9
Cranberry wracała skądś bocznymi uliczkami Starego Miasta, czując przyjemne ciepło krążącego w żyłach alkoholu. Omijała sterty desek i piachu - trwał tam jakiś niekończący się remont starych kamienic. W chłodnym nocnym powietrzu czuła zapach mokrego tynku zmieszany z kwaśną, piwniczną wonią bram i klatek schodowych; tuż przed nią bezgłośnie jak cień przemknął kot. Nie docierał tu gwar z położonych przy Rynku i Grodzkiej knajpek i pubów, wąskie zaułki były ciche i pogrążone w mroku. I puste. Ludzie nie mieli odwagi zapuszczać się tam o tej porze. Zwykli ludzie.
Zbytnia pewność siebie omal jej nie zgubiła. Nie wyczuła w porę obecności napastników, nie zdążyła zareagować. Wypadli z bramy, dwóch chwyciło ją, wykręcając ręce na plecy, trzeci zabrał się za przeszukiwanie kieszeni, obmacując przy tym tu i ówdzie. Warknęli kilka słów w jakimś niezrozumiałym dla niej slangu, pociągnęli w cień pod ścianą.
To trwało zaledwie ułamki sekund. Postać w długim płaszczu z kapturem pojawiła się nagle u wylotu uliczki, gest wyciągniętej ręki - jeden napastnik poleciał w bok, uderzając plecami o mur, pozostali puścili ją, próbując uciekać, ale postać w kapturze już była przy nich: świsnął zapalany miecz świetlny, padli martwi na ziemię. Ten, który leżał pod ścianą, poderwał się i zaraz upadł, charcząc i trzymając się za gardło. Cranberry zobaczyła zaciskającą się pięść w czarnej rękawicy, poczuła zawirowanie Mocy.
Po chwili w małej uliczce było już zupełnie cicho.
Stali naprzeciwko siebie.
- Nie umiałaś się obronić, uczennico - poznała ten nienaganny akcent.
- Zaskoczyli mnie.
- Nie mieli prawa cię zaskoczyć. Nie wykorzystałaś nawet tych nędznych drobnostek, których cię uczono - Lord Sidious mówił cicho i zjadliwie.
Milczała, stojąc ze spuszczoną głową.
- Tyle lat szkolenia, które nic nie dało. Gdyby mnie tu nie było, zatłukliby cię w tej zakazanej dziurze - jakby czytał w jej myślach.
Wzdrygnęła się.
- Takie są skutki, kiedy się od samego początku nakłada bezsensowne ograniczenia.
- Ale, ale... Panie, nie wszystko wolno. Na tym właśnie polega Moc.
- Bzdura. Kto ci to powiedział? Stary szuler Qui-Gon Jinn, formalista Kenobi, a może ta twoja przyjaciółka, która tyle wie o niebezpieczeństwie co robot protokolarny? Albo Rada? Nie mają pojęcia o prawdziwej Mocy, a już się mianują rycerzami, mistrzami. Nie warto uczyć się od gorszych od siebie.
Było jej coraz zimniej. Pusta brama, obce miasto, ci ludzie... W tym wszystkim słowa Palpatine'a wydawały się najłatwiejsze do zrozumienia. Tym bardziej, że je znała, słyszała już kiedyś.
Lord Sith nie czekał na odpowiedź, jego ciemna sylwetka wtopiła się w mrok. Echo kroków odbijało się od milczących kamienic. Cranberry siadła ciężko na stosie cegieł i podparła głowę rękami.
Nie warto uczyć się od gorszych od siebie.
Ktoś zadbał, żeby zapamiętała to właśnie.
***
Przed oczami Cranberry zaczęła się rysować bardzo plastyczna wizja. Znała to uczucie, ten ciepły dreszcz. Przymknęła powieki.
Oczekiwano tego statku z niepokojem. Przywódcy stronnictw w Senacie mieli powitać go pierwsi. Stali, zachowując pozory pewności siebie, na wielkiej platformie zawieszonej nad najpiękniejszym placem stolicy. Nisko pod ich stopami błyszczała kopuła Senatu. Wiał wiatr.
