 | Grzegorz Rosiński |
Esensja: Od jak dawna jest Pan rysownikiem komiksów? Kiedy zaczęła się ta przygoda?
Grzegorz Rosiński: Od zawsze.
Esensja: Od zawsze, czyli od dziecka?
GR: Nie wiem. To tak, jakby próbować sobie przypomnieć moment urodzin. Nie pamiętam, kiedy przyszedłem na świat, ale to mniej więcej równolegle się odbywało. Rysowałem od zawsze. A komiksy zacząłem rysować wtedy, kiedy zobaczyłem, co to są komiksy.
Esensja: A jaki pierwszy komiks Pan zobaczył?
GR: Hmm... Było kilka takich elementów. Nie wiem jak chronologicznie je ustawić. Na przykład, kiedyś jakaś strona z magazynu Valliant - mieszkałem wtedy jeszcze we Wrocławiu. Później była historia z tą słynną wystawą "Oto Ameryka" w Arsenale w latach pięćdziesiątych, w czasach twardego reżimu. Wystawa, żeby pokazać jak to brzydko w Ameryce, jak Murzynów biją, jaką mają obrzydliwą kulturę itd... W katalogu wystawy były fragmenty komiksów, m.in. fragment pokazywał "Zbrodnię i karę" Dostojewskiego. Ten obrazek na mnie tak zadziałał: cudowne połączenie rysunku i tekstu. Od tego czasu zacząłem opowiadać swoje historyjki.
Stąd to się chyba wzięło, ale początki trudno ustalić. Widocznie tak mi było pisane i tak miało być.
 | Grzegorz Rosiński na konwencie w Łodzi 2001 (foto: sabat) |
Esensja: Kiedyś powiedział Pan, że na studiach miał problemy ze swoją fascynacją komiksem. Wykładowcy próbowali wykorzenić w Panu ciągoty do rysowania komiksu.
GR: To było normalne. Jak się chodziło do szkoły artystycznej, komiksy to było odciąganie od szkoły. W liceum plastycznym, do którego zresztą chodziłem z Bogusiem Polchem, uważali komiks za coś strasznego. Boguś po pierwszej klasie się załamał i nie mógł kontynuować nauki, a ja twardo uczyłem się i stałem się konceptualnym artystą nowoczesnym (???), a po cichu sobie rysowałem komiksy.
Esensja: Na początku chyba był Żbik dla wydawnictwa "Sport i Turystyka". Czy to był właśnie ten próg bycia profesjonalnym autorem komiksu? Robienie komiksów na zlecenie?
GR: Kapitan Żbik z 68 roku? Wtedy jeszcze nie lubiłem komiksu - działał ten nacisk, to pranie mózgu. Wtedy byłem grafikiem, ilustratorem. Robiłem ilustracje do całej masy książek, okładki na płyty, plakaty. Dużo podręczników szkolnych. I tak się złożyło, że kiedyś kolega mówi: "Słuchaj, słyszałem, że Sport i Turystyka chce komiksy wydawać".
Poszedłem do tego wydawnictwa, a tam pan redaktor mówi: "Pan Rosiński? Przecież my pana wszędzie szukamy. Potrzebujemy grafika". I się zaczęło.
Przy pierwszym zeszycie - "Diadem Tamary" - byłem przerażony. Okazało się, że nie umiem rysować. Miałem świetne wyczucie przestrzeni, formy. Byłem grafikiem, bardzo nowoczesnym i związanym z tendencjami, jakie wtedy panowały w grafice.
Zacząłem się męczyć i mozolnie uczyć rysować od nowa. Ogromnie dużo zawdzięczam tej mojej edukacji artystycznej i bardzo mi ona teraz pomaga. Także z dużym sentymentem to wspominam.
Jednak gdyby nie "Sport i Turystyka", to najprawdopodobniej nigdy bym komiksów nie rysował zawodowo. No, a później to już wiadomo, jak mi wróciła ta dziecięca choroba, okazała się nieuleczalna.
 | Okładka wydawnictwa |
Esensja: Można chyba uznać, że pierwszym ważnym krokiem w stronę Pana komiksowego rozwoju, zwłaszcza zagranicznego, było rysowanie serii według Danikena. Zarzucił ją Pan po kilku planszach. Dlaczego?
