 | Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada |
Jak byś się czuł, gdyby ktoś przyszedł do ciebie, do twojego domu i cię pobił? Nawet nie mocno, tak tylko, trochę siniaków, jakaś rozcięta warga, obolała twarz. No, jak byś się czuł, gdyby tu, do twojej sypialni, w której śpisz, czytasz, pracujesz, w której się chowasz, kiedy ci źle, wszedł jakiś tępy, prymitywny skurwysyn, nakopał ci i poszedł w świat, chwalić się, że dołożył jednemu mądrali? Wiem, jak. Źle. Strasznie. Zwinąłbyś się w kłębek, popłakał trochę... Nie jesteś z tych którzy kupiliby na targu tetetkę i poszli szukać skurwysyna, o nie. Myślałbyś o tym, marzył, wyobrażał sobie. Piłbyś, płakał znowu po pijaku, odgrażał się... no może tego ostatniego już nie, ale i tak burza ograniczyłaby się do szklanki wody. Dlaczego akurat jednego drania miałbyś znaleźć, skoro tylu innych nawet nie zacząłeś szukać? No tak, prawie zawsze, każdy kto chciał, mógł cię skrzywdzić, ale nie w twoim domu, nie w twojej norce, do której wpełzałeś, żeby się ukryć przed światem. Myślisz, że to by przebrało miarę? Że tego już byś nie zniósł? Mam nadzieję, że tego się nigdy nie dowiem.
*
Czterech chłopaków i dwie dziewczyny. Bardzo młodzi. Zobaczył i usłyszał ich z daleka. W pamiętającej zaprzeszłe stulecie hali dworcowej, wielkiej jak hangar dla jumbo-jeta, wypatrzył ich na przeciwległym końcu peronu, otoczonych strefą pustki. Nikt nie przechodził obok nich, nikt nie dosiadał się na ławkę zajętą przez dziewczęta, nikt nawet nie patrzył w tę stronę. Wszyscy milcząco zaaprobowali reguły gry i udawali, że nikogo tam nie ma.
A Noah szedł i z każdym jego krokiem czas zdawał się zwalniać. Gwar głosów zlał się w basowy pomruk na granicy słyszalności, a ludzie na peronach jakby zastygli w bezruchu. Czuł się jak strzała z antycznego paradoksu, która nigdy nie doleci do celu. Ale zbliżał się, dostrzegał coraz więcej szczegółów i już nie mógł mieć wątpliwości, że ich właśnie szukał tej nocy.
Dziewczęta były ładne. Kiedy będąc już bardzo blisko, zobaczył w ich oczach tępą bezmyślność, na chwilę ogarnął go żal - nie musiały być takie. Były szczupłe, ubrane w obcisłe, czarne spodnie i bardzo podobne bluzeczki odsłaniające nagie ramiona i brzuchy. Ich młoda, gładka skóra była opalona na ciemny brąz. Miały krótko obcięte, pofarbowane włosy - jedna na czarno, druga na blond. Obie nosiły mnóstwo srebrnych kolczyków, które im całkiem pasowały i nawet bezsensowny różowo-zielony makijaż ich nie szpecił, tylko wzrok... i gesty dłoni znaczone smugami dymu z papierosów... i o wiele za głośny śmiech, przerywany równie głośnymi przekleństwami.
Chłopcy byli w spodniach od dresu i adidasach. Wszyscy. Każdy miał kolczyk w lewym uchu, wysoko podgolone włosy i za długą grzywkę. Palili papierosy, strzykali śliną na peron, przeklinali, wybuchali głośnym śmiechem. Pod nogami mieli pełno rozdeptanych niedopałków. Pomimo chłodu nocy, najwyższy z chłopców stał nagi od pasa w górę. Był szczupły i muskularny, w ten szczególny sposób wyróżniający ludzi bardzo silnych i zwinnych.
Tylko jeden z nich stał tyłem do Noaha, ale nie zauważyli jego nadejścia aż do ostatniej chwili. Patrzył w ich twarze, oglądał szyję stojącego tyłem, pociętą raz przy razie dziesiątkami różowych blizn, takich jakie prawie wszyscy mieli na odsłoniętych przedramionach i raz na zawsze przestali być dla niego "chłopcami".
Pociąg z łomotem wtoczył się na stację, wizg hamulców zagłuszył inne dźwięki. Zdziwienie rozszerzyło oczy blondynki, jej usta rozchyliły się do śmiechu, a dłoń wskazała kowbojski kapelusz. Brunet z pociętą szyją zdążył się jeszcze odwrócić.
