Magazyn ESENSJA nr 2 (XIV)
luty 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Michał Chaciński
  Deja vu

        "Mulholland Drive"

Zawartość ekstraktu: 70%
Plakat filmu
Plakat filmu
David Lynch nakręcił najbardziej enigmatyczny film od czasu swojego pełnometrażowego debiutu. Widać jednak, że wyszło to bardziej przypadkiem, niż z zamierzenia, przez co nowy film reżysera niestety nie wywołał na mnie tego wrażenia, jakie wcześniej zawsze towarzyszyło premierom jego nowych obrazów.

Historia powstania "Mulholland Drive" jest zapewne wszystkim znana, ale powtórzmy ją w skrócie dla niedoinformowanych - stacja filmowa ABC, pamiętając gigantyczny sukces sprzed dziesięciu lat (pierwsza seria "Twin Peaks"), zamówiła u Lyncha serial sensacyjno-kryminalny. Lynch zrealizował dwugodzinnego pilota tego serialu i rezultaty wpędziły menedżerów stacji w popłoch. ABC wycofało się z projektu. Lynch próbował przez kilka miesięcy sprzedać materiał i pomysł na serial innym stacjom, ale nie znalazł chętnych. Zrezygnowany zabrał się do realizacji "Prostej historii". W międzyczasie francuski Canal Plus zaproponował reżyserowi przerobienie pilota na pełnometrażowy film, gwarantując finansowanie i dystrybucję. Lynch nie wiedział jak materiał przerobić, ale, jak dziś twierdzi, po początkowych napadach paniki, nagle koncepcja przerobienia dwugodzinnego wstępu do telewizyjnego serialu na dwu-i-półgodzinny film kinowy przyszła mu do głowy w całości - w ciągu pół godziny reżyser wymyślił wszystko, co było mu potrzebne do zakończenia realizacji projektu. Wynajęci aktorzy nie należeli do tych najbardziej rozrywanych, zatem dokręcenie nowego materiału nie wymagało wiele zachodu - o ile wiem, jedynym poważniejszym problemem było przekonanie głównych aktorek do scen "rozbieranych". Film trafił do Cannes, gdzie zdobył nagrodę za reżyserię, następnie trafił do kin na całym świecie, gdzie finansowo radzi sobie niezbyt dobrze, ale zbiera znakomite recenzje krytyków. Przy okazji komentowania dziwnej drogi "Mulholland Drive" na ekrany kin David Lynch lubi powtarzać, że "pewne projekty po prostu szukają swojej ostatecznej formy i Mulholland Drive zabrało to trochę więcej czasu niż innym pomysłom". Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie szereg zasadniczych problemów filmu, które najwyraźniej wynikają właśnie z tego dziwnego procesu rodzenia się w bólach.

