Pan Melbourne także czuje... ryk i cisze w sobie. xCRT Termisa jest pusty. Pan Melbourne delikatnie gładzi powierzchnie xCRT. Zbiera się w nim milczenie. Nie chce myśleć. Chce tylko płakać. Ku słońcu - mówi głośno pan Melbourne. Ku słońcu mój przyjacielu?
Portis:
(...)Słońce, światło leniwie filtrowane przez zabrudzoną polimerową szybę, lekko dotykało jego starej, szarej skóry. Kiedyś, oczy chłopca widziały ten wspaniały kontrast między czarnym cieniem zimowego drzewa a jasną, białą, ślepą powierzchnią śniegu... Jego oczy, tęsknił czasem do tych zdziwień rzeczywistego widzenia. Kiedyś, marząc o czymś bardziej doskonałym, znalazł sobie inną wizję, diamentowe oczy. Wyrafinowany @hud osobiście przezeń napisany, tworzył bez-kontrastowe płótna nowych drzew-światów.. Lubił tak siedzieć, przed starym oknem, prawdopodobnie równie starym jak on sam, leniwie obserwując maleńkie cząstki kurzu pogodnie żeglujące sobie tu i tam. Wtedy, pozwalając na chaotyczne wyczyny celowników @huda, próbujących uporządkować chaos złocistych odbić kropeczek brudu, starał się przypomnieć sobie tego małego zdziwionego chłopca. Chciał, aby to było prawdziwe, takie jak dawniej, jak szczypnięcie mrozu w policzek, jak zapach gorącej papy pokrywającej dach, nie pokryte niczym innym niż nim. Czas... Bo potem, stał się zbyt żywy, aby być prawdziwym, wysiłkiem zmierzającym do zdobycia wymarzonego obrazu siebie. Śmieszne, przeżyć życie całe, by w końcu dojść do konkluzji, iż to, co się szukało, miało się już, posiadało, czuło i wiedziało, lecz zagubiło gdzieś. I okrutne, bo to co zostało, to niekończąca się pogoń za wrażeniami, zapachami i smakami własnego zapomnianego "ja". Oto codzienna inwokacja do marzeń. Kochaj.
"Kochaj?" - powtórzył w myśli zrozpaczony pan Melbourne. Czuł, iż nie ma znaczenia, czy to tylko ułamek innego słowa, czy też to, co tak bardzo chciał odczytać. Oto podarunek pożegnalny od Portisa - słowo - "Kochaj". Pan Melbourne musiał przetrzeć załzawione oczy. Kochaj? Kochaj. ...mój przyjacielu.
Athamis:
(...)Przyszedł mężczyzna nią pachnący. Niby przyjaciel, choć były, choć tylko cień uśmiechu między nami. Bo ja pamiętam i nigdy chyba nie wybaczę. Przyszedł i pachniał nią. Wspomnienia... lecz siłą zatrzymane. Przyszedł mężczyzna nią pachnący. Jej pocałunki na jego skórze. Jej ślina na jego ustach. Zapach jej włosów na jego skórze. Jej wilgoć z miejsca czarów na jego genitaliach. Przyszedł mężczyzna nią pachnący. Co może zrobić delikatność? Właśnie, może to moja wyobraźnia, lecz najwyraźniej przyszedł mężczyzna nią pachnący. Ich wspólnymi dniami, śmiechem, cudowną możliwością zajrzenia w oczy, burzą włosów gdzieś w mignięciu między drzwiami, a resztą świata, wnętrzem dłoni, być może zmęczeniem... Wszystkim tym pachniała moja wyobraźnia, brak mi siły, aby zupełnie ją zabić i udusić, aby inny ból zagłuszył ten ból. Przyszedł mężczyzna nią pachnący. Subtelnie, brutalnie, pięknie. Co można poczuć wtedy? Krótki czas da się rozciągnąć na wieczność, dobrą i złą, a ja myślałem już, iż zapomniałem jak ona pachnie, dopóki nie przyszedł mężczyzna nią pachnący.
Zatem Athamis nie zaspokoił swojej tęsknoty nigdy. Przyjacielu... pan Melbourne po raz trzeci głośno wypowiedział te słowa. Nie zabiło go echo, nie utopił się w łzach. Słowa te nie przestraszyły go, lecz przeciwnie, dodały otuchy. Pan Melbourne czuł, iż jest coś winien swoim przyjaciołom. Mój przyjacielu - powtórzył głośniej - tęsknota nie jest odwrotnością zaspokojenia, jak zaspokojenie nie jest odwrotnością tęsknoty. Rozróżnienie między celem, a środkami do niego jest... Pan Melbourne przerwał. Athamis nie potrzebował pocieszenia, czy wyjaśnienia. Pan Melbourne zapomniał, iż stare maszyny były czasownikami, były bogami wedle słów św. Tomasza. I zrozumiał coś jeszcze, ostatnie słowa od Athamisa dla niego. Krótki czas da się rozciągnąć na wieczność... Dobrze mój przyjacielu.
