Wydawało mu się, że każda minuta ciągnie się w godziny. Schodów było więcej, niż pamiętał, dlatego zamiast zbiegać, posuwał się skokami z podestu na podest. Zaczynało brakować mu sił, oddech stawał się coraz krótszy. Spokojna, dająca satysfakcję mięśniom zaprawa w bazie Rebeliantów nie na wiele mu się teraz zdała. Miał wrażenie, że schody wydłużają się w jakąś szaloną pętlę Mobiusa, a on pędzi po nich jak oszalała mysz.
Korytarze pełne były spanikowanych ludzi. Imperator nie uznawał obcych w swoim otoczeniu, z wyjątkiem...
Dlaczego TAM jest tak pusto?
David stanął jak wryty, dysząc tak ciężko, że miał wrażenie, jakby płuca mu płonęły. Korytarz na pewnym odcinku był całkowicie pusty, ci, którzy chcieli go przebyć, tłoczyli się bocznymi odnogami, przepychali się przez rzędy pomieszczeń, które na tę okazję połączono otworami wykonanymi przy pomocy blasterów.
Pośrodku korytarza stała eskorta Xizora. Widocznie czekali, aż ich pan raczy się przygotować do odlotu.
Ten łotr jeszcze żyje...
W innym przypadku być może David próbowałby zająć się księciem i załatwić z nim porachunki raz na zawsze, ale teraz miał inne sprawy na głowie.
Przebiegł przez pustą przestrzeń obok gwardzistów, niedbale odbijając dłonią wystrzelone w jego kierunku promienie.
- Zwrot do nadawcy - mruknął i otrzepał rękę, krzywiąc się z bólu. Oparzenia zmieniły się w cieknące pęcherze, płuca pękały mu z wysiłku, nogi były jak z waty. "Za chwilę sam będę najlepszym kandydatem do skrzydła medycznego" pomyślał i pchnął rozsuwane drzwi.
Błękit korytarza i nareszcie nieco wolnej przestrzeni podziałały na niego jak balsam.
Oparł się na chwilę o ścianę, próbując wyrównać oddech.
Centrum medyczne działało normalnie. Roboty przygotowywały sprzęt do ewakuacji, ale praca nie ustawała ani na chwilę. David rozejrzał się szybko - zbyt szybko, bo zakręciło mu się w głowie. Przymknął oczy.
- Spokojnie... - szepnął. - Od twojej głupiej głowy zależy życie trojga ludzi...
Powoli oderwał się od ściany i ruszył w kierunku pomieszczeń lekarzy, ale kłody, które miał zamiast nóg, odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł na kolana... czy to podłoga skoczyła na niego?
- Dave! Nieba, jak ty wyglądasz! - otoczyły go pachnące wanilią ramiona, musnęły ciepłe, złociste włosy. Pielęgniarka uklękła obok niego, próbując go dźwignąć, ale był zbyt ciężki, więc tylko przysiadła, pochylając się nad nim.
- Dave... co się stało?
- Megan - wyszeptał i miał ochotę zemdleć, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Pozwolił sobie jedynie na to, żeby chwycić ją za szyję i przyciągnąć do siebie. Zanim zdążyła zareagować, wycisnął na jej ustach długi, gorący pocałunek, o którym zawsze marzył, a którego nigdy nie miał okazji zasmakować.
Chyba nawet nie była zdziwiona, bo tylko wyprostowała się i delikatnie ujęła go za ramiona, ani nie odpychając, ani nie przyciągając, złączona z nim jedynie dłońmi i ustami.
Dopiero po dłuższej chwili odsunęła się i uwolniła.
- Co się stało? - powtórzyła łagodnie. Oddech miała lekko przyspieszony.
Uśmiechnął się i raz jeszcze musnął ustami jej wargi. I pomyśleć, że jeszcze niedawno zastanawiał się, co wybrać...
- Imperator nie żyje - szepnął z takim ogromem czułości, jakby wyznawał jej miłość. - Gwiazda zaraz eksploduje, a ja mam rannego i... chciałem zabrać ciebie i Yaro do rebeliantów.
Podniosła wzrok. Teraz była już tylko lekarzem.
- Gdzie jesteście? - uśmiechnęła się na widok jego lekko oszołomionej miny. - Daj mi pięć minut na spakowanie narzędzi i opatrunków. Spotkamy się... gdzie?
- W sali tronowej. Będę tam czekał.
Skinęła głową.
- Jeśli wstaniesz - zauważyła rzeczowo.
- Wstanę...