"Tuż przed śmiercią wyglądasz jak idiota, nie jak bestia" pomyślał Noah patrząc na jego oczy. Zezowały komicznie na lufę rewolweru, której wylot znalazł się właśnie dokładnie pomiędzy nimi.
Kiedy pociąg stanął i hamulce zamilkły, pod sklepieniem hali dworca unosił się już tylko pełen przerażenia wrzask młodej dziewczyny.
*
Wezwanie dostał po piętnastu minutach. Na miejsce dojechał w niecałe dziesięć. Przed dworcem stało pół tuzina radiowozów i dwie, lekko opancerzone ciężarówki, wokół których kręcili się faceci w czarnych kominiarkach, obwieszeni wszelką bronią.
"Po groma mnie wzywali" pomyślał Daniel wysiadając z samochodu. Zamknął drzwi i okulary włączyły się samoczynnie, wyświetlając najnowszy komunikat operacyjny. Czytał go idąc w stronę głównego wejścia. Przejście blokowała taśma w biało-czerwone pasy i czterech mundurowych. Spora grupa ludzi tłoczyła się przed nimi. Krzyczeli, gestykulowali, wyzywali na władzę i takie porządki. Policjanci tylko spojrzeli na Daniela, gdy przechodził pod taśmą.
- Który peron? - spytał.
- Czwarty, przy tamtym końcu - wskazał ręką jeden z nich.
- Cały dworzec tak obstawiliście? Czyj to pomysł?
Ten sam policjant wzruszył ramionami i drwiąco świsnął przez zęby.
- Komisarza. Wydał dyrektywy przez telefon: obstawić, nikogo nie puszczać bez przesłuchania.
Daniel pokręcił głową. - Spisujcie dane z dowodów i puszczajcie. Tutaj za dwa dni z nimi nie skończymy. Podaj to dalej.
- Na moją odpowiedzialność - dodał widząc, że policjant chce coś powiedzieć.
Na peronie była już cała ekipa. Technicy zbierali ślady i robili zdjęcia, kilku funkcjonariuszy przesłuchiwało "na świeżo" świadków. Przywieźli nawet sprzęt do portretów pamięciowych. Nie miał tu nic do roboty.
- Bierzesz to? - podszedł do niego Kreyer z wydziału zabójstw. Daniel znał go od dawna.
- Ja? Czyj to był w ogóle pomysł, żeby mnie wezwać? - wzruszył ramionami.
- Jacka nie ma? - spytał po dłużej chwili milczenia.
- Nie jego dyżur.
Ulga. Spotkania z byłym partnerem, pomimo oficjalnej poprawności, zawsze pogarszały mu nastrój. Z czystej ciekawości podłączył się do bazy danych i zaczął ją przeglądać. Zagwizdał z podziwem.
- Cztery strzały, cztery trupy, precyzyjna robota. A ofiary... cholera, niezły dorobek: napad, gwałt, pobicie ze skutkiem śmiertelnym dwa razy... zbiegli tydzień temu z zakładu poprawczego...
- Chłopcy na wakacjach. W zasadzie jesteśmy komuś winni przysługę - widok czterech nastolatków z dziurami w głowach specjalne nie wstrząsnął Kreyerem - tylko nie rozumiem o co tu chodzi. Bydlaki z nich były niezgorsze, ale to szczyle. Co miał do nich cholerny snajper-zawodowiec?
- Macie już jego portret?
Kreyer pokręcił głową - Nie. Dziwna sprawa, dziewczyny widziały go nie dalej niż z dwóch metrów, ale komputer głupieje od tego co mówią. Zamiast jednego, mamy już pięciu facetów, zupełnie niepodobnych do siebie, za to wszyscy są w kowbojskich kapeluszach. Wyobrażasz sobie?
- Zaćpały? Są w szoku? Może kłamią ze strachu?
- W szoku są, to fakt. Ale przesłuchaliśmy już kilka innych osób. Nikt nic nie widział, tylko kapelusz rzeczywiście wszyscy sobie przypominają. Dokąd zmierza ten świat? Mściciel znikąd zabija na oczach setki ludzi czterech dzieciaków i znika. Może jednak to weźmiesz? Znajdziesz go, w samo południe, ma głównej ulicy miasta...
- Daj spokój - żachnął się Daniel - nawet nie powinienem tu być. Kto zdecydował, żeby ściągnąć połowę gliniarzy z miasta, antyterror i nowego na dokładkę?
- Gazet nie czytasz? Telewizji nie oglądasz? Za dwa tygodnie wybory, ojcowie miasta stają na głowie, żeby przypodobać się podatnikom, a nagle taki syf. Nic dziwnego, ze im nerwy puściły.