- To muszą być oni - ktoś szepnął.
Rzeczywiście zobaczyli szybko powiększający się punkt, a przecież w tym rejonie ruch zwykłych pojazdów wstrzymano.
Więc zaraz wyląduje. Imperator powracał na Coruscant wstrząśnięty ostatnimi wydarzeniami.
Luksusowy, lecz też świetnie uzbrojony statek dotknął platformy. Zakołysała się lekko pod jego ciężarem. Otwierający się trap uderzył ze szczękiem o podłoże. Gwardziści Imperatora utworzyli szpaler. Senatorowie czekali.
Z wnętrza statku wyszedł na platformę Lord Sidious. Czarny kaptur był nasunięty głęboko, ale widzieli twarz. Zamarli w przerażeniu. Nieco z tyłu za Imperatorem dwoje rycerzy, bardzo do siebie podobnych. Oboje wysocy, te same ruchy, to samo dumne, złe spojrzenie jasnych oczu. On po prawej stronie Imperatora, ona po lewej.
- Na kolana - senatorowie usłyszeli głos Palpatine'a, bardzo zmieniony.
Nie byli w stanie się poruszyć.
Na szczycie trapu pojawił się czwarty Sith. Jego wytatuowana twarz wyglądała strasznie. W ręku miał miecz. Wyłączony. Na razie.
Senatorowie jeden po drugim przyklękali. Imperator i jego asysta minęli ich, wsiadając do zacumowanego przy lądowisku lokalnego promu.
- O czym tak myślisz? - siedząca obok koleżanka szturchnęła ją w ramię.
Z twarzy nagle obudzonej Cranberry zniknął uśmiech zadowolonej kocicy.
- E, takie tam...
- Coś podejrzanie przyjemnego - zachichotała dwuznacznie koleżanka.
- Tak... Tak, przyjemnego.
***
Cranberry biegła po wąskiej barierce mostu, parę metrów nad wodą. Była trzecia nad ranem, więc światła na skrzyżowaniu migały na pomarańczowo. Wyrzuciła wysoko przed siebie miecz, skok, obrót w powietrzu, złapała broń, wylądowała na poręczy, nie tracąc równowagi ani rytmu. Dzisiaj była prawie pewna, że na nią patrzy. Właśnie dlatego darowała sobie podwójne salto z mostu i zbiegła schodkami na uliczkę znaną powszechnie jako bulwar zboczeńców.
Przez głowę przelatywały jej różne myśli, ale znikały, zanim zdążyła się nad nimi zastanowić.
"Cała Rada szukała go przez lata i niczego nie zauważyli. On jeden, a ich tylu."
Wymiana ciosów z nieistniejącym przeciwnikiem.
"Co Anakin powiedział, wtedy, co go nie zrozumiałam? Do tej pory mi się wydawało, że mam mistrza."
Kilka sekund odbijała promienie lasera wysyłane przez kulisty miotacz, ustawiony na dwa razy większą szybkość niż zwykle. Trafiła wszystkie.
"Stary szuler Qui-Gon, formalista Kenobi... Yoda, zawsze bierny. A Mace Windu nie żyje."
Przeturlała się po chodniku, jakby nagle znalazła się na linii ognia.
"Dużo się nauczyłam od Anakina, więcej, niż od Obi-Wana."
W odwecie ostrzelała kosze na śmieci na przeciwnym brzegu rzeki z małego, srebrnego miotacza, który przypadł jej kiedyś do gustu na jednym z nubiańskich statków.
"A jeżeli jest tak, jak on mówił. Jeżeli nawet nie wiem, jakie są moje prawdziwe możliwości."
Z nadbrzeżnych chaszczy wytoczył się podejrzany typ i rzucił się na nią. Idealnie wymierzony kopniak wojskowym butem w szczękę rozciągnął go na ziemi. Gdyby zdarzyło się to wcześniej, zatrzymałaby się, żeby sprawdzić, czy ofiara żyje, ale teraz biegła nie zmieniając tempa.
