Na Venonie wstawał świt pogodnego dnia. Pierwsze promienie słońca wystrzeliły znad horyzontu rozświetlając piaszczystą równinę i nadając w jednej chwili krajobrazowi plastyczności, uwidaczniając rozległe, łagodne fałdy terenu. Colin Wagner wyczuwał je wszystkie doskonale. Płynąc poduszkowcem zawieszonym ćwierć metra nad ziemią bawił się jak chłopak, przyśpieszając i zwalniając pojazd, wprowadzając go w kontrolowane poślizgi na pełnej szybkości, wzniecające kominy piachu. W poznanym dotąd kosmosie niewiele było miejsc, gdzie Colin - dwumetrowe chłopisko z duszą urwisa - mógłby sobie pozwolić na podobne zabawy za darmochę. A tu - proszę! Jeszcze jeden ostry zakręt i Colin z pewnymi oporami włączył autopilota, który natychmiast skierował poduszkowiec w stronę odległych o dwadzieścia kilometrów pierwszych kęp trawy, zarośli, a dalej lasów - gęstych pierwotnych puszcz Venony.
*****
Personel stacji "Rudzik" liczył ledwie pięciu ludzi. Wkrótce po odkryciu kolejnej planety przez próbniki nazwano ją Venoną i stwierdzono, że panują na niej przyjazne dla człowieka warunki. Zrobiono dalsze, dokładniejsze, choć wciąż pośrednie badania biosfery, mające upewnić odkrywców, że na Venonie nie ma dla człowieka zagrożeń, przed którymi nie byłby w stanie się obronić. Ponieważ istotnie takich zagrożeń nie wykryto, w dalszej kolejności wybudowano tam stację badawczą "Rudzik". Stacja stanęła na piaszczystym brzegu wielkiego morza (które zdążono nazwać Majerlie), a głównym zadaniem mieszkańców stacji było przygotować grunt pod przylot pierwszego dużego statku z kilkoma setkami kolonizatorów. W tym pierwszym rzucie przylatywali naukowcy, technicy, inżynierowie z całym zapleczem, aby, badając w dalszym ciągu planetę, jednocześnie budować na Venonie zręby ludzkiej cywilizacji.
Drugie zadanie mieszkańców "Rudzika", o którym plan kolonizacji planet nie wspominał, a które było znacznie trudniejsze do wykonania dla pięciu ludzi, polegało na wytrzymaniu ze sobą przez sześć tygodni.
Guido Stelens z ponurą miną wsłuchiwał się w odgłosy, które od rana towarzyszyły działaniom mieszkańców "Rudzika". Janine z Alanem dogryzali sobie bez miłosierdzia. Jakkolwiek było to absurdalne, kłócili się o kota. Peterson z kolei oznajmił na dzień dobry, że w nocy opracował projekt przekształcenia wielokilometrowego pasa wydm w pola ryżowe. Tylko Colin Wagner - szczęściarz - miał dziś kolejkę przy kamerach. Stelens teoretycznie był ich szefem. Westchnął. Do przylotu Kolumba VII pozostawały jeszcze dwa tygodnie.
*****
Po kilku kilometrach piasków w otoczeniu pojawiły się kępki traw i drobne krzewinki, których bardzo szybko zaczęło przybywać, aż zdominowały otoczenie. Wczepiały się kurczowo w coraz mniej piaszczyste podłoże. Colin śmigał między nimi na pełnej szybkości przy włączonych amortyzatorach i chłonął to wszystko jakby pierwszy raz. Pojawiły się pierwsze drzewa, za chwilę było ich więcej - otoczenie szybko zmieniało się. Znajdował się teraz o trzydzieści kilometrów od bazy, u wrót pierwotnego lasu, który porastał ponad osiemdziesiąt procent powierzchni Venony w części, gdzie panował na niej klimat umiarkowany.
Jeszcze kilka minut i był w samym lesie. Zmierzał ku polance, którą z zapałem przygotowali na początku pobytu, wycinając kilkadziesiąt potężnych drzew, które mogły być odpowiednikami ziemskich dębów. "W końcu wyrąbiemy tu wszystko i zasramy ten świat jak każdy inny" - powiedział wtedy do pozostałych. "Prawda, malutka?" - zwrócił się do Janine. Objął ją potężnymi ramionami i pocałował prosto w usta, puszczając przy tym perskie oko do Alana Zendena. "Hej, ty zbóju, to moja dziewczyna!" - krzyknął Alan, śmiejąc się. Jeśli coś dobrego przetrwało między nimi przez kolejne tygodnie, tym czymś na pewno była sympatia do Colina Wagnera.
