Magazyn ESENSJA nr 8 (XI)
październik 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Ion Irving
  Copy Writer

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Jak traktuję słowa? Jak alfons!
     Sprzedaję je każdemu, kto gotów jest zapłacić za nie odpowiednią cenę. Cena zależy od tego, co ten ktoś będzie później robił z tymi słowami. Najdroższe są te słowa, które będą wystawiane na pokaz publiczny w całym kraju, we wszystkich mediach. To znaczy w prasie, w radiu, w telewizji i na ulicach. Cena zależy też od portfela tego, kto kupuje. Bogatsi muszą płacić więcej. I to jest w porządku. Oni zarabiają na tych słowach kupę szmalu.
     No chwileczkę. To przecież nie są byle jakie słowa. To one każą robić ludziom wszystkie te rzeczy, na których zarabiają ci, co te słowa ode mnie kupili. Ludzie pod wpływem moich słów robią rzeczy, których bez tych słów nie robiliby. A na pewno nie w takim stopniu i nie w tym czasie. Może bez tych słów nie przyszłoby im nawet do głowy, że chcą robić wszystkie te rzeczy, które robią pod wpływem moich słów. To nie są byle jakie słowa, bo nikt by ich nie kupił. Te słowa są silniejsze niż wola tych, którzy je czytają albo słyszą. I o to chodzi tym, którzy mi za nie płacą.
     Robię ze słowami naprawdę paskudne rzeczy. I muszę przyznać - kocham to. Stawiam obok siebie takie słowa, które nigdy obok siebie nie stały i może nawet nie powinny stać. Ale jeśli ktoś chce za to płacić? Są tacy, którzy wręcz domagają się takich zestawień słów, których wcześniej nie było, a nawet nie powinno być, ponieważ są przekonani, że to właśnie one, te zestawienia, których nie powinno być, najsilniej działają na ludzi. Czasem tak jest. Nie zawsze, ale czasem tak. Za pieniądze mogę postawić obok siebie każde słowa.
     Przyznaję. Miewam wyrzuty sumienia.
     No jak to? Przecież słowo jest święte!
     To słowo i wola Boga stworzyły świat. Bóg powiedział: "Niech stanie się światłość". I stała się. Ja mówię: Kupujcie! I kupują.
     Nie zrozumcie mnie źle. To nie znaczy, że porównuję się z Bogiem, aż tak bezczelnie głupi nie jestem. Jestem, ale aż tak, to nie. Chcę tylko pokazać, jak wielką moc mają moje słowa. Gdybym, na przykład, powiedział: Jedzcie gówno! Jedliby. Oczywiście, gdybym powiedział to odpowiednimi słowami.
     Nie wierzycie? Przecież ludzie piją własny mocz. Nazywa się to urynoterapia. Przecież nie robią tego sami z siebie. Nikt normalny, sam z siebie, nie pije szczyn. Ktoś ich do tego namówił. Ktoś taki jak ja, kogo słowa były silniejsze od woli tych, którzy pod wpływem jego słów zaczęli pić własne siki. A, że przy okazji czasem to działa. Czasem wszystko działa. To chyba nawet lepiej. Prawda? Sorki, że tyle mówię o takich rzeczach, ale na ekstremalnych przykładach najlepiej widać moc sprawczą słowa.
     Przypuśćmy, że jakiś człowiek, ale, po co mieszać w to innych. Przypuśćmy, że ja - Hary Wiktor Rosa chcę mieć dużą kasę. Co powinienem zrobić, żeby tego dokonać wyłącznie przy pomocy słów? Ktoś powie. Napisać bestseller. Ba. Kiedy ja nie potrafię pisać bestsellerów i prawdę mówiąc, nie chce mi się. Jest prostszy sposób.
     Pokażę wam, jak namawiam ludzi do robienia rzeczy, na których mi zależy. Najpierw muszę znaleźć tych, na których będę mógł zarobić. Muszę znaleźć odpowiednich ludzi, którzy po wysłuchaniu lub przeczytaniu moich słów zrobią to, co im każę. W języku reklamy nazywa się ich target. Muszę być jak myśliwy. Muszę ich namierzyć i wyłowić z całej populacji konsumentów dóbr i usług, krótko mówiąc - spośród was, a potem ustrzelić ich celnym słowem tak precyzyjnie, żeby zrobili dokładnie to, co chcę żeby zrobili. Point.
     Ktoś mógłby zapytać: czy nie prościej mówić do wszystkich, niż wyławiać jakiś target? Odpowiadam: a po jakiego wała łysemu grzebień? Po co strzępić język na darmo? Po co wysilać mózgownicę i szukać odpowiednich słów, żeby przekonywać kogoś, kto - z góry wiadomo - nigdy nie będzie chciał tego, do czego będę go namawiał? Jak powiedzmy, nie ubliżając nikomu - łysy grzebienia.
