Magazyn ESENSJA nr 6 (XVIII)
czerwiec-lipiec 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Andrzej Filipczak
  [Hitalia] :  Gwardia

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Tonął w bagnie. Powoli, stopniowo zanurzał się w lepkiej mazi. Próbował się wydostać z otchłani, ale to tylko przyśpieszało proces zanurzania. Krzyczał, błagał, ale nikt z przechodzących obok ludzi nie zwracał na niego uwagi. Dopiero po chwili jeden z nich pochylił się. Podniósł leżący na brzegu gruby kij i podał mu go. Shogun chwycił się mocno, lecz wybawca zamiast ciągnąć za kij, zaczął wpychać go nim jeszcze głębiej. Próbował odsunąć się od grubego drąga, ale nie mógł. Otchłań otwierała się coraz prędzej. Brudna, śmierdząca woda zalała mu usta i wtedy rozpoznał swojego kata.
     - Sahm! - wrzasnął...

     - Sahm - szepnął, budząc się z koszmaru zlany potem. Sen powtarzał się każdej nocy. Ale dziś pojawiło się coś jeszcze. Wytężył słuch. Gdzieś w pobliżu słyszał nosowy głos albinosa.
     - Sahm? - wciąż nie wierzył własnym uszom. Ale głos nie znikał.
     - Sahm, ty skurwielu! Już nie żyjesz! - wrzasnął podrywając się na równe nogi. Głos dobiegał ze skraju lasu. Zobaczył go. Nie zważał na sześciu uzbrojonych ludzi, którzy byli wraz z nim. Dla niego istniał tylko on. Sahm. Zdrajca.
     - Zdrajco - zawył rzucając się na zaskoczonego albinosa. Przewrócił go na ziemię i chwycił za gardło. Kościany hełm potoczył się w zarośla. Zacisnął uchwyt. Bladoniebieskie oczy wyszły z orbit. Twarz poczerwieniała, a ręce bezsilnie wczepiły się w napastnika. Shogun wyszczerzył zęby ciężko dysząc... Nagle niebo rozbłysło milionem gwiazd...
     - Zabić to ścierwo, Sahm? - zapytał Kipner.
     Albinos pokręcił głową.
     "Zostaw. To przyjaciel."
     - Nie ma co, ładnych masz przyjaciół - Trasser splunął na nieprzytomnego napastnika.
     "Zostawcie nas samych. Powiedzcie kapitanowi, że za chwilę przyjdę."
     - Jak sobie chcesz. Idziemy, chłopcy.
     Albinos przewrócił nieprzytomnego na brzuch i związał mu ręce. Następnie ponownie odwrócił napastnika i dopiero wtedy zaczął go cucić. Nie starał się być specjalnie delikatny.
     - Sahm - wycharczał Shogun. - Ty blada gnido. Zabiję cię.
     Albinos przykucnął obok niego.
     "Wątpię, Shogun. Zresztą, jesteś niewdzięcznikiem. Przed chwilą uratowałem ci życie."
     Łysol skrzywił się.
     - Zostawiłeś mnie. Tam, na bagnach ...
     "Na moim miejscu zrobiłbyś to samo."
     - Mylisz się, Sahm. Są pewne zasady...
     "Zasady? Chyba jesteś głupszy niż myślałem."
     Shogun szarpnął się.
     - Rozwiąż mnie - zażądał.
     "Zaraz, jeszcze nie skończyliśmy rozmawiać. Posłuchaj, Shogun. Sam nie wiem dlaczego, ale cię lubię. To dlatego uratowałem ci teraz życie. I to dlatego chcę dać ci szansę wyrwania się z tej planety."
     Shogun sapnął wściekle.
     "Tak, mój drogi rasisto. Możemy się stąd wyrwać. Wiesz co było w kapsule. W ładowniach jest taki sam szmelc. Nikt tu, na tej planecie nie przeżyje najbliższych miesięcy. My możemy stąd uciec."
     Shogun milczał, ale nie potrafił ukryć myśli. Słuchał uważnie. Albinos udał, że tego nie wie. Łysol udał, że nie wie, że on wie. Ot, taka zabawa z dawnych czasów, gdy myśli były rzeczą całkowicie prywatną.
     "Nie zapytasz w jaki sposób? I tak ci powiem. Musimy wejść w łaski załogi "Feniksa". Oni już zawiadomili przyjaciół, którzy zabiorą ich z tej zafajdanej planety. Jednak liczba biletów będzie ograniczona. Musimy się postarać, aby się na nie załapać. Początek mamy już za sobą. Spotkałem te sieroty, gdy błąkały się w lesie i postanowiłem wskazać im drogę...."
     Albinos wstał i otrzepał sobie spodnie.
     "No, czas na mnie. Idę do kapitana. A ty sobie tu poleż i przemyśl całą sprawę. Niedługo wrócę..."
     