Pan Melbourne popatrzył po raz ostatni na swoje maszyny, teraz martwe tak naprawdę. Nieforemne kadłuby, puste xCRT i lata spędzone na czytaniu ich słów. Wieczność da się ująć w chwili, prawda Athamisie? Pan Melbourne czuł się pusty. Jego emocje gdzieś wyparowały. Świat stracił jedyny sens, dzięki któremu pan Melbourne trzymał się przy życiu. Ku słońcu. Kochaj. Krótki czas da się rozciągnąć na wieczność. Pan Melbourne odwrócił się i ruszył w kierunku windy. Zamierzał wjechać na górę i poszukać... słońca, miłości i czasu. Nie miał siły na śmiech z własnej głupoty, nie miał siły na strach, nie miał siły na wiarę w siebie, lecz tym bardziej, nie miał siły na niewiarę...
Pan Melbourne patrzył przez okno na wstający nowy świt. Łzy zmyły kurz z jego osoby. Niebo nabierało barw, a pan Melbourne nabierał słów. Był zmęczony. Był bardzo smutny, a jednocześnie czuł jak coś w nim rośnie, jak napełnia się czymś nowym. Pan Melbourne nie uciekał wzrokiem od wschodzącego dnia. Nie zmrużył oczu od pierwszych promieni słońca. Stał i patrzał. A potem poszedł spać.
Wstał bardzo późno. Nie sprawdził notatek w swoim komputerze służbowym. Wysłał za to do kierownictwa podanie o zwolnienie z pracy. Rozejrzał się po swoim pokoiku. Nie poznawał go, był mu już obcy, więc po prostu wyszedł. Drzwi zostawił otwarte. Pan Melbourne udał się na poszukiwania pisaka. Przeszukał pomieszczenia biurowe, aż w końcu znalazł odpowiedni. Ustawił go na największą szerokość kreski, kolor biały oraz rodzaj materiału - bardzo chropowaty. Tak uzbrojony ruszył w kierunku wyjścia z muzeum. Kiedy znalazł się przy drzwiach wyjściowych, został zagadnięty przez system strażniczy.
- Dobry wieczór panie Melbourne - zagaiły uprzejmie drzwi.
- Dobry wieczór - odpowiedział równie uprzejmie pan Melbourne.
- Dokąd się pan wybiera, - zapytały drzwi - czyżby na spacer? Faktem jest, iż noc jest wyjątkowo piękna dziś.
Tym razem pan Melbourne nie odczuwał zwykłej niepewności, która towarzyszyła mu przy kontaktach z nowoczesnymi komputerami.
- Owszem, wieczór jest dziś śliczny - odparł z uśmiechem pan Melbourne - lecz moim zamiarem jest napisanie swojego tekstu na placu przed muzeum tym oto pisakiem. Pan Melbourne pokazał drzwiom swój pisak.
- Hm - zamyśliły się drzwi - to niecodzienne muszę przyznać... Jeżeli można się pana spytać, panie Melbourne - jaki ma pan w tym cel?
- Otóż dziś, w dzisiejszą noc odchodzę z muzeum - wyjaśnił pan Melbourne - rezygnuje z pracy. Moi przyjaciele odeszli, więc i ja nie mam tutaj czego szukać. Chciałbym tylko napisać coś...
- Coś na pożegnanie? - domyśliły się drzwi.
- Tak... można tak powiedzieć - odparł pan Melbourne, sam do końca nie pewny, jak właściwie można by to nazwać.
- Zatem proszę - drzwi otworzyły się z cichym poszumem - bardzo miło mi się z panem pracowało. Życzę powodzenia w dalszym życiu.
- Dziękuje. I Tobie życzę tego samego - powiedział pan Melbourne i wyszedł z budynku.
Drzwi nie odpowiedziały. Kiedy pan Melbourne wyszedł na mały placyk przez frontem muzeum, dookoła rozbłysły światła. Pan Melbourne pomachał ręką budynkowi w podziękowaniu. Następnie przyklęknął i zaczął pisać swoją opowieść.
