Naraz dotarło do niego, że Stelens poszedł do sterowni, mając nadzieję uniknąć spotkania z ocelotami i wysłać wiadomość do bazy. Przebiegł go dreszcz. To się nie mogło udać. W każdym razie Guido nie mógł liczyć, że wyjdzie z tego z życiem.
Przypomniał sobie śmierć Petersona.
- Zenden, jesteś tam?
Alan drgnął. Głos, który dobiegł z komunikatora, był nieco stłumiony, ale wyraźny.
- Gdzieś ty przepadł!?
- Spoko. Chyba jest nieźle. Stoję niemal o dwa kroki od ciebie, w magazynie. Przypomniałem sobie, że mamy batyskaf i głębinowe kombinezony na wypadek, gdybyśmy mieli fantazję badać Majerlie. Nie można za długo o czymś myśleć, bo te cholery to wyczują. Jak mi przyszły do głowy kombinezony, to po prostu poszedłem do magazynu i założyłem jeden z nich. Są bardzo wytrzymałe. O mało zawału nie dostałem, nim go ubrałem. Ale nic tu blisko mnie chyba się na razie nie kręci.
- Widziałeś Petersona?
- Tak... - odchrząknął. - Tak, widziałem. Leży, jak go zostawiliśmy.
Zapadło milczenie. Słychać było szum i głośne tchnienia oddechu.
- Idę do sterowni - powiedział i zamilkł ponownie.
Alan ocenił, że pokonanie drogi zajmie Stelensowi jakieś dwie minuty. Odliczał czas, odległość i wsłuchiwał się niespokojnie w dobiegający z komunikatora przyśpieszony oddech. Nieświadomie wpadał w jego rytm, samemu oddychając coraz szybciej.
- Okay, jestem - usłyszał. - Nie za wygodnie jest w tych rękawicach, ale jakoś dam radę. To co, rozpaczliwy meldunek do bazy?
- Danny powiedziałby, że czniać bazę.
- Zatem czniać. Najpierw czerwony alarm do jednostek ratowniczych... - zamruczał pod nosem Stelens. Znów słychać było tylko oddech i szelest materiału. Po chwili i te dźwięki urwały się.
- Słyszysz?
- Co takiego? Sapiesz w mikrofon i szeleścisz.
- Słuchaj!
Ponownie zamarły wszelkie odgłosy i Zenden skupił się na szumie z głośnika. Z tła dobiegał jakiś dźwięk, jakby przedrzeźniany śpiew. Śpiewająca papuga..? Poczuł nagły chłód.
- Gwarek...
- Sukinsyn. We all live in a yellow submarine - Guido parsknął do mikrofonu nerwowym śmiechem. - A ja na dodatek jestem w stroju nurka!
- Widzisz go?
- Nie. Ale nie wątpię, że jest wcieleniem doskonałości, moim gwarkiem idealnym. Myślałem o nim idąc do sterowni...
- Uruchomiłeś nadajnik?
- Tak, wiadomość już poszła. Cholera jasna!
Rozległ się trzask, który Alan zidentyfikował jako strzał z paralizatora. Za chwilę drugi trzask.
- No i nie ma gwarka.
- Trafiłeś go?
- Zgaduj zgadula.
- Zniknął?
- Bingo.
Zenden otarł spocone dłonie o ubranie. Serce waliło mu jak młotem.
- Wynoś się stamtąd, Stelens.
- A dokąd? Wpuścisz mnie do laboratorium?
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- Coś wykombinujemy - powiedział Alan bez przekonania.
- Nic nie wykombinujemy. One przechwycą każdy pomysł, jaki zrodzi nam się w głowach i nie zostanie natychmiast wykonany - Guido odetchnął głośno. - Nadam jeszcze wiadomość do bazy, a potem spieprzam jak najdalej od "Rudzika". Ufajmy, że temu nie przeszkodzą. Musiałyby mnie gonić przez wiele kilometrów. Mam tlenu na niecałą godzinę.
- Kończ szybko. On tam jest?
- Nie wiem - gwałtowny szelest materiału; najwyraźniej Stelens rozglądał się dokoła.
Kolejne milczenie, wypełnione szuraniem, odgłosami manipulowania przy aparaturze, stukaniem przełączników. Znów przyśpieszony oddech...
