Magazyn ESENSJA nr 2 (XIV)
luty 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Esensja
  Krótko o...

        "Legalna blondynka" (Legally Blonde), "Kod dostępu" (Swordfish), "Nikomu ani słowa" (Don't Say a Word), "Pocałunek smoka" (Kiss of the Dragon), "Zoolander", "D'Artagnan" (The Musketeer)

Zawartość ekstraktu: 70%
'Legalna blondynka' (Legally Blonde)
'Legalna blondynka' (Legally Blonde)
Artur Długosz     Pozostać sobą

Zastanawiają mnie pełne uprzedzenia opinie na temat "Legalnej blondynki" wypowiadane przez tych, którzy filmu jeszcze nie widzieli, jakby sam już tytuł, skądinąd całkiem trafny, źle filmowi wróżył. A jest to ni mniej ni więcej, tylko kolejna opowieść o sukcesie, jaki tym razem, stał się udziałem chyba najbardziej dyskryminowanej części społeczeństwa w naszych czasach - blondynki. Rzecz dzieje się oczywiście w Stanach Zjednoczonych, gdzie wiadomo, że zadziwiające losy ludzi w taki czy inny sposób pokrzywdzonych potrafią im krzywdy wynagrodzić, prowadząc krętą drogą, aż na szczyty władzy, bogactwa czy popularności. Taki to już kraj, w którym każdy ma swoje piętnaście minut.

Elle Woods to stereotypowa kalifornijska blondynka z krwi i kości. Słodka, rozbrajająco naiwna i ufna, czerpiąca radość z każdej drobnej przyjemności życia, uwielbiana przez koleżanki, rozpieszczana przez bogatych rodziców. Cóż złego może spotkać w życiu taką osobę, rozsiewającą wokół dobrą energię? Otóż coś może - chłopak, który postanawia zostawić Elle argumentując, że tam, gdzie się wybiera i planuje dotrzeć w życiu, jest miejsce tylko dla poważniej podchodzącej do życia dziewczyny. Uwierzcie mi, że to bardzo grzeczne podsumowanie tego, co nasza biedna Elle wysłuchała od niego podczas kolacji, na którą jechała z przekonaniem, że właśnie oto zostanie poproszona o rękę. Powód rozstania - jej chłopak planuje studiować prawo na Harvardzie. Ale Elle nie poddaje się. Postanawia również dostać się na tę uczelnię i udowodnić swojemu byłemu już chłopakowi, że jest dla niego odpowiednią partnerką.

Tak oto zawiązuje się akcja. W sumie nic wielkiego, ale też niczego takiego po filmie nie oczekiwałem. Liczyłem na udaną komedię i pod tym względem się nie zawiodłem. W przesłodzony i nierealny nastrój opowieści doskonale wprowadza już początkowa scena filmu, i jeśli ktoś nie poczuł się nią zdegustowany, prawdopodobnie dalej będzie się dobrze bawić. Film obfituje w dobrze zaplanowane, zabawne sceny. Śmiejemy się tu głównie z rozbrajającej prostolinijności Elle, ale w krzywym zwierciadle dopatrzeć się tu można także komentarzy pod adresem innych stereotypów, a lekkość z jaką reżyserowi udało się poprowadzić opowieść zasługuje na uznanie. Starcie dwóch tak odmiennych światów, jak stereotypowy światopogląd blondynki i snobistyczne środowisko Harvardu kończy się rzecz jasna bezprecedensową wygraną tej pierwszej strony; i to wygraną pod każdym względem - zawodowym, studenckim, koleżeńskim i sercowym, a Elle cały czas pozostaje sobą - blondynką. I gdyby już na siłę doszukiwać jakiegoś przesłania w tej zdecydowanie udanej komedii, to siedzi ono właśnie w tym fakcie.



"Legalna blondynka" (Legally Blonde)
USA 2001
Reżyseria: Robert Luketic
Scenariusz: Maren McCullah Lutz, Kristen Smith na podstawie książki Amandy Brown
Obsada: Reese Witherspoone, Mathew Davis, Luke Wilson, Selma Blair




Zawartość ekstraktu: 60%
'Kod dostępu' (Swordfish)
'Kod dostępu' (Swordfish)
Artur Długosz     Pieskie zakończenie

Otwierająca scena zapowiada film co najmniej oryginalny. Doskonały monolog w wykonaniu Travolty to parę minut naprawdę dobrej zabawy. Kiedy zaraz później okazuje się, że twórcy filmu postanowili opowiedzieć go przy zastosowaniu tak wyrafinowanej metody jaką jest retrospekcja, moje zaciekawienie jeszcze wzrosło. Podziw wzbudziła efektownie nakręcona scena pierwszej eksplozji, poniekąd nawiązująca do początkowej sceny z "Matrixa", z Trinity rozprawiającą się z policjantami. Do gustu przypadła mi też od razu oprawa muzyczna. W sumie, pomyślałem sobie po paru minutach seansu, najwyższa pora, żeby coś spieprzyć. No i wykrakałem. Dalej jest już bez niespodzianek.

