Magazyn ESENSJA nr 1 (XIII)
grudzień 2001 - styczeń 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Anna Brzezińska
  [Wiedźmin] :  Pójdę na bolesną szczerość

        Jeden z dwóch wywiadów udzielonych przez Andrzeja Sapkowskiego po premierze filmu...

Andrzej Sapkowski (foto: ASZone)
Andrzej Sapkowski (foto: ASZone)
AB: Zdarzało Ci się wyrażać bardzo różne opinie o literaturze fantasy. Z jednej strony przypominam sobie dość prowokacyjne stwierdzenia, że wystarczy napisać jeden cykl, aby wyczerpać możliwości konwencji, z drugiej zaś wywody o potędze złotookiego potwora wyobraźni i pochwałę baśni sięgającej najgłębszych archetypów. Nie zamierzam więc naciągać Cię na opinie o gatunku, bo dojdziemy tylko do stwierdzenia, że wszystko zależy od wykonania i konkretnego autora. Niemniej: w czym upatrywałbyś głównych możliwości fantasy?

AS: Myślę, że w możliwościach pofantazjowania właśnie. Które to możliwości fantasy ma nieporównywalnie większe niż, dajmy na to, science fiction. Chodzi także rzeczywiście o korzenie w archetypach i toposach. Miłośnicy fantasy to tacy ludzie, którzy korzenie te czują. Wyrastają z nich, są z nimi związani. Niekiedy bardzo emocjonalnie.

AB: W roku 1986, kiedy na łamach "Fantastyki" ukazało się Twoje opowiadanie "Wiedźmin", fantasy nie było jeszcze w Polsce równie popularne jak dzisiaj, a i autorów uprawiających ten gatunek było znacznie mniej. Skąd więc wybór tej konwencji?

AS: Ech, rwie się dusza, by pokonfabulować, ale cóż, noblesse oblige, ścisnę zęby i pójdę na bolesną szczerość. Gdy "Fantastyka" w roku 1985 ogłosiła konkurs na opowiadanie fantastyczne, tknięty niewytłumaczalnym impulsem postanowiłem wystartować, ba, wygrać nawet. Taktycznym krokiem ku zwycięstwu miało być "wyróżnienie się na tle", a wyróżniać miała mnie właśnie konwencja fantasy, co do której mniemałem, że jest w Polsce mało znana i mało modna. Polska fantastyka, myślałem., to hard SF w stylu Lema i polityczna socjologia w stylu Zajdla, i takież przysłane zostaną na konkurs prace, moja fantasy wyróżni się zatem i wpadnie w oko jurorom. Sprytne, n'est ce pas? Otóż nie, wcale to nie było sprytne, bo niemal wszyscy przysłali fantasy. Na szczęście "Wiedźmin" był opowiadaniem na tyle dobrym, by wyróżnić się i tak, dzięki czemu nagrodę w konkursie dostałem. Drugą, przegrywając z "twardą" SF Marka Huberatha.

AB: Przyznałeś się kiedyś, że należysz do osób, które wciąż pamiętają, jak w kolejnych latach ukazywały się kolejne tomy "Kronik Amberu" Rogera Zelaznego, i że był to rodzaj doświadczenia pokoleniowego. Nie chcę, żeby zabrzmiało to zanadto apokaliptycznie, lecz czy istnieją inne książki fantastyczne, których lektura stała się dla Ciebie doświadczeniem na tyle istotnym, że wywarła wpływ na Twoje późniejsze teksty?

AS: Owo apokaliptyczne doświadczenie pokoleniowe polegało w moim przypadku na tym, że fantastykę kupowałem wyłącznie za granicą, podczas delegacji służbowych, z natury rzeczy okazjonalnych. Tak to święto okazji wyjazdu zbiegało się i kojarzyło ze świętem okazji nabywania fantastycznych nowości, do których inaczej dostępu bym nie miał, bo do ich przekładów zupełnie się w Polsce nie kwapiono. A do niektórych tytułów nikt i dziś się nie kwapi.
Oprócz Zelaznego mój "przywilej" służbowego światowca pozwolił mi poznać wówczas - czyli w latach siedemdziesiątych-osiemdziesiątych - twórczość Harlana Ellisona, Samuela R. Delany'ego, Marion Zimmer Bradley, Jacka Vance'a, Stephena Kinga, Piersa Anthony'ego, Tanith Lee, C. J. Cherryh, Jane Yolen... Wymieniać mógłbym długo. Czy ktoś z nich miał na mnie wpływ? Myślę, że wszyscy. W jakiejś tam mierze.

