Magazyn ESENSJA nr 2 (XIV)
luty 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Esensja
  Kinowe porażki i sukcesy 2001

        O filmach na polskich ekranach w minionym roku rozmawiają Michał Chaciński, Artur Długosz, Jarosław Loretz, Eryk Remiezowicz, Konrad Wągrowski i Grzegorz Wiśniewski.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Rozmiary kolczyków w Hollywood powoli przekraczają granice zdrowego rozsądku... [Kadr z filmu 'Moulin Rouge']
Michał Chaciński: Rok temu w tekście podsumowującym sytuację w polskich kinach w 2000 roku napisaliśmy w Esensji, że to był dziwacznie rozbity rok - kino poważniejsze dało nam wtedy serię najlepszych tytułów od długich lat, a kino komercyjne odwrotnie - mnóstwo nieudanych filmów. Mam wrażenie, że w tym roku niestety sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. W kinie ambitniejszym pojawiło się wprawdzie kilka bardzo dobrych pozycji, ale moim zdaniem w skali globalnej to był jednak dla niego w najlepszym razie średni rok. Za to kino rozrywkowe, wakacyjne, czy jakkolwiek to nazwać, zawiodło w tym roku na całej linii. Nie pamiętam od długich lat, żeby na ekranie w ciągu kilku miesięcy pojawiła się taka seria fatalnych filmów - od "Mumia powraca", przez "Pearl Harbor", do "Tomb Raidera". W kinach to były chyba najgorsze wakacje, jakie pamiętam.

Eryk Remiezowicz: Dla mnie jest to dowód na malejący brak wyobraźni i pomysłowości filmowców. Drugi dowód to pojawienie się czegoś, co nazwałbym kinem "pseudohistorycznym". Reprezentowany jest ów trend przez dwa filmy - "Obłędny rycerz" i "Moulin Rouge". Robiąc taki film, wyrywa się z dawnych epok elementy działające najbardziej na wyobraźnię i łączy z dzisiejszą mentalnością i muzyką. Powstały koktajl zapewne przyprawia historyków o palpitację, ale mnie osobiście jak najbardziej odpowiada.

MCh: Mnie to też nie przeszkadza i, szczerze mówiąc, nie sądzę, że ktoś traktuje to aż tak poważnie. Nad dokładnością wizji, czy zgodnością historyczna można się zastanawiać przy filmach, które faktycznie próbują jakoś realistycznie naśladować historyczne okresy (jak, powiedzmy "Gladiator", czy "Pearl Harbor"), ale w obu wspomnianych przez Ciebie filmach te wszystkie anachronizmy były po prostu integralną częścią wizji twórców. W "Moulin Rouge" zresztą dało to moim zdaniem fenomenalne efekty, których chyba jednak nie dałoby się osiągnąć przy faktycznym kankanie i z muzyką z końca XIX wieku.

Konrad Wągrowski: Ja jestem jednak rokiem bardzo rozczarowany. O ile większość fatalnych filmów starałem się ominąć wielkim łukiem, to ogólny poziom tych dobrych też nie rzucał na kolana. Dochodziło do tego, że bywały takie tygodnie, w których, choć chciałem wybrać się do kina, do żadnego z tytułów nie byłem na tyle przekonany, żeby ryzykować wydanie pieniędzy. Nie obejrzeliśmy chyba żadnego filmu, o którym moglibyśmy bez wahania powiedzieć, że wejdzie do historii kina (poza może "Moulin Rouge" Luhrmanna) - a sądzę, że patrząc choćby na lata poprzednie możemy to przyznać "Szeregowcowi Ryanowi" czy "Matrix". Ale także niewiele było filmów było takich, o których bez wahania możemy powiedzieć, że były po prostu dobre.

MCh: Aż tak bardzo jednak bym nie przesadzał. Pierwsza polowa roku - ta w której trafiają do nas najlepsze filmy zza oceanu, walczące o Oscary i szereg innych nagród, była jednak przyzwoita. Ale o tym za moment, przy omówieniu filmów ambitniejszych.