- Coś się stało.
- Na miłość boską, kończ już nadawać!
- Wrócił, wiesz? Jest tu, koło mnie... wokół mnie... Próbuje ze mną robić to samo, co z Dannym - Stelens starał się zachować rzeczowy ton. - Nie mogę zrobić kroku, ruszyć rękoma. Idzie coraz wyżej. Jak kleszcze...
- Odłożyłeś paralizator? Spróbuj wyrwać rękę i sięgnąć!
- On to wie - głos Stelensa stawał się chrapliwy, oddech spazmatyczny. - Nie puści. Szyja, głowa... Świat jak przez warstewkę wody. Skurwysyn... on próbuje mnie zgnieść, rozszarpać... Boli.
- Trzymaj się, Guido! Te kombinezony były przecież testowane na ogromne obciążenia. Zmęczy się, puści. Musi puścić!
Stelens zaczął krzyczeć. Było w jego krzyku to wszystko, co wcześniej wyrażał spojrzeniem Peterson. Zenden poczuł, jak jego wnętrze zwija się w ciasny kłębek i podchodzi do gardła.
- Musi puścić, rozumiesz!? On nie ma aż takiej siły!
Działo się jednak inaczej. Krzyki Stelensa nie ustawały, przeszły w ciągły opętańczy wrzask, aż stały się nie do zniesienia. Gwałtownym ruchem Alan wyłączył komunikator i odstąpił od pulpitu, jakby z obrzydzeniem. Zapadła nagła, dzwoniąca w uszach cisza.
- Boże... - wyszeptał do siebie.
Poczucie nierealności zawładnęło nim ze zdwojoną siłą. Otarł czoło. Pięć minut, pomyślał histerycznie; nie, siedem - nie wiem, ile... Patrzył na zegar, minutową wskazówkę, odczekał cztery i pół minuty, potem położył dłoń na włączniku.
Wcisnął przycisk.
Z głośnika znów dobiegał szum na granicy słyszalności - i nic więcej.
- Hej?
Tylko szum. Alan skulił się pod jedną z szafek. Ogarnęła go czarna rozpacz. Trwał tak, wstrząsany dreszczami. Próbował się skupić choć na chwilę. Wyszło mu, że nawet dla niego jednego nie starczy tlenu w pokoju, jeśli pomoc ma dotrzeć później niż za trzy dni. Będzie musiał otworzyć.... Tok myśli przerwał sygnał alarmowy z szybu wentylacyjnego. Trzeba zrobić coś bezmyślnie, bez planu. Nie myśleć o tym teraz. Później, potem... Przyjdzie czas. A teraz bezmyślnie odczekać.
Poczuł, że coś się zmieniło. W pierwszej chwili nie potrafił tego określić. Minęły sekundy, nim zdał sobie sprawę, że to interkom. Coś się działo po drugiej stronie, dobiegały stamtąd jakieś odgłosy. Zendena nawiedziła upiorna, radosna myśl: "Jedzcie, jedzcie Stelensa ze smakiem, kotki, a on mnie dzięki temu uratuje..."
- Alan? - głos dowódcy podziałał na Zendena jak elektrowstrząs. To nieprawda, pomyślał. Wiedział jednak, że to właśnie się dzieje.
- Alan, jesteś tam? - Guido mówił urywanie, z ledwością łapiąc oddech.
- Hej, Stelens! Mówiłem ci, że kombinezon wytrzyma - entuzjazm, jaki starał się tchnąć w te słowa przerażał jego samego.
- Gówno prawda, wiesz o tym dobrze - usłyszał odpowiedź. - Jestem jak... jak ten kocur z dowcipu, którego uprano i wykręcono. - Guido próbował się roześmiać, ale z jego ust wydobył się tylko charczący kaszel.
- Spróbuję ci pomóc. Powiedz, czy możesz się poruszać?
- Nie mogę. Czekaj... Jest źle. Pogruchotał mnie... nie mogę ruszyć rękoma, ale karku mi nie skręcił, bo rdzeń przewodzi. Wszystko boli strasznie...
- Guido...