"Kod dostępu" to historia cybernetycznego włamania do sejfu, gdzie zapomniane leżą grube miliony dolarów. Operacją kieruje Gabriel Shear (Travolta) wynajmujący przy pomocy atrakcyjnej Ginger (Berry) spalonego hackera Stanleya Jobsona (Jackman), który po włamaniu do sieci FBI ma zakaz zbliżania się do komputerów. Przynętą mają być dla niego duże pieniądze za wykonanie roboty, które pozwolą mu odzyskać na drodze prawnej tytuł do opieki nad ukochaną córką. Jobson podejmuje się zadania, ale już w trakcie jego wykonywania, okazuje się, że cała akcja to coś więcej niż włamanie do komputerowych systemów zabezpieczenia kont banku.

Odnoszę wrażenie, że na którymś etapie szlifowania scenariusza zabrakło jego autorowi zwyczajnej twórczej weny, bo film traci swój fabularny rozmach gdzieś po trzydziestu minutach i potem już bazuje głównie na skrajnościach i bardzo przewidywalnych zagraniach. Coś jakby autorzy dali sobie spokój z ciężką pracą umysłową owocującą ciekawymi koncepcjami fabularnymi, cieszącymi intelekt widza, a skoncentrowali się na wizualnej części filmu, tworząc wprawdzie widowisko całkiem niezłe, ale niestety pozbawione wciągającej akcji. Do końca filmu coś tam wciąż przyciąga wzrok widza na ekranie, ale to już tylko oprawa widowiska, efektowne ujęcia, kaskaderskie wyczyny, eksplozje. Wszystko kończy się zaś jakoś miałko, bez zakoczenia. Oczywiśćie koncówkę zaplanowano zapewne z zamiarem zaskoczenia, ale podano ją niestety nieudolnie.



"Kod dostępu" (Swordfish)
USA 2001
Reżyseria: Dominic Sena
Scenariusz: Skip Woods
Obsada: John Travolta, Hugh Jackman, Halle Berry, Don Cheadle, Sam Shepard




Zawartość ekstraktu: 40%
'Nikomu ani słowa' (Don't Say a Word)
'Nikomu ani słowa' (Don't Say a Word)
Eryk Remiezowicz     Schemat psychoanalizy

Raczej przeciętny thriller psychoanalityczny. Zdarzył się raz napad na bank, który po latach owocuje niespodziewanymi konsekwencjami. Jedną z nich jest konieczność zaangażowania Michaela Douglasa, który jako genialny psychoanalityk Nathan R. Conrad musi wydobywać tajemnice z zakompleksionej nastolatki (w tej roli Brittany Murphy). Tak to się wszystko zaczyna, i jest to początek w dobrym stylu. Szybkie tempo i ciekawe filmowanie dają widzowi fascynujący kwadrans. A potem napięcie opada równie szybko jak polski PKB i z ekranu zaczyna wiać nudą i sztampą.

Film poprzedzony był dość agresywną kampanią reklamową, w której sugerowano tajemniczość i intensywne zagłębianie się w ludzką psychikę. Możecie o tym zapomnieć drodzy czytelnicy, nic takiego na ekranie nie zostanie pokazane. Spotkania Douglasa, teoretycznie wytrawnego znawcy ludzkiego psyche z młodą dziewczyną, na której schorzeniu wyłamało sobie zęby kilkunastu terapeutów powinny być elektryzującym krótkim spięciem dwojga niezwykłych umysłów, a są mdłe niczym ten sam grysik, spożywany szesnasty raz z rzędu. Nie ma tu nowości, zaskoczenia tyle co nic, cały czas te same chwyty, dzięki którym większość ludzi sądzi, że bycie psychologiem jest rzeczą łatwą i dostępną dla każdego. Mam wrażenie, że w Hollywood powstał schemat psychoanalizy w wersji filmowej, i wszyscy twórcy niewolniczo trzymają się zawartych w nim wytycznych. Dorzucono jeszcze młodą ambitną panią detektyw z feministycznymi zapędami, ale dzięki niej widać jedynie, jak płytko i pośpiesznie naszkicowano charaktery występujących w filmie postaci. To jest chyba dobry opis "Nikomu ani słowa" - pośpiech gdzie nie trzeba, i dłużyzny w najmniej po temu sposobnych miejscach. Dzięki temu widz nie może zawiesić swojej niewiary i wciągnąć się w akcję, co pozwoliłoby mu zapomnieć o dwóch hiperbzdetach, na których oparta jest fabuła filmu.

