 | Plakat 'Gwiezdnych Wojen' |
Nadszedł moment, w którym Lucas uznał, że może wreszcie pokazać kręgowi znajomych zmontowaną wersję filmu. Doszło do
legendarnego pokazu wersji "Gwiezdnych wojen", w której sceny z efektami specjalnymi nie znajdowały się jeszcze w filmie (o
przyczynach tego faktu więcej za moment). Lucas zamiast scen batalistycznych wmontował do filmu fragmenty starych filmów
wojennych, prezentujące powietrzne walki myśliwców. W pokazie wzięli udział m.in. Alan Ladd Jr., Spielberg, De Palma, Marcia
Lucas, Huyck i Katz. Zabrakło Martina Scorsesego, który wprawdzie podobno wybierał się do San Francisco, żeby obejrzeć film,
ale zrejterował w ostatniej chwili. Między nim a Lucasem toczyła się ta sama dziwna rywalizacja, którą widać było i wśród
pozostałych młodych reżyserów Nowego Hollywood, tyle że akurat w przypadku Lucasa i Scorsesego osiągnęła ona dość chorobliwy
poziom - obaj nie chcieli oglądać przedpremierowych pokazów filmów drugiego w obawie, że okażą się lepsze od tego, nad czym
w danym momencie każdy z nich pracuje. Scorsese mówił o tym wprost: "Siedziałbym nerwowo i patrzył - może jest lepszy od
mojego filmu; zresztą nawet jeśli nie jest, możesz pomyśleć, że jednak jest. A do tego przyjaciele powiedzą ci, że to lepszy
film od twojego i będziesz w to wierzyć. Przez lata."
Pokaz filmu okazał się katastrofą. Po zakończeniu projekcji na sali zapanowała zupełna cisza. W końcu żona Lucasa rozpłakała
się, komentując, że film jest zupełnym nieporozumieniem (fakt, bez efektów musiał przecież wyglądać idiotycznie). Lucas,
zupełnie zastrzelony zażenowaniem kolegów, zaczął komentować w typowy dla siebie sposób, że w takim razie film zarobi może
mniej pieniędzy, niż się początkowo spodziewał - może zamiast 16 milionów dojdzie tylko do 8-10 milionów. Nie chcąc
przestraszyć Alana Ladda Jr. z Foksa, wszyscy wstrzymali się jednak z komentarzami aż do kolacji, na którą sama tylko grupka
przyjaciół udała się do restauracji. Lucas zadał tam niezręczne pytanie "No dobra, to co naprawdę myślicie?" i doczekał się
odpowiedzi Briana De Palmy, który rozpoczął jeden długi, złośliwy monolog, nie zostawiając ani na filmie, ani na Lucasie
suchej nitki. Komentował, że postacie na planie ubrane są jak w "Czarnoksiężniku z krainy Oz", że w filmie roi się od
narracyjnych błędów, że frunące napisy na początku to kompletny bełkot, który ciągnie się bez końca i wygląda tak, jakby
ktoś zapisał całą autostradę (faktycznie, podobno we wstępnej wersji filmu wprowadzenie było strasznie długie i dorównywało
wspomnianemu wcześniej początkowi szkicu scenariusza). W pierwszej wersji filmu "Moc", czyli "the Force" występowała jeszcze
jako "Moc innych", czyli "the Force of others". De Palma złośliwie pytał, o co chodzi z tymi "the farts of others" (czyli
"pierdnięciami innych"). Wytykał, że już w pierwszym akcie filmu historia nie ma sensu fabularnie - że nie ma ani
wprowadzenia, ani wyjaśnienia "kim są te futrzaki", ani jaki w ogóle film oglądamy. "Straciłeś od razu całą widownię - nie
mają pojęcia, co się dzieje". De Palma zarzucił Lucasowi, że tylko wykręca się formułą bajki dla dzieci, żeby usprawiedliwić
kompletnie niezrozumiały film. Podobno doszedł w swoich komentarzach tak daleko, że Lucas w końcu nie wytrzymał i skontrował
w jedyny sposób, jaki uważał za bolesny - zarzucił De Palmie, że się wymądrza, a tymczasem wszystkie jego filmy razem
zarobiły mniej niż jeden poprzedni film Lucasa.