Podwinął nogi i spróbował spełnić obietnicę, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Czuł, że się dusi.
Jak przez watę słyszał głos Megan, wydający polecenia tonem nie znoszącym sprzeciwu. Poczuł na skroniach jej chłodne, delikatne palce. W chwilę później dotyk zastąpiło lekkie, ledwie wyczuwalne uczucie mrowienia, a potem ta sama dłoń, już nieco cieplejsza, wsunęła się w wycięcie kołnierza jego bluzy i spoczęła na sercu. Nagle zaczęło mu się lżej oddychać, a w chwile potem szalone kołatanie i pulsowanie w skroniach także uspokoiło się na tyle, że wrócił do rzeczywistości. Uniósł rękę i przytrzymał nią dłoń Megan. Czuł wyraźnie, jak z tej dłoni do całego jego organizmu przesączają się ożywcze nitki energii. Nie był pewien, co to znaczy, ale kiedy otworzył oczy i ujrzał jej przymknięte powieki, długie, złociste rzęsy drżące jak od nadludzkiego wysiłku...
- Ty też jesteś Jedi... - wyszeptał. - Nie... nie zabieraj ręki...
Leciutko pocałowała go w czoło i, pomimo protestów, wyjęła dłoń zza jego bluzy.
- A twierdziłeś, że już nigdy w życiu nie włożysz nic czarnego - uśmiechnęła się i odgarnęła mu kosmyk mokrych włosów z czoła. - Grzeczny chłopiec. Pędź do tego rannego. Masz - sięgnęła do kieszeni kombinezonu i wepchnęła mu w dłoń garść opatrunków z bactą. - Resztę przyniesiemy.
Wstał, zdumiony, że w ogóle może chodzić. Na chwilę pociemniało mu w oczach, ale czuł się znacznie lepiej. Megan nie tylko była Jedi... była również wyjątkowo zdolną Uzdrowicielką.
Która skończy swoją karierę tu i teraz, jeśli on, były Darth Vader, nie ruszy się stąd i to jak najszybciej...
Powrotna droga wydawała mu się jeszcze dłuższa, o ile to w ogóle możliwe. Tyle tylko, że tym razem schody trzeba było pokonywać pod górę, a w korytarzu było już tak, jak wszędzie: tłok, panika, krzyki i pozory zorganizowanej ewakuacji.
W dźwięk alarmów wdarł się zimny, bezosobowy głos komputera.
- Do samozniszczenia trzy minuty i trzydzieści sekund...
Jakiś szturmowiec przegalopował mu po palcach stóp i wbił łokieć w żołądek, aż David zobaczył wszystkie gwiazdy.
Nie!!! David odbił się od podestu i przebył od razu odległość ponad trzech pięter. Ostatnią kondygnację po prostu przeleciał, koziołkując w powietrzu. Zabieg wykonany przez Megan był prosty, ale bardzo skuteczny i ta skuteczność narastała z czasem, w miarę, jak żywa energia Mocy rozpływała się wraz z krwią po całym organizmie.
Po chwili miał już na tyle siły, żeby się zastanowić, co właściwie go tak ożywiło: Moc czy ten pocałunek...
Wylądował przed drzwiami wiodącymi do sali tronowej i otwarł je kopniakiem. Wyleciały z prowadnic i z hukiem łupnęły o podłogę, pękając na pół.
David wpadł do sali i rozejrzał się, chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami.
Luke leżał tam, gdzie przedtem, oczy miał otwarte i nieruchome, i wydawał się być w szoku. David podbiegł, podłożył mu rękę pod głowę i plecy, dźwignął go do pozycji siedzącej. Młody Jedi zachwiał się jak drewniana lalka.
David w odruchu rozpaczy potrząsnął nim, jeszcze raz uderzył go w twarz, aż klasnęło.
- Hej, chyba nadrobię wszystkie stracone lata - mruknął. Luke spojrzał na niego nieskończenie tępym wzrokiem.
- Gzzzieee - wybełkotał i zrezygnował, kiedy stwierdził, że język nie chce go słuchać.
- Luke! Musimy wiać, stary, bo wylecimy razem ze stacją! - łagodnie, pół ramieniem, a pół Mocą, szarpnął go do pozycji stojącej i pociągnął w kierunku prywatnej turbowindy Imperatora, która wiodła do prywatnego hangaru i równie prywatnego wahadłowca Jego Wysokości.
Minuta i piętnaście sekund.
Megan, Yaro i dwa roboty medyczne stali w progu sali tronowej, obładowani sprzętem i lekarstwami i nie wiadomo, czym jeszcze. Wolał nie wiedzieć, jak się tu dostali.