KW: Wracając do tytułów mających zapewnić rozrywkę - nie rozczarowałem się "Dziennikiem Bridget Jones", choć jednak nie dorównuje ten tytuł "Czterem weselom i pogrzebowi" czy "Notting Hill". Poza tym w rozrywce bardzo, bardzo słabo. Nie ma ani dobrych obrazów przygodowych, a i proste komedie, które w ostatnich mocno trzymały poziom ("Zakazany owoc", "Depresja gangstera", "Jak ugryźć 10 milionów", "Poznaj mojego tatę") w tym roku niezbyt dopisały. Kino przygodowe - "Pearl Harbor" to rozdział osobny, nie mogę dodać niczego do tego co wraz z Gregiem Wiśniewskim napisaliście w swych recenzjach - spółka Bruckheimer-Bay (ja się bawiłem świetnie na "Armageddonie", "Con-Air", a zwłaszcza "Twierdzy") zapomniała jakie filmy robić powinna. Jednoznacznie negatywne oceny "Tomb Raidera" odstraszyły mnie skutecznie od tego obrazu. Nic w 2001 nie obejrzeliśmy na miarę zeszłorocznego "Gladiatora", który jako obraz rozrywkowy sprawdzał się moim zdaniem znakomicie.

Artur Długosz: Wspomniałeś "Bridget Jones", którego pierwowzoru literackiego nie czytałem, ale film był dla mnie jednym z największym rozczarowań. Nie żebym się po tym tytule czegoś wielkiego spodziewał, ale ponoć miał to być film śmieszny i zabawny, niekiedy absurdalny; w każdym bądź razie miał się plasować gdzieś nad poziomem zero. Niestety osobiście wpasował mi się gdzieś dużo niżej, a nieprzyjemne wrażenie po jego obejrzeniu na tyle długo mnie prześladowało, że przez pewien czas referowałem do tego filmu jako jednostki symbolizującej zły film, po prostu zły. Nawet całkiem dobra obsada aktorska niczego nie uratowała, bo ten film jest przede wszystkim opowiedziany niewłaściwym filmowym językiem. Z drugiej strony miażdżące oceny "Tomb Raidera" wydają się być przesadzone.

MCh: A ja zgodzę się z Konradem, że w wysokobudżetowym kinie rozrywkowym nie pojawiło się w tym roku naprawdę nic, co warto byłoby zapisać z podkreśleniem. Jeśli najlepszą komedią roku jest film animowany, a relatywnie najlepszym filmem "akcji" zostaje w najlepszym razie przyzwoity "Park Jurajski 3", to o kinie "popularnym" świadczy to fatalnie.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
A tam, uważasz, jest taki dziwny kraj, w którym faceci nie noszą sukienek. [Kadr z filmu 'Przyczajony tygrys, ukryty smok']
Grzegorz Wiśniewski: Mnie akurat trudno chyba będzie sformułować jakąś w miarę obiektywną diagnozę. Mam wrażenie, że w zeszłym roku doznałem przesytu kliszą fabularną, stępiała moja filmowa ciekawość. Wiele filmów, na które wcześniej czekałem, w momencie premiery nie zdołało mnie przyciągnąć do kina - paradoksalnie dlatego może nie oceniam roku 2001 aż tak krytycznie. Przyznaję, że przemysł filmowy radził sobie kiepsko, jednak nie jestem w stanie przytoczyć na poparcie tej tezy żadnych globalnych argumentów. Po wstępnych recenzjach zasłyszanych z miarodajnych źródeł odpuściłem sobie zarówno "AI" jak i "Planetę małp", a rok podsumowuję mając w miarę świeżo w pamięci "Shreka", "Billy'ego Elliota" czy "Przyczajonego Tygrysa...". Oceniałbym sytuację gorzej, ale udało mi się ominąć wszystkie rafy. Stąd mój skromny - i raczej niezaangażowany - optymizm.

AD: "AI" faktycznie należało sobie odpuścić, przekonałem się o tym na sali kinowej, troszkę za późno. W ogóle twórcy, po których należało się czegoś znośnego spodziewać a wręcz wymagać tego od nich, zawiedli na całej linii, "Sztuczna inteligencja" jest tego świetna egzemplifikacją. Za to wymieniony "Przyczajony tygrys, ukryty smok" ... hmm.., to było naprawdę nowe przeżycie. Zresztą, co tu dużo, mówić, ja lubię poetyke filmów wschodu.

Jarosław Loretz: Ja też, dlatego w pamięci zachowam wspaniałe, przypomniane ostatnio w telewizji "Chińskie duchy", a nie "Przyczajonego tygrysa...", który jak dla mnie jest dziwacznym melanżem kultury wschodniej i zachodniej (tej ostatniej odczuwalnej głównie w sposobie realizacji filmu), która nie zaowocowała czymś naprawdę wybitnym. Z jednym jednak się zgodzę - na tle pulpy, jaką proponowali w kinach dystrybutorzy, film wypadł całkiem nieźle. Zwłaszcza, że film, na który czekałem, czyli "Planeta małp", okazał się fatalnym nieporozumieniem. Reżyser, którego nazwisko do tej pory gwarantowało rozrywkę na dość wysokim, stale utrzymywanym poziomie, nagle zaserwował film bardzo zły. Jedyne, co w nim nie kulało, to scenografia oraz muzyka. Reszta - przykro mi to mówić - do kosza. Jedyny wniosek, jaki stąd wypływa - Burton nigdy nie powinien był się wikłać w filmy sf. Podobnie jak Reitman. Jego "Ewolucja" nie dość, że była durna, to jeszcze nie była wcale tak zabawna, jak się zapowiadała.