GR: To wyszło po historii z komiksem "Legendy Polskie", które robiliśmy dla polonii amerykańskiej. Nie chciała uczyć się polskiego, więc zrobiliśmy komiks dwujęzyczny. Pomysł zadziałał rewelacyjnie.
Mam dużą satysfakcję, że może przyczyniłem się choć trochę do upadku systemu radzieckiego, ponieważ po raz pierwszy w Związku Radzieckim ukazał się wtedy prawdziwy komiks. To były właśnie "Polskie Legendy" po polsku i rosyjsku. Podobno to się rozeszło błyskawicznie - był wielki boom na te komiksy. I wtedy może Rosjanie zobaczyli pierwszy raz jak komiks wygląda.
W tym samym czasie zaczęły się kontakty z zachodem. Niemieckie wydawnictwo zwróciło się do nas z prośbą o narysowanie Danikena. Pojechaliśmy z Arnoldem Mostowiczem do Monachium. Przygotowałem dużo plansz, które tam przedstawiłem. Pokazałem kosmitów jak te postacie z Wyspy Wielkanocnej, tylko bardziej uczłowieczone, bardziej żywe. Tak ich sobie wyobrażałem.
Niemcy chcieli jednak bardziej ludzkie. Zorientowałem się, że oni mi coraz bardziej przewalają ten komiks - chcą mi zrobić z tego jakieś marvele, jakichś supermanów, te kobitki takie... Nie tak to sobie wyobrażałem.
Jak coś robię, to robię tak, jak to sobie wyobrażam - nie tak, jak sobie to wyobraża wydawca. Jeśli miałbym to robić na zlecenie wydawcy, to bym zmienił wydawcę. Robię tak konsekwentnie już od wielu lat.
Miałem wtedy już także pierwszą propozycję z Belgii. Pojechałem do Brukseli, a Niemcy przedstawili mi wynegocjowany kontrakt, bo w końcu zrobiłem tak jak oni chcieli, ale zachowując jednak coś ze swoich pomysłów. Ale byłem z tego niezadowolony.
W Brukseli mi naobiecywali mnóstwo rzeczy, m.in. redaktor naczelny znanego pisma, już nieistniejącego. Odpisałem Niemcom, że niestety nie mogę dla nich pracować, bo Belgowie proponują mi lepsze warunki. Powiedziałem im jednak, że znam znakomitego rysownika - to był Boguś Polch właśnie. Przekazałem mu wszystkie moje plansze i on pracując na tym materiale kontynuował historię.
Potem okazało się, że ten facet z Belgii zniknął, zdefraudował kasę wydawnictwa i zaszył się w Kanadzie. Do tej pory mu tego nie mogą zapomnieć. A Niemcy strasznie chcieli mnie nakłonić do tego do współpracy, ale uznałem, że to przegrana sprawa, a nie mam w zwyczaju się wycofywać i często zmieniać zdania.
Wciąż mam te plansze, których nikt nigdy nie widział i jest to spora ciekawostka, i może kiedyś je opublikuję...
 | Okładka wydawnictwa |
Esensja: Zanim narysował Pan Thorgala, były jeszcze inne komiksy, rysowane za granicą oczywiście, z których w Polsce znany jest "Yans" i "Fantastyczna podróż". Co jeszcze Pan narysował, zanim zajął się Thorgalem?
GR: Tam bardzo ciężko było wejść na ten rynek. Nikt mnie nie znał. Miałem jednego przyjaciela - belgijskiego wydawcę, z którym zaprzyjaźniłem się jeszcze w Warszawie - on mi porobił tam pierwsze kontakty. Wtedy nikt mi nie ufał, nikt mi nie wierzył, nikt nie chciał ze mną gadać. Przecież ja wtedy byłem dla nich jak z innej planety. Zza muru berlińskiego, komunista, na pewno szpieg KGB - to było takie stereotypowe myślenie zupełnie jak z Jamesa Bonda.
Mam do tej pory listy z Lombardu, Dargaud, Castermana - odpowiedzi negatywne, że nie chcą ze mną współpracować.
