Magazyn ESENSJA nr 5 (XVII)
maj 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Michał Chaciński
  Klasyka pod lupę :  Jak George Lucas zmienił wszystko

        "Gwiezdne wojny" (Star wars)
ciąg dalszy z poprzedniej strony

Plakat specjalnej edycji 'Gwiezdnych Wojen'
Plakat specjalnej edycji 'Gwiezdnych Wojen'
Na zmianę tę bardzo szybko zareagowała Pauline Kael, publikując jeden ze swoich najsłynniejszych esejów "Fear of Movies" ("Strach przed filmami"). Kael piętnowała amerykańskich widzów za pójście na łatwiznę i za nagłą niechęć do filmów, które zmuszają do myślenia i pokazują rzeczy niepokojące. Oskarżyła widzów o poszukiwanie sztuki przyjemnej, która nie wzburza ani nie zmusza do zastanowienia. Lucas należał do pierwszych filmowców, którzy również dostrzegli ten trend wśród widzów, jednak zamiast ich za to piętnować, zdołał to wykorzystać. Rok premiery "Gwiezdnych wojen" stał się przełomowym momentem dla amerykańskiego kina. Z jednej strony na dobre rozpoczęła się era blockbusterów (o tym więcej w następnym akapicie), z drugiej zaś amerykańskie kino ponownie odkryło siłę happy endu. I to nie happy endu "zwykłego", tylko wielkiego, potężnego podsumowania filmu akordem niekwestionowanego triumfu. Obok "Gwiezdnych wojen" największym sukcesem roku był "Rocky". Olbrzymie powodzenie obu filmów potwierdzało opinie Lucasa, że happy end jest tym, na co czekają widzowie. W ramach jednego pokolenia filmowców pochodzących dokładnie z tego samego kręgu na kinowym ekranie starły się dwa typy filmowej wrażliwości: ta spod znaku Coppoli, Scorsesego czy Friedkina - bliska kręgom nowojorskim, intelektualna, osadzona w  literaturze, zainteresowana psychologią postaci, przeznaczona przede wszystkim dla dorosłego widza; oraz ta spod znaku Lucasa i Spielberga - małomiasteczkowa, proponująca proste podziały, unikająca trudnych tematów, przeznaczona w ogromnym stopniu dla młodzieży, czysto rozrywkowa. Wygrała ta druga opcja. Szturm na popularne kino rozpoczął trend, który z czasem nazwano "kinem nowej przygody". Jak to określił później John Milius, okazało się, że nawet 40-latkowie woleli odkryć w sobie na nowo nastolatków, niż przyznać się przed sobą, ile mają lat.

Po czwarte, i ten punkt łączy wszystkie poprzednie, "Gwiezdne wojny" ostatecznie zmieniły podejście Hollywood do tego, jakie filmy należy realizować, ale zmieniły również samą strukturę Hollywood. Był to proces, który rozpoczął się już kilka lat wcześniej, wraz z niebotycznym sukcesem filmów innych reżyserów Nowego Hollywood. Gdy Francis Coppola przekroczył z "Ojcem chrzestnym" 80 mln dolarów zysku dla studia z rynku amerykańskiego, na początku lat 70. były to liczby niesłychane (następny na liście konkurent zebrał ponad 3 razy mniej). Choć Coppola ustanowił w ten sposób nowy rekord kasowy w amerykańskim kinie, uznano to wydarzenie za jednorazowy strzał w dziesiątkę. Ale gdy w ciągu następnych kilkunastu miesięcy to samo udało się osiągnąć Williamowi Friedkinowi z "Egzorcystą", po czym poprzeczkę podniósł jeszcze wyżej Spielberg ze "Szczękami", właściciele studiów i producenci w Hollywood zrozumieli, że nie będą mogli w tak zyskownej branży działać na starych zasadach. Powód: Hollywood przyciągnęło uwagę Wall Street, zaskoczonej faktem, że w rozrywce można osiągnąć aż takie zyski, wielokrotnie większe od zainwestowanych sum. Bezprecedensowy sukces Lucasa w skali światowej przypieczętował i zakończył ten proces. Mówiąc obrazowo, do Hollywood zaczęli zjeżdżać się "ludzie w czarnych garniturach" - zainteresowani nie tyle filmem jako dyscypliną, co branżą filmową jako rynkiem. Przynosząc ze sobą potężne kwoty, które chcieli inwestować w filmy i  studia, dali początek temu, co trwa w kinie do dziś - erze blockbusterów, czy może raczej "hegemonii blockbusterów".