Strzał może i byłby celny pół roku wcześniej, jednak De Palma przeżywał właśnie swój największy sukces finansowy w karierze
- "Carrie" w samych tylko Stanach zwróciła swój budżet ponaddziesięciokrotnie i zebrała dobre recenzje (m.in. u bodaj
największej admiratorki De Palmy wśród poważnych krytyków, Pauline Kael). De Palma dołączył więc właśnie do grupy reżyserów,
którzy zdołali odnieść sukces komercyjny i artystyczny, toteż czuł się w czasie tej rozmowy pewnie. Jednak najwyraźniej
przesadził w ataku na Lucasa, skoro nawet Marcia Lucas, mająca fatalne zdanie o filmie swojego męża, miała później De Palmie
latami za złe to, co mówił tego wieczoru. Po pewnym czasie obaj reżyserzy uspokoili się i postanowili wspólnie poprawić to,
co się da. Lucas notował m.in. uwagi De Palmy na temat początkowych napisów w filmie ("Musisz usunąć to gówno o Jedi Bendu -
nikt nie ma pojęcia, o czym mówisz"). Do dziś nie wiadomo, do jakiego stopnia Lucas zmodyfikował film po tym pierwszym
nieudanym pokazie. Wiadomo jedynie, że na pewno na znacznie krótszy zmienił się początkowy napis, wprowadzający widzów w
całą historię.
 | Spielberg, Scorsese, De Palma, Lucas, Coppola |
Po pokazie jedynym członkiem całego towarzystwa przekonanym, że Lucas nakręcił coś niezwykłego, był Steven Spielberg. Od
razu powiedział Lucasowi, że film jest rewelacyjny i zarobi pewnie 100 milionów, jeśli nie więcej. W świetle przeżyć tego
wieczoru brzmiało to jak niezbyt udany, fałszywy komplement. Nawet sam Lucas w niego nie uwierzył i założył się ze
Spielbiergiem, kończącym właśnie realizację "Bliskich spotkań trzeciego stopnia", że film Spielberga zarobi 4-5 razy więcej
niż "Gwiezdne wojny" (jak widać, obaj dzielili ze sobą wspólne, bardzo wymierne podejście do kina). Spielberg przekonywał,
że Lucas się myli - że tym razem to właśnie "Gwiezdne wojny" będą filmem dla szerokiej publiczności, a nowy film Spielberga
dla wąskiej ("tym razem" nawiązywało do poprzednich filmów obu reżyserów - Spielberg dotarł ze "Szczękami" do wszystkich,
Lucas nakręcił "American Graffiti" dla podstarzałych nastolatków). Na szczęście to Spielberg miał w całej grupie
najsilniejszą pozycję, toteż to właśnie do niego zadzwonił tego wieczoru Alan Ladd Jr. z prośbą o komentarz. Spielberg
zapewnił go, że film Lucasa zrobi wielką kasę. Ciekawe jednak, że podał producentowi przypuszczalną kwotę wpływów na dużo
niższym poziomie niż samemu Lucasowi - "35 milionów, może więcej".
Zatem dlaczego w filmie pokazywanym tego wieczoru zabrakło bodaj najważniejszej składowej, efektów specjalnych, skoro
premiera miała nastąpić za kilka tygodni? Cała historia efektów specjalnych do "Gwiezdnych wojen" rozpoczęła się jeszcze
przed zakończeniem pracy nad scenariuszem. Lucas był zawsze wielkim admiratorem "2001: Odysei kosmicznej" Kubricka, a
zwłaszcza realistycznych efektów specjalnych, jakie udało się Kubrickowi osiągnąć. Planował pokazać w swoim filmie
przestrzeń kosmiczną w równie przekonujący sposób, choć niekoniecznie przykładając do realizmu taką wagę jak Kubrick.
Jednocześnie Lucas miał paranoiczne podejście do pieniędzy, przekonany, że na każdym kroku ktoś chce go ich pozbawić. Przez
lata wynikały w związku z tym konflikty między nim i Coppolą. Obydwu cechowało radykalnie odmienne podejście do pieniędzy -
mówiono o nich, że niezależnie od tego, ile milionów miał na koncie Lucas, zawsze zachowywał się, jakby nie miał ani centa;
z kolei Coppola, niezależnie od tego, jak bliski był bankructwa, zawsze zachowywał się, jakby stać go było na wszystko. Obu
łączyło to, że praktycznie przy każdym poprzednim filmie mieli nieprzyjemne doświadczenia z rozliczeniami z hollywoodzkimi
studiami. Mówiąc krótko, obaj uważali, że studia w jakimś stopniu okradły ich z należnych im wpływów. Efekty specjalne miały
stać się najdroższym elementem w budżecie "Gwiezdnych wojen", toteż Lucas postanowił znaleźć sposób na uniemożliwienie
studiom manipulacji księgowych, a jednocześnie zapewnienie sobie większej kontroli nad procesem tworzenia efektów.