Tak się czepiałem czego mogłem - zrobiłem jeden dowcip do Tin Tina, potem do Spirou. Nie wiedziałem, kim ja tam jestem, mieszkałem cały czas w Warszawie, oni mi przysyłali scenariusze. Drukowali mnie w Tin Tin, który był legendarną wkładką do Spirou, byłem tam w znakomitym towarzystwie - Moebius, Franquin, Bilal. To było pisemko rozrywkowe. Tam mnie zaakceptowali i przyjęli jak brata. Cała ta grupa potraktowała mnie jak kolegę. I to było wspaniałe. Zrobiłem tam parę krótkich dowcipnych historyjek z Krzysiem Jaroszyńskim, kilka własnych.
Nie wiedziałem, czy jestem rysownikiem humorystycznym, czy realistycznym. Mi było wszystko jedno, bylebym mógł robić komisy. Nigdy nie chciałem się ukierunkowywać, nigdy nie byłem na przykład malarzem jednego kwadratu, nie szukałem idealnej czerni czy bieli, jak niektórzy przez całe życie. Chciałem, żeby każda następna rzecz była inna. Najważniejsze dla mnie, żebym ja to nie był ja.
To może paradoks, ale nie interesowała mnie moja osoba, ważne było to, co robię. Fascynowało mnie to, co było nowe, coś, czego jeszcze nie robiłem. Jeśli coś już zrobiłem, to mnie to już dalej nie interesowało, szukałem czegoś innego. Stąd moje różne style, zawsze chciałem się dopasować do tematu. Nawet jak rysowałem książki - każda wymaga innego podejścia, jest nie tylko dla innego czytelnika, ale została napisana też przez innego autora i trzeba się wczuć w jego osobowość.
 | Okładki wydawnictw |
Esensja: Każda książka ma swój własny klimat...
GR: Naturalnie i trzeba szukać właściwych środków, aby przekaz był jak najbardziej skuteczny.
W Spirou bardzo mnie chcieli, mówili: "Słuchaj, ty jesteś świetnym rysownikiem humorystycznym, a nam właśnie takich potrzeba". Była też inna firma, która szła bardziej w kierunku realistycznym. Jednego dnia rano poszedłem do Spirou i oni mówią "Świetnie, bardzo dobrze", i żebym się u nich drukował. Tego samego dnia popołudniu byłem u Lombarda i powiedzieli to samo, tyle, że w drugą stronę - że jestem świetnym realistycznym rysownikiem i chcą, żebym dla nich pracował.
Jeszcze mieszkałem w Warszawie i tylko wyjeżdżałem za granicę, a wtedy było bardzo ciężko - zdobyć paszport i zapożyczyć się u znajomych, żeby mieć za co dojechać... I nie było wtedy mojej żony przy mnie, bo ona by mi od razu powiedziała, bo ona zawsze mi mówi, na co ja mam ochotę: czy na winogronko, czy na cukiereczka, bo ja nie wiem (śmiech). Dlatego jestem ilustratorem, bo jeśli ktoś mi mówi "narysuj drzewo" to nie ma problemu - rysuję drzewo, ale jeśli ktoś mówi "narysuj drzewo albo konia", to ja nie narysuję nic. Jak mam tekst, to mam wyczucie, w którym miejscu co trzeba zrobić i z tym nie ma problemu. Ale wtedy miałem straszny problem: albo, albo. No i w końcu chyba pomyślałem, że "realistyczny" będzie chyba lepszy, zwłaszcza, że jakoś wtedy poznałem Van Hamme`a...
On też był wtedy trochę na rozdrożu. Był dyrektorem finansowym Philipsa, człowiek, który miał parę dyplomów, zjechał cały świat, był młody i rzucił wszystko, i postanowił pisać scenariusze do komiksów, książki oraz scenariusze filmowe. Dziś jest uważany za najlepszego scenarzystę europejskiego.
Esensja: To był chyba dla Pana punkt zwrotny...
GR: Nie, kiedy ja podjąłem decyzję, żeby tam zostać, to pewnie bym zaistniał. Nie robiłbym może Thorgala tylko coś innego, ale akurat miałem szczęście trafić na Van Hamme`a, który pozwolił mi spokojnie pracować, zająć się wyłącznie rysunkiem. Nie miałem żadnych problemów jeśli chodzi o tekst, bo wiedziałem, że Van Hamme jest znakomity.
 | Okładka wydawnictwa |
Esensja: Jak Pan spotkał Van Hamme`a?