Ale dość już tego kopania - przejdźmy do pozytywów. Sean Bean jest w aktorskiej formie, i jako jedyny potrafi przyzwoicie zagrać swoją postać. Niewiele ustępuje mu Skye McCole Bartniak, grająca córkę Michaela Douglasa (skąd te Hamerykany wydobywają te genialne aktorskie dzieci?). Famke Janssen aktorsko jest jaka jest (zresztą, co takiego miałaby grać?), ale urodą nadal olśniewa. Trzyma się więc ten film zwyczajowego bezmyślnego poziomu konfekcyjnego, który pozwala zapełniać programy kin i kieszenie producentów. Nie polecam, chyba, że ktoś ma nadmiar gotówki i wolnego czasu.



"Nikomu ani słowa" (Don't Say a Word)
USA 2001
Reżyseria: Gary Fleder
Scenariusz: Andrew Klevan, Anthony Pechkam
Obsada: Michael Douglas, Sean Benn, Brittany Murphy, Famke Janssen, Skye McCole Bartniak




Zawartość ekstraktu: 40%
'Pocałunek smoka' (Kiss of the Dragon)
'Pocałunek smoka' (Kiss of the Dragon)
Artur Długosz     Gorzkie rozczarowanie

To jak bardzo mylące potrafią być zwiastuny wie chyba każdy. Równie mylące są, jak się okazuje, materiały dystrybutora dotyczące rozpowszechnianego filmu, ale czy w tym przypadku domagać się można było większej rzetelności? Zapoznawszy się z "Pocałunkiem smoka", któremu Luc Besson nadał "...charakterystyczny dla siebie ton czarnego humoru, lekkiej autoironii i mistrzowskiego mieszania gatunków..." (http://www.monolith.pl/pocalunek/pocalunek.html) odniosłem wrażenie, że autor tych słów primo nie zna twórczości Bessona, secundo - omawiany film zna zapewne tylko ze zwiastuna. "Pocałunek smoka" to owszem, całkiem udany film akcji, ale bardzo daleko mu do "Leona Zawodowca", czy "Nikity", na dodatek zupełnie nie jest mu po drodze do poetyki filmów Bruce'a Lee, na które też ów autor się powołuje. W sumie najbliższe są mu przygody superagenta Jego Królewskiej Mości, niejakiego Bonda. Sztampowe fabularnie, efektowne wizualnie i kaskadersko, płaskie psychologicznie.

Piszę o tym wszystkim, bo ja naprawdę zwykłem oczekiwać po filmach, w których maczał palce Besson, czegoś co najmniej ciekawego; po prostu rozpieścił mnie jako scenarzysta/reżyser/producent. W główną postać filmu, chińskiego supergliniarza Liu Jian, wcielił się dobrze sprawdzający się w bijatykach Jet Li, od którego z kolei spodziewałem się występu na poziomie "Romeo musi umrzeć". A na dokładkę złego glinę odgrywał sam Tcheky Karyo, którego wizerunek z "Dobermanna" mocno zapadł mi w pamięć. Że nie wspomnę o Bridget Fondzie, w roli neurotycznej prostytutki. Prosta operacja arytmetyczna wykazała, że oto trafić się może dobry film akcji, bez porywającej głębi przekazu, ale zabawny, szybki, przewrotny, dobrze zmontowany. Nic z tego.

Chiński superglina przylatuje do Paryża, gdzie ma asystować podczas aresztowania chińskiego bossa narkotykowego. Tu okazuje się jednak, że kierujący sprawą z ramienia paryskiej policji inspektor Richard (to wspomniany wyżej zły glina) ma inne plany. Miast przykładnie wsadzić do aresztu zabawiającego się właśnie z prostytutkami gościa od narkotyków, postanawia miejsce aresztowania zmienić w rzeźnię, a na koniec oskarżyć o to naszego dobrego, chińskiego glinę... I tak to się wszystko zaczyna. Oczywiście sposób zawiązania akcji jeszcze o niczym nie świadczy. Zdarzało mi się chwalić filmy rozpoczynane znacznie gorzej, ale "Pocałunek smoka" do takich nie należy - równie słabo poprowadzony w dalszej części rozczarowuje dosłownie co scena. Problem tkwi chyba już w samym scenariuszu, który owszem, zawiera kilka obiecujących elementów, ale jest ich stanowczo za mało na dobry film akcji. Nawet po uwzględnieniu (co by tu nie mówić) dobrej obsady. W sumie przeciętne filmidło.