- Czekaj! Ja już chwilkę tak leżę przytomnie. Wiem, że nic... mi nie muszą więcej robić, więc pewnie nic już nie zrobią... Ale trochę bym jeszcze pożył sobie... Tylko, że niedługo skończy mi się tlen, a ja nie dam rady otworzyć tego cholernego hełmu. Tak, to mocny sprzęt... nie rozhermetyzował się...
- Słuchaj, idę do ciebie.
- Nigdzie nie pójdziesz, bo zginiesz. Nawet nie dojdziesz do mnie. Chcesz mi pomóc...? Możesz...
- Jak? - spytał Alan i zrobiło mu się sucho w ustach na przeczucie tego, co usłyszy od Stelensa. I to usłyszał:
- Bądź tu, gdzie jesteś, ale nie wyłączaj komunikatora. Mów do mnie. Zostań ze mną do końca.
*****
Ekipa ratunkowa z posterunku na Dagsun przybyła w trzy standardowe dni po otrzymaniu zawiadomienia, które z kolei dotarło do nich w niecały dzień po wysłaniu ze stacji na Venonie. Komunikat był wyjątkowo lakoniczny, jakby redagowany w wielkim pośpiechu: informował, że w starciu z miejscowymi zwierzętami dwie osoby zginęły, jedna zaginęła, a dwie pozostałe walczą o przetrwanie. Czerwony alarm obowiązkowy podczas całej akcji.
Czerwony alarm oznaczał, że Rufus Harper i jego ludzie od momentu lądowania na planecie przez cały czas mieli pozostawać pod ochroną osobistych pól siłowych i mieć w pogotowiu nie tylko paralizatory, ale też miotacze plazmy oraz stale zachowywać najwyższą czujność.
Tak dramatyczne wezwanie było zagadkowe. Na Dagsun i wszędzie wokół znano venońską placówkę jako niemalże ziemię obiecaną. "Rudzik" uchodził za miejsce, w którym każdy, a już szczególnie członek oddziału ratowniczego, marzy o spędzeniu kilku tygodni - bez stresujących obowiązków i bezpiecznie. Przynajmniej póki nie zwali się tam cywilizacja.
Podczas lądowania ekipy Harpera stacja milczała. Z żadnym pomieszczeniem nie udało się nawiązać łączności, a raczej nawiązano ją, lecz nikt nie odpowiadał.
Rufus Harper wprowadził swoich ludzi do wnętrza zgodnie z wszelkimi rygorami czerwonego alarmu. W pomieszczeniach panowała cisza i Harper przypomniał sobie historie o statkach-widmach, które znajdowano w przestrzeni kosmicznej opustoszałe, bez jednego członka załogi czy pasażera i bez żadnego śladu, który powiedziałby, co się naprawdę tam zdarzyło. Miał podobne wrażenia wędrując po "Rudziku". Jednak już w sterowni kruchy spokój tajemnicy prysł jak mydlana bańka.
Człowiek leżał na podłodze, ubrany w szary kombinezon z butlą tlenową. Pustą. Gus Janovsky zauważył, że to wygląda na strój nurka do zejść na duże głębokości. Na konsoli leżał paralizator. To było miejsce, skąd zostało nadane wołanie o pomoc.
Rufusowi zrobiło się nieswojo. Za chwilę usłyszał nad uchem głos Drisco.
- Sierżancie... jestem obok laboratorium. Mamy tu nieboszczyka. Ciało jest zmasakrowane i w początkach rozkładu. A w samym laboratorium... - Drisco był twardym typem, mimo to nie potrafił ukryć drżenia głosu. - Lepiej, żeby pan sam tam zajrzał.
Drzwi do laboratorium były uchylone. Przy wejściu Harpera uderzył potworny zaduch i smród panujący wewnątrz. Atmosfera pomieszczenia była wilgotna, prawie nie było czym oddychać, a w powietrzu unosił się mdły odór fekaliów. Rufusowi zrobiło się niedobrze, ale wszedł dalej. Szybko upewnił się, że nie ma tu nikogo i z ulgą opuścił to miejsce.
- Ktoś był tu zamknięty przez długi czas.
- Albo sam się zamknął. Cholera jasna. To znaczy, że oni próbowali się zupełnie odgrodzić od środowiska. W nim jest zagrożenie. Jakie wieści, Gus?
- W chłodni jest jedno ciało. To członek załogi... Miała na imię Janine...
