- Ja myślałem, że się mnie boisz Mamlicz, a ty zwyczajnie masz problem z pęcherzem. Poleciłbym ci uzdrowiciela, ale sam rozumiesz, późno na leczenie - westchnął najemnik. - Podpisałeś swój wyrok. Pamiętasz jak to mnie nazwałeś, wtedy przed stodołą...?!
- Ja... - ciałem Mamlicza wstrząsały drgawki. Próbował mówić. Kasztanowłosy docisnął nóż. - Miałeś rację! Miałeś cholerną rację! - podciągnął wójtowi brodę. Odsłonił otłuszczoną grdykę.
- Nie zabijaj mnie... - wyjęczał Mamlicz w ostatniej chwili. - Zapłacę za wszystko, z nawiązką, w trójnasób... - jąkał się w obłąkaniu. - Jestem bogaty, bardzo bogaty... podzielę się z tobą. Albo... albo weź wszystko. Ten majątek wart jest kniazia... na wozie... Tam jest cały koziegłowski skarbiec. Jutro miał iść do Kruszy... To podatki, dziesięciny, myto, targowe... Wszystko nasze... - szeptał z przejęciem - ...wszystko twoje - oczy wójta błyszczały. Strzygonia poluźnił uchwyt.
- Ukradłeś to?! Więc robię ci przysługę, głupcze. Radymir rozerwałby cię końmi...
- Nic nie zrobi, nikt się nie dowie. Już tam Koziegłowy palą się na dobre. Twój pacholik rżnie wszystkich, jak leci. Nikt nie przeżyje. Nikt nie powie, nigdy. Tylko jego, głupiego młodzika wsadzą na pal... My będziemy... Będziemy bogaci!
- I ty zapłacisz tę cenę? - kasztanowłosy opuścił ręce. Patrzył tępym wzrokiem na grubasa, spoconego, umazanego krwią, kipiącego w euforii.
- O czym ty...? - Mamlicz spojrzał zdziwiony.
- Weźmiesz to na siebie. Będziesz umiał z tym żyć?!
- Nic nie rozumiesz?! - grubas masował szyję. Skraj płaszcza docisnął do rany. - Ja nie znaczę tu nic...
Kasztanowłosy spojrzał spod ściągniętych brwi.
- To ona, ryża wiedźma ...Goplana. Wszystko przewidziała, wszystko zaplanowała. To ona... Ja nie znaczę...
- Kłamiesz... - Strzygonia splunął. - Jesteś kanalią, jak każdy polityk...
- To stałoby się i tak, mogłem być między nimi - wójt wskazał paluchem w kierunku osady. - Tej nocy zmieni się wszystko. Stary Pompilius zginie, utopi się we własnej krwi, jak i jego smarkaci synkowie. Już od rana jedynym władyką będzie tu Radymir, Radymir, a z nim Goplana. Czy wiesz, ile można zyskać przy nich? Ja będę rządcą... A ty, ty dowódcą drużyny, poprę cię, polecę. Pal licho resztę, głupców i nieudaczników, nich giną... Cena nie gra roli, Strzygonia, nie w obliczu takiego celu. Ocaliłem życie i spełnia się mój sen bo jestem mądry, mądrzejszy niż inni.
- Jesteś przebiegły. Nie mieszaj tego z rozumem.
- Za to ty jesteś głupi! - Mamlicz skrzywił twarz. - I umrzesz jak głupiec, jak żebrak... - stanął pod drzwiami. Pchnął je. - Momot, Gołot! - wrzasnął ochrypłym głosem.
Do izby wpadli dwaj rudowłosi. Jeden z nich kulał, jego twarzą szarpał tik. Drugi otworzył usta. Z przodu nie miał żadnego zęba. W rękach obu błyszczały miecze.
- Ubijcie go! - Mamlicz wskazał Strzygonię. - Ubijcie go szybko!
Kasztanowłosy wyjął broń. W jego oczach błysnęły ogniki szaleństwa. Bliźniacy spojrzeli na siebie. Westchnęli równo.
- Nie panie... - Momot schował żeleziec. - Nie za tę cenę... - głową pokiwał też drugi.
- Czuć tu Kostuchą, Mamlicz... - Strzygonia spojrzał spod rzęs. Kosmyki włosów zakryły mu twarz. Wiedział, że wygląda jak sama śmierć.
Wójt zbladł, zajęczał w obłąkaniu. Wypadł na podwórzec. Kasztanowłosy wyszedł za nim. Bliźniacy nie przeszkodzili mu.
Grubas potykał się, wstawał, padał znowu i brnął na czterech. Dopadł wozu. Strach odebrał mu siły. Trząsł się i szlochał. Kasztanowłosy stanął nad nim.
- Zasłużyłeś na śmierć, na długie konanie... w mękach - wychrypiał. - I nie oszczędzę ci tego - splunął na tłuściocha.
- Wrócę tu - zawołał dosiadając jednego z niskich wierzchów. - Wrócę po ciebie... - spiął konia do galopu.
- Wrócę! - krzyczał zostawiając łąkę za plecami.