*****
Kot, o którego szedł spór, nie był zwykłym kotem. Nie został przywieziony na Venonę przez kolonizatorów. Wprowadzanie w ekosystem nowo odkrytych planet ziemskich roślin i zwierząt było surowo zakazane, ale nie o to chodziło. Kot był miejscowy i do złudzenia przypominał ocelota. Więcej - on był ocelotem, bardzo pięknym okazem. Przyplątał się kilka dni temu; stał rano pod progiem stacji jak podrzucony kociak i z miejsca przywiązał się do ludzi, a zwłaszcza do Janine, równie zaskoczonej, co uradowanej tym faktem. Janine miała kiedyś ocelota, ale z ogromnym żalem musiała oddać ukochane zwierzę po przyjęciu kontraktu na loty kolonizacyjne. Omal z nich nie zrezygnowała z tego powodu. Znaleziony na Venonie kot to nie mógł być co prawda Ches, ale...
Skąd na nieznanej ludzkości planecie akurat oceloty? W dodatku fauna Venony była zdumiewająco uboga. Do tej pory odkryto na lądzie ledwie kilkanaście gatunków zwierząt.
*****
Kiedy dotarł do polanki, słońce stało już na tyle wysoko, że jego promienie rozświetlały ją, przebijając się przez korony drzew. Wyglądała jak wielka słoneczna zebra.
Wyłączył kamery rozstawione półkolem na skraju polany (śledziły Colina od chwili, gdy znalazł się w ich zasięgu), w każdej wymienił moduł pamięci z nagraniem z ostatniej doby. Obraz z kamer można było przesyłać wprost do bazy, ale Guido Stelens zrezygnował z instalowania przekaźnika, twierdząc, że im więcej okazji do spędzenia czasu poza stacją, tym lepiej dla zdrowia psychicznego. Nagrania nie były rewelacyjne: żadnej doby nie udało się sfilmować więcej niż trzy okazy miejscowej fauny. Zwierzęta były niesłychanie płochliwe i, choć wydawało się to nieprawdopodobne, najwyraźniej potrafiły z kilku metrów wyczuć ruch powietrza wywołany obrotem kamer. Uciekały wtedy w mgnieniu oka.
Przed ponownym włączeniem kamer Colin Wagner podszedł do kępy niewielkich porostów, za którymi, ukryte przed rejestrującym okiem, wyrastały dwie roślinki. Nawet ktoś słabo obeznany z ziemską roślinnością rozpoznałby bez trudu liście młodego kasztanowca. Zakaz wprowadzania obcych organizmów do środowiska innych planet był fikcją; wkrótce równowaga biologiczna Venony zostanie zrujnowana setkami nowych gatunków sprowadzonych przez kolonistów. Nic tego nie mogło zatrzymać; tak działo się zawsze. Colin nie walczył z wiatrakami - przeciwnie, przyjął rolę cichego pioniera w tej dziedzinie: dwóm z trzech zasadzonych kasztanów venońska wiosna zdawała się dobrze służyć.
Ciche piknięcie wyrwało go z zadumy. Detektor na przegubie sygnalizował ruchomy obiekt w pobliżu. Średniej wielkości, przemieszczający się w stronę polany - w tych okolicznościach mogło być nim tylko zwierzę. Zbliżało się od południowej strony. Colin zaklął, zły na swoje gapiostwo. Nie mógł teraz włączyć kamer, gdyż spłoszyłby zwierzę. Znieruchomiał więc, wpatrzony w ścianę lasu po przeciwnej stronie polany. Niebieskie światełko na przegubie pulsowało coraz intensywniej.
W następnym momencie zwierzę wyszło na skąpaną w słońcu łysinkę. Nie było to żadne z poznanych dotąd przez ludzi stworzeń. Jego widok sprawił, że Colinowi zaparło dech.
*****
Wstępne oględziny ocelota przyniosły zaskakujące wyniki - pomijając już sam fakt, że był ocelotem. Zewnętrznie stanowił wręcz wzorzec ocelota. Miał idealną, gładką sierść i piękny pyszczek kota, który jest dumny z tego, że jest kotem, wie czego chce, kogo lubi, a kogo nie. Ofuknął Alana Zendena i Colina, a Danny'ego Petersona, który próbował umieścić go we wnętrzu skanera, boleśnie podrapał. Tylko Janine pozwolił się brać na ręce; ją jedną akceptował - był jej kotem, choć zachowywał się, jakby to wszyscy do niego należeli. Po prostu kot. Aż zaczęli wierzyć, że ludzie już kiedyś na Venonę dotarli.
Jednak obrazy ze skanera rozwiały tę możliwość. Zwierzę nie było "ziemskim" ocelotem ani w ogóle ziemskim stworzeniem: kościec i wewnętrzne organy nie miały właściwej struktury, choć nadawały stworzeniu zewnętrzność ziemskiego zwierzęcia, wyglądały raczej na specyficzne zagęszczenia jednorodnej materii, która wytwarzała w ten sposób obraz "wnętrza kota". Ocelot oddychał, pulsowała w nim zwartość przypominająca serce, krążyły płyny, prężyły się mięśnie widoczne pod skórą, nałożoną na coś, co wyglądało jak szkielet drapieżnego ssaka. Kompletną zagadką była fizjologia i metabolizm zwierzęcia. Ocelot jadł (drugiego dnia zaczęli go karmić), choć najwyraźniej nie wydalał.
