Magazyn ESENSJA nr 5 (XVII)
maj 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Autor Paweł Pluta
  W endemicznym kręgu

        Arracon 2002: Elbląg, 30 kwietnia - 4 maja 2002

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Okładka informatora
Nad hallem elbląskiego WOKu krążył Gwiezdny Niszczyciel Imperium, więc arraconowe informatorium z konieczności schowało się w możliwie mało eksponowanym miejscu. Skutkiem ubocznym tego manewru były chwile konsternacji, które przeżywał chyba każdy przyjeżdżający, nie znalazłszy organizatorów w znajomym miejscu, jednak dzięki ofiarności swoich już zaakredytowanych poprzedników, czyhających wewnątrz, szybko był przechwytywany. Trafiał tym sposobem do kantorka, w którym otrzymywał niebrzydką, acz eksponującą podejrzanie wieloznaczny obrazek plakietkę, kartkę na kino, kartkę na obiad i kartkę na spanie. Nic więcej. Ledwo co odkonsternowany uczestnik konsternował się zatem ponownie, spoglądając pytająco na organizatora, ten zaś powiadamiał go kompetentnie, że na informatory trzeba poczekać i to samo dotyczy identyfikatorów. Przyczyną, jak się później okazało, było kółko zębate, które dokonało żywota w mrocznych czeluściach bodajże maszyny offsetowej, czy też może laserowej drukarki, siejąc tym prostym sposobem zamęt w szeregach Fremenowców.

Dodatkową dywersją było usunięcie z budynku WOK chińskiej restauracji, przez co spotkanie z Ewą Białołęcką musiało się odbyć trywialnie, w sali prelekcyjnej. Ze względu na wczesną porę, słuchaczy zebrało się jeszcze niewielu, zresztą wtorek w zasadzie był dniem roboczym, co dodatkowo opóźniało przyjazdy pracujących. Przez tę roboczość zresztą na ulicach Elbląga, które przemierzaliśmy razem z Jo'Asią Słupek i Szymonem Sokołem, można było napotkać korki, które wprawiły nas w zdumienie trwające do chwili, gdyśmy się zorientowali, że jakoś wcześniej pierwszy dzień Arraconu wypadał w sobotę lub niedzielę, kiedy ludzie siedzą w domach, a nie włóczą się samochodami po mieście.

Wracając jednak do spotkania z Ewą, można się było na nim dowiedzieć, że jej najnowsza książka leży już w wydawnictwie, a co więcej jest tak wielka i gruba, że leżą dwie. Ograniczona liczba słuchaczy spowodowała jednak szybkie wyczerpanie się pytań z sali, zwłaszcza że wiele zostało nieoficjalnie zadanych już wcześniej, więc połowę swojego czasu Ewa oddała Andrzejowi Pilipiukowi, przybyłemu z konkurencyjnej sali prelekcyjnej w poszukiwaniu kogokolwiek, kto zechciałby go posłuchać. I owszem, skoro prelegent był już na miejscu, jego opowieść o tajemniczej angielskiej zarazie sprzed kilkuset lat spotkała się ze sporym zainteresowaniem.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Warta honorowa witająca uczestników konwentu
Tymczasem w hallu powoli zbierali się następni konwentowicze, w szczególności zaś Ela Gepfert i Piotr Cholewa, dowiezieni na miejsce własnym dużym Fiatem, którego nawet Misiek Cholewa dał Piotrowi trochę poprowadzić. We wspaniałym tym pojeździe znalazło się także miejsce dla Natalii i Andrzeja Młynarzy, co robi już pewne wrażenie, bo byle kto przejazdu przez całą Polskę w pięć osób jednym samochodem łatwo nie przetrzyma. Nieco przed nimi przyjechała Agnieszka Szady, jak zwykle z rysunkami, oraz Szaman i Szamanowa Agnieszka, tu i ówdzie pojawiali się tez Anna Góra i Michał Dagajew ze swoim długim obiektywem. Niedługo później Pipok osłaniany przez Marcina Rutkowskiego otworzył piąty już Arracon, a następnie rozpoczęła się, tradycyjna Noc Walpurgii, tradycyjnie napisana przez dwa "i", zakończona niespodzianką w postaci Shreka, co mnie trochę dziwi, bo choć to film straszny, to przecież jednak nie o taką straszność chodzi w horrorze. Skoro jednak wszyscy twierdzili to samo, to chyba rzeczywiście taka to właśnie niespodzianka była, a muszę im wierzyć, bo ja o tej porze spokojnie już sobie spałem.