Od tego czasu nowi producenci i właściciele hollywoodzkich studiów zmienili branżę w to, czym jest po dziś dzień - maszynę do produkowania maksymalnie spektakularnej, maksymalnie uproszczonej rozrywki dla maksymalnej liczby widzów. Wszystko, co ryzykowne w temacie i formie, stało się niepożądane. Potrzebny był produkt prosty, łatwo łączony z branżami okołofilmowymi (zabawki, gadżety), a do tego potencjalnie nadający się na nowy franchise. W ciągu następnych lat miała szybko wzrosnąć liczba wysokobudżetowych hollywoodzkich produkcji będących kontynuacjami poprzednich filmów (sequelami), kinowymi wersjami telewizyjnych seriali, odgrzewanymi kotletami sprzed lat. Coraz większa porcja produktu Hollywood miała być przeznaczona dla osób młodych, stanowiących najliczniejszą część widowni. Potrzeba pokazania w kinie "czegoś nowego" została zastąpiona marketingiem poprzez asocjację - filmy coraz częściej produkowano nie jeśli były oryginalne, tylko jeśli były podobne do innych filmów (reklamując je na zasadzie: "To będzie coś w stylu połączenia RamboPretty Woman"). W zalewie podobnych produktów i przy wciąż spadającej ich jakości coraz większego znaczenia nabierał oczywiście marketing, toteż branża filmowa szybko przekształciła się w "przemysł pierwszego weekendu", czyli znowu to, co obserwujemy dzisiaj: film trzeba sprzedać, zanim rozejdzie się o nim zła opinia wśród widzów. Do tego trzeba oczywiście również mnóstwa multipleksów, żeby dla nikogo nie zabrakło miejsca w "weekend otwarcia". Wynik - dzisiejsze budżety marketingowe przekraczają często budżety produkcyjne filmów. Trudno powiedzieć, jak bardzo tego typu podejście w branży może się jeszcze zdegenerować... przepraszam, rozwinąć.

Skala sukcesu Lucasa i Spielberga została przez jego kolegów przyjęta jak wyrok śmierci. Martin Scorsese, wypowiadając się za całą grupę tych "poważnych" filmowców Nowego Hollywood ujął to w trzech krótkich zdaniach: "Liczyły się Gwiezdne wojny. Liczył się Spielberg. My byliśmy skończeni.". John Milius komentował to nieco ostrzej: "Gdy byłem studentem na uniwersytecie San Francisco, ludzie tłoczyli się, żeby wejść na Powiększenie, a nie żeby w kinie ekscytować się tanią przejażdżką po wesołym miasteczku. Ale Lucas i Spielberg pokazali, że w takich produkcjach jest dwa razy więcej pieniędzy i studia filmowe nie mogły się temu oprzeć. Nikt nie miał pojęcia, że na filmie można się tak wzbogacić - dosłownie jak w starożytnym Rzymie. To ich dwóch można obwiniać za tę sytuację." William Friedkin mówi o "Gwiezdnych wojnach" jeszcze bardziej bezpośrednio: "Gwiezdne wojny zmiotły ze stołu wszystkie karty. To, co nastąpiło po pojawieniu się Gwiezdnych wojen można porównać do tego, co nastąpiło, gdy pojawił się McDonald's - nagle zanikła chęć konsumowania wartościowego jedzenia. Teraz cała branża się cofa. Cofamy się do jednej wielkiej wsysającej wszystko dziury". Z kolei Paul Schrader (reżyser i autor scenariuszy m.in. do filmów Martina Scorsesego), jako najbardziej utalentowany pisarsko z całej tej grupy ujmuje swój komentarz w jednym, najbardziej dosadnym zdaniu: "Gwiezdne wojny były filmem, który pożarł serce i duszę Hollywood".

