Magazyn ESENSJA nr 5 (XVII)
maj 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Michał Chaciński
  Klasyka pod lupę :  Jak George Lucas zmienił wszystko

        "Gwiezdne wojny" (Star wars)
ciąg dalszy z poprzedniej strony

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Plakat 'Gwiezdnych Wojen'
Nadszedł moment, w którym Lucas uznał, że może wreszcie pokazać kręgowi znajomych zmontowaną wersję filmu. Doszło do legendarnego pokazu wersji "Gwiezdnych wojen", w której sceny z efektami specjalnymi nie znajdowały się jeszcze w filmie (o przyczynach tego faktu więcej za moment). Lucas zamiast scen batalistycznych wmontował do filmu fragmenty starych filmów wojennych, prezentujące powietrzne walki myśliwców. W pokazie wzięli udział m.in. Alan Ladd Jr., Spielberg, De Palma, Marcia Lucas, Huyck i Katz. Zabrakło Martina Scorsesego, który wprawdzie podobno wybierał się do San Francisco, żeby obejrzeć film, ale zrejterował w ostatniej chwili. Między nim a Lucasem toczyła się ta sama dziwna rywalizacja, którą widać było i wśród pozostałych młodych reżyserów Nowego Hollywood, tyle że akurat w przypadku Lucasa i Scorsesego osiągnęła ona dość chorobliwy poziom - obaj nie chcieli oglądać przedpremierowych pokazów filmów drugiego w obawie, że okażą się lepsze od tego, nad czym w danym momencie każdy z nich pracuje. Scorsese mówił o tym wprost: "Siedziałbym nerwowo i patrzył - może jest lepszy od mojego filmu; zresztą nawet jeśli nie jest, możesz pomyśleć, że jednak jest. A do tego przyjaciele powiedzą ci, że to lepszy film od twojego i będziesz w to wierzyć. Przez lata."

Pokaz filmu okazał się katastrofą. Po zakończeniu projekcji na sali zapanowała zupełna cisza. W końcu żona Lucasa rozpłakała się, komentując, że film jest zupełnym nieporozumieniem (fakt, bez efektów musiał przecież wyglądać idiotycznie). Lucas, zupełnie zastrzelony zażenowaniem kolegów, zaczął komentować w typowy dla siebie sposób, że w takim razie film zarobi może mniej pieniędzy, niż się początkowo spodziewał - może zamiast 16 milionów dojdzie tylko do 8-10 milionów. Nie chcąc przestraszyć Alana Ladda Jr. z Foksa, wszyscy wstrzymali się jednak z komentarzami aż do kolacji, na którą sama tylko grupka przyjaciół udała się do restauracji. Lucas zadał tam niezręczne pytanie "No dobra, to co naprawdę myślicie?" i doczekał się odpowiedzi Briana De Palmy, który rozpoczął jeden długi, złośliwy monolog, nie zostawiając ani na filmie, ani na Lucasie suchej nitki. Komentował, że postacie na planie ubrane są jak w "Czarnoksiężniku z krainy Oz", że w filmie roi się od narracyjnych błędów, że frunące napisy na początku to kompletny bełkot, który ciągnie się bez końca i wygląda tak, jakby ktoś zapisał całą autostradę (faktycznie, podobno we wstępnej wersji filmu wprowadzenie było strasznie długie i dorównywało wspomnianemu wcześniej początkowi szkicu scenariusza). W pierwszej wersji filmu "Moc", czyli "the Force" występowała jeszcze jako "Moc innych", czyli "the Force of others". De Palma złośliwie pytał, o co chodzi z tymi "the farts of others" (czyli "pierdnięciami innych"). Wytykał, że już w pierwszym akcie filmu historia nie ma sensu fabularnie - że nie ma ani wprowadzenia, ani wyjaśnienia "kim są te futrzaki", ani jaki w ogóle film oglądamy. "Straciłeś od razu całą widownię - nie mają pojęcia, co się dzieje". De Palma zarzucił Lucasowi, że tylko wykręca się formułą bajki dla dzieci, żeby usprawiedliwić kompletnie niezrozumiały film. Podobno doszedł w swoich komentarzach tak daleko, że Lucas w końcu nie wytrzymał i skontrował w jedyny sposób, jaki uważał za bolesny - zarzucił De Palmie, że się wymądrza, a tymczasem wszystkie jego filmy razem zarobiły mniej niż jeden poprzedni film Lucasa.

