Jak obiecał, pierwsze testy wypadły w ciągu kilku tygodni. Jak na złość, Mały zachorował, a Krzysiek pojechał obejrzeć, jak radzi sobie nowo otwarta filia w Czechach, kiedy faksem z Wrocławia przyszło zawiadomienie o włamie. Całość oczywiście nie wyłamała się z konwencji sytuacji awaryjnych, stanowiącej, że prawdopodobieństwo wydarzenia się awarii nienaprawialnej na odległość jest wprost proporcjonalne do sześcianu odległości pomiędzy serwisantem i klientem. Zostawiwszy Wacka z Gośką i Maćkiem, nie miał innego wyjścia, jak tylko wsiąść w samochód i osobiście zdiagnozować sytuację. Robota okazała się prozaiczna, żeby nie powiedzieć prostacka - szczeniak zabawiający się skanowaniem portów i zapomniana już przez Pana Boga i adminów dziura w DNSie, całe szczęście, że skończyło się na podmianie plików serwera www. Sprawa zaczęła jednak nadspodziewanie szybko śmierdzieć, gdyż w efekcie włamania najpoważniejsze serwisy branżowe, wśród nich najpopularniejszy BackslashPoint, już pół godziny po fakcie były pełne doniesień o kolejnym ataku 7eViLz na serwis firmy, której prezes, mocno związany z kręgami katolickimi, jak głosiła plotka, był jednym z bardziej znanych działaczy politycznych, powszechnie oskarżanych o zoofobię, czyli ksenofobiczne podejście do seksualności zwierząt domowych.
Pomimo technicznej prostoty zagadnienia Andrzej dobrze wiedział, że tego typu sytuacje to czerwona lampka oznaczająca albo przemęczenie, albo sytuację, w której należy już jakąś tam część roboty przekazać komuś innemu, komuś, czyje kwalifikacje tyleż ironicznie, co niesłusznie kwitowano zazwyczaj stwierdzeniem "spędzało się w necie czas błogi, teraz trzeba patrzeć w logi". Adminowanie pochłaniało wbrew obserwacjom osób postronnych ogromne ilości czasu i nie pozwalało na tydzień rozprężenia, z daleka od nowinek. Sącząc kawę i łowiąc uchem szczebiot pani Justynki z sekretariatu, zastanawiał się właśnie, czy nie dać Małemu jeszcze kogoś do pomocy, kiedy w logach mignął mu dziwnie znajomy ciąg znaków.
***
Od rana padał deszcz. Pogoda typowo barowa, jak mawiał jego ojciec, lub typowo cywilizacyjna, jak mawiało jego pokolenie - ot, z papierosem usiąść gdzieś u kumpla na starym 486 i wypatrywać oczy na wykresy prowadzonych przez siebie Rzymian na tle komputerowych Zulusów czy Francuzów. Stare dzieje, które minęły jak mgnienie oka. Takie dni na pewno powtarzają się od tysiącleci - pomyślał z goryczą Andrzej. - My straciliśmy je na grach czy dyskusjach politycznych prowadzących donikąd, Einstein na obmyślanie teorii względności, a Lindenbergh na marzenia o locie nad Atlantykiem. "Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń...". Otrząsnął się ze wspomnień. Koniec końców na praktyczne ćwiczenia z przepowiadania przyszłości poprzez ratowanie ludzkiego życia też nie łapał się byle moron, spędzający całe życie w multimedialnych goglach entej generacji.
Hipermarket wyglądał przerażająco zwyczajnie. Niskobudżetowe pudło, maskujące pseudoeklektyczną fasadą gigantyczne hale przedzielone grzebieniami regałów, zazębiającymi się od góry z planszami oznajmiającymi wyjątkowe okazje, zionęło chłodnym oddechem klimatyzacji, brzęcząc wózkami na zakupy, przelewającymi się przez nie dość dźwiękoszczelne, przeszklone zewnętrzne ciągi komunikacyjne. Główna fala klientów przelała się kilka godzin wcześniej, przed jedenastą hala zaczęła się przecierać tak, że stojąc przy kasach można było dojrzeć przeciwległy koniec stoisk.