Pierwszomajowy poranek przyniósł rozwiązanie problemów z brakującą dokumentacją konwentową, dzięki czemu każdy mógł się zapoznać z całością rysunku umieszczonego na plakietce, gdyż pełna jego wersja zdobiła okładkę informatora. Niektóre ze złośliwych interpretacji musiały zostać zrewidowane. Największą sensację wzbudziły jednak skrócone programy połączone z identyfikatorami, zaopatrzone w uroczy żółty sznurek pozwalający na zawieszenie książeczki na szyi uczestnika. Zapewne jedynie przez niedopatrzenie brakowało na nich prośby do znalazcy nosiciela o odprowadzenie zabłąkanego konwentowicza do WOKu.

Dzień rozpoczął się od Mai Lidii Kossakowskiej posadzonej obok nastrojowej świecącej kuli w niemal całkowicie skądinąd ciemnej sali, będącej widownią małej sceny miejscowego teatru. Tylko zza pleców słuchaczy świecił dodatkowo po oczach Mai halogenowy reflektor. Nic to jednak w porównaniu ze Światłością, w której mieszkają opisywane przez nią anioły, wiodąc wbrew pozorom żywot niekiedy nader nudny i uciążliwy, zwłaszcza te opiekujące się na polach marchewką i pietruszką. Do tego w każdej chwili mogą dostać wezwanie do anielskiego wojska. Jakby nieco ciekawiej było po drugiej stronie, w dziedzinie Chaosu, może dlatego, że demonów jest sporo mniej i nie muszą się łapać byle jakich zajęć, żeby mieć coś do roboty.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Błękitny muminek ze swoją zdobywczynią
Po demonach i aniołach miejsce zajęli uczestnicy konkursu muzycznego, a tymczasem w drugiej sali najpierw odbyło się zebranie dotyczące Związku Stowarzyszeń "Fandom Polski", a następnie Forum Fandomu, a że czasy są jednak spokojne, nie zaszły na nich żadne znaczniejsze wydarzenia ani nie zapadły doniosłe dla narodu decyzje.

Tymczasem zaś do Elbląga dojechała Ania Brzezińska, ponieważ zbliżał się termin jej prelekcji. Czy pisząc w programie Wiedźma organizatorzy mieli na myśli temat wykładu, czy osobę prowadzącej, nie zostało ostatecznie ustalone, w każdym razie wiedza zgromadzonych o różnego rodzaju czarownicach i wiedźmach właśnie niewątpliwie poszerzyła się. W szczególności okazało się, że typowa czarodziejka nie była urodziwą i młodą posiadaczką cokolwiek kiczowatego pałacyku, w którym wysypiała się do południa, ale raczej posuniętą nieco w latach mieszkanką chaty na obrzeżach wsi, zbierającą o dziwnych porach zioła. Przy takim trybie życia z urodą też pewnie nie było co przesadzać. Aby więc nasza nie ucierpiała, zaszczyciliśmy obecnością kawiarnię U aktorów, gdzie okazało się, że na półmetrowej średnicy stoliku bez trudu da się wygospodarować miejsce dla czterech, a w porywach pięciu jedzących obiad osób.

W tym samym czasie trwał konkurs muminkowy, z którego ze zdobytym niebieskim pluszowym Muminkiem wyszła Kasia Chmiel, po czym podążyła prowadzić prelekcję o Władcach Pierścieni, książkowym i filmowym, co czyniła razem z Agnieszką Sylwanowicz. Wprawdzie ich poglądy na temat ekranizacji były dość zbieżne, ale na szczęście widownia miewała odmienne, więc dyskusja toczyła się zawzięcie i tak długo, że w jej trakcie Greg Wiśniewski zdążył przedstawić zbiór historii o gorszących zajściach towarzyszących powstawaniu pierwszych Gwiezdnych wojen, z nerwowym załamaniem George'a Lucasa na czele. Kiedy wróciłem do sali tolkienowskiej, powoli dobiegał końca finałowy pokaz ilustracji, z których największe zainteresowanie wzbudzały, rzecz jasna, te najbardziej nieudane. Fandom lubi się pośmiać.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Gandalf. Antoni Gandalf.
Na zakończenie dnia odbył się konkurs gwiezdnowojenny prowadzony przez Adama i Marka Kuleszów, twórców imponujących modeli pojazdów zawieszonych w hallu. Ze względu na późną godzinę musiał jednak odstąpić trochę uczestników zaczynającemu się wkrótce Avalonowi, który wzbudzał emocje o różnym natężeniu, ale oklasków wtórujących tym z ekranowej filharmonii się doczekał.