     Przypuśćmy, że chcę odbyć stosunek płciowy. Jestem samotny i nie chcę iść do burdelu. Zakładamy, że jestem heteroseksualnym, zdolnym do odbycia stosunku płciowego mężczyzną. I nie ważne, czy jest tak w rzeczywistości. Dla ułatwienia załóżmy, że tak właśnie jest: Hary Wiktor Rosa jest heteroseksualnym, jurnym gostkiem.
     Przecież nie składam swojej oferty wszystkim. Nie proponuję seksu facetom, dzieciom ani staruszkom. Nie proponuję im tego, bo: po pierwsze - nie jestem takim seksem zainteresowany; po drugie - nie mam ochoty zmieniać upodobań seksualnych; po trzecie - nie chcę ponosić konsekwencji składania mojej oferty wyżej wymienionym, bo: po pierwsze - od faceta mógłbym dostać w twarz; po drugie - rodzice dziecka mogliby mnie zaskarżyć, w najlepszym wypadku, zlinczować, w najgorszym; po trzecie - staruszka mogłaby, niestety, zgodzić się.
     A tak, pomijając wszystkich tych, którzy z mojej oferty nie skorzystają, ułatwiam sobie zadanie. Bowiem w praktyce zostają same kobiety pomiędzy, powiedzmy, 16 a 45 rokiem życia. Jeśli przyjmiemy dodatkowe założenie, że nie mam czasu ani ochoty jeździć po całej Polsce w celu uprawiania seksu, pozostają kobiety będące w zasięgu moich możliwości lokomocyjnych,. A żeby było jeszcze łatwiej i precyzyjniej, te, które odwiedzają mój ulubiony bar "Kaprys". Dla jeszcze większego uproszczenia przyjmijmy, że mój target to kobiety stanu wolnego, między 18 a 25 rokiem życia, zdrowe fizycznie i psychicznie, zainteresowane niezobowiązującym seksem z czterdziestolatkiem w soboty po południu.
     Wystarczy teraz, że w sobotę pójdę do baru i złożę swoją ofertę kobiecie z mojego targetu. W najgorszym wypadku może okazać się, że mój target jest zbiorem pustym, czyli, że nie ma zdrowych fizycznie i psychicznie kobiet, które chciałyby uprawiać bezinteresowny seks z Harym Wiktorem Rosą. Oczywiście, praktyka życia codziennego mówi mi, co innego. Mówi mi mianowicie, że są takie kobiety, a to, czy namówię ich na pieprzonko zależy właśnie od moich słów.
     Pozostaje mi więc przyczaić się w barze "Kaprys" aż przyjdzie mój target i odczyta z moich zielonych, wyjących tęsknotą do kobiecego krocza oczu albo z innej wyjącej części mojego ciała komunikat - "Chcę się z tobą pieprzyć!". Reszta to słowa, słowa, słowa....
     Tyle, że ja akurat w tych sprawach jestem nieśmiały, więc czekam. I to jest podstawowy błąd, jaki popełniają wszyscy ci, którzy chcą namówić innych do robienia jakichś rzeczy. Błędem jest brak call to action. Błędem jest, że nie wzywają do działania. Jeśli nie ma wezwania do działania, to nie ma samego działania, bo ludzie sami z siebie nie robią rzeczy, na jakich zależy nam, a nie im. Jeśli robią takie rzeczy, to tylko wtedy, kiedy mają wrażenie, że ich korzyści są większe, niż nasze. Żeby mogli mieć takie wrażenie, trzeba im najpierw te korzyści przedstawić. A to można zrobić tylko wtedy, kiedy zna się doskonale swój produkt. Jeśli wiem, co chcę sprzedać zawsze znajdę tych, co zechcą to kupić. Pewnie dlatego wracam z eskapad do baru "Kaprys" sam i do tego pijany. Po prostu. Jeśli chodzi o zaspokojenie seksualne, nie znam doskonale swojego produktu i nie mam nic sensownego do powiedzenia na jego temat. Ale mechanizm szukania klientów jest taki sam bez względu na ofertę. Jeśli wiem, co chcę sprzedać zawsze znajdę kogoś, kto zechce to kupić.
     Znam za to doskonale produkt, który chcę wam sprzedać. Powiem wprost - sprzedam wam gówno!