GR: Przypadek, jak zawsze. Siedzieliśmy sobie przy stole podczas kolacji u przyjaciół i ktoś powiedział, że ma kolegę, który właśnie rzucił pracę, ponieważ jest artystą i chce pisać scenariusze. No to zaraz łaps za telefon, umówiliśmy się następnego dnia. Zrobiłem dwie plansze do albumu, którego nie widziałem, a który był już zrobiony przez młodego rysownika, który zmarł nagle i zatrzymał serię. Ja zrobiłem te plansze po mojemu. Zostały gdzieś potem opublikowane, jako ciekawostka - plansze Logana i moje do tego samego scenariusza.
Tak się właściwie zaczęło. Jean był pierwszym, który mi zaufał na serio. I powiedział: "Dobrze, zrobimy historyjkę, ja Ci wymyślę taką krótką na 30 stron, do gazety". I to był właśnie pierwszy odcinek Thorgala. Pierwszy album składał się właśnie z dwóch historyjek, pierwsza 30 a druga 16 stron. Album wyszedł dopiero cztery lata później, w 1980 roku. Ale wtedy już były cztery narysowane albumy, które były w gazecie.
Wtedy, co mnie bardzo zdumiało, dostałem tę nagrodę, o której piszą w każdej mojej biografii - nagrodę Saint Michelle. Dziś ta nagroda niewiele mówi, ale wtedy była dla mnie bardzo ważna, bo jeszcze siedziałem w Polsce i nie miałem zamiaru wyjeżdżać na zachód. To była ogromna niespodzianka, że dostałem nagrodę za najlepszy rysunek realistyczny, za historię jeszcze nie wydaną w albumie. To było za drugi tom Thorgala. Myślałem wtedy: "Rany boskie, coś tam niedobrze na tym zachodzie, jak mi dają nagrodę", ale była to ogromna satysfakcja. Później były o wiele ważniejsze nagrody. Natomiast tę się tak w Polsce podkreśla, bo może to Święty Michał... Nie wiem.
Esensja: Powiedział Pan kiedyś, że będzie rysował Thorgala, dopóki starczy Panu sił. Jak to jest rysować jedną serię? Chyba niewielu zdaję sobie sprawę z tego, ile trzeba mieć cierpliwości.
GR: Oczywiście. Trzeba mieć szacunek dla odbiorcy, trzeba wiedzieć, dla kogo się pracuje, że pracuje się dla kogoś, a nie dla własnej przyjemności. Własna przyjemność jest o tyle większa, o ile się tę przyjemność daje komuś. Ja tak traktuję te sprawy i zawsze je tak traktowałem. Na przykład na zachodzie pytają mnie, dlaczego ja często powtarzam słowo "responsibility"- czyli odpowiedzialność. Nie wiem dlaczego, to samo jakoś wychodzi. Dla mnie jest bardzo ważna odpowiedzialność za słowo, które się dało. Nie traktuję się jako niewolnika sukcesu. Tak sobie mówię czasami żartem, że jestem niewolnikiem sukcesu, ale ja nie sądzę, żebym miał prawo jako jedyny decydować o tym, czy te miliony moich czytelników pozbawiać tej przyjemności, jeśli dla mnie jest to też w końcu pewna przyjemność. Bo ja bym to robił i tak, tylko bym robił jakoś inaczej może, chciałbym jakąś przygodę przeżyć. Ale jeszcze bardzo ważne jest to, że mam Van Hamme`a tutaj, który jest tak pewnym elementem tej naszej współpracy, że nie ma tutaj żadnych problemów moralnych ani innych. Wiem, że to jest dobre, że to jest materiał warty zilustrowania i robię to z całym przekonaniem. Nie nudzi mnie to, ponieważ każda historia jest inna, w pewnym sensie. Jest to jednak straszne dla Van Hamme`a, dlatego, że ostatnio mówi się coraz częściej, że to już nie to samo, że mu brak inspiracji, brak pomysłów. Mój Boże, pisarz, który napisał trzydzieści książek i dużo więcej albumów, a każdy z nich można traktować jako odrębną książkę! Tam rytm jest zmieniany, atmosfera jest zmieniana. Tam są książki inspirowane mitologią - Orfeusz i Eurydyka - jest western, Łucznicy, bardzo romantyczne, jest thriller - Alinoe. Są różne gatunki. Postanowiliśmy, że każdy z tych albumów (poza czterema - to był błąd - w których Thorgala wysłaliśmy na fruwających łodziach do Ameryki Południowej) da się czytać z powodzeniem jako zamkniętą całość.