Wjechał w las. Nie czuł jak gałązki krzewów sieką go po twarzy, a palce konarów rwą ubranie. Uderzał horza. Przylgnął do jego karku. Koń ślizgał się na mchach, przeskakiwał ponad zwalonymi pniami schowanymi pod kobiercem z paproci. Zręcznie omijał rowy i rozpadliny. Wreszcie Strzygonia wyjechał na trakt. Pędził cwałem na złamanie karku.
Kiedy dotarł na skraj boru, Koziegłowy tonęły w łunie pożaru. Z osady dobiegały wrzaski.
- Wirgo... - szepnął Strzygonia.
- Wirgo! - wrzasnął ruszając w stronę grodu.
*
Wrota otwarte były na oścież. Kilku strażników siedziało opartych o ich drewniane bale. W rękach trzymali broń. Gdyby nie ciemne od krwi kaftany można by sądzić, że się pospali.
Wewnątrz ziemnego kręgu żar palił w twarz. Płonęły chaty. Zrozpaczeni mieszkańcy o osmalonych twarzach biegali od przystani z kubłami. Inni ratowali dobytek. Wynosili z sadyb sprzęty i toboły. Mężczyźni w lnianych giezłach próbowali ściągać z chat strzechy. Półnagie kobiety, wyrwane z łóżek, latały goniąc płaczące dzieciaki. Ziemia usłana była trupami. Wrzask ogłuszał. Pomiędzy płonącymi domami ganiali z krzykiem konni. Umazani krwią, niczym demony rozdzielali śmierć i rozrzucali płonące żagwie.
Kasztanowłosy stanął w wyrwie przykopy. Krwista łuna pożogi odbiła się na jego spoconej twarzy. Najemnik dyszał i patrzył na gorejące strzechy. W jego głowie brzmiały słowa Mamlicza. Wzrokiem szukał Wirgo, nie mógł uwierzyć w jego winę. Nagle jeden z wieśniaków dostrzegł go. Stanął.
- Strzyg! Odmieniec! Potwora! - zaczął wrzeszczeć na całe gardło.
- Tu jest, tu! - chłop podniósł cep. Za nim biegli już inni. Nieśli w rękach widły, sierpy i siekiery.
Mężczyzn było kilkunastu. Przebiegli już połowę drogi. Wtedy zza załomu najbliższych sadyb wyjechali konni. W kilku skokach dopadli chłopów. Zaskoczeni wieśniacy nie zdążyli nawet nastawić broni. Padli z głuchym jękiem i wyrazem skargi na twarzach, zabici jeden po drugim.
Jeźdźcy wstrzymali horze. Przed chęsę wyjechał młodzik ubrany w rozchełstaną, skrwawioną koszulę i kubrak z wilczego futra. Twarz watażki umazana była krwią. Jasne włosy opadały na ramiona. Na nagiej piersi błyszczał medalion ze znakiem ognia.
- Co robisz Wirgo?! Co ty do cholery robisz? - Strzygonia patrzył na chłopaka i nie poznawał go. W oczach arkończyka widział dzikość, szaleństwo tak dobrze znane jemu, a jednak takie obce w wyrazie twarzy młodzika.
- Bawię się... - mruknął Wirgo. Uśmiechnął się zimno. - Smakuję wolności i szukam sensu, czegoś więcej, niż ciągła włóczęga, ucieczka przed własnym cieniem, droga bez celu.
- Jak za to zapłacisz?
- Właśnie płacę, nienawiścią za nienawiść... To dobra cena, uczciwa wymiana - chłopak sapał.
Za jego plecami niespokojnie kręcili się inni, wśród nich szczupły, czarnooki wojownik. Jego twarz o dziecięcej urodzie miała przerażająco zimny wyraz. Wielkie, czarne oczy błyskały odbijając łunę. Strzygonia zmrużył powieki. Nie mógł przypomnieć sobie, gdzie widział już jego twarz. Czarnooki uśmiechał się, denerwował najemnika.
- To twoja kompania... - kasztanowłosy splunął. Spojrzał w twarz Wirgo. - Z nimi rżniesz baby, dzieciaki i wieśniaków.
- Chętnie widzieliby nas na palach, żeby napluć i ulżyć nienawiści.
- Ich winą jest strach, paniczny, przed nieznanym. Ktoś zadbał, żeby się bali ciebie i mnie, i jeszcze wielu innych rzeczy, ktoś dołożył starań, żeby odwrócić uwagę od prawdziwego zła, od pęt nałożonych na ich wolę i wolność. Ci ludzie uwierzyli, są głupi, ale za to, na bogów, się nie zabija... Czy to jest właśnie twoja droga?!
- Nic nie rozumiesz. Ten świat musi spłonąć, świat nijaki, obojętny, pełen brudu, głupoty i beznadziei. Na tych prochach wskrzesimy pieśni...
- Chcesz piękno budować na zbrodni, ciekawe. Ale zabijać jest łatwo, zwłaszcza bezbronnych i słabych. Trzeba tylko umieć potem płacić za to, co dzień, aż do końca.