AB: Jaka jest Twoja opinia o Eddingsie? Pytam, bo pod pewnymi względami Eddings wydaje mi się bliski Twojej koncepcji powieści fantasy: ogromnie nośny, błyskotliwy dialog, poczucie humoru (miejscami nader frywolne i obliczone na starszych czytelników), ale przede wszystkim postać Sprahawka. Czy poczuwasz się do pewnych wpływów, czy to jedynie przypadkowe zbieżności?

AS: Odpowiem niczym Pytia delficka: Eddings wpływu na mnie nie miał, nie mógł mieć i miał. Ale żem nie Pytia, wyjaśnię: nie mógł mieć na mnie Eddings wpływu w konkretnym przywołanym przypadku Sparhawka, bo wystarczy porównać daty - zrodzony w 1985 wiedźmin Geralt jest wcześniejszy, pierwszy tom cyklu "Elenium" ukazał się w 1989. Że zaś Eddings wpływu na mnie nie miał, zaświadczyć może Paulina Braiter, która na nieznajomości Eddingsa zagięła mnie i to publicznie, na konwencie w Waplewie w roku 1990. Zawstydzony czym prędzej wszystko Eddingsa - czyli "Belgariadę" i "Malloreon" - przeczytałem, faktycznie dość często bawiąc się podobieństwem naszych recept na pisanie. I tak dochodzimy do momentu, w którym Eddings wpływ na mnie miał. Na przykładzie Eddingsa przekonałem się otóż, że nie wolno nad potrzebę mnożyć tomów cyklu, sequeli i prequeli. Choćby nie wiedzieć jak dobrze sprzedał się oryginał, nie należy go na siłę powielać. Dlatego saga o wiedźminie miała pięć tomów i ani grosza więcej. Sequela nie będzie.

AB: Zastrzegasz się, że w chwili rozpoczęcia pracy nad cyklem powieściowym o wiedźminie, znałeś już zakończenie całej historii. Dla mnie jednak uderzająca jest inna ewolucja: mianowicie sposób, w jaki zmienia się sama technika pisarska. Oto zaczynasz od czegoś, co sam określałeś jako fabułę ze strzelaniem do potworów, a kończysz powieścią nasyconą erudycyjnymi nawiązaniami i cytatami. Czy ta ewolucja również była od początku zamierzona?

AS: O "strzelanie do potworów" pozwolę sobie się obruszyć, w ten sposób określiłem pisarstwo krańcowo prymitywne i zupełnie pozbawione polotu; przy całej skromności nie wydaje mi się, by u mnie coś takiego się zdarzało. Co do reszty pytania - potwierdzam, że pisząc pierwszy tom cyklu miałem plan, wiedziałem, dokąd zmierzam, w szczególności precyzyjnie zaplanowany był finał, ów Avalon, ów Galahad, erudycyjny, jak powiadasz, cytat z legendy arturiańskiej. Bądźmy jednak precyzyjni do końca - nie brak takich erudycyjnych nawiązań w tomie pierwszym, że szybko przypomnę nienawiść, która "wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą". To, że takich nawiązań więcej jest w tomach ostatnich, jest naturalne - w tych tomach domyka się fabularne klamry, dopieszcza wątki, wypełnia intrygę - erudycyjne wtręty i zabawy stanowią pewien pisarski modus operandi, pozwalający unikać banału fabuły linearnej.

AB: Stwierdziłeś kiedyś, że pisarz musi się znać na tym, o czym pisze. Zatrzymajmy się przez chwilę przy autorskiej erudycji: jaki był Twój pierwszy kontakt z literaturą dawną, z eposem, z romansem rycerskim, z sagą germańską wreszcie?