     Hola, hola. Powoli! Zanim się oburzycie, przypomnijcie sobie tych, którzy piją własny mocz i zastanówcie się, dlaczego to robią? Oczywiście dla zdrowia. Czy więc z tego samego powodu nie spróbują czegoś mocniejszego? Pewnie, że spróbują. Należy im tylko uświadomić, że to jedyny, skuteczny sposób, aby odzyskali zdrowie. Jak? Muszę ich o tym przekonać. Muszę użyć takich słów, które złamią ich wolę i zmuszą ich do zrobienia rzeczy, której bez tych słów nigdy by nie zrobili.
     Na początek wyjaśniam więc, że urynoterapia to dopiero pierwszy krok w samoleczeniu. Przedstawiam świadectwa wszystkich tych, którym już ten pierwszy krok przywrócił zdrowie. Jeśli nie są to świadectwa autentyczne, a przecież są, to sam je wymyślam i sam świadczę. Skoro świadczę, to wiem. Logiczne. Nie zdarzyło się, a przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo, żeby ktokolwiek po przeczytaniu reklamy, w której cytowane są czyjeś słowa pochwały, szukał potem tego kogoś i sprawdzał autentyczność jego wypowiedzi. Co by to było? A zresztą, po co?
     Przecież każdy z nas używa lekarstw. Jeśli nawet nie pomagają nam, to nie szkodzą. A jeśli szkodzą, to jest to wyłącznie nasza wina, bo przed użyciem jakiegokolwiek lekarstwa należy przeczytać ulotkę. No należy, czy nie należy? Należy! Wiem, bo zawsze o tym przypominam. Bo taki jest prawny wymóg na wypadek, gdyby właśnie miało zaszkodzić. I o co chodzi? Że człowiek przebrał się za lekarza. W końcu to aktor.
     Wyobraźcie sobie teraz, że niemożliwe staje się możliwe. I posłuchajcie tej autentycznej historii.
     Profesor Helen Brown, która połowę życia spędziła w dżungli amazońskiej na obserwacji pewnego gatunku szympansa, dokonała niezwykłego odkrycia. Jeśli szympansy nie ginęły w walce albo z ręki człowieka, dożywały późnej starości w doskonałym zdrowiu. Ba, do końca swoich dni zdolne były płodzić potomstwo. Jakim cudem? - Zastanawiała się profesor Brown. Zbadała wszystkie możliwe aspekty tej zagadkowej sprawy - środowisko, pożywienie, zwyczaje. I stwierdziła, że to dzięki koprofagii, czyli najzwyczajniej - konsumpcji własnej kupy szympansy są tak witalne.
     Cud? Nic podobnego.
     Tomas Morton był nieuleczalnie chory. Próbował wszystkiego. Chemia lekarstw zniszczyła mu cerę i włosy, ale nie poprawiła ani odrobinę zdrowia. W końcu lekarze postawili na nim krzyżyk. Tomas nie poddawał się. Spróbował urynoterapii. Jak każdy normalny człowiek czuł niesmak, ale chciał żyć. I wiecie co? Po kilku miesiącach choroba zatrzymała się. Nie ustąpiła, nie zniknęła, ale zatrzymała się. Lekarze byli zdumieni. Wówczas Tomas dowiedział się o odkryciu profesor Helen Brown i zrobił następny krok. Czy dacie wiarę? Po trzech miesiącach stosowania nowej terapii Tomas był uleczony. Lekarze nie mogli wyjść ze zdumienia, ale nie wierzyli Tomasowi, kiedy opowiadał im o nowej terapii. Nie wierzyli, że jedząc własne gówno człowiek ten wymknął się z objęć śmierci.
     Ktoś kiedyś pięknie powiedział, może to byłem ja, że historia ludzkości, to historia pionierów, którzy potrafią działać wbrew wszystkim.
     Doktor Samuel Jones był człowiekiem, który nie liczył się z opinią środowiska. Zaprosił Tomasa do swojego laboratorium i obaj, po wielu miesiącach badań i eksperymentów, opracowali naukową formułę nowej terapii. Dzisiaj znana jest jako terapia Mortona-Jonesa.
     Od wieków korzystamy z licznych, niekonwencjonalnych metod leczenia. Teraz doszła jeszcze jedna. Czy to nie jest piękne?
     Czy teraz, może was jeszcze cokolwiek powstrzymać przed wypróbowaniem terapii Mortona-Jonesa? Czy teraz, ktokolwiek rozsądny zrezygnuje ze zdrowia z własnej woli? Czy ktokolwiek miłosierny nie opowie o tym innym ludziom?
     Jeśli nie przekonałem wszystkich, to nic nie szkodzi. Świat i tak jest przeludniony. Żartuję.
ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

15
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.