Następnego dnia pojawiły się dwa autokary i, strategicznie wybrawszy ten, w którym nie było nikogo z WAT, bo oni w trakcie jazdy śpiewają, ruszyliśmy w drogę. Ocierając się o Gdańsk dotarliśmy do Kartuz, gdzie w muzeum kaszubskim przewodnik najpierw opowiedział nieprzyzwoity kawał, a potem zaśpiewał piosenkę. Nie ograniczył się jednak do tego i w każdej z sal wyjaśniał, do czego służyły różne mniej lub bardziej tajemnicze narzędzia i przedmioty. Aczkolwiek uznać należy, że niezorganizowane pytanie Ewy Białołęckiej o konkretne metody barwienia eksponowanej tkaniny było jawnie tendencyjne.

Dalej na trasie znalazł się kościół jak sama nazwa wskazuje Kartuzów, w którym na oparciu jednej ze stalli wyobrażony był ewidentnie Gandalf z Gollumem i Balrogiem. Co prawda podpis głosił, że to święty Antoni, ale tak prostymi sztuczkami nie da się zmylić fachowców, którzy wiedzą że dla kogoś, kogo inaczej nazywały elfy, inaczej krasnoludy, a jeszcze inaczej ludzie, nie jest żadnym problemem przedstawienie się przeorowi jako Antoni Gandalf. Ciekawy był też umieszczony na ścianie zegar słoneczny, ale chyba z powodu likwidacji zakonu jeszcze w XIX wieku nie było go już komu wyregulować i zdaje się, że nadal wskazywał czas zimowy.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Najnowszy średniowieczny zamek nowoczesnej Europy
Spod kościoła ruszyliśmy w dalszą drogę, która zawiodła nas pod słynny dwudziestoletni zamek średniowieczny, zbudowany od razu w postaci ruin. Nabrawszy pod jego bramą sił za pomocą wielkich worków bułek i licznych wiader z kiszonymi ogórkami obeszliśmy go wzdłuż murów, a gdzie nie było murów - wzdłuż drutu kolczastego, ponieważ całość nadal pozostaje terenem prywatnym. Dotarłszy do romantycznego stawu na tyłach budowli zadumaliśmy się nad godną podziwu wyobraźnią artystyczną autora, godnym pożałowania brakiem wyobraźni ekonomicznej tegoż, pisarz Pilipiuk ucieszył się, że są jeszcze wariaci więksi od niego i ruszyliśmy w las. Droga zawiodła nas na Górę Tamową, gdzie jedni weszli, inni się wdrapali, a reszta dobrnęła. Tradycyjnie widok na jezioro okazał się uroczy, zatem rozumując, że skoro tam na dole jest tak ładnie, to nie ma co siedzieć tu na górze, wróciliśmy do autobusów, które dowiozły nas do muzeum garncarstwa. W muzeum był nawet żywy garncarz od dziesięciu pokoleń, całkiem zresztą młody, który zademonstrował proces technologiczny, za pomocą którego na codzień zarabia na życie, a nawet odżałował trochę gliny do wysmarowania Ewy Białołęckiej, która znowu rzuciła się na działalność artystyczną. Spodeczek wyszedł jej co prawda trochę nierówny, ale ofiar w ludziach nie było.