AS: Chryste, ten kontakt był tak dawno, że nawet nie pamiętam, kiedy i od kogo się zaczęło. Mogę jedynie zawęzić badania do przedziału lat 1958-1962, to znaczy dla mnie, wiekowo, 10-14. Taki to już ze mnie Matuzalem. Rzecz jasna, dziesięciolatkowi dostarczało uciechy i wystarczało, gdy król Artur (Achilles, Roland, Zygfryd, Beowulf, Ogier Duńczyk) zdzielił kogoś mieczem w łeb, a na domiar i okrasę pofiglował z jakąś młódką w łożnicy. Poważne związane z tą literaturą przemyślenia przyszły później, przy kolejnych czytaniach.

AB: Konfrontujesz czytelnika z tekstem wielopoziomowym, aluzyjnym i wymagającym rozległej erudycji. Czy czasami wyobrażasz sobie idealnego czytelnika, kogoś, jak rozumiem, kto podejmie grę z tekstem, zna odpowiedź Malraux na "czasy pogardy", uśmiechnie się na widok Galahada cytującego Homera i rozpozna Matkę Ojczyznę z rozwianym włosem? I czy często spotykasz podobnych czytelników na spotkaniach autorskich?

AS: Jak ognia unikam mądrzenia się i "professorenromanu", nie piszę po to, by z kimś podejmować erudycyjną grę w zagadki literackie i w poszukiwanie kluczy. Piszę tak, by to się podobało mnie, a mnie się taka erudycyjna zabawa podoba. Miło, jeśli to trafia i do innych. A trafia, zdarza się takich czytelników spotkać. Może nie tak bardzo często, ale przez to tym milej.

AB: Twoje książki są bardzo silnie osadzone w materii historycznej. To ciekawe, ponieważ od pewnego czasu w polskiej powieści historycznej dzieje się bardzo mało - jeżeli w ogóle można w tym nurcie znaleźć coś godnego uwagi i mam wrażenie, że w pewnym sensie w tę lukę wchodzi fantastyka z historią alternatywną. Jak sądzisz, skąd ten kryzys prozy historycznej?

AS: Mówiąc szczerze, nie wiem, nie chcę, będąc wszak dyletantem, snuć teorii, które ktoś mógłby potem potraktować jako głos ex cathedra. Nieśmiało wysunę więc tylko przypuszczenie, że czytelnika - zwłaszcza młodego - zniechęcił do powieści historycznej jej nachalny dydaktyzm i reżymowy serwilizm, przy czym obojętne, o który konkretnie reżym idzie. Uprawiana przez fantastów historia alternatywna nie jest, uważam, całkiem wolna od tego grzechu. Ale jest fantastyką, zawsze ma wiernych fanów, na dobre i na złe.

AB: Z jednej strony mamy coraz mniej interesujących powieści historycznych, z drugiej rosnące zainteresowanie średniowieczem i dość interesujący fenomen społecznego funkcjonowania pewnych elementów wiedzy historycznej. Wiedzy, dodajmy, przetworzonej i zniekształconej na potrzeby rozmaitych mniej i bardziej poważnych ruchów. W "Świecie króla Artura" wspominasz na przykład o Wicca, ruchu czcicieli Wielkiej Bogini. Wikkanie odwołują się do hipotezy Margaret Murray, która twierdziła, że czarownice prześladowane w zaraniu epoki nowożytnej były w istocie czcicielkami pogańskich kultów Bogini. Fenomen ciekawy, bo hipoteza Murray od ładnych paru dekad kurzy się w lamusie historiografii i nie jest traktowana nazbyt poważnie, natomiast ruch Wicca ma się świetnie. Podobnie jest z "Society for Creative Anachronism" (gdzie wśród rycerek z perwersyjną uciechą odnalazłam damę zwaną Judwiga Czarna Pika ze Smokza Jamy), bractwami rycerskimi, czy zlotami wikingów. Co sądzisz o podobnych zjawiskach?