I przy okazji wspomnę może jeszcze o jednym filmie, który został pominięty, a chyba niesłusznie. Mam na myśli obraz "Stary, gdzie moja bryka?". Komedia bardzo lekka, miejscami głupkowata, zasługiwała na uwagę, choć przeszła jakoś tak bez większego echa. A w sumie szkoda.

KW: Ja unikam jak ognia w kinie dwóch tematów - filmów o emerytowanych amerykańskich bejsbolistach i tzw. "komedii młodzieżowych". :-) Dlatego tez, dodatkowo zniechęcony przez zwiastun, z tego filmu zrezygnowałem. Natomiast uważam, że ów melanż kultury wschodniej i zachodniej jest akurat zaletą "Tygrysa i smoka". To pierwszy film, który kulturę chińska przedstawia w wersji akceptowalnej dla zachodniego widza.

Michał Chaciński:
1. Podróż Felicji (Felicia's Journey), reż. Atom Egoyan
2. Sexy Beast, reż. Jonatham Glazer
3. Moulin Rouge, reż. Baz Luhrmann
4. Fucking Amal / Tylko razem (Tilsammans), reż. Lucas Moodysson
5. Traffic, reż. Steven Soderbergh
6. Niezniszczalny (Unbreakable), reż. M. Night Shyamalan
7. Cudowni chłopcy (Wonder Boys), reż. Curtis Hanson
8. Amelia (Le Fabuleux destin d'Amélie Poulain), reż. Jean-Pierre Jeunet
9. Memento, reż. Christopher Nolan
10. Przyczajony tygrys, ukryty smok (Crouching Tiger, Hidden Dragon), reż. Ang Lee

FANTASTYKA NIE TAK FANTASTYCZNA

MCh: Pewnym plusem jest to, że kino SF weszło jakby na nieco wyższy poziom, ale to też związane było raczej z faktem, że niżej niż w 2000 roku chyba nie dałoby się upaść. Dublet "Misja na Marsa" + "Czerwona planeta" mógł wykończyć każdego fana fantastyki. W tym roku w sumie nadal nie pojawił się żaden film SF, który uznałbym za zupełnie udany, ale jednak było trochę lepiej. Moim zdaniem, ani Spielberg ze "Sztuczną inteligencją" ani Tim Burton z "Planetą małp" nie spełnili nadziei fanów SF, ale przynajmniej dało się te filmy oglądać.

AD: Krótki komentarz pod adres "Sztucznej inteligencji", przed którym nie mogę się powstrzymać.. To byłby całkiem niezły film, gdyby powstał, kiedy miał powstać. A tak okazało się, że wszystkie wykorzystane w filmie wątki zostały wyeksploatowane do granic możliwości w ciągu ostatnich 20 lat i w sumie jest to film o niczym. Strasznie się wynudziłem, film zdecydowanie jest za długi i nie wprowadza niczego nowego w rejony, po których się porusza, nawet źdźbła oryginalności. I naprawdę nie ma wytłumaczenia dla mnie osobiście jego produkcja w takiej postaci, w jakiej go widziałem. Spielbergowi zabrakło chyba dystansu do tematu sprzed grubo ponad kilkudziesięciu lat.

GW: W sumie należałoby ochrzcić 2001 rokiem porażki epiki. Widowiska o rozlegle zaplanowanej fabule i szeroko poprowadzonym tle bogatym w wydarzenia, albo nie pojawiły się w ogóle, albo w formie zdumiewająco skundlonej (vide "Pearl Harbor"). A przecież porządne kultowe sf, o którym dyskutuje się w 20 lat po premierze, musi opierać się na porządnej epickiej historii. Widać jednak w stajniach wytwórni filmowych ludzie do niedawna twórczy, masowo zapadają na chorobę szalonych scenarzystów. Nie trzeba było ich tam tak tłoczyć i karmić byle czym...

