Michał Chaciński |
[WP] : Peter Jackson: wariat ze skrzydłami |
Biorąc pod uwagę niezwykłą popularność i artystyczny sukces pierwszej części nowej ekranizacji "Władcy pierścieni", uznaliśmy w Esensji, że to dobra okazja do przybliżenia czytelnikom sylwetki twórcy tego filmu, Petera Jacksona. Dotychczasowe dokonania Jacksona w kinie, jakkolwiek bardzo ciekawe, były w większości ograniczone do wąskiego kręgu odbiorców i znane głównie wtajemniczonym fanom. Jako że w szeregach Esensji mamy długoletnich wielbicieli reżysera, postanowiliśmy zaprezentować dokładniejszy obraz jego "drogi do sławy", zamiast popularnych w filmowej prasie i niewiele mówiących krótkich notek biograficznych. Czytelników żądnych wiedzy na temat realizacji "Władcy pierścieni" uprzedzamy jednak, że poniższy tekst koncentruje się przede wszystkim na wcześniejszych dokonaniach reżysera. W poszukiwaniu szczegółów tej ostatniej produkcji odsyłamy po prostu do dostępnego w każdej księgarni, znakomitego oficjalnego przewodnika po filmie, autorstwa Briana Sibleya. |
 |
Peter Jackson kręci filmy od zawsze. W 1969 roku, gdy miał zaledwie 8 lat, jego rodzice kupili podstawowy model amatorskiej kamery na film 8-milimetrowy, nie wiedząc zapewne, że w ten sposób determinują właśnie przyszłość swojego dziecka (może warto mieć to na uwadze przy zaopatrywaniu swoich pociech w zabawki). 8-letni dzieciak odkrył w kamerze możliwość kreowania własnej rozrywki, zamiast nietwórczego pochłaniania produktów oferowanych przez telewizję.
Właśnie - "telewizja". Jako dziecko lat 60. Jackson załapał się już do grupy przyszłych filmowców wychowanych na tym medium. Nie zdążył wprawdzie dołączyć do pierwszej fali ważnych dziś twórców, którzy wskazują na telewizję jako na podstawowe źródło swoich inspiracji (George Lucas, Steven Spielberg itd.), ale może to i lepiej. O ile Lucas i Spielberg wielokrotnie zdradzali wpływy bardziej naiwnego kina klasy B z lat 50., o tyle Jackson czerpał również inspirację z programów, że tak powiem, nieco bardziej ryzykownych. Z jednej strony w dzieciństwie fascynowały go produkcje przygodowe, zwłaszcza te wykorzystujące animację poklatkową - wśród swoich absolutnie ulubionych filmów z młodości wymienia m.in. "King Konga" z 1933 roku, z efektami specjalnymi Willisa O'Briena (ten film odegra zresztą pewną rolę w przyszłej karierze reżyserskiej Jacksona). Wśród bardziej współczesnych produkcji reżyser wspomina m.in. o fascynacji kukiełkowym serialem "Thunderbirds". Jednym z jego największych idoli był również Ray Harryhausen, uczeń O'Briena i jeden z mistrzów animacji poklatkowej. Pod wpływem tych nazwisk i tytułów młody Jackson sam zaczął eksperymentować z tworzeniem modeli, makiet, masek itd.
Z drugiej strony pojawiły się inspiracje znacznie mniej konwencjonalne - telewizyjna sensacja przełomu lat 60. i 70. - seria "Latający cyrk Monty Pythona", horrory brytyjskiej wytwórni Hammer oraz filmy odkrywanego na nowo przez zachodnią telewizję Bustera Keatona z jego niesłychanie pomysłowymi, świetnie przemyślanymi, "matematycznymi" gagami. Keaton był również dla młodego Jacksona wzorem z jeszcze innego powodu - w swoim najlepszym okresie był w zasadzie filmowym samograjem, jako pomysłodawca, autor scenariusza, reżyser, główny aktor i współproducent własnych filmów.
W rezultacie tych zainteresowań Jackson jako nastolatek spędzał wolny czas realizując krótkometrażówki wzorowane na filmach swoich idoli. Kręcił z przyjaciółmi małe obrazki przygodowe, przygotowując do nich własne modele, samodzielnie realizując prymitywne animacje poklatkowe, scenografię, efekty specjalne itp. Wspominając dzisiaj ten okres reżyser dodaje półżartem, że bynajmniej nie zawsze były to ot, takie sobie, zwykłe rozrywkowe kawałki - Jackson potrafił z paroma kolegami przygotować w ogrodzie rodziców okopy, aby w weekend nakręcić w nich kilkuminutowy dramat wojenny.