Najprostszym rozwiązaniem wydawało się założenie kolejnej własnej firmy, zajmującej się wyłącznie efektami specjalnymi. W
ten sposób w lipcu 1975 roku narodziło się Industrial Light and Magic (ILM).
ILM powstało jako kilkuosobowa grupka specjalistów, których zadaniem było opracowanie wszelkich zagadnień technicznych
związanych z efektami specjalnymi do filmu. Grupą zarządzał Jim Nelson, specjalista od postprodukcji. Nelson szybko
zatrudnił kluczową dla filmu postać w osobie Johna Dykstry - członka najlepszej w moim odczuciu ekipy efektów specjalnych,
jaka kiedykolwiek działała w branży: zespołu Douglasa Trumbulla (m.in. "2001", "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", "Blade
Runner"). W związku z faktem, że nie istniał praktycznie żaden gotowy do wykorzystania w tego typu pracy sprzęt, ILM stało
przed zadaniem wymyślenia i zaprojektowania odpowiednich urządzeń. John Dykstra był do takich zadań osobą wymarzoną -
wsławił się w branży m.in. wynalezieniem elektronicznie sterowanej kamery, która umożliwiała dowolne powielanie identycznych
ujęć z zastosowaniem modeli.
Oczywiście krótko po założeniu ILM pojawiły się nieporozumienia dotyczące natury pracy tego typu zespołu technicznego. Lucas
całkiem słusznie miał nadzieję, że dzięki ILM uda mu się kontrolować przeznaczenie każdego centa wydawanego na efekty
specjalne. Wygląda też jednak na to, że spodziewał się w związku z tym, iż mała grupka specjalistów w ILM szybko i tanio
rozwiąże każdy problem. Dykstra ostrożnie sugerował Lucasowi, że nie tędy droga. Jeśli efekty w filmie mają być rzeczywiście
przełomowe, to potrzebne będą liczne zespoły ludzi, pracujących równolegle nad różnymi zadaniami, potrzebne będą inwestycje
w sprzęt i wiedzę, a także dużo czasu na wypracowanie odpowiednich metod pracy - technik optycznych, mechanicznych itd. Jak
określił to sam Dykstra: "Gdybyśmy zrobili to zgodnie z zaleceniami George'a, skończyłoby się na machaniu papierowymi
samolotami na patykach na tle czarnej zasłonki". Lucas, jak zawsze paranoicznie nastawiony do wydawania pieniędzy, szybko
doprowadził do zaognienia kontaktów z Dykstrą i Nelsonem, przekonany, że obaj technicy po prostu wykorzystują sytuację i
próbują przy okazji "Gwiezdnych wojen" kombinować z własnymi przedsięwzięciami.
Na domiar złego, choć dziś Lucas otoczony jest nimbem wielkiego pioniera nowoczesnego podejścia do techniki filmowej, wtedy,
w połowie lat 70., po prostu nie mógł zrozumieć, że zanim na ekranie pojawią się jakiekolwiek wyniki, trzeba przez długi
czas inwestować w pracę specjalistów. Ekipa ILM pracowała pełną parą, wydając krocie, jednak po roku pracy nie było gotowe
ani jedno ujęcie z efektami specjalnymi. Z przyznanego budżetu 8,5 miliona dolarów Lucas planował przeznaczyć 3 miliony na
pracę ILM. Pod koniec pierwszego roku zespół Dykstry przekroczył ten budżet co najmniej o milion, nie oferując Lucasowi w
zamian żadnego gotowego ujęcia. Samo przygotowanie opracowanych już kamer, modeli, systemów kontroli ich ruchu, systemów
optycznych itd. zabrało 9 miesięcy. Lucas nie mógł pojąć, jak to możliwe, że pieniądze zostały już wydane, a praca wciąż nie
przyniosła żadnych widocznych wyników. Nie chciał słuchać komentarzy Nelsona, który tłumaczył, że sama faktyczna realizacja
ujęć do filmu będzie już stosunkowo tania i szybka, ale zanim do niej dojdzie, konieczne są miesiące kosztownej pracy
projektantów i techników. Regularne wizyty Lucasa w warsztatach i biurach ILM kończyły się wrzaskami i kłótniami. Raz
skończyło się podobno nawet na wizycie Lucasa w szpitalu z objawami załamania nerwowego.
Pierwszym gotowym ujęciem przygotowanym przez ILM był króciutki, dwusekundowy przelot statku kosmicznego przed kamerą
(fragment sekwencji początkowej filmu). Spektakularny... na tyle, na ile mogą być spektakularne dwie sekundy filmu. Dla
zwiększenia efektu Nelson zapętlił dla Lucasa te dwie sekundy i w kółko wyświetlał je raz po razie. Widząc to, Lucas podobno
usiadł tylko i głośno się śmiał - oto patrzył na najdroższe dwie sekundy filmu w historii kina.