ER: Mam wrażenie, że twórcy filmów sf uznali, że czas wielkich spektakli, gdzie liczył się głównie obraz, już minął i trzeba zacząć dawać fantastom do myślenia. Niestety, nie jest to dla nich naturalne i stąd dziwadła takie, jak końcówka "AI", względnie "Planety Małp" oraz straszliwie nadęta filozofia Gai w "Final Fantasy" Jeżeli ten trend utrzyma się, to możemy dostać bardzo ciekawą drugą część "Gwiezdnych Wojen". Nie mówię, że dobrą - ciekawą, bo Lucas zapewne postara się nadać filmowi tzw. "głębię", i pewnie zastosuje do tego najprostszy z manewrów - Zło wygra.

MCh: Akurat w tym przypadku wydaje mi się, że to nie kwestia zakończenia wielkich spektakli, tylko widoczny od pewnego czasu koniec ery fascynowania się tym, co mogą w filmie zrobić komputery. Dzisiaj wiadomo już, że można zrobić po prostu wszystko, wiec widza nie ściągną do kina same efekty specjalne. Na szczęście zresztą, bo ten okres kręcenia idiotycznych historyjek za straszne pieniądze, tylko dla pokazania możliwości renderingowych kolejnej generacji Silicon Graphics, był dla mnie jednym ze smutniejszych zjawisk w kinie w ostatnich dekadach. Teraz znowu trzeba się wysilić i pokazać jakąś historię, w której efekty mają swoje miejsce, ale wcale nie muszą być pierwszoplanowe. Natomiast niewątpliwie szkoda, że w ciągu tych ostatnich 12 miesięcy nie udało się nam zobaczyć na ekranie żadnego filmu, który, obok tych komputerowych wodotrysków, oferowałby naprawdę wciągającą, spójną fabułę. Mam nadzieje, że w najbliższym roku będzie inaczej - podobno "Władca pierścieni" jest właśnie takim filmem, ultra "skomputeryzowanym", ale świetnie opowiedzianym.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
A to akurat ładne zdjęcie jest, więc nie ma co dopisywać pod nim głupot. [Kadr z filmu 'Amelia']
JL: Jesteś idealistą, Michale, jeśli sądzisz, że twórcy filmowi przekroczyli jakąś magiczną barierę nasycenia kinematografii efektami specjalnymi. Coś mi się zdaje, że może faktycznie chwilowo nie będzie kolejnych prób robienia filmów wyłącznie na komputerze (mówię o filmach typu "Final Fantasy"), ale nie wierzę, by w budżetach nowych filmów sf stawki za scenariusz zaczęły zauważalnie rosnąć. Spece od FX na pewno znajdą sobie coś do roboty. Na przykład zajmą się takim dopracowaniem efektów, żeby nie można było stwierdzić, czy, przykładowo, obecne w filmie zwierzę jest prawdziwe, czy może wygenerowane przez komputer. Bo ta sprawa wciąż kuleje - Draco z "Ostatniego smoka" nie wygniatał na polu trawy swoimi stopami, Jar-Jar Binks dziwnie się ruszał, a postaci z "Final Fantasy" zdawały się być pozbawione wagi. Natomiast co do wabika, który ściąga widza na seans, to pozwolę sobie cynicznie zauważyć, że nie ma absolutnie żadnego znaczenia, czy w filmie jest dużo sensu, czy mało. Tego nie widać w reklamówkach, a właśnie reklamówki pracują na dobre entree filmu. Recenzenci, czy znajomi potencjalnego widza mogą się wypowiadać o filmie dopiero po jego obejrzeniu, a wtedy częstokroć jest już za późno na jakąkolwiek większą "akcję ostrzegawczą" (oczywiście nie dotyczy to rasowych kinomanów, którzy regularnie przeglądają prasę branżową i na parę miesięcy przed polską premierą dokładnie już wiedzą, co w trawie piszczy ; ).

AD: Jeśli chodzi o "Final Fantasy" to wydaje mi się, że ta produkcja zrealizowała poniekąd zamierzenia Lucasa o maksymalnej cyfrowości jego sagi. Wiadomo już, że druga i trzecia część "Gwiezdnych wojen" raczej już żadnego rekordu pod względem zastosowania technik komputerowych nie pobiją, co podcina jedną z gałęzi, nie wiem, czy nie najważniejszą, jaką wydaje się kierować dziś Lucas. Owszem, fabularnie "Final Fantasy" jest mierne, ale cieszy oko na swój nowy sposób, czego nie można było powiedzieć o "Mrocznym widmie".