David Lynch presents: Midget Jones's Diary
David Lynch presents: Midget Jones's Diary
Przede wszystkim, "Mulholland Drive" na ekranie kinowym zdradza swoje telewizyjne korzenie. Być może gdybym nie znał historii filmu nie byłoby to dla mnie tak oczywiste. Niestety znałem ją już przed seansem, toteż w czasie projekcji niezwykle mocno rzucały mi się w oczy irytujące szczegóły realizacyjne i fabularne. W pierwszej części filmu wielokrotnie pojawiają się dość niefortunnie skadrowane ujęcia - poucinane głowy, jakoś niezręcznie ściśnięte kompozycje itp. [Uwaga, zaraz będzie nudno. Wszystkim, którzy nie cierpią filmowych technikaliów proponuję przejść od razu do ostatniego zdania akapitu] Mogę się tylko domyślać, że te właśnie ujęcia powstały na potrzeby pilota i skadrowane zostały dla potrzeb ekranu telewizyjnego, ktorego proporcje są, jak wiadomo, bliższe kwadratu (proporcja szerokości do wysokości telewizyjnego obrazu wynosi 1,33:1), niż prostokąta jakim jest kinowy ekran. Film Lyncha prezentowany jest w proporcjach obrazu 1,85:1, co najwyraźniej wymusiło na reżyserze dodatkowe przycinanie obrazu w pionie (maskowanie metodą tzw. soft matte). Gdyby całość filmu wyglądała tak niezręcznie, zrzuciłbym to na karb złego kadrowania obrazu w kinie (zdarza się to w naszych kinach niezwykle często), ale te dziwnie przycięte ujęcia pojawiają się tylko w pierwszej części i tylko co pewien czas - stąd mój wniosek o obróbce "na siłę" materiału nakręconego wcześniej dla telewizji. Cała druga połowa filmu wygląda bardzo dobrze i podejrzewam, że właśnie ta część została nakręcona już z myślą o prezentacji panoramicznej (sam Lynch na ten temat milczy). To oczywiście drobiazg techniczny, który zapewne dla znakomitej większości widzów nie będzie miał znaczenia, niemniej dla mnie był mocno irytujący. Lynch zawsze mocno dbał o wizualną stronę swoich filmów, a "Mulholland Drive", przez to dziwne rozchwianie techniczne, sprawia wrażenie... filmu skleconego z kawałków, czyli w zasadzie dokładnie zdradza swoją historię powstania.

Burzliwą historię filmu jeszcze bardziej od drobiazgów realizacyjnych zdradzają drobiazgi fabularne. Jak przystało na początek serialu, Lynch wprowadza mnóstwo postaci, które swoimi wątkami miały zapełniać czas każdego z odcinków. Zapewne nie dowiemy się nigdy jak łączyłyby się między sobą wątki poszczególnych osób (sam Lynch twierdzi, że tego nie wie, bo scenariusze kolejnych odcinków planował pisać na bieżąco, podobnie jak w przypadku "Twin Peaks"), jednak w obecnej wersji filmu niektóre z nich nie łączą się ze sobą w sposób, który uznałbym za choćby umiarkowanie zadowalający. W jednej wczesnej scenie na ekranie pojawiają się postacie detektywów, których kamera prezentuje na tyle długo, że spodziewałem się ujrzeć ich w jakiejś zasadniczej roli w filmie (jednego z nich gra Robert Forster, wymieniony w początkowych napisach jako jedna z głównych postaci filmu). Nic z tego - nie pojawiają się już nigdy więcej. W kilku pojedynczych scenach pojawia się dziwna postać, najwyraźniej pociągająca za sznurki w filmowym świecie (w tej roli Michael Anderson, pamiętny Little Man From Another Place z "Twin Peaks") - nie dowiemy się jednak nigdy kim jest, dlaczego robi to, co robi i tak naprawdę jaką w ogóle odgrywa rolę w filmie i całym filmowym świecie. Dużą część ekranowego czasu zabiera historia młodego reżysera, który wpada w tarapaty. W rzeczywistości jednak trudno nawet nazwać jego wątek "historią" - to ciąg sekwencji, z których nie wynika nic poważniejszego, a które sprawiają wrażenie powolnego wprowadzenia do jakiejś większej opowieści... ta jednak nigdy nie nadchodzi. Połączenie jej z głównym wątkiem dwóch kobiet (raptem bodaj w dwóch scenach) wydawało mi się sztuczne i zrealizowane "na siłę". Jakby Lynch nie miał pomysłu na nadanie tej postaci większego ciężaru, ale jednocześnie miał już tyle gotowego materiału, że żal było mu z niego zupełnie zrezygnować. Słabo umotywowanych scen jest zresztą w filmie dużo więcej. W tym wszystkim jedynie wątek obu kobiet sprawia na ekranie wrażenie koncepcji dobrze przemyślanej i nieprzypadkowej. Przyglądając się po seansie temu scenariuszowemu mętlikowi miałem ochotę sparafrazować wypowiedź jednego ze wspomnianych detektywów z początku filmu: Could be something's missing, maybe (Brakuje chyba czegoś, czy jak?).