AS: Trochę jakby potwierdzałoby to moje poprzednie słowa. Ludzie chcą się bawić. Choć może Wikkanki i śmiertelnie poważni rycerze z SCA czy naszych bractw obruszą się za słowo "zabawa", głęboko ludyczny charakter tych imprez jest nie do przeoczenia. Historyczny sztafaż - miecz, zbroja, strój, turniej - powodują pozytywne emocje, zaciekawiają, przyciągają. Powieść historyczna o tym, że "Zawisza Czarny słowa zawsze dotrzymywał i patriotą był, i za to kochają go polscy harcerze" - przynudza i zniechęca.

AB: Wróćmy do literatury. Czy dawni mistrzowie prozy historycznej - Dumas, Sienkiewicz, Bunsch et consortes - mieli wpływ na kształtowanie Twoje wrażliwości literackiej - pierwotnie jako czytelnika, potem pisarza? (i jeśli zgodzisz się to zdradzić: ile miałeś lat, kiedy pierwszy raz sięgnąłeś po powieść historyczną, i co to był za tytuł/tytuły?)

AS: Większość książek - jak już wcześniej mówiłem - przeczytałem między dziesiątym a czternastym rokiem życia, w tym "Dzikowy skarb" Bunscha, "Krzyżowców" Kossak-Szczuckiej i całego Dumasa, od "Trzech muszkieterów" po "Królową Margot"; były wówczas bardzo piękne wydania. Sienkiewicza czytywano mi na głos jako pacholęciu, które jeszcze czytać nie umiało. Kto był pierwszy czytany samodzielnie? Nie pamiętam. Stawiam jednak na Sienkiewicza właśnie. Chociaż wykluczyć nie mogę jakiegoś zeszytowego "Kapitana Łamigłowy". Rzecz zresztą też historyczna: wojna burska. O której, nota bene, więcej dowiedziałem się z lektury "Kapitana Łamigłowy", niż z lekcji historii w mojej podstawówce.

AB: W latach siedemdziesiątych Teodor Parnicki obwieścił koniec tradycji sienkiewiczowskiej. Tymczasem w ostatnich latach mamy wręcz eksplozję zainteresowania sarmatyzmem, choć może istotnie pojmowanym bardziej jako atrakcyjna scenografia, niż aktualny model społeczny. Jak w kontekście tych bardzo różnych zjawisk - premiery "Ogniem i mieczem", a zarazem kryzysu polskiej powieści historycznej - postrzegasz tradycję sienkiewiczowską?

AS: Jako zjawisko kulturowe i kulturotwórcze. Nie może mieć się wszak za człowieka kulturalnego ktoś, kto Sienkiewicza nie czytał, pozbawiona cytatów, metafor i manier "Trylogii" mowa polska staje się kulawą i nieładną. Można oczywiście - a nawet należy - zauważać grzechy i słabości tej prozy, ale jej pozycja w kulturze polskiej nie jest zagrożona.

AB: Przy tejże samej okazji Teodor Parnicki stwierdził, że sam pisze nie tyle gwoli pokrzepienia serc, ile dla pokrzepienia umysłów. W przeciwieństwie do anglosaskich kolegów, polscy pisarze zazwyczaj reagują gwałtownie na posądzenia o dydaktyzm, niemniej zaryzykuję pytanie: czy sądzisz, że nadal należy i można pisać literaturę krzepiącą?

AS: Nie lubię dydaktyzmu, zwłaszcza nachalnego, a zwykle bywa nachalny. A gdy słyszę, że coś krzepi, to nie mogę zaraz nie zacytować Wańkowiczowskiej facecji o cukrze. Pasuje wszak jak nalał. Przepraszam, ulał.

AB: Tradycja sarmacka jest u Ciebie niemal wyłącznie w warstwie językowej. Z jednej strony odbijasz się właśnie od Sienkiewicza, z drugiej zaś widać silną inspirację tekstami z epoki. Skąd zainteresowanie - powiedzmy - sarmackim barokiem?