     *
     
     Juliette obudziły gniewne krzyki. Przeciągnęła się, próbując pochwycić resztki umykającego snu. Nie chciało jej się otwierać oczu. Miała ciężką noc. Jeden z pacjentów niespodziewanie dostał biegunki i razem z Delilah przez całą noc czuwały przy chorym. Jednak krzyki nie ustawały. Juliette rozpoznała głos Delilah. Sprzeczała się z jakimś mężczyzną. Głos był obcy. Zaniepokojona, usiadła i otoczyła ramionami szczupłe nogi. Awantura rozgrywała się kilka metrów dalej, na skraju szpitala.
     - To pani tu rządzi? - gładko ogolony mężczyzna raczej stwierdzał fakt niż pytał.
     Delilah odgarnęła włosy z czoła.
     - Tak jakby. O co chodzi?
     - Tej nocy ktoś nas okradł. Musimy przeszukać pacjentów.
     - Oszalał pan? To szpital. Chce pan przeszukiwać ciężko chorych, którzy nawet nie mogą się ruszyć z posłania?
     Mężczyzna twardo spojrzał jej w oczy.
     - Takie dostałem polecenie.
     - Nie zgadzam się...
     - Co się tu dzieje, Deli? - obcięty na jeża kolonista nagle pojawił się w szpitalu.
     - Dobrze, że jesteś, Jager. Wytłumacz temu idiocie, że w szpitalu leżą ranni. Ciężko ranni. Ci, którzy mogą chodzić, przychodzą do nas tylko na opatrunki...
     - Panie Jager, proszę wyjaśnić tej pani, że nie mamy wyjścia. Musimy przeszukać wszystkich. Bez wyjątku.
     Obcięty na jeża podrapał się za uchem. Spojrzał na naszywkę z imieniem na kombinezonie. Ronald Kipner.
     - A co wam właściwie zginęło, panie Kipner?
     - Zegarek, panie Jager. Prawdziwy, dwudziestowieczny, ziemski Rolex. Ktoś skradł go kapitanowi ostatniej nocy.
     - Witajcie na Hitalii - mruknął Jager.
     - Słucham? - zainteresował się przemytnik.
     - Nie, nic takiego. Chciałem tylko powiedzieć, że nas to również spotkało zaraz po wylądowaniu. Nas również okradziono ...
     - Tym gorzej świadczy to o was, skoro przez kilka tygodni nie poradziliście sobie ze złodziejami. Ale my nie zostawimy tak tej sprawy. Proszę nie robić trudności, bo użyjemy siły.
     - I co? Pozabijacie nas wszystkich, jeśli wam nie pozwolimy na rewizję? - ironicznie zapytała Delilah.
     - Jeśli zajdzie taka trzeba - szare oczy pozostały zimne.
     - Dobrze, niech pan się bierze do roboty, panie Kipner, a potem precz ze szpitala - syknęła, wściekła.
     Jak można się było tego spodziewać, rewizja nie przyniosła rezultatu. Kipner mruknął coś niewyraźnie i odszedł z dwójka pomocników. Stanął przy ogrodzeniu obozu i otarł pot z czoła. Wówczas podszedł do niego jakiś człowiek i zaczął coś mu tłumaczyć. Delilah przyjrzała się uważniej. Nowo przybyły kogoś jej przypominał. Ta sylwetka, to śmieszne nakrycie głowy przypominające hełm. Zadrżała. Przed oczami stanął jej napad na polanę sprzed kilku dni. Wiedziała już, kto to jest.
     - Jager - pociągnęła kolonistę za rękaw. - Zobacz kto tam stoi.
     - Sahm - syknął zaskoczony. - Jak on śmie się tu pokazywać. Idę po Briana. Trzeba coś z tym zrobić.
     Odszedł, pozostawiając ją samą. Delilah zacisnęła pięści. Wyglądało na to, że albinos przekonał przemytnika, gdyż zbliżali się tu obaj.
     - Witaj, Delilah. Miło widzieć twoje piękne ciało.
     Odpowiedziała mu pogardliwym milczeniem i falą mentalnego obrzydzenia jakie w niej wywoływał. Lecz albinos tylko się uśmiechnął i postukał w kościane nakrycie głowy. "Hełm" przypomniała sobie, "hełm z czaszki Skalniaka, który nie przepuszcza myśli."
     - Proszę ewakuować pacjentów - nagle odezwał się Kipner.
     Zatkało ją.
     - Proszę ewakuować pacjentów - powtórzył głośniej. - Musimy przenieść ich gdzieś indziej.
     - Ale dlaczego? - wykrztusiła z trudem.
     - Istnieje możliwość, że schowali zegarek gdzieś w poszyciu.
     Delilah nie wierzyła własnym uszom. To jakaś paranoja. Nagle spojrzała na albinosa.
     - Sahm, co ty knujesz?
     Zagadnięty uśmiechnął się lekko.
     - Aresztuję tego człowieka! - głęboki głos O'Callana wdarł się między nich.
     - Pan raczy żartować - Kipner syknął lodowato. - Sahm jest naszym gościem...
     - Aresztuję go!!!
     W dłoni Kipnera momentalnie pojawił się miotacz.
     - Czyżby?
     - Ten człowiek był prowodyrem napadu na naszą społeczność. Przez niego kilka osób znalazło się w szpitalu. Skradł nam...
     - Proszę się uspokoić, panie O'Callan. Jak już powiedziałem, Sahm jest naszym gościem i nie ma mowy o jakimkolwiek aresztowaniu. Chyba nie chce pan wywoływać tu wojny o tego człowieka...
     - Kipner, co się u was, do diabła, dzieje? Czego się tak grzebiecie?
     Do szpitala zbliżała się grupa przemytników, która najwyraźniej zakończyła już rewizję na polanie.
     - Daj spokój, Brian - szepnęła Delilah - Nie warto...
     Brodaty mężczyzna zacisnął zęby.
     - Jakieś kłopoty? - kapitan wyciągnął miotacz.
     - Niech pan przestanie wymachiwać tak tą bronią, kapitanie - Jager próbował załagodzić sytuację.
     Zapadła chwila milczenia.
     - Nie warto, Brian. Nie warto... - powtórzyła delikatnie Delilah.
     - Ostatni raz, kapitanie - warknął O'Callan. - Ostatni raz wam ustępujemy.
     Sahm uśmiechnął się szeroko. Udało się. Teraz to już betka. Odsunął się na bok, by nie tarasować przejścia dla przenoszących rannych. Pogładził się po kieszeni. Szkoda, że będzie musiał zwrócić kapitanowi zegarek. Spodobał mu się. Prawdziwy, oryginalny, dwudziestowieczny Rolex. Można było nawet odcyfrować wygrawerowany napis na kopercie: Made in Taiwan. Przemytnicy zrozumieją dlaczego rozpętał to całe zamieszanie. Musiał postąpić w ten właśnie sposób. Inaczej ich myśli zdradziłyby go przedwcześnie.... Zatarł dłonie. Szpital stał pusty. Ostrożnie zdjął ciężką sakwę z ramienia. Dobrze, że załoga nie zorientowała się, że "wypożyczył" od nich coś jeszcze... Pochylił się i pogwizdując pod nosem zaczął rozgarniać liściaste poszycie.
     