Skomplikowany obraz? Chleb z masłem. Następny film Lyncha prezentować będzie obraz odbity w szesnastu lustrach, wyświetlany do góry nogami, całość zagrana będzie przez cygańskie karły w strojach ze Star Treka, do muzyki Ich Troje.
Skomplikowany obraz? Chleb z masłem. Następny film Lyncha prezentować będzie obraz odbity w szesnastu lustrach, wyświetlany do góry nogami, całość zagrana będzie przez cygańskie karły w strojach ze Star Treka, do muzyki Ich Troje.
Powiedzmy jednak, że całe to scenariuszowe zamieszanie nie jest jeszcze wielkim problemem. W końcu nie pierwszy raz Lynch padł ofiarą zdarzeń, które spowodowały, że zanim jego kolejny film trafił na ekrany, pogubił po drodze mnóstwo materiału i zaliczył szereg dziur fabularnych (patrz historia realizacji i końcowe wersje "Diuny", czy "Ogniu krocz ze mną"). Znacznie bardziej zaskoczyło mnie in minus to, że oglądając "Mulholland Drive" nie miałem u Lyncha wrażenia świeżości materiału. Pierwszy raz nie zobaczyłem u niego nic nowego. Mamy tu kolejny raz motyw doppelgangera, obecny u Lyncha od ponad 10 lat (telewizyjne i kinowe "Twin Peaks", "Zaginiona autostrada"). Mamy motyw tajemniczych demiurgów sterujących światem zza kulis ("Człowiek słoń", "Twin Peaks", "Zaginiona autostrada"), motyw ludzi z władzą, terroryzujących filmowe postacie ("Blue Velvet", "Zaginiona autostrada"), motyw utraty pamięci i tożsamości ("Twin Peaks", "Zaginiona autostrada") i motyw posłańców z innego świata ("Głowa do wycierania, "Twin Peaks" i "Zaginiona autostrada"). Nawet zewnętrzne atrybuty tego kontaktu z przedstawicielami innego wymiaru zostały tu powielone prosto z "Twin Peaks" - w "Mulholland Drive" pierwszemu pojawieniu się kowboja towarzyszą zwarcia elektryczne (w "Twin Peaks" elektryczność jest jedną z sugerowanych metod przemieszczania się "duchów" z równoległego świata). Prawie nie ma tutaj scen, które nie kojarzyłyby się z którymś z poprzednich filmów reżysera. Lynch już wcześniej rozwijał w kolejnych filmach te same motywy, jednak za każdym razem dodawał coś nowego do swojego świata. Tymczasem w "Mulholland Drive" nie prezentuje nam kolejnego nieznanego zakamarka Lynchlandu - w najlepszym razie oprowadza po miejscach, które już znaliśmy. Sam reżyser lubi rozciągać analogię między filmem a kompozycjami muzycznymi (np. "Lost Highway" nazywa pół-serio psychogeniczną fugą), jeśli zatem skorzystać z tej analogii, można powiedzieć, że "Mulholland Drive" nie jest nową kompozycja, a raczej nowym remiksem znanych utworów. Chciałbym wierzyć, że reżyser dokładnie takie zamierzenie miał od początku, ale coś jednak podpowiada mi, że to po prostu wynik okoliczności realizacji. Ze skrojonego już raz materiału nie da się po prostu uszyć dowolnego stroju.

Ale dość narzekania, pora na pochwały. Po pierwsze, mimo że film wykorzystuje same tylko znane lynchowskie składniki, trzeba jednak podkreślić, że to składniki wysokiej próby. Na czas seansu zanurzamy się znowu w ten enigmatyczny, pociągający, perwersyjny, niebezpieczny lynchowski świat, w którym żadna kwestia nie jest ani prosta, ani łatwa do zrozumienia. Czegokolwiek nie powiemy o końcowym wyniku w kontekście wcześniejszych dokonań reżysera, jest to jednak kino działające na poziomie niedostępnym dla większości amerykańskich twórców.

