Znał każdy jego zakamarek, każdą najmniejszą szczelinę. Wyczuwał każdą nierówność, rozpoznawał każdy rowek, pamiętał każdą wypukłość.
To był jego głaz.
O, ta duża, podłużna rysa świetnie pasowała do dłoni... A tuż pod nią jest ta mniejsza, zygzakowata... o, jest! Teraz trzeba się będzie dobrze zaprzeć nogami i lewą dłonią poszukać tego kanciastego narożnika...albo nie. Lepsza będzie ta wąska szczelina po prawej....
-DOBRA, WYSTARCZY.
Zaskoczony, przystanął. Kamień natychmiast wykorzystał nadarzającą się okazję i wymsknął mu się z rąk. Syzyf patrzył, jak toczy się w dół, podskakując niezgrabnie na wybojach. Nie był zły.
Zdążył się do tego przyzwyczaić.
-To ty, Zeusie? Nie rozumiem....
-KONIEC KARY. JESTEŚ WOLNY.
Wolny? Syzyf obracał to słowo w myślach, bawił się nim jak drogocennym pierścieniem, przesypywał między palcami jak garść monet, gładził jak jedwabiste włosy żony, smakował jak wyborne wino, nawet wąchał - jak róże z królewskiego ogrodu. W końcu odważył się je wyszeptać na głos:
-Wolny?
-TAK. WOLNY. MOŻESZ WRACAĆ.
-Przecież miałem....jak wtoczę kamień... Dlaczego?
-TAKA JEST MOJA WOLA. IDŹ JUŻ.
-Dziękuję - wykrztusił w końcu, bo nie mógł nic innego...nie. Po prostu nie wiedział. Nie wiedział, co ma powiedzieć, co powinno się powiedzieć w takiej chwili.
Był pierwszym człowiekiem pozostawionym samemu sobie.
Poczekał jeszcze chwilę, ale Zeus najwyraźniej już skończył. Ruszył więc niepewnie w dół zbocza. Minął sękaty korzeń, kamień w kształcie litery L i znajomy krzak głogu, małą rachityczną roślinkę, która jakimś cudem zdołała zapuścić tu korzenie i utrzymać się przy życiu. Parę kroków dalej była niewielka kupka kamieni, potem jama Starej Ropuchy a obok niewielkie nieckowate zagłębienie. To najtrudniejszy fragment. Zwodniczy. Niby małe zagłębienie w ziemi.... a tu proszę. Rosnąca nieopodal macierzanka widziała wiele niegodnych króla scen i słyszała wiele niegodnych króla słów, którymi obdarzał toczący się chyżo w dół kamień.
Ale teraz to już nie miało znaczenia. To koniec kary.
Koniec.
Doszedł do głazu i zatrzymał się. Dotknął ostatni raz znajomej siatki pęknięć, przejechał zrogowaciałymi dłońmi po szorstkiej powierzchni granitu. Przez te wszystkie lata zdążył go poznać jak nic innego.
-JESZCZE TU JESTEŚ?
-Już idę. Zamyśliłem się....- dłoń powędrowała do dużej szczeliny w kształcie sierpa. Od niej zawsze zaczynał. Można było wygodnie zaprzeć się obiema rękami. Równowaga. Tak, równowaga była najważniejsza.
-Zeusie?
-SŁUCHAM.
-Czy zanim wyjdę....Czy mógłbym jeszcze raz..., no wiesz..., potoczyć go kawałek?
-OCZYWIŚCIE.
-Tylko jeden raz....Tylko jeden raz, Zeusie...Ostatni. I już pójdę.
Ujął głaz, naprężył grzbiet i, szczęśliwy, rozpoczął mozolną drogę pod górę.
|
|