Wstał i, jednym ramieniem podpierając zwisającego bezwładnie Luke'a, drugim zamachał do nich.
- Szybko! Do hangaru! - zawołał. - Nie mamy ani chwili do stracenia!
Yaro przekazał swoje bagaże robotowi i palcem wskazał mu turbowindę, a sam podbiegł do Davida, odbierając od niego półprzytomnego Jedi. Poprowadził go przed sobą, zawieszonego w powietrzu jak worek.
Minuta i dziesięć sekund
Megan z robotami wepchnęła się do windy, Yaro i Luke także, ale Dave nie wsiadł. Cofnął się, machnął ręką, żeby zjeżdżali sami.
- Zmieścisz się! - krzyknęła Megan. Dave pokręcił głową.
- Poziom minus 41 B sektor 5 - rzucił przez ramię, a sam oparł się plecami o ścianę i zaczął liczyć. - Czekajcie w wahadłowcu!
Minuta i pięć sekund.
Czas propagacji wybuchu w przypadku tej wyjątkowo mocnej i stabilnej konstrukcji może dać im nawet dwie-trzy minuty, ale rozsądnie przyjął, że ponad czas podawany przez komputer ma tylko półtorej minuty.
Błądził wzrokiem po sali tronowej, odnotowując w pamięci ślady, pozostawione przez walkę. Ma akurat tyle czasu, żeby odpocząć... Leniwie oderwał się od ściany, podszedł do tronu i usiadł na nim. Machinalnie oderwał z niego kilka bezcennych ozdób i podrzucił w dłoni. Ładne. Włożył je do kieszeni. Zachęcony tą zdobyczą, rozejrzał się wokół siebie całkiem innym wzrokiem. Błyskawicznie odnotował, co warto zabrać ze sobą, a co stanowi szmelc.
Czterdzieści pięć sekund.
Winda za chwilę będzie tu z powrotem. Dave nawet się nie spieszył. Siedział na tronie z nogami wyciągniętymi daleko przed siebie, rozkoszował się chwilowym relaksem i skinieniem przywoływał ku sobie co cenniejsze urządzenia i fragmenty sprzętu, każąc im ustawiać się przy windzie. Kiedy uznał, że zebrał już dość, wstał powoli, krzywiąc się niemiłosiernie, gdy storturowane stopy znów przyjęły na siebie ciężar ciała. Powoli, opierając się o poręcz szybu, podszedł do osmalonej kupy żelastwa, okrytej miękką, jedwabistą materią.
- Nie sądziłeś chyba, że cię tu zostawię - skinął dłonią i zniszczony robot ślizgiem dołączył do stosu żelastwa.
Trzydzieści pięć sekund do samozniszczenia.
Minus piętnaście podróży windą.
Drzwi rozsunęły się i Dave wpakował do windy najpierw zdobycz, potem siebie.
Minęło kolejne dziesięć sekund.
Wydawało się, że podróż trwa w nieskończoność, ale za to na dole czekała go miła niespodzianka - Yaro podciągnął statek prawie pod same drzwi windy. Rampa była już na pół uniesiona.
- Chcesz to wszystko zabrać ze sobą? - zdziwił się stary Jedi.
- A co, ma zostać? - Dave wzruszył ramionami i skierował kupę pozornie niepotrzebnego złomu do ładowni.
Rozejrzał się wokoło. W doku stały jeszcze trzy statki, ale sądząc po dygoczących pod naporem uderzeń drzwiach wejść konserwacyjnych, niedługo znajdą załogi.
Albo i nie.
Dziesięć sekund do wybuchu.
Zaklął pod nosem. Tu, bliżej środka stacji, mieli znacznie mniej czasu.
Dok zadygotał. Dave wskoczył na rampę i od razu rzucił się do sterów. Yaro zamykał za nim śluzy.
Statek poderwał się, przesunął o kilkanaście metrów. Czujniki wykazywały przegrzanie powłoki.
ZERO!
Cisza.
I nagle, jak cichy, odległy jeszcze grom, pokład doku przebiegło drżenie, coraz silniejsze, silniejsze...
Statek uniósł się na repulsorach, wymijając trzy pozostałe jednostki.
Eksplozja wyrzuciła ich w przestrzeń wraz z tonami odłamków i płonących materiałów. Dave dopiero teraz włączył tarcze, pozwalając, aby siła wybuchu wyniosła ich jak najdalej, zanim ruszą przed siebie.
|
|