"Pocałunek smoka" (Kiss of the Dragon)
USA/Francja 2001
Reżyseria: Chris Nahon
Scenariusz: Luc Besson, Robert Mark Kamen/Jet Li (w zależności od źródła)
Obsada: Jet Li, Tcheky Karyo, Bridget Fonda




Zawartość ekstraktu: 30%
'Zoolander'
'Zoolander'
Michał Chaciński     Nieporozumienie

Słaby głupawy film, w odróżnieniu od dobrych głupawych filmów, które oczywiście czasami się zdarzają. Szkoda, bo materiał z jednej strony pozwalał na nakręcenie filmu w stylu Austina Powersa (pierwsza część to dla mnie właśnie przykład dobrego głupawego filmu), a z drugiej strony aż prosił się o ostrzejszą satyrę. W końcu światek męskich modeli wygląda z zewnątrz na świetny temat do żartów. Niestety, znowu okazało się, że Ben Stiller jako reżyser po prostu nie ma odpowiedniego wyczucia komedii. W filmie aż roi się od scen, w których po dobrym wprowadzeniu nie ma żadnej puenty, roi się też niestety od takich, którym brakuje nawet dobrego wprowadzenia. W rezultacie "Zoolander", zamiast śmieszyć, momentami żenuje.

Mimo wszystko da się tutaj wyłuskać kilka drobiazgów, dzięki którym film nie jest zupełnie stracony. Przede wszystkim Owen Wilson jako supermodel Hansel kolejny raz prezentuje kapitalny talent komediowy. W razie zatrzaśnięcia się w kinie od wewnątrz, bez szans ucieczki z seansu, warto też przyjrzeć się świetnie wykonanej robocie kostiumologów - prawie w każdej scenie pojawiają się kostiumowe gagi dużo lepsze od tego, co scenarzyści spłodzili w warstwie fabularnej. Na otarcie łez jest też kilka "wejść" znanych twarzy - David Bowie, Lenny Kravitz, parodiujący sam siebie David Duchovny itp. Jak na półtorej godziny w kinie to stanowczo za mało, ale nawet na wideo zalecałbym podchodzenie do tego tytułu z dużą ostrożnością.



"Zoolander"
USA 2001
Reżyseria: Ben Stiller
Scenariusz: Ben Stiller, Drake Sather, John Hamburg
Obsada: Ben Stiller, Owen Wilson, Christine Taylor, Jerry Stiller, Will Ferrell




Zawartość ekstraktu: 10%
'D'Artagnan' (The Musketeer)
'D'Artagnan' (The Musketeer)
Artur Długosz     Koszmar zimowego wieczoru

Wybrałem się na "D'Artagnana" dla Tima Rotha, aktora przeze mnie cenionego i lubianego. Jeszcze zanim pojawił się on na ekranie (a ma to scena zaraz na początku filmu), miałem ochotę najnormalniej w świecie wyjść z kina. Skutecznie powstrzymywany przez towarzyszkę mej niedoli wytrwałem jednak do końca seansu, a złość na twórców filmu nie przeszła mi do tej chwili. Eufemizmem byłoby powiedzenie, że bawiłem się podczas filmu niezbyt dobrze, a nieuczciwością wobec samego siebie usiłowanie w dyplomatyczny sposób wyjaśnienia tego faktu. Dość więc będzie, jeśli powiem, że film to ze wszech miar zły, istny koszmar, jakiego stałem się udziałem pewnego zimowego wieczoru, skądinąd z własnej woli. Złe jest w tym filmie wszystko; wypaczenie historii i postaci stworzonych przez Dumasa, choć to ponoć zwie się adaptacją - wyjątkowo udziwnioną, niesmaczną, wprawiającą w zażenowanie i osłupienie; wyjątkowo nieudana reżyserska robota - twórcy sitcomów potrafią bardziej mnie wciągnąć w fabułę; żałośnie wręcz sztampowa gra aktorska, bądź co bądź gwiazdorskiej części obsady, że nie wspomnę już odtwórcy głównej roli, przekonywującego jak worek ziemniaków; mizerność scen walk, według zapowiedzi porywających i nowatorskich, a w rzeczywistośći sprawiających wrażenie nieudolnie wyrenderowanych sekwencji z komputerowych gier.

Film to zły do tego stopnia, że łamiąc swą regułę niekomentowania rzeczy słabych, w ogóle coś na jego temat napisałem. Howgh!



"D'Artagnan" (The Musketeer)
Niemcy/USA 2001
Reżyseria: Peter Hyams
Scenariusz: Gene Quintano
Obsada: Justin Chambers, Stephen Rea, Tim Roth, Catherine Deneuve, Mena Suvari

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

45
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.