 | Gustowna okładka brytyjskiego wydania wideo 'Złego smaku'. |
Fascynacja z dzieciństwa stopniowo przeradzała się w poważne postanowienie dotyczące przyszłości. W wieku 20 lat Jackson kupił kamerę 16-milimetrową i zaczął szukać możliwości nakręcenia niskobudżetowego, kilkunastominutowego obrazu, który mógłby wykorzystać w charakterze przepustki do świata filmu. Nie znalazł chętnych do udzielenia pomocy finansowej w realizacji takiego projektu, toteż postanowił wszystko zrobić sam - ostatecznie od ponad 10 lat i tak dokładnie w ten sposób podchodził do swojego hobby. W 1983 roku Jackson zaczął realizować to, co miało rozrosnąć się z planowanych kilkunastu minut do zwykłego długiego metrażu i stać się pierwszym znanym filmem reżysera - "Bad Taste", czyli "Zły smak". Pomysł jak najbardziej pasował do tytułu: małą mieścinę na odludziu zaczynają kolonizować przedstawiciele obcej cywilizacji, z którymi musi poradzić sobie (oczywiście w obrzydliwie krwawy sposób) specjalna rządowa ekipa oddelegowana do tych zadań. Do udziału w przedsięwzięciu Jackson namówił kilku kolegów, którzy zgodzili się poświęcić swoje weekendy, a do pojedynczych epizodów - nawet członków własnej rodziny. (W tygodniu reżyser pracował wówczas w redakcji lokalnej gazety, finansując film z otrzymywanej pensji.) Pracując po nocach nad kostiumami, dalszą częścią historii i efektami specjalnymi, a w weekend realizując zdjęcia, Jackson kręcił bardzo powoli. Do tego stopnia, że po kilkunastu miesiącach entuzjazm znajomych zaczął ustępować zmęczeniu i dokończenie projektu stanęło pod dużym znakiem zapytania. Jackson postanowił zweryfikować koncepcję filmu, zmienić nieco historię i postacie i sam "dograć" odpowiednie sceny. W rezultacie w filmie pojawiła się nieplanowana główna postać niezbyt rozgarniętego młodzieńca walczącego z przybyszami z kosmosu, brawurowo zagrana przez samego Jacksona. Blisko końca realizacji Jackson postanowił oficjalnie szukać dodatkowych funduszy i spotkał się z pierwszymi reakcjami na własną pracę. Po spotkaniu, na którym młody reżyser zaprezentował 75 minut gotowego materiału, Nowozelandzka Komisja Filmowa przyznała mu dofinansowanie na dokończenie filmu.
Opóźnienie i zmiany koncepcyjne w produkcji w końcowej fazie pracy dały Jacksonowi możliwość nawiązania do kilku ważnych wydarzeń filmowych z ówczesnego okresu. W połowie lat 80. w horrorze pojawiło się nagle paru młodych, utalentowanych reżyserów, którzy wprowadzili do gatunku powiew świeżości. Horror zdążył już wówczas zapętlić się w kolejnych wtórnych produkcjach dla nastolatków, dyskontujących sukces "Halloween" Johna Carpentera, gdy nagle w ciągu 2-3 lat na scenie pojawili się nowi, utalentowani twórcy z innym podejściem - znacznie lepiej wyszkoleni technicznie i charakteryzujący się znacznie bardziej drapieżnym poczuciem czarnego humoru. Najważniejszymi spośród nich byli Sam Raimi, Stuart Gordon wraz ze swoim producentem Brianem Yuzną oraz Dan O'Bannon (jedyny w tej grupie "weteran", który wprawdzie działał w branży już od dziesięciu lat, m.in. jako współpracownik Carpentera i autor scenariusza do "Obcego" Ridleya Scotta, ale dopiero w 1985 roku zdecydował się na debiut reżyserski). Jackson odnalazł w ich filmach model kina, jaki sam chciał realizować. Bodaj najbliższym sytuacji Jacksona był Sam Raimi - mniej więcej rówieśnik Nowozelandczyka - który w 1983 roku wraz z grupą przyjaciół nakręcił znakomity niskobudżetowy horror "Evil Dead" (polskich tłumaczeń tego tytułu było co najmniej pół tuzina) i wywołał nim sensację w branży. Raimi i Gordon wywarli na Jacksonie ogromne wrażenie odważnymi rozwiązaniami technicznymi, ale i bezkompromisowością poczucia humoru. Do dziś reżyser wymienia ich filmy wśród głównych inspiracji swoich wczesnych produkcji. W pierwszym filmie Jacksona zwłaszcza końcowa konfrontacja z obcymi wydaje się mocno podobna do pomysłów Raimiego.