AS: Jak słusznie zauważyłaś - rzecz w warstwie językowej, w tej cudownej mieszance soczystej polszczyzny, łaciny, ruskiego, makaronizmów. I tu, jak mówią Anglosasi: period. Czyli kropka. Na sarmatyzm patrzę z mieszanym uczuciem odrazy i grozy, skóra mi cierpnie, gdy Sienkiewicz - dostrzegając wszak Czaplińskich i Radziejowskich - wynosi na narodowe ołtarze Jaremę Wiśniowieckiego. I gdy Rzewuski zachwyca się Radziwiłłem Panie Kochanku i jego albeńczykami.

AB: Zatrzymajmy się jeszcze moment przy historii. Twoje teksty są nasycone odniesieniami do swojskości, zarazem jednak twierdzisz, że w centrum wszelkiej literatury fantasy jest mit arturiański. Dlaczego akurat mit arturiański, a nie - powiedzmy - cykl wojny trojańskiej, który przecież pojawia się bardzo silnie i w romansie rycerskim?

AS: Pojawia się i w samym micie arturiańskim, w wątku Lancelota i Ginewry oblężonych w Strażnicy Radosnej, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że fantasy zrodziła się i najbujniej rozwinęła u Anglosasów, wśród których legenda arturiańska jest od Homera znacznie popularniejsza. Sam król Artur, jak dowodzą tysięczne przykłady, to gotowy materiał na fantasy, zwłaszcza konglomeracie z równie modną i nośną mitologią celtycką i w ogóle "celtyckością". Najpopularniejszym i zarazem najbardziej klasycznym subgatunkiem gatunku jest zaś heroic fantasy, fantasy bohaterska, w niej zaś dominują dwa typy: "król zagrożony przez uzurpatora" - czyli Artur, oraz "prostaczek zbawiający świat" - czyli odnajdujący Graala Perceval. Rzecz jasna, fantasy unikającej pułapki powyższych stereotypów jest dostatecznie dużo, by ów "arturianizm", jakkolwiek mocno w gatunku obecny, wcale nie był aż takim centrum i o niczym nie przesądzał.

AB: Przyznam się, że dopiero po latach przeczytałam sławetną "Pirogiadę". Przypomnijmy, iż Twój tekst o fantasy słowiańskiej zapoczątkował dość płomienną wymianę opinii, niemniej dziś wydaje mi się raczej prowokacyjnym żartem niż poważną tezą. Czy naprawdę uważasz, że materia słowiańska (demonologia raczej, niż mitologia, bo w tejże niewiele pozostało) zupełnie nie nadaje się na osnowę fantasy, czy też należałoby uznać "Piroga" za rodzaj zgryźliwego paszkwilu na pewien rodzaj uprawiania "słowiańskiej fantasy"?

AS: Tekst miał prawo wywoływać płomienne polemiki, miał, trzeba to sobie dziś szczerze powiedzieć, cechy bojowego manifestu - to znaczy był demagogiczny. Nie szło przy tym - choć mi to imputowano -  o kosmopolityczny bój ze Słowiańszczyzną, jej mitologią, demonologią i w ogóle tradycją. Bynajmniej. Walczyłem z wykluwającą się modą na pisanie tekstów prymitywnych, a usiłujących krygować się na "słowiańskie" - co miało wyrażać się w tym jeno, że osiłek-protagonista nazywał się nie Conan, lecz Dobromir, a mordował nie gobliny, ale strzygonie i welesy, z pomocą - a jakże - stolinów, wołchwów i wieszczych. Szał fantasy w ogóle rzutował na obniżenie poprzeczki, dość rodziło się przeraźliwych popłuczyn po bijących rekordy popularności Howardzie i Norton, "słowiańskość" przepełniła czarę.

AB: Od dość dawna nie pisujesz felietonów, nie uczestniczysz w środowiskowej zabawie zwanej krytyką literacką czy pisywaniem recenzji, nie wypowiadasz się publicznie o tekstach kolegów. Tymczasem niedawno ruszyła w Wydawnictwie MAG seria "Andrzej Sapkowski poleca". Masz tam, jak sądzę, istotny wpływ na dobór tytułów, opatrujesz dodatkowo teksty własnym komentarzem. Skąd podobny pomysł?

