Speluna nie zmieniła się w niczym od ostatniego opowiadania. Oczywiście zawsze mogło być gorzej, ale ponoć jakby naprawdę mogło, to by już było.
Lamtar wszedł do środka i z lubością wciągnął głęboko do płuc ten specyficzny zapach Speluny. Była to niezwykła mieszanina taniego alkoholu, mocnych papierosów, półrocznych, nie do końca zjedzonych śledzi, całodziennej pracy w upale i jeszcze paru innych rzeczy, których od lat nie widziano wśród żywych, a których miejsca obecnego pobytu nie udało się dotąd zlokalizować.
Lamtar przywitał się z karczmarką, wziął sobie piwo i usiadł przy stoliku w rogu, gdzie zgromadziła się już cała jego paczka.
- Cześć, Lamtar - powiedziała jego paczka.
- Cześć, chłopaki - powiedział Lamtar.
Byli wszyscy: Rudy, Mały, Fajny, Gołąb i Sam, który był czarnuchem, ale wolał, gdy się mówiło, że jego skóra jest biała inaczej.
- I jeszcze ja - powiedziała księżniczka, wpadając do Speluny. - Ja też należę do paczki.
Lamtar upił najpierw mały łyk piwa, ale po głębszym namyśle wziął solidny wydech i jednym haustem wychylił całą zawartość kufla. Po czym zamówił następny.
- Jest ciężko - powiedział i dla podkreślenia wagi sytuacji dodał: - Sytuacja ma sporą wagę.
Pozostali uprzejmie milczeli, nie chcąc mu rozwiewać iluzji, że jego problemy nie mają charakteru ogólnoludzkiego.
- Ale mam propozycję - rzekł niespodziewanie Lamtar, jakby zgadując ich myśli. - Może zatrudnicie się w policji? Przez jakiś czas oczywiście będziecie pracować za darmo, dopóki nie przekonam księcia o konieczności istnienia dodatkowych etatów. Ale za to razem stworzymy wzorowy posterunek.
- Wiesz... - zaczął nieśmiało Rudy.
- No, chyba wolicie ciekawą pracę w policji niż nudną codzienność gangu.
- Wiesz... - stwierdził niepewnie Fajny i rozejrzał się bezradnie po reszcie.
- Właśnie... - poparł go Mały.
- Tak więc... - Sam starał się spointować.
- ...rozumiesz jak jest - zakończył Gołąb i rozległo się kłopotliwe milczenie, które następuje zazwyczaj wtedy, kiedy wszyscy wiedzą, że za chwilę padnie coś niemiłego, ale i tak zamierzają się obrazić.
I wówczas drzwi do Speluny otworzyły się i głośno chrzęszcząc wtoczyła się zbroja, tak dokładnie pokryta od stóp do głów zardzewiałym metalem, że kompletnie nie było wiadomo kogo kryje. Przynajmniej niektórym.
- O boże - westchnęła księżniczka, ale żaden bóg nie zareagował, ponieważ akurat wszyscy byli zajęci dopingowaniem pewnej bójki dwie ulice dalej.
Zbroja, lekko się chwiejąc i zataczając, podeszła do baru.
- Coś mocnego - odezwał się z wnętrza głos. - Proszę.
- Dlaczego on to robi? - spytał Lamtar.
Karczmarka wyciągnęła spod lady napoczętą butelkę, odkorkowała ją i nalała do szklanki.
- Nawet bym cię nie poznała - powiedziała. - Szczególnie, że ostatnio przebrałeś się za błazna wędrownego cyrku.
- Tak, ale zgubiły mi się gdzieś kolorowe trykoty. Aha, daj słomkę.
Księżniczka pokręciła za zrezygnowaniem głową.
- Musi się przebierać, bo jakby matka się dowiedziała, że odwiedza takie miejsca, to...
- Wiecie, może to nawet nie ja mam największe problemy - stwierdził w zadumie Lamtar, patrząc jak Książę Tor-Linu stara się wmanewrować słomkę w otwory przyłbicy.
***
W powietrzu, jakieś dwa metry nad ziemią utworzyła się jasno świecąca dziura, rozległ się jęk, po czym jego właściciel spadł na ziemię.
L stęknął jeszcze raz i zdołał się w ostatniej chwili przeturlać, tak że czarodziejka Ró gruchnęła o ziemię tuż koło niego.
- Mam pewne problemy z... - zaczęła, ale L skrzywił się:
- Ma pani duże problemy. Mieliśmy się znaleźć w Tor-Lin, a to na pewno nie jest Tor-Lin. Chyba, że ostatnio posadzili tam stuletnie baobaby.