Strzał może i byłby celny pół roku wcześniej, jednak De Palma przeżywał właśnie swój największy sukces finansowy w karierze - "Carrie" w samych tylko Stanach zwróciła swój budżet ponaddziesięciokrotnie i zebrała dobre recenzje (m.in. u bodaj największej admiratorki De Palmy wśród poważnych krytyków, Pauline Kael). De Palma dołączył więc właśnie do grupy reżyserów, którzy zdołali odnieść sukces komercyjny i artystyczny, toteż czuł się w czasie tej rozmowy pewnie. Jednak najwyraźniej przesadził w ataku na Lucasa, skoro nawet Marcia Lucas, mająca fatalne zdanie o filmie swojego męża, miała później De Palmie latami za złe to, co mówił tego wieczoru. Po pewnym czasie obaj reżyserzy uspokoili się i postanowili wspólnie poprawić to, co się da. Lucas notował m.in. uwagi De Palmy na temat początkowych napisów w filmie ("Musisz usunąć to gówno o Jedi Bendu -  nikt nie ma pojęcia, o czym mówisz"). Do dziś nie wiadomo, do jakiego stopnia Lucas zmodyfikował film po tym pierwszym nieudanym pokazie. Wiadomo jedynie, że na pewno na znacznie krótszy zmienił się początkowy napis, wprowadzający widzów w  całą historię.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Spielberg, Scorsese, De Palma, Lucas, Coppola

Po pokazie jedynym członkiem całego towarzystwa przekonanym, że Lucas nakręcił coś niezwykłego, był Steven Spielberg. Od razu powiedział Lucasowi, że film jest rewelacyjny i zarobi pewnie 100 milionów, jeśli nie więcej. W świetle przeżyć tego wieczoru brzmiało to jak niezbyt udany, fałszywy komplement. Nawet sam Lucas w niego nie uwierzył i założył się ze Spielbiergiem, kończącym właśnie realizację "Bliskich spotkań trzeciego stopnia", że film Spielberga zarobi 4-5 razy więcej niż "Gwiezdne wojny" (jak widać, obaj dzielili ze sobą wspólne, bardzo wymierne podejście do kina). Spielberg przekonywał, że Lucas się myli - że tym razem to właśnie "Gwiezdne wojny" będą filmem dla szerokiej publiczności, a nowy film Spielberga dla wąskiej ("tym razem" nawiązywało do poprzednich filmów obu reżyserów - Spielberg dotarł ze "Szczękami" do wszystkich, Lucas nakręcił "American Graffiti" dla podstarzałych nastolatków). Na szczęście to Spielberg miał w całej grupie najsilniejszą pozycję, toteż to właśnie do niego zadzwonił tego wieczoru Alan Ladd Jr. z prośbą o komentarz. Spielberg zapewnił go, że film Lucasa zrobi wielką kasę. Ciekawe jednak, że podał producentowi przypuszczalną kwotę wpływów na dużo niższym poziomie niż samemu Lucasowi - "35 milionów, może więcej".

Zatem dlaczego w filmie pokazywanym tego wieczoru zabrakło bodaj najważniejszej składowej, efektów specjalnych, skoro premiera miała nastąpić za kilka tygodni? Cała historia efektów specjalnych do "Gwiezdnych wojen" rozpoczęła się jeszcze przed zakończeniem pracy nad scenariuszem. Lucas był zawsze wielkim admiratorem "2001: Odysei kosmicznej" Kubricka, a  zwłaszcza realistycznych efektów specjalnych, jakie udało się Kubrickowi osiągnąć. Planował pokazać w swoim filmie przestrzeń kosmiczną w równie przekonujący sposób, choć niekoniecznie przykładając do realizmu taką wagę jak Kubrick. Jednocześnie Lucas miał paranoiczne podejście do pieniędzy, przekonany, że na każdym kroku ktoś chce go ich pozbawić. Przez lata wynikały w związku z tym konflikty między nim i Coppolą. Obydwu cechowało radykalnie odmienne podejście do pieniędzy -  mówiono o nich, że niezależnie od tego, ile milionów miał na koncie Lucas, zawsze zachowywał się, jakby nie miał ani centa; z kolei Coppola, niezależnie od tego, jak bliski był bankructwa, zawsze zachowywał się, jakby stać go było na wszystko. Obu łączyło to, że praktycznie przy każdym poprzednim filmie mieli nieprzyjemne doświadczenia z rozliczeniami z hollywoodzkimi studiami. Mówiąc krótko, obaj uważali, że studia w jakimś stopniu okradły ich z należnych im wpływów. Efekty specjalne miały stać się najdroższym elementem w budżecie "Gwiezdnych wojen", toteż Lucas postanowił znaleźć sposób na uniemożliwienie studiom manipulacji księgowych, a jednocześnie zapewnienie sobie większej kontroli nad procesem tworzenia efektów. Najprostszym rozwiązaniem wydawało się założenie kolejnej własnej firmy, zajmującej się wyłącznie efektami specjalnymi. W  ten sposób w lipcu 1975 roku narodziło się Industrial Light and Magic (ILM).