Lynch wprowadził na planie obowiązkowe szczepienia. Na zdjęciu dwie aktorki szczepione głowami.
Lynch wprowadził na planie obowiązkowe szczepienia. Na zdjęciu dwie aktorki szczepione głowami.
Po drugie, Lynch należy do wąskiego grona filmowców o absolutnie fenomenalnym wyczuciu reżyserii i w "Mulholland Drive" czuć to na każdym kroku. Każda scena przyciąga uwagę, każda sytuacja ciekawi przynajmniej przez okres trwania seansu, każdy gest zdaje się skrywać jakieś znaczenie. Z tego powodu zawsze warto Lyncha oglądać i "Mulholland Drive" w żadnym wypadku nie jest jakimś przykrym wyjątkiem od tej reguły.

Po trzecie, film jest fantastycznie zagrany - Lynch kolejny raz zdołał znaleźć zupełnie nowe dla mnie postacie, które świetnie wywiązały się z aktorskich zadań. Największe wrażenie zrobiła na mnie chyba Naomi Watts, która miała okazję zaprezentować bardzo dużą amplitudę emocji. W tym kontekście bardzo żałuję, że nie będziemy mieli możliwości śledzić losów tych bohaterów przez dłuższy czas w serialu telewizyjnym.

I wreszcie po czwarte - ostatni akt filmu, rozpoczynający się od wizyty bohaterek w teatrze, wydaje mi się jednym najodważniejszych kawałków amerykańskiego kina ostatnich kilkunastu miesięcy. Nieprzerwany ciąg surrealistycznych skojarzeń prosto z lynchowskiej podświadomości. O ile cała wcześniejsza część filmu zdawała się zapraszać mnie do doszukiwania się ukrytych znaczeń, o tyle cały trzeci akt przekonał mnie, że w ostatecznym kształcie "Mulholland Drive" nie jest filmem, który chciałbym jakoś jednoznacznie zinterpretować. To film, który należy doświadczyć i przeżyć emocjonalnie, bez obciążania głowy psychoanalitycznym gadaniem i freudowskimi wykładniami. Lynch stawia nas w sytuacji swoich bohaterek, które zauważają wprawdzie w swoim świecie powiązania między jego elementami, ale nie rozumieją ich znaczenia, zawsze pozostając kilka kroków w tyle za rozwojem sytuacji. W tym przypadku wyjątkowo rozumiem podejście Lyncha, który odmawia odpowiedzi na pytania o interpretację filmu. Nazwanie tu czegokolwiek słowami mogłoby pozbawić film tajemnicy. Dlatego w tym tekście nie poświęcam ani zdania próbie interpretacji "Mulholland Drive".

Zatem pomimo wszystkich problemów oceniam film jednak dość wysoko, choć trudno mi nawet powiedzieć, dla kogo w rzeczywistości Lynch nakręcił "Mulholland Drive". Wielbiciele reżysera (zaliczam się do pierwszego rzędu) widzieli to wszystko już wcześniej i w większości zapewne ocenią nowy obraz poniżej najlepszych dokonań reżysera. Widzowie niezbyt dobrze zaznajomieni z Lynchlandem znajdą tu zapewne dużo świeżego i zaskakującego kina, ale... nie będą w stanie odczytać i zrozumieć wszystkich pozafabularnych sygnałów, których w filmie jest przecież cała masa, a które wymagają znajomości lynchowskiej mitologii. Okazało się, że w wersji Lyncha Mulholland Drive jest ślepą uliczką. Szkoda, że zamiast tego filmu nie dostaliśmy serialu.



"Mulholland Drive"
Francja/USA 2001
Scenariusz i reżyseria: David Lynch
Muzyka: Angelo Badalamenti
Obsada: Naomi Watts, Laura Harring, Justin Theroux i inni
Czas: 145 minut

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

43
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.