Magazyn ESENSJA nr 4 (XVI)
kwiecień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Wojciech Gołąbowski
  Hitalia :  Marnotrwany

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Sanders. Wiernie słuchający Kaktusa, zakochany w Lhaei; przybyły nad klif by odparowując wodę uzyskać sól; myśliwy, zręcznie władający procą: tego dnia zjedliśmy świeże, pieczone mięso nakrapianej antylopy.
     Nie potrafiliśmy jednak znaleźć wspólnego języka. Od gwałtowniejszej kłótni uratowało nas przybycie Greena i... Miana pozostałych szybko wyparowały z pamięci - któż by pamiętał pseudonimy społecznych wyrzutków? Przynieśli nowinę: Kaktus wzywa na sąd, bo ktośtam zabił kogoś innego. A cóż mnie to obchodzi? Spodziewał się może, że nagle ci wszyscy terroryści, zabójcy i złodzieje zaczną być dla siebie miłymi i uprzejmymi sąsiadami?
     Jung coś wybąkał o skromności, o tym, że niegodny... a Sanders bez niepotrzebnego zastanowienia zagonił ich do transportowania upolowanego pożywienia. Czy podążył za nimi - nie wiem, pożegnaliśmy ich bez emocji, ruszając w dalszą drogę: polana była na południu, a nas ciągnęły niezbadane tereny północy...
     Jasno, coraz jaśniej... Koniec lasu?
     Tak! Strefa powalonych drzew... Już niedaleko. Dam radę.
     
     Z każdą godziną klif malał w oczach, a podłoże stawało się coraz bardziej wilgotne. Wreszcie stanęliśmy na dość szerokiej zielonej plaży, ograniczonej z prawego boku nieregularnym szpalerem drzew. Woda rzeczywiście miała słony smak, choć można było w niej wyczuć także sporą zawartość innych minerałów. Co gorsza, coraz większe kałuże na naszym zielonym dywanie nie zdradzały źródeł wody słodkiej - musieliśmy po nią zagłębiać się coraz dalej w las.
     Coraz rzadziej na naszej drodze spotykaliśmy również jedzenie... Pojawiło się za to więcej wszelakiej maści robactwa i czegoś, co na cywilizowanych planetach było określane mianem płazów czy gadów - na tyle nieruchawe i oślizgłe, by spod butów uciec z mlaśnięciem dopiero w ostatniej chwili.
     Nie zauważyliśmy kiedy las zrobił się rzadszy. Dopiero gdy stanęliśmy przy ostatnim drzewie, zrozumieliśmy, że dalej po prostu nie przejdziemy. Wilgotność podłoża zielonej plaży już od kilkunastu godzin zmuszała nas do marszu w cieniu drzew, narażając odsłonięte części ciała na ciągłe ataki owadów. Tych jakoś nie odstraszał nasz nietypowy wygląd i zapach - a może już przesiąkliśmy tutejszym błotem, przez które co i rusz trzeba się było przeprawiać?
     Przed nami, aż po horyzont, rozpościerała się podmokła łąka, coraz szerszymi kałużami zacierając faktyczną granicę morza z lądem.
     Za to po prawej...

     
     W strefie powalonych drzew nie dokuczają owady, widać nie przyzwyczajone do wciąż obecnego tu smrodu. Nie myli zdradziecka flora. Nie straszy przerażająca często fauna.
     Ale nie ma wody ani pożywienia.
     Czy to już za tym pagórkiem?
     
     Konkretny, widoczny z daleka cel, azymut, przedziwnie dodaje sił wymęczonemu organizmowi. Duży, regularny kształt na szczycie solidnego wzniesienia musiał być tym, czego szukałem. Sceptyczny w tym względzie Jung ostatecznie dał się namówić na odejście od znacznie cofającej się na południe, łukowato wygiętej linii drzew i marsz wprost na widoczne z daleka wzgórze.
     Stopniowo oddalając się od linii brzegowej, stąpaliśmy po coraz suchszym gruncie. Nie zwracając większej uwagi na płytkie kałuże, kroczyliśmy pewnie z oczami utkwionymi w bryle.
     Brak Junga odkryłem dopiero po chwili.
     Zdążyłem dostrzec tylko nieznacznie wystającą ponad taflę miniętej kałuży dłoń.

