Kalen przewrócił się na drugi bok. Nie mógł zasnąć. Znowu. Nie pozwalały mu na to odgłosy, które dochodziły z zakątka, gdzie mieli swoje małżeńskie łoże państwo T'ai. Terrorystce najwidoczniej to nie przeszkadzało. Zmęczona całodzienną opieką nad chorym dosłownie padła na swoje posłanie zrobione z suchej trawy.
Rozmyślał, wpatrując się w gwiaździste niebo widoczne przez górny otwór w tipi. Miał już tego dosyć. Musiał coś zmienić w swoim życiu. Na Ziemi był tylko niepozornym, szarym człowiekiem. Wszystko w jego życiu było szare. Kawalerka, praca, rodzina, znajomi. A on pragnął żyć pełnią życia. Czuł, jak czas przecieka mu przez palce. Zawsze zazdrościł ludziom, którzy nie obawiali się ryzyka, podejmowali własne decyzje i ponosili ich konsekwencje. On również chciał być taki. Dlatego, gdy usłyszał o wyprawie na Hitalię, zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Zdefraudował pieniądze Koncernu i kupił za nie bilet na "Feniksa". I co to zmieniło? Tam, na Ziemi postanowił, że weźmie los we własne ręce, ale tu, na Hitalii znów wszedł w starą skórę. Podporządkował się. I znów inni decydowali o jego życiu. A jemu znów brakowało odwagi by się odezwać, by głośno wyrazić własną opinię. By jej powiedzieć, że...
Nie, Kalen. Skończ z tymi głupimi myślami. Judith jest zajęta, pamiętasz? To nic, że ten Rusek zostawił ją tu bez słowa pożegnania. On wróci. Tacy jak on zawsze wracają. A jeśli aż tak bardzo chce ci się kobiety, to pomyśl o tej rudowłosej, którą spotkałeś na polanie. Jak ona się nazywała? Eva? Tak, chyba tak. Piękne imię...
Widzisz, Kalen, jak łatwo zapomniałeś o terrorystce. Wiesz, gdzie leży twój problem? Tak długo żyłeś bez kobiety, że teraz wystarczy, by jakaś dziewczyna uśmiechnęła się do ciebie, a ty już tracisz dla niej głowę. A teraz śpij. Śpij i śnij o swojej rudowłosej piękności. Śnij o Evie...
*
Barczysty mężczyzna roztarł ścierpniętą nogę. Siedział w tym miejscu już od ponad dwóch godzin. Zielone bawoły zrobiły się ostatnio cholernie płochliwe. Najwidoczniej nauczyły się już rozpoznawać człowieka jako jedno z zagrożeń. Zresztą łowy na Hitalii, przy wszechobecnej telepatii, nie były zbyt łatwe. Nie wystarczyło podejść zwierzęcia od strony wiatru. Myśli momentalnie zdradzały łowcę, gdy ten tylko się zbliżał. W tej chwili najlepszym wyjściem dla samotnego myśliwego było znalezienie wodopoju, zaszycie się tam i oczekiwanie na zwierzynę. Ponadto, gdy zwierzęta się zbliżały, należało powstrzymać się od myśli, szczególnie takich o zabijaniu. Nie było to łatwe. Całe jego życie opierało się na tym. Był żołnierzem i zabijanie stanowiło jego chleb powszedni. Nie pamiętał już nawet pierwszego razu. Po ukończeniu Szkoły Oficerskiej Cesarstwa Ziemi awansowano go na kapitana, po czym wysłano na front. Później były kampanie na Neglhor i Van Tagahor. Odziały specjalne i jego słynne "Czarne Koty", przez niektórych zwane "Krwawymi Kotami", zwłaszcza po stłumieniu powstania na Wenus... A później baza Silver Dale - powinien był wtedy zginąć... Nie miał prawa przeżyć... Ale stało się. Przeżył, łamiąc tym samym kodeks honorowy mówiący, że dowódca powinien zginąć wraz ze swoimi podwładnymi. To dlatego musiał uciekać, kryć się przed ludźmi, z którymi walczył kiedyś ramię w ramię...
Daleko, na stepie pojawiło się stado zielonych bawołów. Miał jeszcze sporo czasu zanim tu dojdą...
