Magazyn ESENSJA nr 6 (XVIII)
czerwiec-lipiec 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Sławomir Mrugowski
  Za cenę najwyższą...

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     VI
     
     Mamlicz leżał przy wozie spętany niczym wieprz. Jęczał cicho. Z trudem łapał oddech. Gruby sznur oplatał jego szyję, ściskał tłusty brzuch i krępował dłonie. Przy każdym ruchu zaciskał się ciaśniej. Piekący ból promieniował od poranionych pleców. Z oczu wójta leciały łzy. Wiedział, że nie umrze po prostu.
     Nieopodal, plecy w plecy siedzieli Momot i Gołot. Okręceni powrozem, z łachmanami wepchniętymi w usta, mruczeli coś niezrozumiale. Ich twarze oświetlał blask ogniska płonącego pośrodku majdanu.
     Wysoka sterta konarów paliła się jasnym płomieniem. Przy ogniu kupą siedzieli mężczyźni. Dzicy, ubrani w skóry Dunowie, zarośnięci, pijani Pomorcy, niebieskoocy Łużyce znad Sprewy, Serbowie, zwaliści Czesi. Ich krzyki odbijały się echem od ścian lasu. Osiodłane konie uwiązane do płotu grzebały niespokojnie kopytami, luzaki wierzgały po okólniku. Od jamy za domem, w kierunku trzech krytych wozów, biegali inni. Odprowadzani żałosnym wzrokiem Mamlicza, ładowali bryki pakami. Głucho porykiwały włochate woły zaprzężone do wozów.
     Na kamiennym progu, pod drzwiami niskiej chałupy o omszałych, kamiennych ścianach i dachu krytym trzciną, stała rudowłosa kobieta. Ubrana była w dopasowany kubrak podszyty futrem, ściągnięty w pasie. Kubrak uwydatniał gołębią pierś i wąską talię przechodzącą w bujne biodra. Pod nim prosta, wełniana suknia opadająca na stopy zaznaczała proporcje.
     Ryża jedną rękę wsparła na biodrze. W długich, smukłych palcach drugiej obracała zwieszający się na łańcuchu srebrny medalion ze znakiem ognia.
     Wielkimi, czarnymi oczyma Goplana wpatrywała się w strzelający wysoko płomień paleniska. Skrzyły się jej źrenice, płonęły własnym ogniem, nagłym, zachłannym i nieposkromionym. Jej twarz promieniała euforią. Karminowe usta zaciśnięte były w napięciu oczekiwania. W myślach czarownicy nie było stojącego w mroku, za jej plecami, mężczyzny okrytego płaszczem z wyszytymi srebrem orłem i gryfem.
     Brodacz wyprostowany dumnie spoglądał w mrok, sapał cicho. Opanowywał emocje. Krył w sobie złość, zawód, upokorzenie i wstyd z własnej naiwności. Goplana i Radymir milczeli. Powiedzieli sobie już wszystko.
     Dwójkę ludzi idących od ciemnej ściany lasu pierwszy zauważył Skierka. Uśmiechnął się zimno, z satysfakcją. Tę przyszłość już poznał.
     