"Rudzik" nie był wyposażony w zaawansowany sprzęt badawczy. Alan Zenden wymyślał co jakiś czas eksperymenty, które Janine uważała za zbyt niebezpieczne i stresujące dla jej ulubieńca. Coraz ostrzej spierali się o to. Peterson demonstracyjnie nie zabierał głosu, obnosząc się z plastrami na dłoniach, a Colin Wagner uciekał w teren przy każdej nadarzającej się okazji. Trwało to od kilku dni, podczas których Guido Stelens coraz silniej odczuwał, że musi podjąć jakąś decyzję i rozstrzygnąć spór, choćby tymczasowo. W końcu był dowódcą.
Przerwał na chwilę kontemplację nędzy swego autorytetu. Połączył się z Colinem, który powinien już uporać się z kamerami.
*****
Stwór penetrował polankę, sapiąc i fukając głośno, wyraźnie niezadowolony, że nie może znaleźć niczego odpowiedniego do jedzenia. Wkładał do pyszczka liście i źdźbła trawy, po czym pluł nimi, krzywiąc się komicznie. Colin patrzył zafascynowany na tę scenkę, z coraz większym trudem tłumiąc rozbawienie. Oczywiście nie był w stanie zachować absolutnego bezruchu i musiał już zostać zauważony. Ale zwierzę nie uciekało; przeciwnie - bobrując w krzewach rosnących wzdłuż ściany drzew, zbliżało się powoli do przyczajonego człowieka. Kolejny listek - fuj, niesmaczny! Młode uczące się samodzielnego życia? Gdyby nie ten wygląd!!! Następna obiecująca kępka zieleni znajdowała się o półtora metra od Colina i do niej skierowało się zwierzę, sięgając pociesznie łapką ku drobnym żółtym kwiatkom. Mężczyzna wyszczerzył się radośnie. "Jak z bajki", pomyślał.
I wtedy właśnie rozległ się terkotliwy sygnał oznajmiający połączenie z bazą.
- Cześć Colin. Jak tam na świeżym powietrzu? Zazdro...
- Stelens, błagam, nie teraz - wyszeptał Wagner.
- Co się dzieje?
- Nie teraz...
Wciąż nie spłoszony zwierzak minął tymczasem krzew i krzątał się już na wyciągnięcie ręki Colina, który nabrał przekonania, że fenomen, którego jest świadkiem, nie zniknie i - choć to niewiarygodne - jest najprawdziwszy w świecie.
- Witaj misiu.
- Hej, co to za wygłupy!? - nie ustępował Stelens.
- Guido, nie uwierzyłbyś za skarby.
- Colin, do cholery ciężkiej, powiesz mi wreszcie, co się dzieje?
- To Puchatek, najprawdziwszy Kubuś Puchatek. Tak wygląda.
- Oszalałeś.
Nastała chwila napiętego milczenia.
- Czy kamery to rejestrują? - spytał Guido Stelens tonem zdolnym zeszklić poranną rosę.
Wagner odchrząknął zakłopotany.
- Nie. Jeszcze ich nie uruchomiłem, ale ten miś wcale się nie boi. Będzie okazja filmować go jeszcze i badać. Mogę go pogłaskać. O, nawet futerko ma jak pluszak. Niesamowite, on ma normalne pluszowe futerko!
- To głupi żart, prawda? Kretyński wygłup, którym właśnie przeciągnąłeś strunę. To może być koniec twojej kariery. Zdajże sobie wreszcie sprawę...
- Spoko, spoko, zaraz go wam przywiozę. Szykujcie komitet powitalny. Co, Puchatku. Oho, głodny jest, wiesz? Mamy miód na stacji?
- Colin... - głos dowódcy "Rudzika" stał się błagalny.
- Muszę kończyć, bo Kubuś robi się nerwowy. Zaraz przyjedziemy. Czekaj, coś tu się zmienia...
I Colin Wagner rozłączył się.
Po dziesięciu minutach bezskutecznych prób wznowienia łączności Stelensa poniosło. Wezwał Danny'ego Petersona i obaj zabrali się ze stacji, żeby sprowadzić "tego nieodpowiedzialnego fiuta". Przed wyjściem Danny uśmiechnął się smutno do Zendena i Janine. Wszyscy zastanawiali się, w którym momencie ich beztroski kumpel przebierze miarę i wyglądało, że właśnie to zrobił. Colin był na kontrakcie wojskowym - zostałby skierowany karnie do najgorszej dziury w kosmosie, gdyby choć połowa jego wygłupów i niesubordynacji była odnotowywana przez przełożonych.
Zamknięte główne wejście i cichnący szum poduszkowca na zewnątrz.
Alan i Janine mieli do dyspozycji opuszczoną stację.
- Kici, kici?
- Spadaj.
- Na cztery łapy?
- Błazen.
*****
|
|