ILM powstało jako kilkuosobowa grupka specjalistów, których zadaniem było opracowanie wszelkich zagadnień technicznych związanych z efektami specjalnymi do filmu. Grupą zarządzał Jim Nelson, specjalista od postprodukcji. Nelson szybko zatrudnił kluczową dla filmu postać w osobie Johna Dykstry - członka najlepszej w moim odczuciu ekipy efektów specjalnych, jaka kiedykolwiek działała w branży: zespołu Douglasa Trumbulla (m.in. "2001", "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", "Blade Runner"). W związku z faktem, że nie istniał praktycznie żaden gotowy do wykorzystania w tego typu pracy sprzęt, ILM stało przed zadaniem wymyślenia i zaprojektowania odpowiednich urządzeń. John Dykstra był do takich zadań osobą wymarzoną -  wsławił się w branży m.in. wynalezieniem elektronicznie sterowanej kamery, która umożliwiała dowolne powielanie identycznych ujęć z zastosowaniem modeli.

Oczywiście krótko po założeniu ILM pojawiły się nieporozumienia dotyczące natury pracy tego typu zespołu technicznego. Lucas całkiem słusznie miał nadzieję, że dzięki ILM uda mu się kontrolować przeznaczenie każdego centa wydawanego na efekty specjalne. Wygląda też jednak na to, że spodziewał się w związku z tym, iż mała grupka specjalistów w ILM szybko i tanio rozwiąże każdy problem. Dykstra ostrożnie sugerował Lucasowi, że nie tędy droga. Jeśli efekty w filmie mają być rzeczywiście przełomowe, to potrzebne będą liczne zespoły ludzi, pracujących równolegle nad różnymi zadaniami, potrzebne będą inwestycje w sprzęt i wiedzę, a także dużo czasu na wypracowanie odpowiednich metod pracy - technik optycznych, mechanicznych itd. Jak określił to sam Dykstra: "Gdybyśmy zrobili to zgodnie z zaleceniami George'a, skończyłoby się na machaniu papierowymi samolotami na patykach na tle czarnej zasłonki". Lucas, jak zawsze paranoicznie nastawiony do wydawania pieniędzy, szybko doprowadził do zaognienia kontaktów z Dykstrą i Nelsonem, przekonany, że obaj technicy po prostu wykorzystują sytuację i  próbują przy okazji "Gwiezdnych wojen" kombinować z własnymi przedsięwzięciami.

Na domiar złego, choć dziś Lucas otoczony jest nimbem wielkiego pioniera nowoczesnego podejścia do techniki filmowej, wtedy, w połowie lat 70., po prostu nie mógł zrozumieć, że zanim na ekranie pojawią się jakiekolwiek wyniki, trzeba przez długi czas inwestować w pracę specjalistów. Ekipa ILM pracowała pełną parą, wydając krocie, jednak po roku pracy nie było gotowe ani jedno ujęcie z efektami specjalnymi. Z przyznanego budżetu 8,5 miliona dolarów Lucas planował przeznaczyć 3 miliony na pracę ILM. Pod koniec pierwszego roku zespół Dykstry przekroczył ten budżet co najmniej o milion, nie oferując Lucasowi w  zamian żadnego gotowego ujęcia. Samo przygotowanie opracowanych już kamer, modeli, systemów kontroli ich ruchu, systemów optycznych itd. zabrało 9 miesięcy. Lucas nie mógł pojąć, jak to możliwe, że pieniądze zostały już wydane, a praca wciąż nie przyniosła żadnych widocznych wyników. Nie chciał słuchać komentarzy Nelsona, który tłumaczył, że sama faktyczna realizacja ujęć do filmu będzie już stosunkowo tania i szybka, ale zanim do niej dojdzie, konieczne są miesiące kosztownej pracy projektantów i techników. Regularne wizyty Lucasa w warsztatach i biurach ILM kończyły się wrzaskami i kłótniami. Raz skończyło się podobno nawet na wizycie Lucasa w szpitalu z objawami załamania nerwowego.