Z trudem kryli podekscytowanie. Efel Andrzeja sprawdził się w dziewięćdziesięciu kilku procentach, Gośki w osiemdziesięciu siedmiu. Czym innym jest jednak półteoretyczna zabawa na siedząco w fotelu, a czym innym - no właśnie. Andrzej nie chciał pytać, jakim cudem Wacek wszedł w posiadanie danych na temat faceta, który właśnie wchodził do hipermarketu, a który wyglądał jak setki innych młodych, zbuntowanych i naiwnych facetów, ubranych w czarny płaszcz narzucony na brudnobiały podkoszulek. Nie chciał pytać, skąd wytrzasnął kogoś, kto akurat dzisiaj, a nie kiedy indziej, przyjdzie do hipermarketu z kałasznikowem pod płaszczem i z morderczym prawdopodobieństwem dziewięćdziesięciu siedmiu i dwudziestu sześciu setnych procenta otworzy zaraz ogień do przypadkowych klientów. Nie rozumiał, czy również efektem manipulacji było to, że zgodził się na weryfikację tez Wacka poprzez neutralizację szaleńca w odpowiedniej chwili chmurą gazu łzawiącego. Nie chciał o to pytać, resztę wiedział. Przeczucie nie jest oczywiście kategorią kwantyfikowalną. O ile za jego głosem nie zamierzało się rzecz jasna pójść. Andrzej zdecydowanie zamierzał.
Otoczyła ich psychodeliczna muzyka, na tyle nerwowa, żeby wywołać podekscytowanie i na tyle stonowana, żeby nikogo nie odstraszyć od zakupów. Stopniowo pochłaniał ich szum sklepowej krzątaniny, rozmowy klientów i szmer wózków. Jak roboty, może za bardzo automatycznie, skręcili po chwili w dział zabawkarski i udając zainteresowanie, odczekali, aż matka z najwyraźniej bezstresowo wychowywanym szczeniakiem przejdzie do sąsiedniego działu z ekskluzywną odzieżą; biustonosze tylko po dwa euro za pięćdziesiąt deko, Kryśkę chyba skręci z zazdrości!
***
- Polowanie na dzikie indyki... Jest... tamten pod spożywczym... - oddech Wacka stawał się coraz bardziej chrapliwy. - Niedługo powinien minąć te czerwone plakaty, to go powinno ostatecznie... - Nie zdążył dokończyć, salwa sucho odbijająca się po quasi ażurowym sklepieniu zupełnie zagłuszyła jego słowa. Nieliczni stojący w kolejkach do automatów kasowych pochowali się za sterczące wszędzie standy zachwalające chipsy, prezerwatywy i jedzenie dla psów, zupełnie tak, jak gdyby kilkuwarstwowa tektura mogła ochronić ich przed ołowianymi ziarenkami nieprawdopodobieństwa.
***
Krzyk.
Przerażenie w oczach. Byle dalej.
Zwierzęcy strach, niewypowiedziana panika.
Byle nie ja. Spokojnie.
Tobie jeszcze będzie dane zrobić tu zakupy.
Nie patrząc na nikogo, wydać swoje zasmarkane pieniądze.
I cieszyć się jak dziecko, że udało ci się kupić pół kurczaka pieczonego po całkiem promocyjnej cenie.
Głupcze! Jeszcze dzisiaj w nocy zażądają od ciebie twojej duszy...
Odblask! Półobrót!
Spokojnie. To tylko refleks lufy na foliowym opakowaniu układanki.
***
Przyczaili się za ścianką puzzli. Nie obserwowany przez nikogo, Wacek gorączkowo tłumaczył przebieg feedbacku. Andrzej ze zniecierpliwieniem odgarnął nogą szkło z rozbitej serią kamery telewizji przemysłowej.