Kto by się spodziewał, że będzie siedział tu, w zaroślach, próbując upolować zwierzę, którym nakarmią jednego z wenusjańskich buntowników... Jakimś cudem Flowerowi udało się umknąć jego "Kotom". Ironia losu. Kat i jego niedoszła ofiara. Tu, na końcu wszechświata. Uśmiechnął się mimowolnie.
Zwierzęta zatrzymały się przy kępie zielonej trawy. Widocznie nie czuły jeszcze pragnienia.
Zgrzytnął zębami. Ech, mieć pod ręką jakąś porządną broń! Porozwalałby je nawet z tego miejsca... Ale Kaktus nie pozwala. "Khorst", powiada, "naboje są zbyt cenne, by je marnować na zwykłe polowanie..." Cicho... Zwierzęta podniosły głowy wyraźnie zaniepokojone. Spokój... Nie wolno mi ich spłoszyć... Muszę pomyśleć o czymś innym. Jager... Tak, dawno już nie widziałem Jagera. Przejął się swoją rolą opiekuna obozu na polanie. Szkoda. Brakuje mi druha, z którym mógłbym powłóczyć się po sawannie... Gdyby tylko ci głupcy zrozumieli, że istnienie gwardii jest niezbędne. Jesteśmy na obcej planecie i nie wiemy, jakie czekają nas niebezpieczeństwa. Poza tym, gdzieś w pobliżu znajduje się Russo i jego Legion, Barbarzyńca ze swoją panienką, Natchniony - wcielenie "boga", równie szalonego jak jego nagi prorok - po którym wszystkiego można się spodziewać i dziesiątki innych świrów, które uciekły z wraku.
Gwardia zapewniłaby bezpieczeństwo i porządek. Nie doszłoby wtedy do takich rzeczy jak zabójstwo Rodrigueza. Wziąłby to rozleniwione bractwo za mordę i zrobił z nich prawdziwych żołnierzy. Takich jak jego "Koty". Było tu dużo dobrego "materiału". Ech, gdyby Kaktus dał mu wolną rękę... "Koty", moje "Czarne Koty", dlaczego was tu nie ma... Znów poszlibyśmy w cug. Raz dwa zaprowadzilibyśmy porządek... Tak jak tam, na Wenus... Hej, znów znaleźć się w ogniu walki... Zabijać...
Podniecony, dopiero po chwili spostrzegł, że spłoszone stado ucieka. Zeskoczył z drzewa i zaklął. Miał już dosyć zieleniny. Chciał w końcu zjeść coś konkretnego, zanurzyć zęby w krwisty befsztyku i gryźć. Klnąc soczyście ruszył na sawannę. Obiecał sobie, że dzisiaj zje pieczyste i zamierzał dotrzymać słowa...
*
- Sahm, odczep się, z łaski swojej, od Cloudaca.
- Bo co, wodzu?
- Bo mam już tego dosyć. Przyjęliśmy cię do naszej kompanii, więc zachowuj się jak człowiek.
- Właśnie się zachowuję jak człowiek. To wy zachowujecie się jak cioty. Myślałem, że przynajmniej tu znajdę facetów z jajami...
Russo zatrzymał się nagle. Wolnym krokiem podszedł do albinosa.
- O co ci, do diabła, chodzi? - zapytał lodowatym głosem.
- O to wszystko - albinos zatoczył ręką krąg. - Łazicie bez ładu i składu. Rozpoznanie terenu... Pięknie, tylko dla kogo to robicie? Dla tych niedołęg na polanie? Dla tych popieprzonych anarchistów? Czy też dla tego czarnucha i jego bandy?
- Nie podoba ci się, droga wolna. Nikt cię nie zmusza, byś z nami szedł. Ta planeta jest na tyle duża, że pomieści również takie ścierwo jak ty...
Sahm wykrzywił blade wargi i przechylił głowę.
- No? Czekam? - szare oczy patrzyły nieustępliwie.
- Żartowałem, wodzu - uśmiechnął się złośliwie. - Idę z wami.
Russo odchrząknął i wrócił na początek kolumny. Nie widział jak Shogun zostaje w tyle, by poklepać albinosa po ramieniu.