     *
     
     Strzygonia i Wirgo wyszli zza drzew. W dali za nimi, nad lasem pulsowała łuna z gorejącej osady. W noc niosło się żałosne wycie psów. Blask miesiąca stojącego wysoko na pogodnym niebie odbijał się od tafli bajor stojących w dołach polany, pląsał na młodych liściach krzewów porastających łąkę kępami.
     Mężczyźni weszli w wysokie trawy. Dojrzeli ruch na majdanie przed niewysoką sadybą, pośrodku przestrzeni.
     Zanim pokonali połowę drogi, ruszyli w ich stronę jeźdźcy.
     - Boisz się? - wychrypiał starszy. Sięgnął do miecza. Czuł jak pot perli mu czoło.
     - Już nie, Strzygonia, już nie... - młodzik wyjął broń.
     - Trzymaj się moich pleców - szepnął najemnik stając na ugiętych nogach. Oddychał głęboko. Wiedział dobrze, że w otwartym polu z konnymi w galopie nie mają żadnych szans, ale nie chciał się kryć. Ten raz nie chciał skradać się, nie chciał, by rudowłosa miała uciechę z jego strachu. Był przekonany, że czeka na niego, słyszał w myślach jej szept, niczym pieśń spełnienia, widział czarne oczy, w których przeglądały się gwiazdy; patrzące zewsząd, gdzie tylko mógł się skryć. Słyszał coraz bliższy tętent i dostrzegał czarne sylwetki coraz bliżej.
     W blasku księżyca skrzyły się szłomy i groty włóczni. Łużyce jechali ławą, krzyczeli. Spieszyli się aby posmakować krwi. Najemnik słyszał szum, czuł pulsowanie w skroniach. Zasłonił się przed kopytami.
     Nagły pisk rozdarł świadomość, ogłuszył i spłoszył konie. Zarżały przerażone. Z galopu zaparły się w ziemię wyrzucając dwóch jeźdźców. Trzej pozostali próbowali jeszcze okiełznać szalejące wierzchy. Między nimi przeleciał ciemny kształt. Kasztanowłosy poznał. Opiekunka rozdzielała śmierć szybko i bezwzględnie. Wojownicy legli w trawy. Przez chwilę próbowali tamować krew buchającą z rozprutych tętnic, daremnie. Dwóch pozostałych dobili Strzygonia i Wirgo.
     Najemnik dyszał. Czuł na ramieniu pazury. Wpijały się kurtę. Upiorzyca trzymała go w miejscu, prosiła by nie szedł. Nie weszła w myśli, nie tumaniła woli, chciała, aby wybrał sam. Kasztanowłosy wiedział, że Strzyga nie pójdzie dalej, potrafiła tylko zabijać, zbyt mało, żeby walczyć z Goplaną. Najemnik czuł jej ciepło i szept kojący zmysły, ale tak bardzo chciał spojrzeć w oczy wiedźmy, zrzucić więzy szarpiące zmysły, krępujące myśli i dojrzeć tam siebie, jak wcześniej; wreszcie dowiedzieć się, czy ta gonitwa ma sens, czy zostawione za plecami dni, pogrzebane marzenia są warte przyszłości - czy są tylko ceną za to, aby lec w końcu przy jakiejś zabłoconej drodze i konając czuć tylko żal.
     Kiedy się ocknął, był przy nim już tylko Wirgo. Klęczał w trawach. Przerażony patrzył na Strzygonię.
     Od ogniska jechali następni woje. Wrzeszczeli poganiając horze. Inni wskakiwali na wierzchy.
     
