Magazyn ESENSJA nr 8 (XI)
październik 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Jarosław Loretz
  31 nieszczęścia

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Całe szczęście, że medycyna solidnie poszła do przodu. Miał teraz nowiutki, nie strzykający staw kolanowy. Po prostu poezja. W dniu wyjścia ze szpitala spakował się nad wyraz starannie, choć i tak nie uniknął nadziania się na jakąś zaplątaną w papucie igłę, po czym bardzo ostrożnie wyszedł z budynku. Miał nadzieję dotrwać we w miarę dobrym zdrowiu do końca tego przeklętego miesiąca. Podbudowany psychicznie niemal z uśmiechem odnajdywał wzrokiem wszelkie leżące skórki od bananów, zgniłe jabłka, porzucone wrotki, bezpańskie kulki, czy cukierki, i zgrabnie je omijał. Mały problem wystąpił na schodach, gdzie omal nie zwalił się na pysk - jeden z kamiennych stopni pod jego ciężarem urwał się i ześlizgnął na jezdnię. Szczęściem Wayne próbował kiedyś i jazdy na desce surfingowej. Humor zważył mu się dopiero na jezdni. W żaden sposób nie potrafił uniknąć rozpędzonego autokaru pełnego skośnookich turystów...
     
     Następnego dnia po wyjściu ze szpitala, tym razem z nowym barkiem i tytanowym łukiem brwiowym, dla odmiany zaplątał się we własną pelerynę i omal nie zleciał ze szczytu trzydziestojednopiętrowego wieżowca. Zaczął mieć szacunek dla magii liczb. Nie poddawał się jednak, chociaż od tej pory starał się wchodzić raczej na niższe budynki. A jeśli wchodził na jakiś dach, to przywiązywał co najmniej dwie mocne liny do maksymalnej ilości przedmiotów na dachu. Metoda ta była pracochłonna, ale przynosiła efekty - tylko w jednym wypadku nie wystarczyła, kiedy o mały włos nie zjechał razem z całym dachem na ulicę.
     Od tej pory Wayne rzadko wychodził ze swojej rezydencji, starając się jak najczęściej przebywać w wykutej w skale komnacie. Gruby sufit, solidne ściany i brak okien gwarantowały, że będzie panował tu spokój. I faktycznie - nie docierały tu żadne osy, jadowite pająki, brakło szklanych kulek, zamiast świec były jarzeniowe lampy. Cała ta sielanka jednak wzięła pewnego pięknego dnia w łeb, kiedy to gdzieś obok z ogromnym hukiem trzasnęła magistrala wodociągowa o przekroju sześciu metrów. Przez co o mało nie utopił się we własnym łóżku. Rwące potoki lodowatej wody wdarły się do podziemi, niszcząc sprzęt wart miliardy dolarów i zatapiając komnatę Wayne'a niemal po sufit. Po tym zdarzeniu zainstalował w pokoju śluzę z pancernymi wrotami, a także nakazał przepruć w skałach olbrzymi tunel odwadniający. No i na wszelki wypadek kazał zdemontować instalację gazową.
     Nie mógł jednak wiecznie przesiadywać w podziemiach, i od czasu do czasu wyprawiał się na zewnątrz. Zwłaszcza wtedy, gdy wzywano go reflektorem. Przygotowywał się wówczas niezwykle starannie - po kilkakroć sprawdzał swoje wyposażenie, a każdy z zabieranych przedmiotów starał się mieć w co najmniej dwóch egzemplarzach. Było to niewygodne, ale niesłychanie praktyczne - nie raz ocaliło mu życie.
     Mimo to jego wściekłość narastała. Coraz więcej wysiłku poświęcał na zachowanie zdrowia i równowagi psychicznej, fatalnie zaniedbując ściganie groźnych przestępców. Jak można się było spodziewać, ktoś w końcu to zauważył i postanowił wepchnąć się w zaistniałą lukę. Coraz częściej zdarzało się, że po przybyciu na miejsce wezwania nie było już nic do roboty. Przestępcę, który był już skrępowany, upokorzony i całkowicie niegroźny, otaczała chmara zaciekawionych policjantów, jeszcze większa chmara gapiów, oraz całkiem wyraźny zapach cytryny... Batman zaczął podejrzewać, że wiąże się to w jakiś sposób z nieznanym konkurentem, o którym ludność Gotham City wyrażała się z coraz większą atencją. Z zasłyszanych rozmów dało się jednak wyłowić jedynie tyle, że obcy jest bardzo szarmancki, ma miły głos, i chodzi w płaszczu z postawionym na sztorc kołnierzem. Oraz ma kapelusz.
     Jeszcze bardziej tajemnicza była sprawa pojmania Człowieka-smarka. Ten zwyrodnialec, obrzucający Bogu ducha winnych przechodniów wydłubanymi z nosa kulkami, został pewnej nocy znaleziony przez policję na środku ulicy. Łkał jak dziecko i powtarzał, że już nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi, tylko niech go już nie myją detergentem. Batman jak zwykle nie zdążył zjawić się na czas, bo złapał gumę w swoim nowym batmobilu, ale zdążył dostrzec znikający w ulicznej studzience barczysty kształt o lekko zielonkawej skórze i dziwnie stożkowatej głowie. Gdy z pewnym poślizgiem spowodowanym rozgnieceniem leżącego na chodniku żółtobrązowego precelka, dopadł studzienki, nikogo już w niej nie ujrzał. Poczuł jednak bardzo wyraźny zapach cytryny.
     Oraz, naturalnie, świeżej psiej kupy, która w znacznej części przywarła do buta. W sumie nic strasznego - trafia się i zwykłym ludziom. Ale psy miały już u Batmana solidną krechę. Zwłaszcza po tym, jak tydzień wcześniej dopadł go stukilowy szczeniak, i w szale wręcz obłędnej radości obalił go na ziemię, po czym, po wielokroć boleśnie przydeptując mniej lub bardziej czułe fragmenty ciała, z nieznanej przyczyny wylizał mu akurat wnętrze nosa. A gdy Wayne po paru dniach doszedł wreszcie jako tako do siebie, i zaryzykował wyściubienie nosa ze swojej nory, trafił na inne szczególnie upierdliwe bydlę, które rozszarpało mu w trakcie jazdy jedną z opon w aucie. Dobrze zresztą, że tylko oponę. Potwór miał szczęki jak pieprzona kruszarka do betonu. Nie dość tego - nim Batman zdążył wymienić koło, jakiś mały, zabłąkany, całkowicie niepozorny kundelek obsikał mu wóz od podwozia po dach. Co naturalnie spowodowało spięcie i pożar auta. Alfred zaklinał się, że to zwyczajnie niemożliwe, ale posłusznie przygotował nowy batmobil. Ten, w którym podczas pierwszej jazdy poszła guma.
     To drobne, nic nie znaczące psie gówienko przepełniło czarę goryczy. Wayne zawrzał gniewem. I ruszył szukać patyka, którym mógłby wydłubać świństwo z podeszwy.
     Odtąd, niejako przy okazji, Batman straszył wszelkie napotkane psy. Z łopotem peleryny i potępieńczym wrzaskiem wyskakiwał zza rogu i z satysfakcją obserwował efekty. Zabawa była przednia. Do momentu, gdy usiłował nastraszyć ogromnego doga. Ten, prowadzony przez statecznego, przygłuchego, i kompletnie ślepego emeryta, nie dość, że nie przestraszył się wrzasku, to jeszcze bydlak rzucił mu się do gardła. Pielęgniarka, zakładając ostatni, trzydziesty pierwszy szew powiedziała, że jeszcze jedno ugryzienie i nie udałoby się uratować głowy...
     Mimo to Batman starał się jak mógł, by zachować swój prestiż i dobrą markę, choć z dnia na dzień było z tym coraz trudniej. Pewnego wieczoru na przykład dopadł Słoninę, groźnego bandytę, który napadał na restauracje i pożerał za jednym zamachem wszystkie dania, klientów, kelnerów i wyposażenie lokalu. Owszem, pokonał dewianta, co było powodem do dumy, jednak w ferworze walki dał sobie przydepnąć pelerynę, w związku z czym konieczne było cerowanie. Problem w tym, że zwrócona mu peleryna była wymiętoszona i poplamiona, jakby ta miła kobieta, której przekazał ją do reperacji, dokonywała na niej aktów wielokrotnej i intensywnej masturbacji.
     