Daniel wyłączył okulary, zostawił tylko zegar. Do końca dyżuru miał niecałą godzinę. Postanowił zostać na dworcu. Zwalniało go to od innych wezwań. Chociaż raz wróci do domu spokojnie, o czasie.
- Nie masz czasem termosu z kawą? - spytał.
- Wiem co masz na myśli - Kreyer roześmiał się - W samochodzie. Chodźmy, nic tu po nas.
Byli przy schodach do podziemnego przejścia, kiedy z dołu doszedł zwielokrotniony echem trzask pojedynczego wystrzału, a zaraz potem ogłuszający jazgot broni automatycznej.
Gdy tylko Daniel dotknął rękojeści pistoletu, w okularach zapaliły się czerwone wskaźniki systemu bojowego. Pobiegł w stronę strzałów wyprzedzając Kreyera. "Na wariata" zeskoczył ze schodów, prosto w jasno oświetlony korytarz i zatoczył lufą pistoletu łuk, od lewej do prawej. W tle kręgu celowniczego zobaczył kolejno: ściany podziurawione kulami, czarny prostokąt wyjścia, jednonogiego kalekę nieruchomo opartego plecami o ścianę i na końcu trzech policjantów w czarnych mundurach, kamizelkach kuloodpornych i tytanowych hełmach. Stali nieruchomo w kałużach łusek, z dymiącymi karabinkami w dłoniach i z absolutną pustką w oczach.
To był absurd, zupełny bezsens, więc po prostu ruszył w lewo, czując pod stopami chrzęszczące odłamki białych kafli. Kreyer zatrzymał się, pytał o coś oszołomionych komandosów, a Daniel biegł przed siebie, omiatając przestrzeń kręgiem celownika.
W tym czasie okulary wreszcie dogrzebały się do planu okolicy i nałożyły go na pole widzenia. Zawsze kiedy korzystał z tej opcji, nawiedzało go złudzenie, że to nie rzeczywistość lecz gra FPP, a on sam jest graczem, który w goglach i kombinezonie, biegnie po ruchomej podłodze komory VR. Lubił to uczucie - pozwalało opanować lęk, zachować spokój i na zimno planować następny krok. Wiedział, że na końcu korytarza znajdzie schody i windę prowadzące do dużego, płaskiego jak stół płatnego parkingu, z automatycznymi szlabanami i kolczastymi blokadami. O tej porze powinien być prawie pusty. Jeśli ten, kogo gonił, miał na górze samochód, istniała jeszcze szansa złapać go przy jednej z dwóch bram wyjazdowych. Jeśli uciekał na piechotę, to prawdopodobnie biegł już w stronę północnej balustrady - wystarczyło ją pokonać, zeskoczyć trzy metry w dół i przebiec przez ulicę, żeby skryć się w nieoświetlonym gąszczu ogródków działkowych. Stamtąd mógł uciekać we wszystkie strony, zanim policja zdążyłaby zmontować obławę. Tak czy inaczej pośpiech mógł się Danielowi opłacić. Nie zważając na trzecią możliwość - że ścigany przyczaił się, aby kilkoma celnymi strzałami opóźnić pościg - wybiegł na górę. W swoim służbowym ubraniu nie ryzykował wiele.
Przez chwilę obracał się w miejscu, trochę oszołomiony nagłą zmianą scenerii i oświetlenia. Z palcem na spuście szukał jakiegokolwiek ruchu.
To było niemożliwe. Nawet gdyby tamten był mistrzem świata na setkę, Daniel zdążyłby go zobaczyć choć przez chwilę. Tymczasem parking był pusty. Nie stał na nim nawet jeden samochód, nie było na nim żadnego człowieka.
Daniel opuścił broń ku ziemi i stał nieruchomo z lekko rozchylonymi ustami, nasłuchując odgłosów nocy. Wszystkie dźwięki wydawały się niezmiernie odległe. Na rozległej, przypominającej lotnisko, płaszczyźnie, oświetlonej agresywnym, rtęciowym światłem, panowała zupełna cisza.
"Jeśli go nie widzę, to znaczy, że może być tylko w jednym, jedynym miejscu" pomyślał Daniel, czując nagłą suchość w ustach i skurcz gardła. Obrócił się błyskawicznie, klękając na jedno kolano, z pistoletem trzymanym oburącz.
- Stój! Rzuć broń i powoli podnieś ręce do góry! - zabrzmiało to jakoś nie na miejscu, wręcz idiotycznie. Mężczyzna w kowbojskim kapeluszu, przez chwilę nieruchomy jak posąg, nagle obrócił się i zaczął biec - zupełnie bez sensu, w stronę balustrady oddzielającej parking od placu przed dworcem, który w tej chwili roił się od policji.
