8
Palpatine znalazł ją bardzo szybko. Tak jakby, może nie do końca świadomie, chciała być znaleziona. Jakby szła po tatooińskiej pustyni pozostawiając losowi, czy wiatr zatrze ślady jej stóp.
Obserwował Cran z daleka, stojąc w mroku na pustym wieczorami placu. Widział ją doskonale, jak siedzi w jasno oświetlonej sali wykładowej. Jak się nudzi, bawi ołówkiem, zagaduje kolegów, którzy chcieli notować. I zawsze ten uśmieszek zaznaczający lekkie poczucie wyższości.
Nie, ona nie starała się wtopić w tłum. Pełen strój Jedi, czasem nawet płaszcz. Przy pasie miecz. Palpatine pokręcił głową.
Ale nie do takich rzeczy można się przyzwyczaić. Matematycy przestali pytać o dziwny, srebrzysty przedmiot. Nie da się jednak ukryć, że była najbarwniejszym z dziwaków na wydziale. Otaczał ją wianuszek znajomych, których fascynowało jej lekceważenie wszystkiego wokół. W ich mniemaniu była to poza. Tacy ludzie przyciągają jak magnes - wiedzą przeróżne rzeczy, mimo że nigdy się nie uczą.
Wychodziła z zajęć i nie zauważała kanclerza stojącego pod pomnikiem. Szła gdzieś ze znajomymi, zarywali noce. Zarażała ich swoim dekadenckim bezwładem, który im niezwykle imponował. Tyle że ona po imprezie myła twarz ciepłą wodą i szła na zajęcia. Oni dochodzili do siebie parę dni.
Rok akademicki się rozkręcił, przystopowali. Zajęli się realizowaniem swoich życiowych planów, nauką, pracą, miłościami. Nie spędzali większości dnia na szukaniu partnerów do rozmowy na dowolny, byle nie osobisty, temat. I nie mieli wstrętu do zamknięcia się w czterech ścianach sam na sam ze swoim odbiciem w lustrze.
Wtedy właśnie zjawił się Palpatine. Patrzył, jak się rozstają na przystankach czy skrzyżowaniach i jak wraca sama na Czechów, środkiem ciemnego parku, prowokując los.
I widział, że mimo afiszowania się strojem, nie włącza miecza zbyt często. Umierając z nadmiaru wolnego czasu, nie poświęcała na treningi nawet połowy tego, co przedtem.
***
Zaczepił Cranberry o czwartej, kiedy dzieci śpią najmocniej, a w szpitalach najczęściej umierają chorzy. Włóczyła się znów bez celu. To była jej kolejna bezsenna noc. Przestawała sobie radzić ze swoją psychiką i bardzo się tego wstydziła.
Nie wiedziała, że za nią idzie i była tak otumaniona, że nawet nie zaskoczył jej język, w którym się odezwał. Odwróciła się. Czarny płaszcz, błysnęła klamra. Poznała, z kim rozmawia. I to też jej nie zdziwiło. Dopiero kiedy zobaczyła jego twarz w świetle latarni.
- Ekscelencjo! Że też wcześniej na to nie wpadłam.
Postępowała tak dziwnie, całkowicie z własnej woli, ale jakby to spotkanie kierowało się logiką sennych majaków. Powinna wyjąć miecz, walczyć o życie. A ona zabrała go do swojego mieszkania na ósmym piętrze. Odgarnęła śmieci, rysunki techniczne i jakieś rozdłubane, nigdy nie dokończone elektroniczne cudeńka.
Rozmawiali o sytuacji na Coruscancie. Miała świadomość, że jego wersja nie jest obiektywna, ale słuchała chciwie. Jakie to było przyjemne, nie musieć omijać najciekawszych tematów, ani myśleć o budowaniu złożonych zdań w swoim podobno ojczystym języku.
Kanclerz siedział naprzeciwko, ubrany w wiśniową nubiańską bluzę. Był jednym z tych, o których mówi się "piękny mężczyzna".
Po miesiącach udawania, że rozmawia, nie mogła oderwać się od tego, o czym mówił. Jego argumenty były logiczne, przemyślane, wywód klarowny. Zawsze zdążył uprzedzić jej sprzeciw i dodać: "Oczywiście są tacy, którzy sądzą, że..., ale...".