MCh: Nie, w przypadku tej nowej części "Gwiezdnych wojen" jednej rzeczy Lucasowi odmówić się na pewno nie da - to będzie pierwszy tak bardzo prestiżowy film, zrealizowany stuprocentowo bez udziału celuloidu. Niezależnie od tego jaki sam film okaże się jakościowo, bez wątpienia przejdzie do historii filmowych technikaliów jako jeden z kluczowych kroków tej tzw. cyfrowej rewolucji. Przed Lucasem nikt działający w tej skali (budżet rzędu stu milionów dolarów) nie potrafił się na to odważyć, ale i po prostu nie mógł, bo poza Lucasem niewielu ludzi ma taką siłę przebicia. Ale to oczywiście uwaga na marginesie.

KW: Ja nie chce zapeszać - zbyt wielkie nadzieje wiązałem ostatnio z kinem sf i za bardzo się ostatnio rozczarowałem... Gdyby nie "Matrix" i "12 małp", lata 90-te byłyby dla sf filmowego stracone. A początek 3 tysiąclecia jest tak żenujący, że wstyd. Czy filmowcy nie mogli się bardziej postarać w roku o pięknym historycznym numerze 2001?

MCh: Nie mów nic więcej, bo zrobi mi się smutno. Najbardziej wizjonerskim filmem SF, jaki widziałem w kinie w 2001 roku była 30-letnia wizja tegoż roku autorstwa Kubricka. Jakoś po wyjściu z kina pomyślałem sobie, że przez tych 30 lat strasznie skarlała nam wyobraźnia twórców ekranowej fantastyki.

ER: Właśnie. Czego brakuje filmowcom? Czemu nie potrafią stworzyć oryginalnego i interesującego obrazu sf? Rozumiem, że produkcje wysokobudżetowe są sztampą, nikt nie zaryzykuje dużych pieniędzy na nowatorstwo, ale dlaczego brak młodych, tanich i goniących za niezwykłym? Czy też są, ale nie mamy do nich dostępu? Należałoby rozważyć, czy młodzi reżyserzy nie powinni być ganiani do książek (nie tylko sf), na których kształciliby swoją wyobraźnię i zdolność tworzenia wizji, którą warto by przenieść na ekran.

KW: A może chodzi nie o nich tylko o widzów, którzy wolą oglądać kolejne efektowne hałaśliwe superprodukcje w stylu "Dnia niepodległości", czy "Godzili", zamiast produkcji pobudzających intelektualnie?

MCh: A może po prostu o jedno i o drugie. Łatwiej jest dać widzom coś masowego, sprawdzonego i wzorowanego na tuzinie innych produkcji, niż zaryzykować z czymś nowym, odkrywczym. Z drugiej strony tych, którzy potrafią zaproponować "nowe", też przecież nie liczy się w dziesiątkach. Mowiąc banalnie, talent jest rzadki. Ale jednak zdarzają się co pewien czas tacy Wachowscy, czy Aronofsky.

JL: Ja się obawiam innej rzeczy. Tacy Wachowscy czy Aronofsky to odludki, które usiłują wbić się w przemysł filmowy. Ich jedyną szansą jest albo zrealizowanie filmu wybitnego, albo zrobienie wokół filmu dużego szumu (vide "Blair Witch Project"). Reszta - to znaczy wszyscy z szeroko pojętego przemysłu filmowego - ambicję mają tam, gdzie słońce nigdy nie zagląda. Bo mogą sobie na to pozwolić. Bo mają świetnych speców od marketingu, i wiedzą, że nawet jeśli zrobią koszmarną szmirę, to wystarczy wywalić dwa razy więcej, trzy razy więcej kasy na reklamę, dzięki czemu skusi się tyle jeleni, że koszta poniesione na zrobienie filmu zwrócą się z nawiązką. To widać choćby na przykładzie "A.I.", czy "Pearl Harbor". Film jest teraz zwykłym towarem, który podlega mechanizmom rynkowym. Nie chodzi w nim o jakikolwiek sens, a o to, jak dużo ludzi uda się nabić w butelkę i wyrwać im pieniądze. To bardzo przykra konstatacja.

Konrad Wągrowski:
1. Memento, reż. Christopher Nolan
2. Cudowni chłopcy (Wonder Boys), reż. Curtis Hanson
3. Amelia (Le Fabuleux Destin d'Amélie Poulain), reż. Jean-Pierre Jeunet
4. Moulin Rouge, reż. Baz Luhrmann
5. Przyczajony tygrys, ukryty smok (Crouching Tiger, Hidden Dragon), reż. Ang Lee
6. Billy Elliott, reż. Stephen Daldry
7. Shrek, reż. Andrew Adamson, Vicky Jenson
8. Traffic, reż. Steven Soderbergh
9. Bracie, gdzie jesteś? (O'Brother Where Art Thou?), reż. Joel Coen
10. Niezniszczalny (Unbreakable), reż. M. Night Shyamalan

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

38
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.