Dalsza praca ekipy technicznej faktycznie posuwała się już znacznie szybciej, zgodnie z tym, co zapowiedział Nelson. W
ostatniej fazie pracy ILM działało na 3 zmiany, pracując przez całą dobę. Ale dla Lucasa i tak wszystko działo się za wolno
i przyniosło rezultaty za późno. Nie mógł zaprezentować kolegom gotowych ujęć z efektami specjalnymi na wspomnianym
prywatnym pokazie. Naraził się przed nimi na śmieszność, czego nie umiał wybaczyć pracownikom. Gdy ILM zakończyło pracę i
zorganizowało z tej okazji imprezę, na której wszyscy wspólnie świętowali, Lucas odmówił wzięcia w niej udziału. Kilka
miesięcy później, gdy okazało się już, że "Gwiezdne wojny" są wielkim kasowym hitem, Lucas nagradzał najważniejsze osoby w
swojej ekipie produkcyjnej punktami procentowymi od końcowego zysku filmu - po jednym obiecanym wcześniej punkcie dostali
Huyck i Katz, po ułamkach punktów również aktorzy i Ben Burtt, odpowiedzialny za dźwięk. Lucas dał nawet jeden punkt swojemu
staremu przyjacielowi, Johnowi Miliusowi, zamieniając z nim jeden procent wpływów z "Gwiezdnych wojen" na jeden procent
wpływów z następnego filmu Miliusa, "Big Wednesday". (O sile przyjaźni i lojalności niech świadczy fakt, że później, gdy
"Big Wednesday" okazało się porażką finansową, Lucas poprosił Miliusa o zwrot tego punktu procentowego). Ekipa ILM, bodaj
najbardziej zasłużona grupa ludzi odpowiedzialnych za sukces filmu, została w tym procesie przez Lucasa pominięta. John
Dykstra uznał zachowanie Lucasa za dziecinadę i powiedział, że nie chce współpracować z nim w przyszłości - wkrótce później
odszedł z ILM i założył własną firmę, Apogee Inc. Miał zresztą ułatwioną sytuację, ponieważ wraz z nim odeszła wówczas spora
grupa techników firmy, rozczarowanych i zirytowanych zachowaniem Lucasa. (Zupełnie na marginesie, tak się przypadkowo
złożyło, że w roku 2002 Dykstra i ILM konkurują ze sobą w kinach bezpośrednio - ILM przygotowało oczywiście efekty specjalne
do "Ataku klonów", zaś firma Johna Dykstry do "Spidermana". Pomijając oczywistą przewagę finansową firmy Lucasa, większość
znanych mi komentatorów zgadza się, że dziś ILM wyprzedza firmę Dykstry również technologicznie, realizując po prostu
wyraźnie lepiej wyglądającą animację komputerową. Jednym z dowodów jest właśnie jakościowa różnica między nową częścią sagi
Lucasa, a filmem o człowieku-pająku).
Ostatnim kluczowym elementem filmu, o którym nie można nie wspomnieć, był dźwięk. Wśród filmowców z kręgu Coppoli od końca
lat 60. narastało przekonanie, że kino nie wykorzystuje tego elementu w wydajny sposób. Jedną z kluczowych osób, które
zmieniły podejście do wykorzystania dźwięku w filmie, był bliski współpracownik Lucasa i Coppoli, Walter Murch - nie tylko
specjalista w zakresie realizacji i montażu dźwięku, ale również zdolny teoretyk, przekonany, że dźwięk powinien być w
filmie nośnikiem informacji równie ważnym jak obraz. Murch blisko współpracował z Coppolą i Lucasem od samego początku: od
"Ludzi z deszczu", przez "THX 1138" (był współscenarzystą wraz z Lucasem), obie części "Ojca chrzestnego", "American
Graffiti" do "Rozmowy". Za ten ostatni film zdobył pierwszą nominację do Oscara. Wprawdzie nie miał udziału w realizacji
dźwięku do "Gwiezdnych wojen", ale jego opinie jako dźwiękowca wywarły ogromny wpływ na Lucasa. Lucas uważał za Murchem, że
"pięćdziesiąt procent przeżycia filmowego to dźwięk" i w związku z tym postanowił zrealizować swój film w systemie Dolby
Stereo. Co więcej, nalegał, aby studio Fox zgodziło się prezentować film jedynie w kinach wyposażonych w ten nowoczesny
wówczas, choć rzadko stosowany system (zdaniem studiów przydatny głównie w projekcji musicali). Przygotowaniem całej ścieżki
dźwiękowej do filmu zajął się wspomniany wcześniej Ben Burtt, którego Lucas znał ze swojej byłej uczelni. Burtt przez rok
poszukiwał dźwięków do filmu, nagrywając w całych Stanach silniki samochodowe, industrialne dźwięki, odgłosy zwierząt itp.,
a następnie w odpowiedni sposób przekształcając je dla potrzeb filmu. I tak na przykład Chewbacca ryczy zmiksowanym rykiem
morsa i niedźwiedzia, zaś myśliwce przecinają próżnię dźwiękiem (sic!) połączonego ryku słoni i pisku opon samochodowych.