     
     Nie, jeszcze nie jesteśmy na miejscu. Ale już dobrze widać Małpi Pysk. Wiem zatem, w którą stronę się kierować.
     Już blisko!
     Podejdziemy pod krater, przestaniemy błądzić...
     Damy radę!
     Suche wargi, suche podniebienie, suchy język...
     
     Trudno było wyciągnąć nieprzytomnego Toniego ze śmiertelnej pułapki. Jeszcze trudniej uwierzyć w jej istnienie - niewielka kałuża niczym nie odróżniała się od pozostałych, poza tym, że nie było widać jej dna...
     Skąd się wzięła - wypełniona wodą, częściowo zamulona - dwumetrowa dziura w ziemi? Nie mogła tu istnieć od lat... Czyżby powstała przy katastrofie "Fenixa"? Czy na jej dnie tkwił jakiś oderwany od kadłuba element?
     Nie było czasu na rozmyślania. Szczęściem dla Junga wciąż pamiętałem sceny z holo, w którym ratowano topielca: ułożyć na boku, opróżnić jamę ustną, przeprowadzić masaż klatki piersiowej... czy coś w tym stylu. Gdy po dłuższej chwili Tonym wstrząsnęły gwałtowne konwulsje, na ziemię padłem ja.
     Ze zmęczenia i ulgi.

     
     Długo wpatrywałem się w pusty krater. Pewnie podświadomie oczekiwałem, że ktoś tu jednak będzie... a ciężar Junga, jego słaby puls i wysoka gorączka nie nastrajały optymistycznie.
     Krater... Tunel... Szczątki... Woda, spływająca po ścianach anabiozerów, tryskająca nie wiadomo skąd. Woda we wraku! Radioaktywna? Być może... ale jakie to ma teraz znaczenie?
     Ciągnąc Toniego, rozpocząłem schodzenie ze zbocza.
     
     Nie dotarliśmy na szczyt górki.
     Nie doszliśmy nawet do jej podnóża.
     Zrozumieliśmy natomiast, jak bardzo myliliśmy się w ocenie odległości i zasobu sił.
     Zmuszony do picia ohydnej wody z kałuż, do jedzenia surowego mięsa jaszczurkowatych błotnych stworzeń, obserwowałem przygnębionego Junga. Coś mu ciążyło na duszy, ze wszystkich sił walczył ze sobą... aż skapitulował. Położywszy mi dłoń na ramieniu, ze łzami w oczach wyrzucił z siebie:
     - Wybocz mi.
     Zdębiałem. Spodziewałem się kolejnej fali podziękowań albo coś w tym stylu, a tu... Wzruszywszy ramionami, chciałem iść dalej, ale jego ręka trzymała mocno.
     - Wybocz mi - powtórzył z płaczem. - Bo to jo cie przytargoł na Hitalia.

     
     Światła awaryjne wciąż migały, zasilane niespożytą energią. Niewiele się tutaj zmieniło. Tylko woda już nie tryskała z dziurawych łączy. Wyschła nawet podłoga kontenera. Beznadziejnie? Pomyśl, pomyśl!
     Skąd była woda? Przewody wiodły pewnie ze zbiorników. Gdzie te zbiorniki? Idź za przewodami!
     