AS: Serii MAGA przyświecała idea, której przyklasnąłem i którą ochoczo zgodziłem się poprzeć. Dało się oto zauważyć, że kanon fantasy cierpi przez politykę wydawniczą. Pościg za nowościami, dążność oficyn do bycia au courant sprawia, iż zapomina się o książkach wydanych przed laty, o autorach i o tytułach dla fantasy znaczących, stanowiących milowe kamienie na szlaku rozwoju gatunku. Nie przełożono w szczycie ich popularności Patricii McKillip ani Barbary Hambly, gdzieś zgubiono Sheri S. Tepper, Judith Tarr i Katherine Kurtz, straciła się Emma Bull, ba, nawet śmierci takiego mistrza jak Fritz Leiber nie uczczono przypomnieniem kanonicznych dla fantasy cykli o przygodach Fafhrda i Szarego Kocura. Ambicją serii MAGA było, by te kamienie milowe odkurzyć, pokazać, przypomnieć. Nie rezygnując z utrzymywania się w czołówce nowości - jak choćby Gaiman.

AB: Efektem działalności popularyzatorskiej jest również ostatnia książka "Rękopis znaleziony w smoczej jaskini. Kompendium wiedzy o literaturze fantasy". Polemizujesz tam między innymi z opinią, że fantasy jest miałką, epigońską literaturą niekończących się cykli, pogawędek w knajpie i gadających smoków. Skąd podobna napastliwość i tworzenie opozycji fantasy - SF?

AS: W "Rękopisie..." upatruję w SF owego znanego z La Fontaine'a zająca, wiecznie ściganego i wiecznie zestrachanego, który wreszcie napotkał żabę. Żaba spłoszyła się i dała nura, a zając poczuł się dowartościowany - nareszcie nie on się boi, lecz jego się boją! Klasyczna SF, zwykle traktowana z pogardą jako "bzdurki o robotach i kosmitach", też znalazła sposób, by się dowartościować: ma żabę-fantasy. Jest na kogo zmarszczyć nos i spojrzeć z góry - na "bzdurki o mieczach i magii". Oczywiście u korzeni leży najzwyczajniejsza w świecie zawiść - popularność fantasy kością w gardle staje niedawnym koryfeuszom SF, skorym, by własne pisarskie nieudacznictwo wyjaśniać upadkiem wartości i cnót wszelakich, w tym i czytelniczych gustów. A i o spiskach masońskich zaczyna się przebąkiwać.

AB: W Polsce nie ma tradycji doceniania i promowania prozy popularnej, co po części może wyjaśniać postrzeganie fantasy, wdzięcznie nazywanej przez jednego z luminarzy filmowej szkoły moralnego niepokoju "literaturą wagonową". Czy ogromny sukces Twojej prozy i jej adaptacje na inne media (film, RPG) sprawił, że rzadziej spotykasz się z podobnymi opiniami?

AS: Rzadziej? Częściej raczej. Sporo ludzi, wśród nich inkryminowany luminarz, raczyło zauważyć mnie - by obrócić na mnie swój gniew - dopiero na wieść o filmie, według zasady: póki tylko pisał, Bóg z nim, ale film to już kultura, a wara takim od kultury. Inni z radosną Schadenfreude zapowiadają klapę filmu, dramatycznym niedomówieniem dając do zrozumienia, że byłoby inaczej, gdyby to nie moje, lecz ich dzieła na film adaptowano. Jeszcze inni - a imię ich jest legion - mają mi za złe poczytność i popularność w ogóle, mniemając, że odbieram im czytelników, chleb i laury. Myślą, że gdyby mnie nie stało, laury i tantiemy im by przypadły, a to przez obowiązujący wszak w naturze horror vacui.

AB: W "Rękopisie..." układasz pewien, jak przyznajesz subiektywny, kanon dzieł fantasy. Przy okazji okazuje się, że ogromna część tej literatury nie została przetłumaczona na język polski. Czy dostrzegasz wpływ nieznajomości tego kanonu na rynek, na sposób pisania fantasy i pisania o fantasy w Polsce?