"Zły smak" był ostatecznie gotowy dopiero w 1987 roku. Jackson był zadowolony z filmu, ale zdawał sobie sprawę z jego niszowości. Jak dziś twierdzi, spodziewał się, że film pozwoli mu zaprezentować branży filmowej swoje umiejętności, ale nie liczył na jakikolwiek sukces komercyjny - w końcu nakręcił po prostu tani film dla fanów horroru. Znajomi Jacksona uważali inaczej i to oni przekonali reżysera, aby podjął próbę dotarcia z filmem poza krąg nowozelandzkich wielbicieli gatunku gore (w uproszczeniu: najkrwawsza odmiana horroru). Ku zdziwieniu Jacksona film został włączony do programu jednego z przeglądów podczas festiwalu w Cannes w 1988 roku. Dalej wszystko potoczyło się już znacznie szybciej. Magia festiwalowej nazwy i dobre przyjęcie wśród mniej ortodoksyjnych krytyków przyczyniło się do szybkiego rozpowszechnienia informacji o filmie wśród dystrybutorów. Dodatkowo "Zły smak" uzyskał nagrodę jury i tytuł najlepszego obrazu z gatunku gore na dwóch festiwalach branżowych: 17 Festiwalu Filmów SF i Fantasy w Paryżu oraz na Festiwalu Filmów Fantastycznych w Rzymie. Ostatecznie trafił do dystrybucji w 25 krajach i obok mocnego "wejścia" do branży filmowej zupełnie niespodziewanie przyniósł Jacksonowi również pierwszy sukces kasowy.
Jak ogląda się "Zły smak" z dzisiejszej perspektywy? Bardzo dobrze. Film jest zabawny, porządnie nakręcony i jak na produkcję rodzoną w takich bólach zaskakująco dobrze "trzyma się kupy". Oczywiście gołym okiem widać w filmie minimalny budżet, ale nawet sama tylko obserwacja sposobów pokonania ograniczeń finansowych przez Jacksona dostarcza rozrywki w trakcie seansu. Zresztą w odróżnieniu od Davida Lyncha, którego debiutancka "Głowa do wycierania" przeszła podobnie ciężką drogę na ekran, Jackson nie ukrywa szczegółów technicznych swojego debiutu. Bez ogródek przyznaje się na przykład, że do zaprezentowania mózgu w kilku scenach filmu zrezygnował z imitacji i wykorzystał... prawdziwy mózg owcy, który nietrudno było mu zdobyć w wiejskiej okolicy. "Zły smak" od samego początku pokazał to, co w kinie Jacksona do dziś pozostaje jego mocną stroną: pomysłowość realizacyjną, umiejętność tworzenia zwartych fabuł i świetne wyczucie czarnego humoru, połączone zarazem z wyczuciem mniej agresywnego dowcipu.
 | Okładka wydania wideo 'Meet the Feebles' bynajmniej nie wprowadza przypadkowego widza w błąd. Reklamowe hasło z tego wydania wzięto z plakatów: 'Hell hath no fury, like a psycho hippo with a heavy machine gun' (W samym piekle nie znajdziesz nic gorszego niż hipopotam-psychopata z ciężkim karabinem maszynowym) |
Po sukcesie "Złego smaku" Jackson chciał zrealizować jedno ze swoich młodzieńczych marzeń - czarną komedię o zombie, z przyzwoitym budżetem i wiarygodnymi efektami specjalnymi. Napisał scenariusz wraz z dwójką przyjaciół, m.in. z Fran (Frances) Walsh, autorką scenariuszy telewizyjnych, która do dziś jest jego życiową partnerką. Gdy jednak okazało się, że w trakcie pisania opowieść zmienia się w prawdziwą orgię efektów specjalnych, Jackson zdał sobie sprawę, że fundusze, jakimi dysponuje, nie wystarczą na nakręcenie takiego filmu. Postanowił szybko zmienić plany i ponownie z dwójką znajomych napisał scenariusz filmu... kukiełkowego. Przez następnych kilkanaście miesięcy powstawało "Meet the Feebles", jeden z najbardziej oryginalnych filmów, jakie zna kino. "Meet the Feebles" opowiada historię kukiełkowego teatru, podobnego choćby do świetnie znanego Muppet Show, z tą różnicą, że po zejściu ze sceny muppety zachowują się dokładnie tak, jak mogliby się zachowywać ludzie w podobnej sytuacji. Jackson zresztą nazywa ten film "satyrą na ludzkie zachowanie". Film prezentuje więc całą galerię niesamowicie zabawnych postaci w typowych sytuacjach: zachłanny impresario (mors) zdradza główną gwiazdę programu (hipopotamicę), rozwiązły członek zespołu (królik) dowiaduje się, że "zapadł na śmiertelną chorobę płciową", miotacz noży (krokodyl) okazuje się zaćpanym weteranem wojny w Wietnamie kompletnie nie wytrzymującym napięcia związanego ze swoją profesją (fenomenalna sekwencja wojennych wspomnień), gdzieś w piwnicy cwaniaczek z ekipy technicznej (mętny szczurek) kręci z tancerkami filmy "dla dorosłych" itd. Część sytuacji w innym ujęciu wyglądałaby może mało oryginalnie, ale przeniesienie ich przez Jacksona do kukiełkowego teatrzyku zmienia całość w niezwykle śmieszne widowisko, pełne genialnych skeczy sytuacyjnych. Co również ciekawe - film ma znakomitą oprawę muzyczną. Wydarzenia zakulisowe przeplatane są z "oficjalnymi" występami muppetów (czy raczej feeblesów) na scenie i każda z prezentowanych piosenek brzmi naprawdę świetnie. Uważam "Meet the Feebles" za jedno z najlepszych dokonań w karierze Jacksona. Film jest oczywiście zupełnie wyjątkowy (również czysto "autorski" - Jackson wystąpił jako współscenarzysta, reżyser, operator kamery i twórca kukiełek), ale gdyby jednak spróbować poszukać jakiegoś ducha pokrewnego Jacksonowi, powiedziałbym, że kojarzy mi się on z tym samym anarchizmem i ostrym jak brzytwa satyrycznym zacięciem, które charakteryzowały Pythonów czy choćby Lindseya Andersona (oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji).