Plakat z 'Gwiezdnych Wojen'
Plakat z 'Gwiezdnych Wojen'
Dla wielbicieli kina nowej przygody i fanów sagi Spielberga te słowa to zapewne szok, ale film naprawdę do tego stopnia spolaryzował nastroje wśród twórców Nowego Hollywood i krytyków. Lucas stracił wtedy wielu znajomych, którzy uznali po prostu, że nagłe bogactwo uderzyło mu do głowy. Spielbergowi i Lucasowi wytykano, że występując jako przedstawiciele nowego pokolenia filmowców wzięli z założeń swojej "nowej fali" jedynie te, które najbardziej pasowały im finansowo (brak kosztownych gwiazd, nowy podział zysków), zaś odrzucili te, które wymagały wysiłków artystycznych i w gruncie rzeczy wrócili w swojej twórczości do "złotego wieku" hollywoodzkiej rozrywki. Realizowali kino, ktore kiedyś uważano za produkcję B i C, nobilitując je wielkim budżetem i swoim pierwszoplanowym talentem. Kręcąc swoje filmy niby w akcie buntu przeciwko stetryczałemu systemowi, bezwiednie wzmocnili i przedłużyli jego żywot na długie dekady. Do tego sami z czasem stali się najważniejszymi osobami w branży. Mówiąc złośliwie i bez ogródek: wyszło na to, że Lucas występował w latach 70. przeciwko staremu systemowi po to, żeby w przyszłości zająć w nim czołowe miejsce. Jak na ironię, Luke-rebeliant stał się Imperatorem. W tym świetle wyjątkowej ostrości nabiera fakt, że o ile na początku kariery Lucas wymagał od widza utożsamienia się z  Lukiem Skywalkerem, to 20 lat później opowiada nam już raczej historię Anakina Skywalkera.

Ale oczywiście takie postawienie sprawy jest zbyt wielkim uproszczeniem. Nonsensem byłoby obwiniać filmowca za skalę osiągniętego sukcesu (nie wątpię zresztą, że każdy z krytyków Lucasa i Spielberga gotów byłby zaprzedać za podobne powodzenie własną duszę). Nonsensem byłoby również ignorować miliony zadowolonych widzów, dla których kino Lucasa i  Spielberga było i jest po prostu najwyższym ucieleśnieniem dobrej kinowej rozrywki. Tym bardziej, że przez pewien czas pierwszorzędne przecież filmy Lucasa i Spielberga po prostu doskonale uzupełniały się z "cięższymi" produkcjami bardziej ambitnych kolegów. Z zysków pochodzących z "Gwiezdnych wojen" Alan Ladd Jr. przez kilka lat finansował tanie, ambitne projekty Roberta Altmana. Duże sukcesy w ciągu następnych 2-3 lat mieli przed sobą Coppola, Michael Cimino czy Martin Scorsese. Problemy pojawiły się dopiero po kilku latach, gdy tak utalentowanych filmowców jak Lucas czy Spielberg zaczęli naśladować pozbawieni talentu hollywoodzcy wyrobnicy. Ale za to przecież Lucasa czy Spielberga winić nie sposób. Swoją drogą na nową sytuację znowu bardzo szybko zareagowała Pauline Kael w innym, absolutnie druzgocącym eseju pt. "Why Are Movies So Bad, or The Numbers" ("Dlaczego filmy są tak złe, czyli liczby"). Wyliczyła w nim dokładnie wszystkie problemy, jakie pojawiły się w Hollywood wraz z przyjazdem "ludzi w garniturach". Smutne, ale jej esej sprzed 20 lat nadal czyta się dziś jak tekst pisany przed kilkoma dniami...

Mimo że Kael wymieniała w swoim eseju "Imperium kontratakuje" jako przykład filmu dobrego (na tyle mocno prezentującego wizję reżysera, że jego powstanie byłoby niemożliwe w hollywoodzkim studiu), Lucas nie cierpiał Kael. Nie bez powodu kilka lat później w produkowanym przez niego filmie "Willow" główny czarny charakter nosił nazwisko nowojorskiej pani krytyk. A  jednak sam Lucas komentował przemiany w Hollywood z równym niesmakiem, jak autorka eseju. W końcu zerwał z faktycznym Hollywood wszelkie więzy, występując zarówno z gildii reżyserów, jak i Akademii Filmowej i wyprowadzając się wraz ze swoimi pracownikami na północ Kalifornii. Jak sam to później skomentował: "Gdy branżę wykupiły korporacje i całość przejęli agenci, prawnicy i księgowi - ludzie, którzy czytali głównie Wall Street Journal, a których filmy obchodziły mniej niż cena akcji - dokładnie wtedy wszystko zmarło". Spielberg miał początkowo dużo mniej krytyczne podejście do tego trendu. Na dobre "obudził się" w zasadzie dopiero w latach 90., co widać było po typie projektów, którymi się zajmował, i planie założenia własnego studia, kierującego się odmiennymi od pozostałych regułami. No, ale Spielberg w tym towarzystwie zawsze uchodził za postać pod wieloma względami zacofaną w stosunku do kolegów.