*
Khorst uparcie podążał śladem stada bawołów. Przecież nawet spłoszone zwierzęta w końcu się zatrzymają. A wtedy powoli podkradnie się na odległość strzału z kuszy i voila... Pieczyste z rusztu. Przyśpieszył, czując jak usta wypełnia mu napływająca ślina...
*
- Nie pójdę po drzewo. Mam już powyżej dziurek w nosie wykonywania twoich rozkazów, Russo.
- Tak? A przy czym będziesz grzał swój aryjski tyłek, Shogun?
- Niech cię o to głowa nie boli, wodzu.
- Proszę, proszę. Cóż za niespodziewany sojusz. Zaprzysięgły rasista i albinos. Wygląda na to, że znalazłeś swój ideał białego człowieka, Shogun.
- Gówno cię to obchodzi, Russo. To moja sprawa. Może i jestem rasistą, ale gdy ktoś mówi rozsądnie...
Szpakowaty założył ręce na piersiach.
- A cóż takiego mądrego powiedział ci Sahm? - zapytał z przekąsem.
- Samą prawdę, wodzu, samą prawdę. Nie ma sensu dalej włóczyć się po tych pustkowiach. Pora wracać na polanę i zaprowadzić tam trochę porządku. Naszego porządku!
- Słucham dalej.
- Widzisz, Russo. Tutaj zgrywasz wielkiego szefa, ale tak naprawdę jesteś jedynie pieskiem Kaktusa. Gdy zachciało ci się władzy, to Kaktus raz dwa pokazał ci, gdzie jest twoje miejsce. A ty, zamiast walczyć, potulnie schowałeś ogon pod siebie i wyniosłeś się z polany! Stworzyłeś Legion i to ci się chwali. Ale nie masz wizji. Każesz nam włóczyć się po tych ostępach i rozpoznawać teren. I na cholerę? Wiesz, co mi się wydaje? Ty po prostu trzymasz nas z dala od polany, od tych życiowych pierdoł, żebyśmy im przypadkiem nie zrobili krzywdy. Ale koniec z tym. Wracamy po nasze dziedzictwo.
- Co ty pieprzysz, Sahm? Jakie dziedzictwo?
Albinos zaczął bawić się trzymanym w dłoniach kijem.
- Nasze dziedzictwo jest na polanie. My też jesteśmy rozbitkami. Nam też należy się część łupów wydobyta z wraku. Poza tym są jeszcze kobiety... Kobiety, które jeszcze nie mają swojego opiekuna... Jednym słowem, wracamy. Najpierw zdobędziemy broń, a później... Później przyniesiemy tej planecie błogosławieństwa cywilizacji...
Russo cofnął się do tyłu. Kątem oka widział jak Shogun, trzymając w ręku grubą pałkę, zachodzi go od tyłu. Słyszał ich myśli. Wiedział, do czego zmierzają. Znów się cofnął, mając nadzieję, że grube drzewo za chwilę osłoni jego plecy...
Nie zdążył. Świsnęła rzucona pałka, a niebo nagle rozbłysło milionem gwiazd. Upadł...
- Nie trzeba było mnie drażnić, Russo - but Shoguna wylądował na jego brzuchu. Zwinął się, z trudem pokonując wymioty.
- Cloudac... - wykrztusił z trudem.
- Cloudac to mądry chłopiec i na pewno nie będzie się wtrącał, prawda, grubasie?!!! - ostatnie słowa Sahm wykrzyczał wprost do ucha siedzącego na ziemi mężczyzny. Ten spuścił wzrok.
- Poza tym przyda nam się jeszcze, gdy zrobimy z Legionu to, czym powinien on być.
Kolejny kopniak trafił go w głowę. Z rozbitych ust pociekła krew. "Muszę wstać... Muszę, bo inaczej zabiją... Zabiją, jak psa..."
- Tak, dokładnie jak psa, Russo. Jesteś psem tego mutanta, Kaktusa, więc zdechniesz jak pies.
Kolejne kopnięcia przeplatane uderzeniami drewnianej pałki znów rzuciły go na ziemię. Albinos przyklęknął obok. Gestem powstrzymał Shoguna.