Ró rozejrzała się. Zdziwiły ją nie tylko baobaby i pobliskie bajoro, z którego dobiegały dziwne bulgoty, ale również fakt, że właśnie zapadał zmierzch.
- Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się przesunięcie czasowe podczas teleportacji - stwierdziła.
- Mnie też nie - powiedział L, dla którego była to co prawda druga teleportacja w życiu, ale zdążył już zauważyć, że nie lubi tego środka transportu.
- Mam nadzieję, że Tor-Lin jest gdzieś w pobliżu - ziewnęła Ró.
- Słucham?
- Mówię, że mam nadzieję, że miasto jest niedaleko.
- Co?!
- Że miasto jest obok!
- Nic nie słyszę!! - ryczał L, starając się przekrzyczeć bulgotanie dobywające się z jeziora.
- Mówię...!!! - wrzasnęła czarodziejka nad uchem hobbita, ale w tym momencie bulgotanie raptownie ustało.
- Rany! Proszę tak nie krzyczeć.
- Myślę, że bez problemu dotrzemy na piechotę do miasta - powiedziała już spokojnie Ró. - Jestem zbyt zmęczona na czary.
- A szkoda... - westchnął L, uważnie wpatrując się w bajoro.
- Bo co?
- No, w sumie nic. Ale jak to coś, co teraz wyłazi z bajora, dopełznie do nas, to przydadzą nam się solidne czary obronne - stwierdził L, a chwilę potem uświadomił sobie, że nic tak dobrze nie wpływa na szybkość biegania jak nieznane gatunki fauny.
***
- Co to mogło być? - spytał L parę kilometrów dalej, zatrzymując się dla złapania oddechu.
- Pojęcia nie mam. Jeszcze nigdy nie spotkałam czegoś takiego. Czy może raczej, jeszcze nigdy nic takiego mnie nie spotkało - odparła Ró.
- Jest ciemno i bramy są pewnie zamknięte - powiedział L, gdy pół godziny później stanęli pod murami miasta.
Ró miała wrażenie, że centrum jej ciała stanowią trzy odciski równomiernie umieszczone na obydwu stopach.
- Hej! - zawołała do góry.
Tej nocy wartę trzymał Plaf. Właściwie to nie trzymał, tylko leżał na warcie, opatulony kocem i spał.
- Hej! - powtórzyła czarodziejka.
Na górze rozległo się przeciągłe ziewnięcie.
- No, co tam? - odezwał się strażnik.
- Chcemy wejść - krzyknął L.
- Nie wolno. Do rana nie mogę nikogo wpuścić.
- Mieliśmy długą drogę, przynajmniej w pojęciu pokonywania przestrzeni i chcemy odpocząć. Azaliż nie odemkniesz wrót umęczonym wędrowcom? - zapytał L i po cichu dodał: - Do diabła, ja to mam gadane.
Ró poczuła, że tłumaczenia nie odniosą właściwego skutku. Znała natomiast inne sposoby otrzymywania tego, co chciała.
- Jestem czarodziejka Ró - zaczęła. - Władam magią, to znaczy rzucam czary, czyli, ujmując rzecz ściślej, zaklęcia. Do tej pory jasne? Więc posłuchaj, złociutki... Jeżeli zaraz nie otworzysz nam bramy, to, do jasnej cholery, wysadzę ją w powietrze razem z tobą!!
- Ale ja naprawdę nie mogę - powiedział płaczliwie Plaf.
- A niech to, myślałam, że się uda - Ró wzruszyła ze zrezygnowaniem ramionami.
L poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Odczuwał jeszcze w żołądku ostatnią teleportację, bolały go nogi po szybkim marszu, a do tego był środek nocy i chciało mu się spać. Perspektywa oczekiwania ranka pod gołym niebem była mu tak samo daleka, jak niesienie do chrztu małego smoka.
- Ja chcę z powrotem do kata - szepnął.
- Dobra - odezwał się Plaf, który, choć pracował w policji, był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem. - Jest pewien sposób. Możecie obejść zamek i wejść nie pilnowanymi drzwiami od strony południowej.
Czarodziejka Ró przez moment analizowała, dlaczego właśnie nie trafia ją szlag.
- To nie mogłeś nam powiedzieć od razu?
- Nie pytaliście.
- Potem też nie pytaliśmy.
- Chwileczkę - L starał się być rzeczowy. - Skoro i tak wejdziemy do miasta, to czy nie mógłbyś nas wpuścić tą bramą?
- Nie.