     *
     
     - No, skończone - Shogun z dumą spojrzał na własne dzieło. Przed chwilą położył ostatnie gałęzie na dach dużego, szóstego z kolei szałasu, który był przeznaczony dla przemytników. Stojący obok grubas zatarł ręce.
     - Chodźmy już - spojrzał wyczekująco na towarzysza.
     Łysa głowa pochyliła się.
     - Idź sam, Cloudac.
     - Shogun, nie wygłupiaj się. Znowu chcesz mu zaufać? Przecież zostawił cię na pewną śmierć. Wracaj ze mną do obozu. Odpracujemy swoje i zmażemy winy.
     - Idź, Cloudac. Idź i bądź z nimi szczęśliwy.
     - Jak tam sobie chcesz - grubas parsknął z niedowierzaniem kręcąc głową. Wyprostował zmęczone plecy i jednym susem przeskoczył strumień. Podszedł do ogrodzenia. Czekali na niego.
     - A Shogun? - zapytał Obuchowitz.
     - Został z nimi.
     - Męty zbierają się do kupy - filozoficznie stwierdził O'Callan. - Jego wybór, ale lepiej niech nie pokazuje się więcej w obozie.
     
     *
     
     - Dlaczego znowu ty? - śniadoskóry mężczyzna ze złością wrzucił kamień do strumienia. - Czy ty nie przesadzasz, Juliette? Potrafię zrozumieć, że pomagasz w szpitalu, a w wolnych chwilach gotujesz dla innych, ale to już przesada. Przecież nie musisz zanosić tym śmieciom jedzenia. Dlaczego to zawsze masz być ty?
     Dziewczyna roześmiała się radośnie i pocałowała go w usta.
     - Nie marudź, Assan. Zaraz wracam. Zanim skończysz wyplatać ten kosz będę tu z powrotem - złapała duże naczynie z gulaszem i już była na kładce.
     - Ale dlaczego właśnie ty? - krzyknął za nią.
     "A dlaczego nie?" opowiedziała wesoło.
     
     *

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

19
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.