     *
     
     Konie parskały i rzucały łbami. Wstrzymywane przez jeźdźców dreptały w miejscu. Pośrodku kręgu, oparci plecami, stali dwaj wojownicy. Na ich spoconych twarzach grało cieniami światło łuczyw.
     Naprzeciw Strzygoni, na wysokim siwym ogierze, oparty ramieniem o łęk, siedział czarnooki mężczyzna. Krzywił się w uśmiechu.
     - Strzygonia... - jego głos wibrował, brzmiał jak śpiew. - Ty chyba chcesz dorównać pieśni - Skierka parsknął.
     - Nie wierz w bardzie bzdury, nie walczysz aż tak dobrze i nie jesteś nieśmiertelny - elf roześmiał się. - Tylko nie mów mi więcej o czarach.
     - Poniechaj... Wiele zyskasz - wycharczał kasztanowłosy.
     - Masz kłopot... - czarnooki spoważniał. - O jeden raz za dużo wszedłeś mi w drogę.... Ale kto wie, może ci się poszczęści - zeskoczył z siodła i wyjął sablję. Pod kaftan schował medalion ze znakiem ognia.
     - Szczęście nie ma do tego nic - wyszeptał Strzygonia. Nie czekał, rzucił się na Skierkę nagle. Ciął z góry, prosto, ale szybko i myląco. Ominął zasłonę kreśląc łuk. Uderzył na żebra. Kaftan elfa zaczerwienił się od krwi. Skierka jęknął i spojrzał zdziwiony. Prychnął i zakręcił młyńca.
     Natarł z marszu, lekceważąco. Doskoczył i odpadł. Był niewiarygodnie szybki. Zakrzywionym ostrzem próbował wytrącić broń z ręki najemnika. Przy każdym zwarciu kaleczył Strzygonię lekko, niezauważalnie, systematycznie. Z zimną konsekwencją czekał, aż ten wykrwawi się i osłabnie. Po chwili kasztanowłosy poczuł, że to już blisko. Furia trzymała go przy zmysłach ale wiedział, że nie poradzi. Skierka obchodził go, zmieniał kierunki i tempo. Przed Strzygonią zaczęły błyskać ogniki, nie nadążał za elfem i tracił go z oczu. Skierka bawił się.
     - Kończ... - westchnął Strzygonia padając na kolana. Zobaczył uśmiech na twarzy elfa, twarzy o urodzie dziecka, urodzie zeszpeconej okrutnym grymasem. Skierka zawirował. Sablja zawizgała w płaskim cięciu mierzonym na szyję.
     - Niee...! - krzyk zagłuszył wizg. Zza pleców kasztanowłosego wypadł Wirgo. Rzucił się osłaniając Strzygonię. Z brzękiem pękł jego miecz. Sablja chlasnęła go przez pierś. Zajęczał padając w trawy. Jęczał wspierając się na ręce, broniąc się przed upadkiem i ciemnością.
     - Wirgo... - Strzygonia chwycił młodzika. Czuł, jak ten słabnie, słyszał jak jego oddech urywa się. - Dlaczego...?!
     - To cena, Strzygonia... - chłopak splunął krwią. - ...właśnie tak zapłacę... ja Wirgonter Wilk, syn Hanulfa jarla Arkony... Zapłacę za przyjaźń słowiańskiego woja, jedyną prawdziwą, jaką poznałem i nie żałuję niczego... niczego...
     Kiedy z oczu Strzygoni wypłynęły słone krople łez, Wirgo już nie żył. Kasztanowłosy ułożył go. Podniósł oczy, szaleństwo wyostrzyło rysy. Twarz przesłonięta kosmykami wyglądała upiornie. Skierka śmiał się. Nie powiedział nic, ale w głowie kasztanowłosego zabrzmiały słowa. Słowa, których nie można wybaczyć. Elf złożył się do ciosu. W okrutnym zapamiętaniu nie dosłyszał nawoływań, szelestu płaszczy i głuchych uderzeń końskich kopyt. Mężczyźni otaczający walczących kręgiem, odwrócili horze w ostatniej chwili.
     Ciężka połabska jazda uderzyła w nich niczym grom. Odziani w kolczugi wiciędze miażdżyli walczących w nieładzie wojowników. Konni w czarnych płaszczach wpadli w krąg.
     Wokół Strzygoni zawirowały kształty i cienie, w głowie huczało. Skierka oddzielony od kasztanowłosego klął i miotał się. Nie mógł przebić się i dokończyć. Odbijał ciosy z góry. Po chwili zaczął cofać się w ciemność.
     - Więc nie uciekłeś, najemniku... - Strzygonia usłyszał nad sobą znajomy głos. Podniósł głowę. Przed nim skarogniadą klaczą powodował jednooki Geron. - To dobrze. Jest więc nas dwóch.
     - Nie łączy nas nic, Gero - kasztanowłosy pokiwał głową. Czuł się zmęczony.
     - Mylisz się. Tylko nas boi się Goplana. I tylko my dwaj chcemy się od niej uwolnić, tylko my z setek, których zmieniła w widma, zamknęła w sobie, skazała na wieczną tęsknotę. Jesteśmy tylko my dwaj, wiem to na pewno. - schylił się w siodle. Wyciągnął rękę.
     - Myślałem, że służysz Radymirowi?! - Strzygonia spojrzał na niego.
     - Na swój sposób, najemniku...
     Kasztanowłosy chwycił dłoń i wskoczył za plecy Gerona. Klacz przysiadła na tylnych nogach, ale ruszyła żywo. Omijając bijące się grupy galopowali w kierunku płomienia.
     Przy ognisku kotłowało się. Drużynnicy zamknęli Dunów i Pomorców w kręgu. Wyrzynali ich systematycznie. Z oblężenia wyrwało się kilku. Ku mknącym Gero i Strzygoni rzucił się jeden z nich. Gero chlasnął go pod gardło. Nie zwalniając schylił się sięgając po płonącą żagiew. Z pochodnią w ręce pognał konia ku chacie.

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

7
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.