- To ty zaszczepiłeś we mnie nienawiść, nauczyłeś tak żyć w pogoni, w ciągłej włóczędze bez celu, tylko po to, żeby wreszcie zginąć przy jakiejś zabłoconej drodze, w pogoni za ułudą. Gdzieś, gdzie naszych kości nikt nawet nie pozna...
- Możliwe. Ty natomiast dołączysz do innych, którzy spłonęli w ogniu Goplany, zagubili się i zostali pożarci, aby dać jej moc za ułudę miłości, aby dać wiedźmie siłę dla jej nawięzów, by mogła stale być piękna...
- Kłamiesz.
- Ależ nie, ja je widziałem, mgliste widma, wspomnienia po miłości tak często, zadziwiająco często nieszczęśliwej - Strzygonia złowił wzrok młodzika.
- Wiem Wirgo, nie nauczyłem cię wiele. Bogowie wciąż z nas drwią. Myliłem się w wielu sprawach. Bardzo się myliłem, bo nie ma jednej drogi, jest poszukiwanie, oczekiwanie i ciągła niepewność. Trzeba mieć odwagę, by to przyjąć - chwilę patrzyli sobie w oczy. Wirgo uspokoił się.
- Zostaw to i chodź ze mną. Jeszcze czas...
Chłopak zawahał się. Stał tak długo, w ciszy. Potem pchnął konia biodrami. Ruszył w stronę kasztanowłosego.
- Nigdzie nie pójdzie - jeździec o urodzie dziecka zagrodził drogę młodzikowi. Jego głos brzmiał niczym śpiew. Czarnymi oczyma wpatrzył się w Strzygonię. - On już ciebie nie potrzebuje. Tacy jak ty nie związują się z nikim. Nosisz w sercu otchłań, a twoje myśli są bramą do koszmaru. Nie jesteś w stanie dać mu nic więcej... Pragnie tylko jej, pragnie być przy Goplanie, może nawet poświęcić jej życie.
- Ona chce tylko brać. To czary... - kasztanowłosy był rozdrażniony.
- Nie bądź dzieckiem, Strzygonia. Czary nie istnieją - czarnooki roześmiał się.
- Znam cię... - przerwał najemnik. Spod zmrużonych powiek patrzył na wojownika. - Wtedy miałeś w rękach lutnię, ale poznaję cię, goplani służalcu. Kim, do cholery, jesteś ?!
Przez twarz czarnookiego przemknął grymas.
- Nie, Strzygonia, nie znasz mnie i nie poznasz... Nie będzie na to czasu - wyjął z jaszczura sablję. - Mówią na mnie Skierka. Ciesz się, umrzesz z ręki elfa...
- Każdy ma swoje problemy - kasztanowłosy sięgnął po miecz.
- Nie! - krzyknął Wirgo. Na twarzy Skierki pojawił się uśmiech.
- Ja to zrobię - Ran zeskoczył z konia. - Zejdź, Strzygonia. Miejmy to już za sobą.
Najemnik zsunął się wolno. Wiedział, czego chce Wirgo. Nie umiał mu pomóc, nie tak. Widział w oczach młodzika cierpienie, złamaną wolę i pragnienie wyzwolenia.
- Musi być inny sposób... - szepnął. Chłopak pokiwał głową.
- Nie ma, przyjacielu... Zrób to szybko - skoczył tnąc na pachwinę. Zgrzytnęły brzeszczoty. Zwarli się. Dyszeli sobie w twarze. Młodzik dygotał. Strzygonia pchnął go barkiem. Uderzył z góry. Wyhamował i cofnął rękę. Ostrze przeleciało przed twarzą chłopaka, rozdarło kubrak. W oczach Wirgo znów błysnęło szaleństwo. Zajęczał niczym raniony wilk i rzucił się dziko. Strzygonia parował. Jasnowłosy nacierał opętany. Spychał starszego. Był szybki. Znał wszystkie tajemnice. Zmuszał do ciosu, ostatecznego, po którym przychodzi tylko ciemność, wieczne zapomnienie. Wtedy rozległ się śpiew.
Głosy wibrowały, wznosiły się i opadały niczym uwolnione z setki bojowych rogów, zaplecione w melodię pełną siły. Brzmiały coraz wyraźniej. Nadlatywały z głębi boru.
Pierwszy zareagował Skierka. Wyprężył się i wstał w strzemionach. Jego oczy stały się jeszcze większe. Spojrzał na Strzygonię. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu elf spiął konia. Z miejsca ruszył galopem. Reszta zastanawiała się chwilę. Patrzyli na Wirgo. Ten opuścił miecz.
Strzygonia chwycił młodzika, kiedy ugięły się pod nim nogi. Trzymał chłopaka w ramionach. Nie patrzył mu w twarz. Wiedział, że Wirgo nie będzie chciał wspominać łez.
- Chodźmy... Chodźmy stąd - szeptał kasztanowłosy. Nagle usłyszał tętent. Odwrócił się w kierunku bramy. Przez wyrwę wpadali już pierwsi konni. Najemnik poznał wojów Radymira.
- Prędko! - szarpnął Wirgo.
Popielowi uderzyli. Zapanował zamęt. Przez chwilę słychać było krzyki i szczęk stali.
Walka nie trwała długo.
|
|