- Wiesz skarbie, wczoraj byłem z kolegami na wycieczce i zrobiłem parę zdjęć. Chcesz je obejrzeć?
Skarb łypnął zatopionym w tłustej obrzmiałej twarzy okiem i warknął:
- Dawaj!
Zdjęcia były nawet udane. Na jednym widniał strzelisty, gotycki kościół, na drugim panorama miasta z zamkowego wzgórza, na trzecim wejście do klubu "Bez Mitręgi", na czwartym - szyld klubu "Misiowe trunki", na piątym...
- Ty pijacka mordo, CO TO JEST?!
Mężczyzna odskoczył pod kredens. Starając się wytłumić dłońmi rozszalałe w głowie dzwony, wystękał:
- C-c-co?
- TO! - został nagle zaatakowany dość kompromitującym zdjęciem, na którym widniała jego twarz w towarzystwie butelki wódki. Potem było tylko gorzej - rozchwiane fotki kolegów, fragment stołu, kilka razy sufit, raz sięgające do obiektywu palce... I nieoczekiwanie - całkiem wyraźne, porządnie zrobione zdjęcie grupowe. A raczej...
- Rany boskie... Co ja wczoraj robiłem?
Centrum fotografii zajmowała brzydka, przysadzista rakieta, zaś na jej tle dziwny, zielony obcy ściskał rękę właścicielowi zdjęć.
- No właśnie! Też chciałabym się dowiedzieć, co wczoraj robiłeś!
Mężczyzna jednak był zatopiony we własnych myślach. Grzebiąc po kieszeniach mamrotał:
- Teatr? Gdzie? I czemu, u licha, akurat z ufoludkami? Nie mogłem się przecież aż tak... - w końcu wyszarpnął z kieszeni plik kartek. - Gdzieś tu musi być rachunek...
Szybko jednak zapomniał o rachunku. Spomiędzy kartek wysunął się bowiem trochę pomięty zwój cienkiego metalu, obciążony na jednym końcu pokaźnym pękiem pieczęci. Zwój okazał się być czymś w rodzaju dokumentu. Było na nim mnóstwo rozmaitych kolorowych wężyków i znaczków, a u jego dołu pysznił się złożony z trójwymiarowych liter tekst: "Niniejszym poświadcza się sprzedaż nieruchomości o nazwie "Ziemia". Jej wartość została ustalona na dwie skrzynki uszlachetnionego wina "Jesienny wiatr"."
W przedpokoju istotnie stały dwie skrzynki z napisem "Jesienny wiatr". A na dokumencie widniał dość znajomy podpis...
Gdyby nie trójwymiarowe litery, mężczyzna byłby pewien, że cała sprawa to niesmaczny dowcip kumpli. Rozmyślając nad sposobem zemsty, wyjrzał za okno. I momentalnie pobladł. Miasto rozwiewało się jak sen. Zwisające z nieba ryje anihilatorów zlizywały z ziemi budynki wraz z ludźmi, rosnące wokół budynków drzewa, ulice wraz z samochodami, wszystko. Po ich przejściu nie zostawało absolutnie nic.
Zresztą - cóż w tym dziwnego. Żaden kolonista nie lubi, jak mu się po plantacji pętają pasożyty.
23.11.99
|
|