Lucas zasugerował również kompozytorowi muzyki Johnowi Williamsowi, wynajętemu z racji ogromnego sukcesu w "Szczękach"
Spielberga, aby skomponował do filmu muzykę "wagnerowską w brzmieniu", z wykorzystaniem całej orkiestry, zupełnie pozbawioną
elektronicznych dźwięków, typowych dla kina SF.
Późną wiosną 1977 roku zakończono wreszcie prace nad filmem - ILM ukończyło wszystkie efekty specjalne, całość połączono z
dźwiękiem stereo. Zgodnie z hollywoodzką praktyką, ukończony film zaprezentowano publiczności na nieoficjalnych pokazach
testowych (zwykle po tego typu pokazach poprawia się w filmie elementy, które słabo działały na publiczność). Reakcja
widowni była fenomenalna, co zaskoczyło przedstawicieli studia. Z drugiej strony niepokojące wieści napłynęły z pokazów dla
komisji przyznającej filmom odpowiednią ocenę, określającą minimalny dopuszczalny wiek widowni - część członków komisji
najzwyczajniej w świecie zasnęła podczas seansu. Lucas nadal nie mógł być pewny przyjęcia filmu przez widzów - spodziewał
się raczej porażki. W tej sytuacji postanowił nie oglądać z bliska premiery filmu i na weekend, w którym wejdzie on na
ekrany, wyjechać wraz z żoną i przyjaciółmi na Hawaje (dokładnie tak samo postąpił podczas premiery "American Graffiti").
Podobno przed wyjazdem miał jeszcze okazję zobaczyć tasiemcowe kolejki przed kinami, ale nawet to wyjaśnił sobie mówiąc, że
filmy SF zawsze ściągają najpierw do kin zagorzałych fanów gatunku, a później zainteresowanie błyskawicznie słabnie. Zresztą
sama wytwórnia Fox podobno również nieszczególnie wierzyła w powodzenie filmu Lucasa, toteż początkowo nawet nie reklamowano
go zbyt szeroko. Większe nadzieje wiązano z realizowaną równolegle ekranizacją "Alei potępienia" Rogera Zelaznego. Dopiero
gdy pokazy testowe okazały się takim sukcesem, Fox zainwestował szerzej w promocję filmu. Oficjalnie "Gwiezdne wojny"
pojawiły się w kinach 25 maja 1977 roku. Reszta to histeria... przepraszam, historia.
Początkowo film prezentowano jedynie w garstce amerykańskich kin, gwarantujących odpowiednio wysoką jakość projekcji. Mimo
to "Gwiezdne wojny" notowały rekordowe wyniki oglądalności. Od dnia premiery kina były dosłownie okupowane przez widzów.
Kolejki do kas ciągnęły się przez całe przecznice - w większości przypadków i tak na darmo, ponieważ bilety na kolejne
seanse wykupywano błyskawicznie. Kolejki w centralnych punktach miasta potrafiły być długie do tego stopnia, że z powodu
zagrożenia zamykano nawet niektóre fragmenty jezdni. Zwykłym widokiem było podobno ustawienie się ponownie w kolejce po
bilety widzów, którzy dopiero co wyszli z kina po seansie. Tego typu reakcje praktycznie nie zdarzały się wcześniej w
amerykańskim kinie. Dzięki sprytnemu wprowadzeniu filmu do rozpowszechniania w tak wąskim zakresie, Lucas wraz z Foxem
zdołali zagwarantować sobie wyjątkowo duży popyt i ściągnąć w ten sposób zainteresowanie mediów. Z kolei media, prezentując
apokaliptyczne sceny spod kin wyświetlających "Gwiezdne wojny", podkręcały jeszcze bardziej atmosferę, napędzając do kin
kolejnych widzów. Po kilku dniach nie było wątpliwości - "Gwiezdne wojny" okazały się fenomenalnym sukcesem.
|
|