Pierwszym gotowym ujęciem przygotowanym przez ILM był króciutki, dwusekundowy przelot statku kosmicznego przed kamerą (fragment sekwencji początkowej filmu). Spektakularny... na tyle, na ile mogą być spektakularne dwie sekundy filmu. Dla zwiększenia efektu Nelson zapętlił dla Lucasa te dwie sekundy i w kółko wyświetlał je raz po razie. Widząc to, Lucas podobno usiadł tylko i głośno się śmiał - oto patrzył na najdroższe dwie sekundy filmu w historii kina.

Dalsza praca ekipy technicznej faktycznie posuwała się już znacznie szybciej, zgodnie z tym, co zapowiedział Nelson. W  ostatniej fazie pracy ILM działało na 3 zmiany, pracując przez całą dobę. Ale dla Lucasa i tak wszystko działo się za wolno i przyniosło rezultaty za późno. Nie mógł zaprezentować kolegom gotowych ujęć z efektami specjalnymi na wspomnianym prywatnym pokazie. Naraził się przed nimi na śmieszność, czego nie umiał wybaczyć pracownikom. Gdy ILM zakończyło pracę i  zorganizowało z tej okazji imprezę, na której wszyscy wspólnie świętowali, Lucas odmówił wzięcia w niej udziału. Kilka miesięcy później, gdy okazało się już, że "Gwiezdne wojny" są wielkim kasowym hitem, Lucas nagradzał najważniejsze osoby w  swojej ekipie produkcyjnej punktami procentowymi od końcowego zysku filmu - po jednym obiecanym wcześniej punkcie dostali Huyck i Katz, po ułamkach punktów również aktorzy i Ben Burtt, odpowiedzialny za dźwięk. Lucas dał nawet jeden punkt swojemu staremu przyjacielowi, Johnowi Miliusowi, zamieniając z nim jeden procent wpływów z "Gwiezdnych wojen" na jeden procent wpływów z następnego filmu Miliusa, "Big Wednesday". (O sile przyjaźni i lojalności niech świadczy fakt, że później, gdy "Big Wednesday" okazało się porażką finansową, Lucas poprosił Miliusa o zwrot tego punktu procentowego). Ekipa ILM, bodaj najbardziej zasłużona grupa ludzi odpowiedzialnych za sukces filmu, została w tym procesie przez Lucasa pominięta. John Dykstra uznał zachowanie Lucasa za dziecinadę i powiedział, że nie chce współpracować z nim w przyszłości - wkrótce później odszedł z ILM i założył własną firmę, Apogee Inc. Miał zresztą ułatwioną sytuację, ponieważ wraz z nim odeszła wówczas spora grupa techników firmy, rozczarowanych i zirytowanych zachowaniem Lucasa. (Zupełnie na marginesie, tak się przypadkowo złożyło, że w roku 2002 Dykstra i ILM konkurują ze sobą w kinach bezpośrednio - ILM przygotowało oczywiście efekty specjalne do "Ataku klonów", zaś firma Johna Dykstry do "Spidermana". Pomijając oczywistą przewagę finansową firmy Lucasa, większość znanych mi komentatorów zgadza się, że dziś ILM wyprzedza firmę Dykstry również technologicznie, realizując po prostu wyraźnie lepiej wyglądającą animację komputerową. Jednym z dowodów jest właśnie jakościowa różnica między nową częścią sagi Lucasa, a filmem o człowieku-pająku).

Ostatnim kluczowym elementem filmu, o którym nie można nie wspomnieć, był dźwięk. Wśród filmowców z kręgu Coppoli od końca lat 60. narastało przekonanie, że kino nie wykorzystuje tego elementu w wydajny sposób. Jedną z kluczowych osób, które zmieniły podejście do wykorzystania dźwięku w filmie, był bliski współpracownik Lucasa i Coppoli, Walter Murch - nie tylko specjalista w zakresie realizacji i montażu dźwięku, ale również zdolny teoretyk, przekonany, że dźwięk powinien być w  filmie nośnikiem informacji równie ważnym jak obraz. Murch blisko współpracował z Coppolą i Lucasem od samego początku: od "Ludzi z deszczu", przez "THX 1138" (był współscenarzystą wraz z Lucasem), obie części "Ojca chrzestnego", "American Graffiti" do "Rozmowy". Za ten ostatni film zdobył pierwszą nominację do Oscara. Wprawdzie nie miał udziału w realizacji dźwięku do "Gwiezdnych wojen", ale jego opinie jako dźwiękowca wywarły ogromny wpływ na Lucasa. Lucas uważał za Murchem, że "pięćdziesiąt procent przeżycia filmowego to dźwięk" i w związku z tym postanowił zrealizować swój film w systemie Dolby Stereo. Co więcej, nalegał, aby studio Fox zgodziło się prezentować film jedynie w kinach wyposażonych w ten nowoczesny wówczas, choć rzadko stosowany system (zdaniem studiów przydatny głównie w projekcji musicali). Przygotowaniem całej ścieżki dźwiękowej do filmu zajął się wspomniany wcześniej Ben Burtt, którego Lucas znał ze swojej byłej uczelni. Burtt przez rok poszukiwał dźwięków do filmu, nagrywając w całych Stanach silniki samochodowe, industrialne dźwięki, odgłosy zwierząt itp., a następnie w odpowiedni sposób przekształcając je dla potrzeb filmu. I tak na przykład Chewbacca ryczy zmiksowanym rykiem morsa i niedźwiedzia, zaś myśliwce przecinają próżnię dźwiękiem (sic!) połączonego ryku słoni i pisku opon samochodowych. Lucas zasugerował również kompozytorowi muzyki Johnowi Williamsowi, wynajętemu z racji ogromnego sukcesu w "Szczękach" Spielberga, aby skomponował do filmu muzykę "wagnerowską w brzmieniu", z wykorzystaniem całej orkiestry, zupełnie pozbawioną elektronicznych dźwięków, typowych dla kina SF.