- Mamy więc trzy ofiary śmiertelne, jedna osoba zaginiona. Zakładamy, że nie odnalazła się. Brakuje nam jednego człowieka z "Rudzika". Im krócej tu będziemy, tym lepiej, ale poszukać musimy - Rufus zastanowił się. - Gus i Staggen: zróbcie szybko dokumentację miejsc, gdzie znaleziono ofiary, weźcie rejestracje z "Rudzika", przetransportujcie ciała do lodówki i to wszystko na lądownik. Pozostali dwójkami przeczesać stację i najbliższą okolicę. Jasne?
Odpowiedziały mu potwierdzające pomruki. Bez zbędnych formalności - mieszanina karności i rutyny. Trzeba było zakończyć sprawę jak najprędzej. Tuż przed urlopem nie powinno im spaść na barki takie zadanie. Byli zmęczeni długą służbą, a teraz dodatkowo podłamani tym, co zastali na "Rudziku".
Wyszedł na zewnątrz stacji głównym wyjściem. Zwykle jego partnerem był Gus Janovsky. Rufus nie był pewien, czy wrobił Gusa w sprzątanie trupów, czy też naraża siebie na większe niebezpieczeństwo wypuszczając się samotnie po wyraźnie wrogim otoczeniu.
Członkowie "Rudzika" nie byli komandosami.
Ale nie były to też ostatnie fajtłapy.
Ruszył ostrożnie przed siebie. Stacja była położona nad wielkim morzem, otoczonym dokoła piaskami. Tylko gdzieniegdzie znajdowały się na brzegu oazy roślinności i w takim właśnie miejscu zbudowano "Rudzika". Wokół znajdowały się wysokie kępy zieleni i do jednej z nich zbliżał się Rufus Harper. Gałązki rozchylały się odpychane polem siłowym, które otaczało dowódcę oddziału. Półprzepuszczalna bariera nadawała się doskonale do penetrowania takich miejsc. Mimo to Rufus czuł się niepewnie.
Zrobił kolejne dwa kroki i przystanął niezdecydowany. Postąpił jeszcze krok do przodu; krzewy rozstąpiły się.
I Rufus ujrzał to, czego szukał.
W tym momencie zapikał detektor, a gałęzie nad głową Rufusa poruszyły się gwałtownie. Nie człowiek. Harper strzelił, ciało spadło bezwładnie na trawę niemal wprost pod jego nogi. Kolejny ruch w zaroślach - wycelował znowu i... palec zamarł na spuście.
Wiewiórka.
Rufus spojrzał na zwierzę oniemiały. Wiewiórka obdarzyła go równie zaskoczonym spojrzeniem czarnych, bystrych oczu.
- Wy kurwy jedne - powiedział bez cienia gniewu i odetchnął z ulgą. - Taś, taś, Julka!
Scena była jak ze snu. Przed nim leżał martwy mężczyzna. Mimo strasznych okaleczeń, znać było na jego zarośniętej szczeciną twarzy wyraz udręczenia i beznadziei. Nie trzeba było drobiazgowego śledztwa by zgadnąć, że on przeżył najdłużej i stracił życie całkiem niedawno. Wyglądał jakby w panice próbował uciec ze stacji. Obok leżała w trawie zestrzelona przez Rufusa Harpera wiewiórka, a nad nią bujała się na gałęzi druga. Miała zaciekawiony pyszczek, pędzelki na uszach i puchaty ogon. Przepiękny okaz wiewiórki.
Rufus pokręcił głową. Zwierzęta bez wątpienia należały do kogoś z członków "Rudzika". Mimo surowych zakazów, ludzie odważali się przemycać swoich ulubieńców na takie placówki. Psy, ptaki, koty, gady... Jak widać, także wiewiórki. Wolał nie zgadywać, dzięki czemu przeżyły ostatnie dni. Zawahał się. Zgodnie z procedurą powinien je zabić, włączyć do rejestru ofiar i sprawdzić, czy nie ma w pobliżu więcej takich "maskotek". I zrobiłby tak z pewnością, gdyby ruda na gałęzi nie przypominała mu tak bardzo jego ulubionej wiewiórki, którą poprzedniego roku oswoił koło swego domu. Karmili ją z ręki, obserwowali wraz z żoną i synami, była niemal członkiem rodziny, aż do dnia, w którym wiewiórkę rozszarpał zabłąkany kocur. Strasznie jej żałowali i wspominali często. Teraz Rufus wracał do ogniska domowego; jeszcze tylko ta akcja i pora na długi urlop. Stale o tym rozmyślał. Tęsknił za Laurą i dziećmi, za ciepłem i spokojem rodziny.
