
     - Dzisiaj wezmę to - powiedział wyciągając ze stosiku egzemplarz "National Geographic".
     Gazeciarz trzymał już w ręku zwykły zestaw dzienników.
     - A co z tym?
     Mick uśmiechnął się i pokręcił głową.
     - Nie, od dzisiaj żadnych dzienników.
     Pat uniósł brwi.
     - Jak to? To znaczy, że straciłem najwierniejszego klienta?
     - Chyba tak.
     - I za co ja teraz poślę dzieci na studia?
     - Nie martw się, może ci to jakoś wynagrodzę. Do jutra, Pat!
     Nawet schody wydawały się jakieś krótsze, ujadanie psa cichsze, a mieszkanie o wiele większe. Z zadowoleniem zajrzał do pustych szafek, gdzie przez ostatnich kilkanaście lat zalegały zeszyty z wycinkami i zestawieniami. Poszedł do sypialni i rozsiadł się w fotelu. Otworzył gazetę i przeczytał pierwszą linijkę. "Zazwyczaj ludzie myśląc o Kenii kojarzą ją jedynie z rozległymi sawannami pełnymi antylop, zebr i żyraf, a niewielu spośród nich w swoich planach wakacyjnych uwzględnia zwiedzenie niesamowitej kenijskiej rafy koralowej..."
     Przerywał lekturę tylko po to, aby przyjrzeć się dokładniej wspaniałym zdjęciom przyrody. Po prawie pół godzinie usłyszał dzwonek. Otworzył drzwi i wpuścił Andreę do środka.
     - Tu ma pan zakupy.
     - Dziękuję. Mówiłem ci przecież, że sam dałbym sobie radę.
     - Nie szkodzi, nie powinien się pan jeszcze zbytnio przeciążać - postawiła paczki na stole i zaczęła wypakowywać z nich jedzenie - Niech pan siada, a ja przygotuję obiad.
     - Dam sobie radę sam!
     - Nie dzisiaj! - wyszła na chwilę z kuchni, a on posłusznie zajął miejsce przy stole.
     - Gdzie jest komputer? - zapytała po powrocie.
     - Już go nie ma.
     - Jak to nie ma go?
     - Nie jest mi już potrzebny.
     - Rozwiązał pan już wszystko?
     Otworzył gazetę i rozłożył na stole.
     - A słyszałaś kiedyś o kenijskiej rafie?
     
     listopad 2000r.

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

8
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.