"Meet the Feebles" zasygnalizowało również kolejną charakterystyczną dla filmów Jacksona cechę: jego zamiłowanie do prezentowania na ekranie znanych sytuacji z nieoczekiwanymi modyfikacjami. W szeregu innych filmów reżyser potwierdzi, że punktem wyjścia jest dla niego często to, co na oko rozpoznawalne i ograne, jednak podczas tworzenia scenariusza sam (lub z Fran Walsh) modyfikuje utarte schematy w taki sposób, aby wydobyć z nich nowe możliwości komiczne czy dramatyczne. W tym sensie siła Jacksona jako scenarzysty i reżysera często nie polega na umiejętności wymyślenia materiału zupełnie oryginalnego, ale na zgrabnej modyfikacji tego, co zostało już pokazane przez innych.
 | Na amerykańskim rynku 'Martwica mózgu' nie mogła być wyświetlana pod oryginalnym tytułem 'Braindead', ponieważ prawa autorskie do tej nazwy posiadało inne studio. Film wyświetlao jako 'Dead Alive' i pod takim tytułem należy szukać amerykańskich wydań wideo. |
"Meet the Feebles" zostało docenione, podobnie jak "Zły smak". Jackson zdobył za ten film szereg nagród międzynarodowych (na festiwalach w Paryżu, Madrycie i Rzymie) i został nawet nagrodzony w kraju (nagroda za najlepszą scenografię w filmie nowozelandzkim). Mając na koncie dwa sukcesy frekwencyjne i przychylne opinie krytyków, reżyser miał wreszcie mniejsze problemy z zebraniem funduszy na realizację następnego filmu, który wśród wielbicieli czarnego humoru w wydaniu horroru uchodzi za jedno z najważniejszych dokonań ostatniej dekady - "Martwicy mózgu" ("Braindead"). Jackson dysponował tym razem bardzo przyzwoitym budżetem (ok. 2 mln dolarów, m.in. od prywatnych inwestorów z Japonii), który pozwalał na realizację efektów specjalnych, ale i całości produkcji na wysokim poziomie. W filmie znalazło się miejsce dla animacji poklatkowej, mnóstwa wyszukanych efektów charakteryzacyjnych, wielu masek czy ogromnej ilości protez. Nie ma nawet sensu streszczać tu samej historii - ten film trzeba po prostu zobaczyć osobiście. Warto jednak podkreślić, że znowu chodzi o wykorzystanie znanego, banalnego schematu, który został przez Jacksona-scenarzystę odwrócony: oglądamy opowieść o zombie, z tą różnicą, że o ile standardowo w opowieści tego typu bohater jest przez zombie ścigany i otaczany w jakimś opuszczonym domostwie, u Jacksona zadaniem bohatera jest niejako "opieka" i powstrzymanie zombie przed opuszczeniem domu. Film uchodzi dziś za jeden z najkrwawszych obrazów w historii horroru, trzeba jednak podkreślić, że podobnie jak w poprzednich dwóch filmach, tak i tutaj, przemoc Jacksona na każdym kroku podszyta jest najczarniejszym humorem. Owszem, film jest w mnóstwie scen obrzydliwy, chwilami wręcz krwawy nie do zniesienia, ale jest przy tym również niewiarygodnie zabawny. Takie jest zresztą ogólne podejście Jacksona do całego gatunku horroru. Oto jak sam ujął to w jednym z wywiadów: "Po prostu nie umiem traktować horrorów poważnie. Jeśli widz ma się udać w przejażdżkę po kinie gore, to chce wiedzieć, że jego przewodnik ma odpowiednio pokręcone poczucie humoru".
|
|
 |
|