"Koniec" - pomyślał Daniel. Pistolet nowego to coś zupełnie innego niż zabawki zwykłych funkcjonariuszy, czy nawet antyterroru. Ma magazynek na piętnaście naboi 10 mm, długą lufę z kompensatorem, dwa lasery chwytowe i projektor halogenowy na kabłąku spustowym. Do tego sprzężenie z okularami i komputerem balistycznym, oraz najważniejsze: strzelca, który zna go jak własne pięć palców. Daniel prowadził biegnącego mężczyznę w zielonym kręgu celownika i czekał, aż w tle zniknie mozaika ciemnych i jasnych okien, a pojawi się ślepa, żelbetowa ściana bloku. Kiedy krąg zmienił kolor na czerwony, lekko nacisnął na spust. Potem strzelał raz za razem, coraz szybciej i wścieklej, aż opróżnił magazynek i zamek zatrzymał się z tyłu broni, obnażając lufę.
Podbiegł do balustrady, przez którą przed chwilą przeskoczył mężczyzna w kapeluszu i spojrzał na plac. Natychmiast pochwyciły go światła kilku policyjnych reflektorów.
- Rzuć broń i stań nieruchomo z rękoma w górze! - zagrzmiał megafon.
- Cholerni idioci, jestem z policji - wychrypiał w laryngofon, ale na wszelki wypadek zrobił co mu kazali. Z dołu celowało do niego pół setki gliniarzy. Stali tam przez cały czas, zaalarmowani strzelaniną i celowali w balustradę.
Daniel wyłączył wszystkie obwody okularów i zamknął oczy. W gęstniejącym zgiełku i zamieszaniu, choć przez chwilę musiał być sam.
*
Czy jestem wariatem? Jeśli tak, dlaczego jeszcze żyję? Szaleństwo nie czyni niewidzialnym, ani kuloodpornym.
Jeśli nie, to dlaczego przed chwilą skończyłem czyścić rewolwer .22 cala, a na parapecie okna stoi pięć łusek, ciągle pachnących kordytem?
Kto, jeśli nie wariat, chodziłby po świecie z bronią w ręku, żeby strzelać do dzieci i starców?
Dzieci... tak właśnie napiszą o nich w gazetach. Może mają rację? Nie. Nie jestem jedynym, który wie, ale jedynym, który może coś z tym zrobić. I musi.
Ja muszę.
...
Żeby słowo "normalnie" znaczyło wreszcie to, co znaczyć powinno.
*
- Jacek, muszę z tobą pogadać - powiedział Daniel trzy godziny temu, do słuchawki telefonu. A teraz siedzieli przy barze, w całonocnym klubie i byli w połowie dużej butelki tequili, którą barman specjalnie dla nich wyjął z zamrażalnika.
- Był na dworcu przez cały czas, kiedy twoi zbierali ślady, a mundurowi i komandosi obstawiali budynek. I nikt go nie widział. Potem przeszedł pomiędzy trzema komandosami, którym zachciało się gadać z plugawym żebrakiem i strzelił dziadowi między oczy, dokładnie tak, jak pół godziny wcześniej czterem gówniarzom. - Daniel pokręcił głową i potarł palcami odciski od okularów na nosie i skroniach. Dotknął siatki cieniutkich blizn na lewej stronie twarzy, po czym nagłym ruchem uniósł kieliszek.
- Skol! - wypili, stuknęli pustym szkłem o blat, a barman, który znał ich nie od dziś, bez słowa nalał następną kolejkę i wrócił w przeciwległy koniec baru, skąd nie słyszał o czym rozmawiają.
- Ten stary... - Daniel zaczął znowu mówić - obejrzałem jego kartotekę. Taka jak gówniarzy, tylko pięć razy dłuższa. Nigdy nie pracował, nogę stracił po pijanemu, wpadł pod tramwaj uciekając przed policją. Wszystko pasuje. Tajemniczy mściciel oczyszcza miasto z mętów. Ale to nie ma sensu, najmniejszego z małych. Bo to był przypadek od początku do końca. Dworzec, noc, data, smarkacze czekający na spóźniony pociąg nad morze, dziadyga przeganiany z kąta w kąt dziesięć razy na dzień... Tego wszystkiego nie można było zaplanować. On po prostu szedł i zabijał kogo chciał. Ja...
- Daniel - głos Jacka był bardzo spokojny i łagodny - opowiedz mi, co tam się stało.
- Wywalili w niego pełne magazynki - Daniel mówił wpatrując się w pełen kieliszek, wodząc palcem po jego krawędzi - Trzy sekundy ognia ciągłego, w zamkniętej przestrzeni, z odległości kilku metrów. I nawet go nie drasnęli. Potem ja...
|
|