- Policja będzie tu za jakieś dwadzieścia minut, w korkach nie mają szans przyjechać szybciej. Brak modyfikacji zachowań stresogennych, alfa środowiskowe bez zmian, tło meteo nieznaczące, znaczy mamy jeszcze pięć minut - kompletnie nie zwracał uwagi na fakt, że defolta przerabiali z Andrzejem do znudzenia, że obaj mogliby wskazać, gdzie X wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zawróci, co powie, i tylko praktycznie jedyną niewiadomą było to, czy zakładniczka (szkoda jej - pomyślał Andrzej) przeżyje. Wacek gorączkowym szeptem tokował dalej. - Pe od iks na razie nieistotne, mamy pięć, nie, cztery minuty spokoju co tCHARKOT...
Andrzej upadł miękko na kolana, łapiąc w locie potrąconą przez padającego Wacka układankę i osunął się na plecy, starając się nie spuścić tamtego z linii strzału wyszarpniętego przed momentem zza paska pistoletu. Nie było to konieczne. Po niespodziewanym ciosie w krtań, Wacek łapiąc oddech leżał na plecach, walcząc jak ryba o haust tlenu. Nie bardzo rozumiał, co się stało, próbował spytać, zachował jednak na tyle przytomności umysłu, że kształtu broni w niego wycelowanej nie brał za broń gazową. Andrzej wiedział, że zaraz mu się uda, że Wacek zacznie krzyczeć, ciągnąc ich obu na dno. Nie miał czasu.
Chustka.
- Teraz ja mówię, ty słuchasz - jego głos brzmiał jak pocierane kawałki tektury - nie mam wiele czasu, a głupio by było, żebyś zginął i nie wiedział, za co. Nie zamydliłeś mi oczu telemetrią, nie zamydliłeś i statystyką. Primo, na twoim tronie nie ma miejsca dla dwóch, sam rozumiesz. Brak ci determinacji, współczynnik ryzyka mniejszy od wartości progowej. Za cienki jesteś dla mnie, gnojku. To raz. A dwa... sam wiesz. Gorszy fachman może nie zrobiłby ci tak programu, ale przynajmniej nie doczytałby się w logach, kto go posyła na drugi koniec Polski za fikcyjną awarią. Masz mnie za kompletnego kretyna, żeby tak zostawić logi? Nie pomyślałeś, że nie uwierzę w wersję 7eViLz? Współczynnik błędu mam powyżej wartości krytycznej. Korekta dla percepcji otoczenia niska, ale nie wziąłeś poprawki na małżeństwo.
Wacek dusił się. Jest słabszy, niż myślałem - pomyślał Andrzej. W jego oczach można było dojrzeć już tylko pustkę, brak nadziei. Mane, tekel, fares.
- Jesteś skończony, za wysoko mierzyłeś. Nie trzeba było ruszać mojego małżeństwa, nie trzeba było Gośce kazać wysyłać SMSa. Oddałbym ci władzę nad światem, ale mojej rodziny rozbić ci nie pozwolę. Nie trzeba było wchodzić ze mną w takie układy. Nie trzeba było.
O ileż łatwiej rozmawia się o trzymaniu klasy, jeśli akurat nie kona się z braku powietrza? O ile łatwiej wyobrazić sobie, że w banalnych sytuacjach nie zadajemy głupich pytań? To pytanie zawisło w powietrzu, niewypowiedziane przez nikogo.
- Co teraz? Adios teraz, przedwczesny Fauście. Wybacz, uciekam, było miło nam - słowo 'nam' Andrzej podkreślił szczególnie - cię poznać. Gośka co najwyżej pomyśli, że zerwałeś kontrakt. Nasz pan X - spostrzegawczość wybitna, impulsywność podobna, wystarczy jedno małe pudełko.
***
Spadające z górnej półki na środek przejścia.
Miękki pad.
Odskok w przeciwną stronę.
Gdzieś za plecami - seria z kałasznikowa.
Można już wstać z kolan. Już można się wyprostować.
Do wejścia.
Notatki tam gdzie były, za paskiem spodni.
Reszta w domu.
Jeszcze jedna seria.
Za drzwiami deszcz.
Kraków, 2001.06.11
|
|