 | Grzegorz Rosiński na konwencie w Łodzi 2001 (foto: sabat) |
I teraz mój Boże... Ludzie potrafią trzepać książki, seriale, takie jak na przykład Models - nie wiem, czy w Polsce jest to znane - gdzie w ogóle nie musi być ani żadnych inspiracji, ani pomysłu. Po prostu zasuwa i kradnie czas ludziom. Widzowie tam siedzą i gapią się na to, i nikt autorom nie zarzuci, że ten odcinek był słabszy, a ten był lepszy.
Natomiast w wypadku takiej serii, gdzie chcemy zrobić przyjemność odbiorcy ale bez żadnej kokieterii, w momencie, gdy mamy i tak wystarczające prawa autorskie i nie musimy walczyć za wszelką cenę, aby kokietować publiczność, każdy nowy album, który wychodzi, nie jest traktowany jak jeden z rozdziałów. Porównuje się go z najlepszym albumem, a nie z poprzednim i to na zasadzie: "Bo to nie dorównuje temu, ja tam pamiętam piąty album...". To się ciągle powtarza, a takie porównania nie mają sensu.
Poza tym uważam, że polska krytyka jest bardziej inteligentna niż tamta. Ja często mam wrażenie, że to są reklamy, bo wszyscy chwalą: "Świetny nowy album, znakomity". A ja mam tego dosyć i czekam, że mi coś konstruktywnego powiedzą. Z rynku polskiego dochodzą mnie właśnie takie inteligentne uwagi na temat nowych albumów. Na temat mojej pracy. Dlatego ciężka jest rola Van Hamme`a, ciężka jest rola scenarzysty.
Esensja: Czy jest to tak, że Van Hamme kreuje fabułę danej historii?
GR: Absolutnie tak. Ja się nie chcę mieszać, nie jestem pisarzem, nie mam nawet takich ambicji. Ja tak nie jestem literacki, jak on nie jest rysunkowy. On nie potrafi niczego narysować, żadnej wskazówki mi dać, nawet jak próbuje, to ja mu mówię: "Ty mi tego nie rysuj, ty mi to napisz - dwa słowa i cię zrozumiem". Ja nie jestem w stanie pracować ze scenarzystą, który sam jest rysownikiem, a jest wiele takich przypadków, że na przykład scenarzysta rysuje szkice. Nie, to jest moja domena i ja nad tym panuję, ja reżyseruję ten film.
Esensja: Czy rozplanowanie kadrów na stronie to też Pana domena?
GR: Nie, to jest tak jak timing w scenariuszu filmowym - to jest to samo. On mi to tnie na klatki, a ja mogę skorzystać z tego lub nie. Ja muszę mieć ten materiał - mogę to sobie przedłużyć albo skrócić, ale muszę mieć podstawę.
 | Okładka wydawnictwa |
Esensja: Podstawy Pan dostaje, ale może je dowolnie modyfikować?
GR: Tak, jakoś do tej pory nie pokłóciliśmy się z Jeanem. Jak mówi, że w scenariuszu zrobiłem sobie coś nie tak, jak on sobie wyobrażał, to tym lepiej. Najlepsze są takie momenty, kiedy daje mi wolną rękę. Mam rozpisaną historię, ale mówi: "Tutaj masz wolne pół strony i rób co chcesz, wiesz o co chodzi".
Esensja: Panowie się doskonale rozumieją.
GR: Tak, bardzo dobrze. Przyznam się, że uczyłem się francuskiego na jego tekstach. On ma coś do powiedzenia i on mówi to w sposób bezpośredni. To nie tak, jak u wielu pisarzy, którzy im mniej mają do powiedzenia, tym bardziej skomplikowanie to "nic" opowiadają. Otóż ja nigdy nie używałem słownika - o dziwo jakoś nie musiałem - miałem te podstawy francuskiego, czytałem to, co on napisał, sporo książek i jego scenariusze. Samo wchodziło i wiedziałem o co chodzi.