     Do końca miesiąca zostało ledwo kilka dni. Ale właśnie w tym okresie nastąpiła największa katastrofa, w trakcie której ucierpiała zarówno renoma, jak i (przede wszystkim) duma Batmana. Udając się na kolejną akcję przez nieuwagę zaplątał się w rozwieszony w poprzek ulicy sznur z bielizną, dodatkowo krępując się własną liną, na której leciał. Jak idiota przewisiał oplątany niczym baleron aż do wschodu słońca, kiedy to dopiero udało się strażakom sprowadzić odpowiednio wysoką drabinę. Do tego czasu w uliczce zebrało się przynajmniej pół miasta.
     
     I trzydziestego pierwszego dnia, ostatniego dnia grudnia, gdy pogrążony w smutku Batman rozmyślał z goryczą, czy nie przyjdzie mu się przerzucić na produkcję pluszowych nietoperzy, zobaczył GO w reklamie. Już wiedział, kto brylował rynek. W Gotham City pojawił się Mr Proper.
     Brud nie miał szans.
     Batman zresztą też...
     Przelotnie pomyślał, czy wróżka mówiąc "trzydzieści jeden" miała na myśli jedynie miesiąc, czy może raczej rok... Bo właśnie był sylwester roku 2030...
     
     14.04.99
KONIEC

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

18
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.