- Ale dlaczego? Przecież my i tak...
- Chodzi o zasady - rzekł strażnik Plaf i poprawił uczepiony szelek miecz.
***
Lamtar wspiął się na drugie piętro zamku, gdzie zajmował kilka pokoi i przystanął pod drzwiami. Czekała go krótka noc, a po niej kolejny dzień pracy.
Starał się przekonać w Spelunie Księcia, że policja wymaga pewnych zmian, a w związku z tym większych ilości pieniędzy. Ale Książę twierdził, że po pierwsze żadnych pieniędzy nie da, a po drugie, że wcale nie jest Księciem, tylko duchem błędnego rycerza. Po godzinie Lamtar zrezygnował. Zresztą, im dłużej Książę twierdził, że jest duchem, tym bardziej w to wierzył. Szczególnie, że tym więcej przy tym pił. Skończyło się na tym, że próbował przeniknąć przez ścianę.
Najzabawniejsze było to, że prawie mu się udało.
Lamtar nacisnął klamkę i wszedł do pokoju. Wygrzebał z kieszeni zapałki, zaświecił jedną i znalazł kontakt.
- Aaa! - krzyknął, kiedy zrobiło się jasno.
- Aaa! - krzyknął w tej samej chwili L i po chwili dodał: - To miała być niespodzianka.
- Niezła, ja też się nie spodziewałem - stwierdził Lamtar i ruszył do kuchni nastawić imbryk na herbatę. - Napijesz się czegoś?
- Nie mogę. Strasznie się spieszę. Właściwie to chciałem ci zaproponować mały spacer.
- Nie mam siły - zaoponował Lamtar, myśląc o tym, ile to trzeba się było namęczyć, żeby zaparzyć herbatę w średniowieczu, kiedy zamiast elektrycznych czajników były paleniska.
- Mam do ciebie pewną sprawę. Ale nie chciałbym jej omawiać tutaj - L miał nadzieję, że jego konspiracyjny szept i nerwowe spojrzenia na boki wydadzą się wystarczająco tajemnicze.
- To może pogadamy jutro - zaproponował Lamtar, ale wtedy wyobraził sobie, jak to będzie musiał składać na biurku swojej sekretarki pisemne uzasadnienia wyjścia w czasie pracy. - Dobra, chodźmy lepiej dzisiaj. Swoją drogą myślałem, że nie lubisz tego miasta.
- Eee... Wszystko przez to, że wysłałem jedną taką do matki - odparł ze smutkiem L.
***
Szli przez miasto zupełnie ze sobą nie rozmawiając. Lamtar był tak zajęty własnymi myślami, że nawet nie zauważył, iż sprawa, którą miał do niego L jest wyjątkowo milcząca.
Po parunastu minutach dotarli do niewielkiego hotelu na obrzeżach. Portier spał, kiedy przechodzili koło niego. L poprowadził Lamtara na drugie piętro i zapukał do jednego z pokoi. Wobec braku odpowiedzi nacisnął klamkę i weszli do środka.
- Obskurny ten hotel - stwierdził Lamtar, zdejmując z fotela czyjąś połataną sukienkę w kwiatki i siadając. - Miałeś do mnie jakąś sprawę.
- Chwileczkę - rzucił L i pobiegł do łazienki.
Po chwili wrócił a za nim weszła czarodziejka Ró obwinięta różowym ręcznikiem.
- Związałeś go jak należy? Stawiał opór? O! Nie związałeś go.
- Dobry wieczór - powiedział Lamtar.
Ró przyjrzała mu się uważnie i zwróciła się do L.
- Masz dziwne metody pracy. Porywasz szefa miejscowej policji, sprowadzasz go, nawet nie wiążąc i zostawiasz samego w pokoju. Ale w sumie to może nawet skuteczne metody, skoro on cierpliwie czeka i mówi dobry wieczór.
- On jest nieuświadomiony... - zaczął L.
- Sądzisz, że nie powinnam do niego wychodzić tylko w ręczniku? - Ró miała wrażenie, że coś jednak jest nie tak.
- Przepraszam - wtrącił się Lamtar. - Mam jutro ciężki dzień pracy i chciałbym omówić z L jego sprawę, a potem iść do domu.
- Imponuje mi twoja zimna krew - powiedziała do niego Ró. - Jesteś porwany przez dwójkę terrorystów i ciągle zachowujesz kamienny spokój.
- Jestem co? - spytał Lamtar.
I byłby zemdlał, gdyby nie to, że dywan w pokoju nie było odkurzany od czasów ostatnich Wojen Elfickich.