"Zawsze kiedy się kłóciliśmy, okazywało się, że to Anakin miał rację, nie ja."
***
Kaśki nie zraził brak entuzjazmu ze strony koleżanki. W końcu ktoś musiał jej wytłumaczyć analizę funkcjonalną. A tej nowej szła tak łatwo, jakby całe życie nic innego nie robiła.
Z okropnej klatki schodowej weszły do jej mieszkania.
- Siądź sobie gdzieś - Cranberry machnęła ręką w niesprecyzowanym kierunku.
Kaśka nie widziała jeszcze pokoju dziewczyny, który wyglądałby w ten sposób. Niskie łóżko pośrodku, stół kreślarski i krzesło. Podłoga usłana jakimiś schematami i rachunkami. Czasem kolorowa mapa. Pod ścianą rzucone te komiczne ubrania, w których zjawiała się na uczelni wtedy, kiedy w ogóle chciało jej się zjawić. Podobne, ale czarne, przewieszone starannie przez oparcie krzesła.
Nie, jednak była w tym pokoju jakaś ozdoba. Na ścianie wisiał obrazek, który musiał być chyba grafiką komputerową doskonałej jakości. Przedstawiał widok futurystycznego miasta: drapacze chmur o dziwnych kształtach i śmigające między nimi pojazdy. Nad tym wszystkim ogromne, pomarańczowe słońce.
- Ale super grafika, wygląda zupełnie jak zdjęcie. Skąd to masz?
- To... stara pamiątka. Nic ciekawego.
***
Największa sala tymczasowej rebelianckiej bazy na pewnym bezimiennym księżycu była zapełniona po brzegi. Stali w równych szeregach: ludzie i mniej lub bardziej humanoidalni obcy; przeważnie bardzo młodzi, wszyscy w pomarańczowych kombinezonach pilotów. Większość z nich uciekła przed wprowadzoną niedawno obowiązkową służbą wojskową - nie chcieli zostać szturmowcami, żeby pewnego dnia nie kazano im strzelać do ludności cywilnej.
Wkoło słychać było stłumiony szmer wielu rozmów, który ucichł jak ucięty nożem, kiedy na mównicę weszła senator Mon Mothma.
Rozejrzała się po obecnych, czekając jeszcze chwilę, żeby w pełni skupić na sobie ich uwagę. Znajdowali się tu przedstawiciele chyba wszystkich ważniejszych ras galaktyki. To była główna różnica w porównaniu do armii Imperium. Palpatine nie znosił nieludzi, ich więc nie obejmował przymusowy pobór. Dotykały ich za to inne niedogodności: zwiększone podatki, kontyngenty... Nic dziwnego, że tak wielu z nich chciało przyłączyć się do walki przeciwko nowemu porządkowi.
Podniosła rękę. Ostatnie szmery zamilkły.
- Witam was w siedzibie Sojuszu Dla Przywrócenia Republiki i dziękuję, że tak licznie przybyliście, aby wstąpić w nasze szeregi. Nie będę was oszukiwać. Dla większości z was ta walka będzie oznaczała tylko cierpienie i śmierć. Pewnie niewielu dożyje obalenia tyrańskiej władzy samozwańczego Imperatora, ale ci, którzy zginą, zginą ze świadomością, że wszystko, co robili, było kolejnym krokiem w kierunku odzyskania wolności...
Słowa padały z jej ust gładkie i wyważone. Może nawet zbyt gładkie, ale wciąż nie do końca mogła się pozbyć parlamentarnej maniery i stylu. Umiała bardzo dobrze przemawiać, teraz jednak czuła, że słuchacze mogą wziąć jej wypowiedź za nic nie znaczące gadanie polityka.
Trudno. Wkrótce sprawi, że zobaczą w niej nie panią senator, ale przywódczynię największego ruchu powstańczego w historii galaktyki. Już wkrótce.
- Złóżcie teraz przysięgę na wierność Sojuszowi...
Wszyscy stanęli na baczność, kładąc prawą rękę na sercu. Mon Mothma wyprostowała się dumnie. Pod jej rządami rosła siła, która niedługo się ujawni.
|
|