Pan Melbourne:
Było sobie raz szare Niebo. Wcale nie zwyczajnie, takie które spotykasz każdego nudnego poranka. O nie, owe Niebo było wyjątkowe - uśmiechało się na szaro, radośnie. Powiesz może, uśmiech - no dobrze, ale to takie pospolite, każdy to umie. Otóż nie, nie każdy. Kiedy kot się do Ciebie uśmiecha, musi być niezwykły. Kiedy drzewa śmieją się szeroko, jesteś wśród magicznych stworzeń. Zatem, w przypadku szarego uśmiechu szarego Nieba, zaszło coś niesamowitego. Ono Cię lubi. Pomyśl, Niebo, które ogląda tyle twarzy, sytuacji, wydarzeń, tysiące odłamków migoczącego życia, radość, smutek, miłość, śmierć, cień i blask - a jednak - wybrało Ciebie. Jest szalone? - pytasz w popłochu. Niebo z emocjami... Niebo chcące, niebo pragnące...? Rusz wyobraźnią, wyobraź sobie jak ono żyje. Noc, wszyscy śpią. Ono brodzi w chłodzie ciemnego światła. Czasem, księżyc ocienia jego spacery. Chciałoby porozmawiać, czy chociaż mrugnąć figlarnie. Lecz wszyscy śpią, lub gorzej, nie patrzą na nie, mają swoje światła jasnych żarówek, blask monitorów, sine promienie hallotronowych lamp ulicznych. Kto patrzy w Niebo? Czasem tylko w gwiazdy... Niebo jest w nocy samotne. Mijają chwile. Ciepła miękkość poranka lekką zielenią zaczyna skubać skraj Nieba. A ono cieszy się. Krząta. Zgarnia chmury w kąt, abyś, kiedy zechcesz popatrzeć na kolory Wschodu, miał przyjemny widok. Zagląda do Twojego okna. Śpisz...? Śpisz, nawet kiedy nie kładłeś się jeszcze po bezsennej nocy. Czyta zmęczenie z Twoich oczu, bielmo nieczułości na wstającą właśnie świeżość. Lekko zniecierpliwione czochra puchate, śmietankowo-różowe chmury. Nagle, słońce decyduje się krzyknąć, zaskoczone Niebo mruży oczy. Nic nie widzi przez moment. Świat wykorzystuje tę chwilkę, by wstać, cały. Miliony źrenic zimno taksujących powietrze - widzą zamknięte jego powieki - sądzą, jest OK, kolejny szary dzień i nikt na nich nie patrzy, nikt ich nie chcę. Nieprawda, zapominają o Niebie, ono tylko na chwilę oślepło... Zaraz odrzuca błonkę ślepoty, niestety, wraz z chlorem zimnej wody płuczącej senność, spłynęły chęci szukania czegoś poza czteroma ścianami zwykłego życia. Południe, popołudnie. Ruch, czasem bezruch. Z zimna, z lepkości spoconego gorąca, z wilgoci deszczu, męczy szelest martwych jesiennych liści spokojne płonących na mokrej ziemi. Zawsze aktywność skierowana pod nogi, czas jako gumka szara myszka ma zamazać problemy których jeszcze nie ma, a już są, a czemu się mnożą? Myli się powszechnie myszki z królikami. Niebo jest za wysoko, nierozumnie tonuje swoje odcienie w przepiękne pasaże przejść - biały - centrum żaru, żółty, dumnie znoszący obecność króla - jasny błękit - zbyt jeszcze gorący by być poważnym - niebieski - spryskujący spokojnym dialektem rozmownych lodowców - blado różowy - bawiący się ciężkimi, słodkimi chmurami - pomarańczowy - z rozmachem obejmujący wierzchołki drzew, dachy domów, durne kominy - po początki szarego, ciemnego granatu - on przyszedł na pogrzeb, nuci zadumą. Policz kolory, poznasz mnie. Licz. Ale nie, nikt nie chce. Niebo płacze więc zdarzeniami, krzyczy wiatrem, szarpie wąskimi, zimnymi obłokami. Patrzą wtedy na nie, mówią, deszcz, burza, zachmurzenie, wiatr. Jest gorzej, patrzą, mówią, interesują się, lecz nie nim, nie Niebem. Zastyga w spokoju, kiedy łza ma okazje zatrzymać się na jego twarzy, zachodzi słońce. Nikt tego nie musi widzieć. Płomyczek szuka pryzmatu, cząsteczka wody o 120 stopniowym koncie między atomami tlenu i wodoru rozchyla nogi, jest mokra, kocha się z nim. Orgazm zabiera ślady ścieżki łez, słońce zachodzi. Niebo długo jeszcze sentymentalnie żegna niespodziewanego, codziennego, milczącego kochanka o jasnym dotyku, złotym oddechu. Barwy są dla niego, nie dla Ciebie, nie dla was, a mimo to wszyscy patrzycie na uśmiechy zachodów, nie są dla was, nie są dla Ciebie, są prywatne. Kiedy jest ciemno, gwiazdy lubią kuć wspomnieniami. Zawsze zazdrosne, dalekie, przeszłe. Noc. I Czas... Nie lubią rozmawiać z sobą. Chociaż czasami bardzo pragną. Czas... Rozumiesz więc, co znaczy uśmiech dla Nieba?
Pan Melbourne podniósł się z klęczek. Bardzo bolały go kolana. Popatrzył na swój tekst. Jaskrawe światło lamp otaczających plac zacierało niektóre jego fragmenty. Lecz pan Melbourne znał wszystkie słowa na pamięć. Była w nich cząstka jego trzech przyjaciół, cząstka jego, oraz... to, co będzie jutro. Pan Melbourne odwrócił się w stronę miasta. Chwilkę podumał, nie czuł strachu, nic nie czuł, po czym powoli ruszył przed siebie. Za jego plecami gmach muzeum tonął w ciszy. Komputer powoli wygasił światła lamp przy placyku. Zanim nastał mrok, można było zauważyć delikatny błysk soczewek kamer. Tekst pana Melbourne bardzo spodobał się systemowi strażniczemu muzeum. Chciał mu o to powiedzieć, lecz sylwetka pana Melbourne wtopiła się już w ciemność nocy. System tęsknie popatrzył w rozgwieżdżone niebo... Bo nagle tak bardzo zapragnął porozmawiać sobie z gwiazdami...
|
|