***
- Zacznę od początku - zaczęła Ró, a Lamtar poprawił się wygodnie w fotelu.
Nawet podobało mu się bycie porwanym. Został posadzony przy kominku, dostał mleko a naprzeciw niego rozsiadła się czarodziejka Ró, która nie uznała za stosowne zmienić różowego ręcznika na coś bardziej wieczorowego. Zresztą, jak zauważył w myśli Lamtar, było jej wyjątkowo do twarzy w różowym frotte.
- No więc, od początku to leci tak. Prowadziłam w stolicy salon usług magicznych. Ale nie szło mi najlepiej. Szczególnie, że co jakiś czas ktoś zamiast magicznych czytał męskich. Więc kiedy nowy król ogłosił, że teraz jest czas, żeby wszyscy brali sprawy w swoje ręce, sprzedałam salon, wzięłam rozwód i postanowiłam wyjechać, żeby zostać sławną terrorystką. Poszłam w tym celu na targ w mieście, bo chciałam nowe życie zacząć w nowej bieliźnie. I wtedy kupiłam to.
Ró ściągnęła z szyi klucz.
- Powiedziano mi, że to klucz do skarbca w Tor-Lin. Zapłaciłam za niego wszystkie moje pieniądze i jeszcze trochę cudzych. Nawet nie starczyło mi na tę bieliznę. Ruszyłam więc jak stałam w podróż swojego życia. Po drodze zgarnęłam L, bo słyszałam, że ma tu znajomości. No i jestem.
- Gratuluję - powiedział Lamtar, bo właściwie nie wiedział, co powinien powiedzieć.
- Niestety jeszcze nie miałam możliwości obrabowania skarbca, ponieważ nie mam pojęcie, gdzie on jest - dokończyła Ró.
- Aha - powiedział Lamtar, bo znowu nie wiedział, co powiedzieć. Chociaż tym razem coś mu już zaczynało świtać na temat roli, jaką ma tu odegrać.
- No... - ponagliła go Ró.
- Co? - spytał Lamtar.
Ró westchnęła.
- Przypuszczałam, że nie będzie łatwo. Czy wiesz może, co się dzieje ze skórą, gdy nieopatrznie otrze się o rozżarzony do białości pogrzebacz? - spytała poprawiając szczapy w kominku.
- Nie - odparł, zgodnie z prawdą Lamtar.
- Ja też nie - przyznała Ró. - Ale zawsze możemy sprawdzić.
Lamtar zastanowił się. Nie bardzo wiedział, o czyjej skórze mówiła Ró, ani skąd zamierzała wziąć pogrzebacz w tym obskurnym hotelu, ale jednego był pewien.
- Ja nie ma pojęcie, gdzie jest skarbiec.
Ró zamyśliła się.
- Są jeszcze inne możliwości - podjęła wolno po chwili. - Obcinanie paznokci u nóg przez przypalanie stóp, zabawa w dentystę-sadystę. I jest jeszcze szafa. Ciemna, pusta i bogowie wiedzą przez kogo zamieszkana szafa.
- Ale - dokończył swoją myśl Lamtar, - ja wiem, kto może wiedzieć o skarbcu.
***
- Ho, ho, ho... szykuje się orgietka - powiedziała kurtyzana Emma, otwierając drzwi.
- Mmm... - powiedział L.
- Ggllpp... - powiedział Lamtar.
- Hm - powiedziała Ró i szybko dodała: - nie o to nam chodzi.
- Przynajmniej na razie - uzupełnił Lamtar.
Kurtyzana Emma zastanowiła się. A ponieważ nic nie przychodziło jej do głowy, wyraziła więc głośno swoje obawy.
- W takim razie, o co wam chodzi? Miałam dzisiaj dużo roboty i czeka mnie jeszcze pracowita noc, więc może zaczekacie z tym do jutra?
Ró poprawiła sukienkę w kwiaty.
- To jest napad - wyznała trochę niepewnie, bo jeszcze niedawno nie przypuszczała, że już w początkach swojej kariery terrorystycznej przyjdzie jej porywać tyle osób na raz. Dla pewności powtórzyła: - To jest napad. Nie masz żadnych praw i idziesz z nami.
Kurtyzana Emma westchnęła.
- Stracę takiego dobrego klienta. Powinnam coś na siebie narzucić...
- Nie - zaprotestowali jednocześnie L i Lamtar.
Kurtyzana Emma ściągnęła z wieszaka sznur pereł, narzuciła go na siebie pośpiesznie i niedbale, po czym była już gotowa do porwania.
***
|
|