     - Chowołech sie na ulicy - widać było, że Toniemu owe wyznania przychodzą z trudem. A może to wycieńczenie organizmu? - Robiłech, krodłech, żebrołech... Roz mie chycili i wciepli do kicia - na dwaiścia lotek. Sam żech mioł wtedy tyż kaś tela...
     Wsłuchując się w jego wyznania nie mogłem uwierzyć, że mówi o tej samej Meganie, na której spędziłem ostatnie lata... Że z niej pochodzi. Nie znałem tego dialektu, ale nie wyczuwałem w nim gwary przestępczej. Dlaczego nigdy nie słyszałem tak mówiącego Meganina? Dlaczego ukrywali przede mną swój język?
     - Wyszłech po dziesińciu. Miołech wszyskigo doś. Chciołech łod nowa... Spotkołech kumpla. "Ty mie pomożesz, jo pomoga ciebie..." Pedzioł mi ło Hitalii. Łobiecoł dać forsa na lot, jak zabiera na statyk jakiygoś niytomnego gościa. Miołech go doć na pokład i zapomnieć. Toś boł ty.
     Przełknąłem nerwowo ślinę.
     - Kim jest ten twój znajomy? Skąd mnie wziął?
     - Znom go jako Marcello. Niy wiym, jak się naprowda nazywo. Przytachoł cię aerotaxi. Niy wiym, skund.
     - Sam?
     - Niy... Chyba niy... Czekej no - w aero zostoł jeszcze jedyn gościu. Migła mi ino jego broda - chyba żółto, spleciono w warkoczyk.
     Złocistożółta broda zapleciona w warkocz.
     Cios w głowę.

     
     Masz, pij. Niewiele tej wody, ale tylko tyle zmieściło się w wyrwanym przewodzie... Przyniosę więcej.
     No, pij.
     Hej!
     Znowu straciłeś przytomność? Jak mam cię ocucić? Obie ręce zajęte... Może podeprę to nogą, teraz kolano... No, dłoń uwolniona. Obudź się! Tony!
     Tony!
     Hej, co ty...
     Nie rób mi tego!
     Nie!
     Tony!
     Przecież już tak blisko...
     Nie, cholera, nieeeeeeeeee!!!
     
     Złocistożółta broda zapleciona w warkocz.
     Kuzyn Carlo.
     Najbliższa rodzina w standardowych zapisach spadkowych Falcorum.
     Czy warto żyć?
     - Niy rób tego - Tony stał tuż za mną, wpatrując się, tak, jak i ja, w czarną taflę kolejnej kałuży bez dna, oświetlonej tylko przez gwiazdy. Nie cofnąłem się.
     - Gdy zdradza cię twoja własna rodzina - zacząłem z trudem. - Co ci pozostaje?
     - Dzisz - podjął po chwili milczenia. - Niy wszysko naroz umiyro. Siednij sie, wejrzyj na gwiozdy... na siebie... w siebie. W końcu znojdziesz tako mało iskierka.
     - Jaka iskierka? O czym ty mówisz? Ja...
     - Niy powiem ci, jako iskierka. Kożdy mo inna. U kożdygo inaczy sie zwie. Musisz sam poszukoć - zakaszlał gwałtownie, chwytając się za klatkę piersiową. Przez twarz przebiegł grymas bólu. - Wracom do szpitala - wycharczał z trudem. - Pomożesz mi? Wyboczysz mi?
     Czarna tafla zapraszała. Zdradzony przez najbliższych, porzucony na krańcu świata. Sam wśród odpadów społeczeństwa. Miałem im pomagać?
     Co mi pozostało?
     - Nie mam ci nic do wybaczania.

     
     Polana. Strumień biegnący przez środek. Gwar, smród i natłok myśli, w który gwałtownie wdziera się coś nowego - jak alarm...
     Stoję na skraju lasu. Podarte szczątki garnituru odsłaniają liczne zadrapania i sińce. Ręce zwisają bezładnie, w oczach nie pali się już blask arystokracji. Ale to wciąż ja.
     Golean deFalco, junior, trzeci tego imienia.
     Taki sam rozbitek, jak wy. Ani lepszy, ani gorszy.
     Tony Jung leży martwy w kraterze, nie miałem sił go pochować, nie miałem czym podpalić...
     Widzę wasze twarze, a na nich grymas obrzydzenia. Tak, wiecie, co o was myślę... co myślałem. Teraz jednak wiem, że i wśród was są tacy jak Tony...
     Czuję niechęć w waszych myślach.
     Nie, nie mam nic na swoją obronę.
     Mogę tylko... Tylko to.
     - Wybaczcie mi.
     
     [Chorzów, 11.10.2000]

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

9
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.