Zrobili ze mnie Jedi, ja się o to nie prosiłam. Jak długo jeszcze będę tu tkwić z dala od życia, do którego mnie wychowali.
Palpatine zauważył chyba, że straciła wątek, bo zaczął się żegnać, uprzejmy jak zawsze.
- Jeszcze będziemy mieli czas, żeby skończyć ten temat, uczennico.
Tak mówili do niej tylko mistrzowie Jedi. Nie zaprotestowała. Kiedy zamknęła za kanclerzem drzwi, miasto już się budziło. Natychmiast usnęła.
***
Statek senator Mon Mothmy dostał pozwolenie i schodził do lądowania na jednym z księżyców ogromnej planety. Cały układ był pusty, w ogóle niezamieszkany. Przynajmniej teoretycznie.
Statek usiadł na polanie, której nikt nie wziąłby za główne lądowisko. Natychmiast obstawili go żołnierze z miotaczami wycelowanymi w wyjście. Pani senator i jej zbrojna asysta przechodzili przed nimi jedno za drugim i dopiero gdy sprawdzono ostatnią osobę, miotacze wróciły do kabur. Mon Mothma bardzo tego nie lubiła, ale inaczej się nie dało. Nieufność była uzasadniona. Każdy statek mógł być niebezpieczny. Nawet jeżeli wiózł przywódczynię Rebelii.
Idąc do bunkra dowodzenia spojrzała na plac budowy. Fabryka była już gotowa, koszary dla pilotów też powstaną szybciej, niż myślała.
Minęła salutujących strażników i zjechała dwa piętra pod ziemię. Robot poprowadził ją do mesy oficerskiej.
Zastała tam grupę osób. Troje projektantów poznała od razu ze zdjęć. Cywile musieli być tymi rodzinami, o których zabranie było tyle płaczu i histerii. Kalamarianin w średnim wieku, z żoną i córkami. Samotna, raczej młoda kobieta. Dwudziestoletni chłopak o podkrążonych oczach neurotyka, skulony na krzesełku koło staruszki, pewnie matki. To ma być on. Wschodząca gwiazda stołecznej zbrojeniówki. Autor projektu.
- Witam - odezwała się Mon Mothma. - Niestety nadal nie mogę powiedzieć, gdzie jesteśmy. Za to już od jutra będą mogli państwo zacząć pracę.
- Co będziemy robić? - spytał nerwowo chłopak.
- Tylko nadzorować produkcję.
Ciebie, synku, na pewno do wojska nie wezmę.
Przez salę przebiegło poruszenie, jakby chcieli zadać wiele pytań, ale nie wiedzieli, od którego zacząć. Spojrzała na siedzącego w pierwszym rzędzie Kalamarianina.
- Proszę opowiedzieć nam o nowym myśliwcu.
- To prototyp - zaczął charakterystycznym dla swojej rasy, skrzekliwym głosem. - Właściwie nie wyszedł jeszcze poza fazę projektów...
- Wiemy. Jesteście tu właśnie po to, aby wspólnymi siłami opracować końcową wersję.
Wyświetlił kilka rysunków technicznych niezrozumiałych dla postronnych osób, ale wśród inżynierów natychmiast wybuchła ożywiona dyskusja.
- Napęd nadprzestrzenny? Nigdy dotąd nikt nie próbował montować go na czymś tak małym. Jesteście pewni...?
- Oczywiście, że osłony zapewnią większe bezpieczeństwo pilotom, ale jednocześnie podniosą koszty...
- Ruchome płaty boczne? No, nie wiem...
Mon Mothma uciszyła ich skinieniem ręki.
- Będzie jeszcze czas na szczegółowe rozmowy. Na razie chciałam wszystkim podziękować za przybycie tutaj. Wiem jak wielkiej odwagi wymagało to od państwa. Rezygnacja z normalnego życia, wieczna ucieczka. Ale dzięki temu mamy broń, o której istnieniu Imperator nawet nie wie. Nie musimy niczego porywać, nie jesteśmy skazani na partyzantkę. Dziękuję w imieniu całego Sojuszu.
Pierwszy X-skrzydłowiec zszedł z taśmy już w następnym tygodniu.
|
|