Esensja: W związku z wydaniem Thorgala w USA musiał wprowadzać Pan pewne zmiany - ubierać Kriss itp.. Jakie to były jeszcze zmiany?
GR: A tak, chcieli koniecznie, to rysowałem im tam koszulkę, żeby przykryć piersi Kriss...
Esensja: To wszystko było wymuszone przez cenzurę? Amerykański kod komiksowy?
GR: Tak, ale we Francji też jest cenzura komiksowa. Na przykład ze Szninklem czekaliśmy z drżeniem, czy nam pozwolą go wydać. To i tak by było sprzedawane, tylko kwestia gdzie - czy to trafi na szeroki rynek czy nie. Bo są zawsze sexshopy, gdzie można wszystko sprzedać i tam nie ma cenzury.
Natomiast dla nas było bardzo ważne, aby to trafiło do jak najszerszej publiczności - udało się, choć to nie było proste. Kiedy spotkałem członka takiej szacownej komisji, powiedział: "Grzegorz, całą noc debatowaliśmy, ale macie zielone światło".
 | Okładka wydawnictwa |
Esensja: Czy uważa Pan, że każdy dobry rysownik może zostać autorem komiksów?
GR: Nie. I mówię z całą odpowiedzialnością, że nie, bo są znakomici graficy, którzy nie potrafią dobrze opowiadać, bo nie mają takiej... "dewiacji". Bo trzeba być trochę chorym, żeby się posługiwać językiem obrazkowym, gdy normalnie porozumiewamy się słowami, albo gestami jak Włosi. To jest coś takiego, co trzeba mieć i są znakomici graficy, którzy nie potrafią opowiedzieć historii.
Narracja literacka jest oczywista, a narrację obrazkową albo się ma w sobie, albo nie. Miałem trochę do czynienia ze szkołami komiksu i wiem, że bardzo ciężko jest nauczyć się opowiadania za pomocą obrazków. Ale oczywiście na wszystko jest rada - wynaleziono komiks konceptualny i można byle jakimi środkami, byle co opowiadać. To jest lekarstwo - wszyscy są artystami i wszyscy się czują dobrze. I ni cholery się nie można zorientować, czy ktoś jest naprawdę dobry, czy nie.
Esensja: Właśnie, a propos szkół komiksowych - Pan w takiej szkole wykładał...
GR: Stworzyłem małą szkołę, ale potem dałem sobie z tym spokój. Teraz nie mam już na to czasu.
Esensja: A teraz pytanie związane z Pana warsztatem. Jakich narzędzi Pan używa najchętniej, najczęściej?
GR: Skutecznych. Nie zastanawiam się nad tym. Biorę coś czasami przypadkowo. Nie ma to żadnego znaczenia właściwie - wszystko wynika z momentu. Chwila decyduje o doborze narzędzi. Z reguły używam starych piórek, jeszcze takich przedwojennych. Tu ciekawostka, odkryłem takie pióreczka produkowane jeszcze przed wojną, angielskie. Później szukałem ich wszędzie, chodziłem po sklepach, pytałem znajomych, potem w Internecie znalazłem. Ta sama marka. Te same piórka. Zamówiłem sobie. Przyszło to do mnie, niby pozornie to samo, ale jednak nie... Musimy to sobie uświadomić, że te piórka, nawet gęsie, były temperowane tak precyzyjnie, jak teraz precyzyjnie produkuje się komputery najnowszej generacji. To był środek przekazu. Pełniło to tę samą funkcję, jak dziś telefony komórkowe. Za pomocą tych narzędzi i kaligrafii porozumiewali się ludzie. Dlatego było to tak znakomite. Dziś nikt o to nie dba. Ta sama firma może produkować niby te same piórka, ale jednak gorsze. Mamy inne środki do porozumiewania się.
 | Okładki wydawnictw |
Esensja: A ma Pan czas na pozazawodowe zainteresowania?
GR: Już nie. Zawodowo śpię, odpoczywam. Co tam jeszcze robię? Nic nie robię... Najchętniej zawodowo tracę czas przy komputerze...