Jak zatem widać, trudno nieambiwalentnie podsumować wpływ "Gwiezdnych wojen" na kino. Pokoleniu nastolatków z lat 70. i  początku 80. Lucas dał bodaj największą kinową legendę ich młodości - sagę bez precedensu w skali i wykonaniu. Trudno dzisiaj znaleźć poważną klasyfikację kina SF, w której film Lucasa nie byłby wymieniany w czołówce. Jego sukces stał się zresztą dużym bodźcem do dalszego rozwoju kina fantastycznego i początkiem jednego z jego najświetniejszych okresów, przynajmniej wśród produkcji wysokobudżetowych. Jednocześnie i kino, i sam Lucas padli ofiarami powodzenia "Gwiezdnych wojen". Kino, ponieważ sukces filmu Lucasa zmienił w Hollywood podejście do tego, jakie filmy produkowano, kto je produkował, a przede wszystkim dla kogo je produkował. W ciągu następnych lat miało się okazać, że globalnie bodaj najbardziej twórczy okres amerykańskiego kina został zakończony, a częścią winy za jego zakończenie historycy będą obwiniać fenomenalnie przyjęty przez widownię film Lucasa. Marcia Lucas, nagrodzona Oscarem za montaż "Gwiezdnych wojen", ujęła to w  1997 roku tak: "Jestem obecnie zdegustowana stanem amerykańskiej branży filmowej. Mamy dziś tak niewiele dobrych filmów. Gdzieś w środku czuję, że Gwiezdne wojny są częściowo odpowiedzialne za kierunek, w jakim poszła branża, i źle mi z  tym uczuciem".

George Lucas
George Lucas
Ambiwalentna ocena "Gwiezdnych wojen" jest również wyraźna u samego Lucasa, dla którego zakończyły one ciekawie zapowiadającą się reżyserską karierę. Z jednej strony dały mu niezależność od kogokolwiek, nieśmiertelność w historii filmu i zagwarantowały miliony fanów; z drugiej strony zniechęciły go do reżyserii (mimo że po 20 latach ponownie stanął za kamerą, nadal nie wyszedł poza wszechświat "Gwiezdnych wojen") i oznaczały nieosiągalny punkt odniesienia dla wszystkiego, co zrobi w przyszłości. Zaangażowanie w całość sagi kosztowało go również rozwód po 13 latach małżeństwa i nadwyrężenie stosunków ze starymi przyjaciółmi, zwłaszcza z Coppolą, z którym pogodził się w latach 80. dopiero po kilku latach nieporozumień. Do tego z perspektywy dwóch dekad, mimo że "Gwiezdne wojny" jako saga wywalczyły wreszcie dla niego upragnioną niezależność, wydaje się, że Lucas nie potrafił z niej zawodowo skorzystać. Seria filmów o Indianie Jonesie była przez media kojarzona przede wszystkim z nazwiskiem Spielberga, zaś pozostałe projekty producenckie Lucasa klasyfikują się gdzieś między kompletną porażką a, w najlepszym razie, wynikiem średnim. Z eksperymentalnego podejścia do kina zostało mu jedynie eksperymentowanie z nowymi, kosztownymi technologiami. Sam Lucas mówił o tym w 1997 roku z wyraźną nutą smutku, parafrazując znaną kwestię Dartha Vadera zwracającego się do Luke'a w "Imperium kontratakuje": "Wiele czasu zabrało mi dopasowanie się do Gwiezdnych wojen. Wreszcie to zrobiłem i wracam do sagi. Gwiezdne wojny są moim przeznaczeniem".

W historii "Gwiezdnych wojen" jest więc wszystko - legenda kina, ikona popkultury, oszałamiający finansowy sukces, źródło bogactwa całej grupy ludzi, obiekt miłości i fascynacji milionów widzów, ale i zarzuty o degenerację branży, nieprzewidziane ograniczenia jakie sukces narzucił autorowi, źródło problemów osobistych, słowem - gorycz konsekwencji. Bez dwóch zdań to jeden z najbardziej uwielbianych i jeden z najciężej obwinianych filmów w historii kina. Jak każdy sukces, jak każda legenda, wreszcie - jak wprowadzona przez Lucasa do popkultury Moc, "Gwiezdne wojny" zawsze będą miały swoje dwie strony.

"Gwiezdne wojny" w liczbach:
Wstępny budżet: 3,5 mln dolarów
Końcowy budżet: ok. 9,5 mln dolarów
Końcowy budżet efektów specjalnych: wg szacunków ok. 5 mln dolarów
Przychód z rozpowszechniania w USA: 461 mln dolarów
Przychód z rozpowszechniania poza USA: 337 mln dolarów
Przychód ze sprzedaży produktów okołofilmowych: wg szacunków 3-4 mld dolarów
Początek zdjęć: 25 marca 1976,
Dzień premiery: 25 maja 1977,
Ilość scen z efektami specjalnymi: 385
poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

59
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.