- Widzisz, wodzu, ja tam nic do ciebie nie mam, ale sam rozumiesz... Nie możemy pozwolić, by ktoś ostrzegł ludzi na polanie... My musimy zdobyć broń... Umrzesz w słusznej sprawie. Umrzesz za cywilizację - wstał i otrzepał spodnie z liści. - Skończ z nim - zwrócił się do rasisty.
- Zaraz, chwila. Jeszcze mu nie odpłaciłem za wszystkie upokorzenia...
Skatowany mężczyzna nie zareagował. Jego uwagę przykuł dziwny odgłos, który rozbrzmiewał coraz głośniej. Pisk potężniał z każdą chwilą. Jego źródło było tuż obok. Resztką sił obrócił się w prawo i... Podkuty but wylądował na jego twarzy.
Pisk narastał.
- Zdechniesz, Russo!
Pisk zmienił się w krzyk. Zdezorientowany Shogun rozejrzał się dookoła.
- Alex?
- Alex!!! Nie!!! - zduszony głos Sahma był ostatnią rzeczą jaką słyszał, nim świat nie pogrążył się w nieludzkim krzyku...
*
Zapadał zmierzch, gdy to usłyszał. Przerwał oprawianie martwego zwierzęcia i zwrócił się w stronę pobliskiego lasu. Pisk dochodził z tamtej strony. Przebiegł go zimny dreszcz...
Dziwny odgłos nagle eksplodował. Khorst chwycił się za głowę i upadł na kolana.
- Co do diabła...
Gdy odzyskał przytomność panowała noc. Spróbował wstać i z jękiem usiadł. Głowa bolała go tak, jakby za chwilę miała rozpaść się na tysiąc kawałków. Wszystko przez tą cholerną telepatię...
W końcu udało mu się wstać. Spojrzał w stronę czarnej ściany lasu. Chociaż wcale nie miał na to ochoty, to i tak wiedział, że skoro świt uda się tam, aby wyjaśnić zagadkę. Ale najpierw ognisko. W końcu zasłużył sobie na pieczeń.
*
Polana tonęła w ciemnościach. Tym razem nie było żadnych gwiazd. Coraz gęstsza warstwa chmur szczelnie pokrywała niebo. Powietrze było duszne. Burza wisiała w powietrzu.
I tej nocy jedna z leżących osób wstała i powoli ruszyła w stronę latryn. Podobnie jak czyniła to od kilkunastu nocy minęła je i zagłębiła się w czarnym lesie. Dopiero tutaj pozwoliła sobie na zapalanie miniaturowej latarki. Pewniejszym krokiem ruszyła w kierunku ukrytego nadajnika.
Wygrzebała urządzenie spod liści, ustawiła paraboliczną antenę i rozłożyła klawiaturę. Ponownie zaczęła wstukiwać hasło wywoławcze Federacji. Nie miała pojęcia, co mogło spowodować ciągły brak kontaktu, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Wiedziała, jak dawać sobie radę z takimi trudnościami...
Mijały godziny i znów nie było odzewu. Nagle ekran nadajnika zamigotał. Podniecona zerwała się na równe nogi. Czyżby w końcu udało jej się nawiązać upragniony kontakt? Powtórzyła hasło. Po kilku minutach na ekranie pojawił się odzew.
- No, nareszcie - mruknęła cicho. Jej palce zaczęły tańczyć po klawiaturze.
- No, nareszcie - za jej plecami odezwał się złośliwy głos. Jednocześnie rzucony kamień zgruchotał antenę nadajnika. Odwróciła się. Przed nią stał wychudzony, nagi mężczyzna. "Natchniony?", pomyślała zdumiona. Próbowała się osłonić przed ciosem drewnianej pałki, ale golas był szybszy. Upadła nieprzytomna.
Chudzielec przeszedł na nieprzytomnym ciałem. Człowiek go nie interesował. Jego bóg domagał się, aby zniszczył stojące przed nim urządzenie, tak jak niszczył wszelkie wytwory tej zgniłej cywilizacji. Zapamiętany w niszczycielskim szale zaczął zawodzić dziękczynne pieśni...
*
|
|