AS: Dostrzegam. Oj, dostrzegam. Dziwnie się tak jakoś ostatnimi czasy plecie, że im kto głośniej - i krytyczniej - o fantasy się wypowiada, tym mierniejszą wiedzę o tym gatunku prezentuje.

AB: Podejmujesz w nim również próbę stworzenia katalogu postaci i stworów mitycznych, które z różnych powodów są znaczące dla literatury fantasy; wcześniej w podobny sposób potraktowałeś świat legend o królu Arturze. Moi koledzy historycy twierdzą, że zdarzają się uczniowie, którzy informacje o romansie rycerskim i materii bretońskiej czerpią głównie z Twoich popularnonaukowych tekstów. Czy nie obawiasz się czasami, że młodociany czytelnik potraktuje je nazbyt dosłownie, że uzna "Rękopis..." za opracowanie naukowe?

AS: Z jednej strony, w cichości liczę, że młodociany, otrzymawszy ode mnie impuls i podnietę, sięgnie dalej, choćby do tytułów, z których pilnie i mrówczo pracowicie ułożyłem bibliografie haseł. Z drugiej - nacechowanej podejściem bardziej praktycznym - pozwalam sobie uważać, że lepiej, by młodociany znał wersję "sapkowską", niż żeby nie znał niczego zgoła.

AB: Twoja kolejna powieść znana jest na razie jako "Narrenturm". A przy okazji: czy to przymiarka, czy już ostateczny tytuł?

AS: Ostateczny.

AB: Rozumiem, że nie należy się tutaj dopatrywać związków z tarotem oraz głupcem z rzeczonej wieży spadającym, tylko aluzji do pewnej dość niesympatycznej praktyki izolowania osób umysłowo chorych?

AS: Należy absolutnie dopatrywać się i jednego i drugiego. Drugiego absolutnie dosłownie. Splot intrygi powoduje, że moi bohaterowie, ludzie - pozornie przynajmniej - normalni, lądują w Narrenturmie, średniowiecznym wariatkowie.

AB: Wiemy o tej książce niewiele: ma nawiązywać do powieści łotrzykowskiej i rozgrywać się na terenach Korony Czeskiej. Nic się zapewne więcej póki co nie dowiemy, niemniej, czy należy sądzić, że oto mariaż fantastyki z historią nabiera rumieńców i w kolejnym tekście więcej będzie historii, mniej zaś fantazji?

AS: Klasyczna dla takiego subgatunku absolutna historyczność tła zmusza do bardzo dużej dbałości o historyczny fakt i szczegół, wyklucza raczej dezynwolturę w tym względzie - rzecz jasna, z uwzględnieniem przysługującego autorowi marginesu licentii poetiki. Jednocześnie ma to być fantasy - a więc nieodzowny jest przystający do gatunku sztafaż. Reszta to ułożenie proporcji i wymieszanie dekoktu.

AB: W cyklu wiedźmińskim bardzo konsekwentnie przemycasz nawiązania do rzeczywistości XX wieku i znajdujemy te aluzje na najrozmaitszych poziomach - od żartów typu "Elfy do rezerwatu", poprzez dywagacje o ekologii i eugenice, aż po psychikę bohaterów, która jest z gruntu współczesna. Czy w "Narrenturm" zamierzasz iść podobnym tropem, czy też przeniesiemy się w świat mentalności średniowiecznej?

AS: Mówiłem już - dezynwolturze trzeba będzie ściągnąć wędzidło. Jak koniowi, gdy ponosi. Ale nie na tyle, by spienił się i padł w pierwszym rozdziale. Nie mam zamiaru całkowicie rugować z tekstu rzeczy tak dlań cennych jak aluzja czy żart, jak erudycyjne wtręty i zabawy. Z tą "mentalnością średniowieczną" też trzeba ostrożnie - żeby nie przesolić. Książka musi coś mówić - i to współczesnemu czytelnikowi. Nie osiągnę tego przez wikłanie się w historyczny detal i mediewizm.
Powstanie niestrawny "Professorenroman", na domiar złego piszczący stylizowanym wprawdzie, acz kastracim głosem.

AB: Ogromnie dziękuję za rozmowę.

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

70
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.