Esensja: Właśnie. Powiedział Pan kiedyś, że Internet to wspaniały wynalazek, ponieważ jak zbiera Pan dokumentację, to w Internecie odnajduje Pan wszystko, co jest potrzebne.
GR: Tak, naciskam, pytam, filtruję, żeby mi same obrazki wyszukiwało i mam.
Esensja: A komiks w Internecie? Trwa gorąca dyskusja, czy komiksy na ekranie komputera wzbogacone o jakieś drobne animacje i dźwięki to jest jeszcze komiks, czy już nie.
GR: Nie warto jest w ogóle szukać takich reguł, bo komiks zostaje taki, jaki jest. Tak jak kino zachowało ten sam format, ekran się tylko trochę zmieniał, ale wciąż pozostaje takie samo. Nie należy szukać zbytnio, bo to, co powstanie, może przestać być komiksem. Dlaczego chcemy "odkomiksić" komiks, póki jest dobry taki, jaki jest?
Jest świetny CDrom do Westernu, zrobił go mój syn, sam nie wiem kiedy, siedział u mnie w pracowni i podbierał mi materiały a teraz zbiera pochwały, wszyscy uważają, że jest to najlepszy produkt tego typu, jaki został wydany. Ukazał się w ograniczonym nakładzie w sieci francuskich sklepów FNAC. Tam jest masa materiału dodatkowego. I uważam, że coraz częściej tego typu rzeczy będą dołączane, bo to jest ogromny materiał, który się traci.
"Jak powstaje komiks" - to bardzo ciekawe, dużo ciekawsze, niż materiały na temat jak powstaje film. Tam to się powtarza, wywiad z aktorem, reżyserem, pokażą parę efektów specjalnych i na tym się kończy. A w komiksie jest ogromny materiał, który jest obok - cała masa szkiców, które potem się wyrzuca. I teraz w albumach komiksowych będzie tak jak jest z filmami na DVD - umieszczane są wycięte sceny - w komiksach będą szkice i inne atrakcje. Będzie to powoli ewoluowało...
Esensja: Ale sam komiks to jednak plansze, bez żadnych udziwnień.
GR: Oczywiście. Prosty, klasyczny język, nic nie powinno przeszkadzać w odbiorze. Prosty, bezpośredni przekaz historii, jak najbardziej skutecznymi środkami. Kiedy grafik próbuje oczarować odbiorcę swoją ciekawą grafiką to popełnia błąd, bo przeszkadza w odbiorze.
 | Dedykcja Grzegorza Rosińskiego dla Czytelników Esensji |
Esensja: A co Pan sądzi o pokoleniu młodszych rysowników, jak Marini na przykład?
GR: Bardzo zdolny chłopak i bardzo go cenię.
Esensja: Przyjeżdża Pan do Polski regularnie. Jak Pan ocenia sytuację w kraju, ale nie pod względem rynku wydawniczego, ale pod względem potencjału polskich twórców?
GR: Nie wiem. Dopiero pojadę do Łodzi i spotkam się po raz pierwszy z twórcami. Jak byłem poprzednio w Łodzi, to widziałem bardzo ciekawe rzeczy, tylko że jest jeden problem. Muszą się zdecydować, czy chcą robić komiksy, czy chcą robić grafikę komiksową.
Grafika z dymkiem to nie komiks. Na przykład Mleczko, bardzo go lubię, ale to nie jest komiks. To jest dykteryjka, dowcip rysunkowy, ale nie komiks. Podobnie grafika nowoczesna - nie jest to środek wyrazu, za pomocą którego można opowiedzieć wiarygodną historię.
Komiks powinien być czytelny i wiarygodny, i to są dwie rzeczy: czytelność i wiarygodność.
Jeśli mam wątpliwości, co to jest, to już nie jest komiks. Jeśli ja nie wierzę w to, co widzę, w to, co ktoś narysował, to nie jest komiks.
Esensja: I na zakończenie... Pana pobyt w Polsce zbiega się z premierami trzech polskich albumów komiksowych: Egmont wydaje Piotra Kowalskiego i Śledzia, a Siedmioróg - Mikropolis.
GR: To było moje marzenie.
Esensja: Dziękujemy bardzo za wywiad.
W imieniu Esensji rozmawiali Artur Długosz i Paweł Nurzyński
|
|