Robiło się już dość późno, więc ruszyliśmy do ośrodka Elf. Po tamtejszym obiedzie dość powszechne stało się podejrzenie, że w sporych, płaskich kotletach nie rozpoznaliśmy bitek z elfich uszu jedynie dlatego, iż były panierowane. Niektórzy, rozpierani świeżo wchłoniętą energią, dali się namówić na grę w paintball, po czym wrócili podkolorowani tu i ówdzie na zielono, ale nie stanowiło to problemu, ponieważ było już ciemno i płonęło ognisko. Obok ogniska można było dostać kawałek dzika, a po północy organizatorzy zdobyli wielkie bochny chleba, przy których największą atrakcją było odrywanie kawałków.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nie każdy aparat był podatny na dziwne emanacje kamiennych kręgów
Kto po tym wstał odpowiednio wcześnie rano, mógł pójść na spacer, na przykład taki jak ten, na którym Agnieszka Szady polowała na kleszcze, a kto spał dłużej, trafiał od razu na śniadanie. Następnie, po szybkim wyjaśnieniu kwestii pewnego kranu, który Michał Dagajew naprawił, żeby nadawał się do użytku, a następnie zapomniał zepsuć z powrotem, autobusy zawiozły nas do rezerwatu kamiennych kręgów. Kręgi poustawiali Goci podczas jakichś swoich wędrówek i to nie jest nic dziwnego, bo z nudów nie takie rzeczy można zrobić. Nie dziwi też obecność na tych kamieniach oryginalnych lodowcowych porostów, sztuka w sztukę mających siedem tysięcy lat, a do tego endemicznych - w końcu od tego są tajemnicze kamienie, żeby były omszałe. Absolutnie nie jest też dziwna obecność w takim miejscu ludzi opowiadających o radiacjach, prądach, dziwnych światłach i naukowych pomiarach, których metodologia woła o pomstę do nieba, a podstawy teoretyczne o powtórzenie fizyki ze średniej szkoły. Natomiast kiedy odbiera się z wywołania normalny na początku i końcu film, na którym w okolicy zdjęć tego miejsca kilkanaście klatek jest zamazanych sporymi zaświetlonymi plamami... Zapewniam, że jest to doświadczenie niepokojące.

Ale po drodze na wieżę widokową na Wieżycy jeszcze tego nie wiedziałem, więc spokojnie podziwiałem panoramę, zastanawiając się wraz z innymi, ileż to może się ta konstrukcja odchylać na boki pod naporem wiatru. Na pewno niewiele, bo na dół zeszliśmy w dalszym ciągu po schodach, po czym organizatorzy jedną część grupy wysłali na zwiedzanie w Żukowie kolejnego kościoła, tym razem zdaje się należącego do zakonu żeńskiego, a następnie sąsiadującego z nim muzeum, a drugą puścili do lasu, strasząc że jest w nim mokro, ciemno, zimno i do domu daleko. Przesadzali.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wieża widokowa na Wieżycy wybudowana w celu uzasadnienia nazwy góry
Powrót do Elbląga przebiegł w atmosferze dość sennej, bo te dwa dni były jednak dość męczące. Na miejscu trzeba było jeszcze zdobyć coś do jedzenia, przy czym ujawniły się frakcje zwolenników pizzy proletariackiej i kuchni chińskiej. Ta druga, w której i ja się znalazłem, zawdzięcza obiad Piotrowi Cholewie, bohatersko machającemu na dostarczyciela, któremu dziesięć metrów przed internatem coś się odwidziało i zawrócił. PWC skromnie twierdził, że nie było to nic wielkiego, bo za młodu, kiedy jeszcze były tu lodowce, to zaganiał mamuty do pułapek, po czym dla dania dobrego przykładu młodzieży dodał, że złapanemu mamutowi rzucał się osobiście na łeb i dusił go własną trąbą. Chiński obiad był jednak mniej kłopotliwy niż mamut, więc na zakończenie konwentu dało się zdążyć.

Finałowym mocnym akordem Arraconu 2002 stał się wyświetlony na zakończenie Władca Pierścieni, który dostarczył tematów na długie nocne rozmowy, mimo dryfów wracające wciąż do kwestii takich jak, na przykład, wykrycie konkretnych predyspozycji, dzięki którym niemal wszystkie filmowe orki to kobiety. Koncepcja, iż łatwiej im było znosić ciepło pod charakteryzacją wydaje się nieco zbyt przyziemna. Kiedy wszystko ucichło, odczekałem dwie godziny i, aby w rozsądnym czasie dostarczyć do Poznania czekające od początku konwentu przesyłki, ruszyłem na dworzec.

A zaświetlony film... Cóż, teraz już wiem, że jeżeli odpadnie przycisk samowyzwalacza, to ujmując rzecz dosadnie a precyzyjnie - w obudowie aparatu zostaje niezbyt duża, ale wystarczająca dziura.

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

79
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.