A gdyby tak... Przecież ten zbieg okoliczności był jak dar losu.
Myśl o złapaniu wiewiórki nie przesłoniła Harperowi świadomości, że powinien bardzo uważać. W tej okolicy coś zabiło w krótkim czasie kilkoro ludzi. Niemniej postanowił zaryzykować.
Zachowując jak największą czujność, wyłączył osobiste pole siłowe. W jednej chwili ogarnęło go odczucie, że jest nagi i bezbronny. Zwierzę znajdowało się niemal na odległość ręki. Podszedł do wiewiórki, zacmokał i wyciągnął dłoń. Odskoczyła. Była oswojona, ale zlękniona. Rufus zdenerwował się. Obejrzał się niespokojnie; zwłoki mężczyzny robiły na nim silne wrażenie - ostrzegały.
- Juleczko, chodź tu! - podszedł jeszcze bliżej i ponownie wiewiórka wycofała się. Patrzyła jednak bardzo przyjaźnie, jakby prosiła, żeby człowiek przekonał ją do zbliżenia się. - Taś, taś!
Poczuł się nagle jak idiota, a nie dowódca oddziału. Koniec cackania się. Zdecydowanym ruchem sięgnął po paralizator, ustawił go na małą moc i wystrzelił w stronę wiewiórki. Podniósł ją i włożył do pojemnika przy pasie. Wnętrze nie było wygodne, ale zwierzątko powinno w nim wytrzymać dość długo. Może nawet dwa zwierzątka. Wziął drugą wiewiórkę. Mimo otrzymania silniejszego ładunku, była tylko sparaliżowana i powinna wrócić do zdrowia. Dobrze, że nie użył miotacza plazmy - nic by z niej nie zostało. Z ulgą włączył na powrót pole siłowe.
Połączył się z pozostałymi członkami ekipy.
- Znalazłem czwartą ofiarę. Co u was?
Przez chwilę słuchał meldunków.
- Okay, nie ma co siedzieć tu dłużej. Piąta osoba jest zaginiona. Niech o resztę martwią się ci z Explorera i firma, którą wynajęli. My zrobiliśmy swoje i mamy wrócić bezpiecznie.
- Szefie, jest jeszcze coś - to był głos Gusa. - Zajrzeliśmy jeszcze raz do laboratorium i chłopaki znaleźli tam napis zrobiony jakimiś chemikaliami na ścianie. Jest tam napisane... - chwila przerwy. - "Przed odlotem koniecznie przejrzyjcie zapisy". Z trzema wykrzyknikami na końcu.
- A gdzie są rejestracje z "Rudzika"? - spytał znużony.
- Poszły już na lądownik.
- Słuchaj, Gus, to nie jest nasza sprawa. My już tu nikogo nie uratujemy; nasza rzecz to wycofać się bezpiecznie. Zrobiliśmy swoje, a inni niech analizują, co się zdarzyło. Przyślij do mnie ludzi, zabierzemy tego nieszczęśnika i wynosimy się.
- Tak jest - odrzekł Gus Janovsky i rozłączył się.
Rufus Harper zajrzał jeszcze raz do torby. Nie będzie problemu z przeszmuglowaniem zwierząt. Na dyskrecję swoich ludzi mógł liczyć. Za niecałe trzy dni zameldują się na Dagsun, a wprost z placówki odlecą do domów. Pomyślał - jakież to dziwne koleje: w ogromie kosmosu i dramacie międzyplanetarnym dwie bezbronne wiewiórki przebyły drogę aż na Venonę, aby wrócić z powrotem na Ziemię. Był pewien, że zwierzęta zaaklimatyzują się tam znakomicie i znajdą dla siebie miejsce.
- Orzechy, suszone owoce, co jeszcze? Nie zabraknie wam u nas jedzonka - powiedział z czułością.
I miał rację. Miał rację jak jasna cholera.
|
|