Późną wiosną 1977 roku zakończono wreszcie prace nad filmem - ILM ukończyło wszystkie efekty specjalne, całość połączono z  dźwiękiem stereo. Zgodnie z hollywoodzką praktyką, ukończony film zaprezentowano publiczności na nieoficjalnych pokazach testowych (zwykle po tego typu pokazach poprawia się w filmie elementy, które słabo działały na publiczność). Reakcja widowni była fenomenalna, co zaskoczyło przedstawicieli studia. Z drugiej strony niepokojące wieści napłynęły z pokazów dla komisji przyznającej filmom odpowiednią ocenę, określającą minimalny dopuszczalny wiek widowni - część członków komisji najzwyczajniej w świecie zasnęła podczas seansu. Lucas nadal nie mógł być pewny przyjęcia filmu przez widzów - spodziewał się raczej porażki. W tej sytuacji postanowił nie oglądać z bliska premiery filmu i na weekend, w którym wejdzie on na ekrany, wyjechać wraz z żoną i przyjaciółmi na Hawaje (dokładnie tak samo postąpił podczas premiery "American Graffiti"). Podobno przed wyjazdem miał jeszcze okazję zobaczyć tasiemcowe kolejki przed kinami, ale nawet to wyjaśnił sobie mówiąc, że filmy SF zawsze ściągają najpierw do kin zagorzałych fanów gatunku, a później zainteresowanie błyskawicznie słabnie. Zresztą sama wytwórnia Fox podobno również nieszczególnie wierzyła w powodzenie filmu Lucasa, toteż początkowo nawet nie reklamowano go zbyt szeroko. Większe nadzieje wiązano z realizowaną równolegle ekranizacją "Alei potępienia" Rogera Zelaznego. Dopiero gdy pokazy testowe okazały się takim sukcesem, Fox zainwestował szerzej w promocję filmu. Oficjalnie "Gwiezdne wojny" pojawiły się w kinach 25 maja 1977 roku. Reszta to histeria... przepraszam, historia.

Początkowo film prezentowano jedynie w garstce amerykańskich kin, gwarantujących odpowiednio wysoką jakość projekcji. Mimo to "Gwiezdne wojny" notowały rekordowe wyniki oglądalności. Od dnia premiery kina były dosłownie okupowane przez widzów. Kolejki do kas ciągnęły się przez całe przecznice - w większości przypadków i tak na darmo, ponieważ bilety na kolejne seanse wykupywano błyskawicznie. Kolejki w centralnych punktach miasta potrafiły być długie do tego stopnia, że z powodu zagrożenia zamykano nawet niektóre fragmenty jezdni. Zwykłym widokiem było podobno ustawienie się ponownie w kolejce po bilety widzów, którzy dopiero co wyszli z kina po seansie. Tego typu reakcje praktycznie nie zdarzały się wcześniej w  amerykańskim kinie. Dzięki sprytnemu wprowadzeniu filmu do rozpowszechniania w tak wąskim zakresie, Lucas wraz z Foxem zdołali zagwarantować sobie wyjątkowo duży popyt i ściągnąć w ten sposób zainteresowanie mediów. Z kolei media, prezentując apokaliptyczne sceny spod kin wyświetlających "Gwiezdne wojny", podkręcały jeszcze bardziej atmosferę, napędzając do kin kolejnych widzów. Po kilku dniach nie było wątpliwości - "Gwiezdne wojny" okazały się fenomenalnym sukcesem.

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

57
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.