 |
Paweł Pluta |
Na szczęście nienagrodzeni |
Seminarium 2002: Chorzów, 7 - 9 czerwca 2002 |
 |
Wojciech Gołąbowski |
Na Seminarium przybyłem po raz pierwszy, nie wiedząc, czego właściwie
powinienem się spodziewać. Jednego byłem pewien - jako tubylec nie będę miał
jakichkolwiek problemów z noclegiem...
PWC, otwierając konwent przy pustawej
sali, przepraszał, że o rozkręceniu torów tramwajowych prowadzących z centrum
Katowic do chorzowskiego parku dowiedział się dopiero tegoż dnia, nie miał
więc możliwości uprzedzić gości...
Problemy z dojazdem zaowocowały także
ciągłym napływem twarzy podczas pierwszego bloku referatów. Jedna z nich
należała do Pawła Pluty... i już wiedziałem, że za chwilę prowadzenie
niniejszej relacji oddam w dobre ręce.
|
 | Okładka programu 'Seminarium' |
W wyniku złowieszczych knowań Katowickiego Zakładu Komunikacyjnego tory tramwajowe prowadzące do Chorzowa zostały rozebrane. Co prawda zastępczo jeździły na tej trasie autobusy, ale wybór terminu przebudowy torowiska dokładnie takiego samego, jak termin Seminarium na pewno nie był przypadkowy. Zwłaszcza, że akurat od Stadionu Śląskiego tramwaje zaczynały znowu jeździć. Nie powstrzymało to jednak uczestników przed przybyciem.
Ja osobiście zanim dojechałem, wstąpiłem po znajomości do Teatru Śląskiego, gdzie mogłem sobie obejrzeć jak przychodzi do pracy Zbigniew Wodecki dzierżący w krzepkiej garści wieszak z marynarką. Akurat tego dnia miał tam gościnny występ, a o krzepkości jego garści wspominam, gdyż znany nam piewca Pszczółki Mai bykiem jest wielkim, ażem się zadziwił. W telewizji na takiego nie wygląda. W każdym razie, na skutek wizyty w teatrze do Chorzowa dotarłem już w trakcie trwania pierwszych prelekcji. Jak słyszałem, na jednej z nich można się było dowiedzieć, że liczba elfów w Śródziemiu była stała. Cokolwiek ta koncepcja zalatuje gwiezdnowojennymi orzeczeniami mistrza Yody o Sithach, których zawsze jest dwóch, niestety zdaje się nie zostało ujawnione, gdzie następuje spontaniczna kreacja nowego elfa, kiedy któryś ze starych umiera. A byłoby to użyteczne, ponieważ przy zastosowaniu prostej aparatury reanimacyjnej podłączonej do elfa umierającego można by modulować tworzenie się jego następcy, osiągając wyniki chyba nawet lepsze niż te, do których doszedł Pratchett w badaniach nad natychmiastową komunikacją za pomocą transmisji królewskości.
 | 'Bractwo Nocy i Mgły', czyli Ziemkiewiczowie spoglądają z wyżyn. |
Nie chcąc robić zamieszania, poczekałem spokojnie na korytarzu, gawędząc z Małgorzatą Pudlik o aktualnym stanie prasy fantastycznej. Napotkałem też paradującego w elegancko spranej redakcyjnej koszulce Wojtka Gołąbowskiego, który zrezygnował z pisania relacji pod pretekstem, że ja to lepiej robię. Główny punkt programu pierwszego dnia zaczął się o ósmej. Ela Gepfert, upewniwszy się że nikomu nie zostało już na talerzu nic do zjedzenia, ogłosiła najpierw nominacje do nagród Śląkfy i Złotego Meteora, a podgrzawszy w ten sposób atmosferę ujawniła nagrodzonych. W konkurencji twórców zwyciężył Feliks W. Kres, co mu się słusznie należało, ponieważ każda jego następna książka jest o połowę grubsza od poprzedniej, więc widać że się chłop nie oszczędza. Iście żyły sobie wypruwa, a potem to naturalistycznie relacjonuje w opisach bitew. Wyróżnionym wydawcą został MAG, personifikowany przez Andrzeja Miszkurkę. Z kolei fanem roku została Kiro - Sylwia Żabińska, która wpadła na chwilę i zaraz znikła, ponieważ miała do przygotowania jakiegoś LARPa. Trudno sie jej dziwić, w końcu za takie właśnie działania dostała tę Śląkfę. Na całe szczęście nie została nagrodzona, mimo nominacji, redakcja "Esensji", dzięki czemu z braku laurów do spoczywania możemy nadal wytrwale pracować, zadowalając się jedynie własnym, sprawiedliwie należnym, narcyzmem. Inna sprawa, że statuetka Śląkfy to nie jest coś, na czym chciałoby się spoczywać.
Rzecz jasna przyznany został również Złoty Meteor. Otrzymali go, ach jakże zasłużenie, twórcy filmowego "Wiedźmina", którzy będą jeszcze tylko musieli uzgodnić między sobą, kto wniósł największy wkład w nadanie temu dziełu ostatecznego kształtu. Niestety ekipa jest liczna, a Meteor tylko jeden i na czyjejś ścianie trzeba go będzie powiesić.
 | Sylwia 'Kiro' Żabińska odbiera [Esensji] statuetkę Śląkfy w kategorii 'Fan Roku'. |
Po części oficjalnej zaczęły się zajęcia w podgrupach. Bracia Ziemkiewicze debatowali z Michałem Dagajewem, PWC z Szymonem Sokołem, spore grono zgromadziło się wokół nagrodzonej Kiro, a mnie przypadło w udziale omawianie wraz z Alexem, Szamanem i Michałem Rokitą sposobów zdobywania sponsorów dla konwentów i ogólnie finansowania tychże. Najprostszą metodą wydaje się uzyskanie stanowiska w rządzie, a przynajmniej w jakiejś sporej radzie nadzorczej. Trzeba by się zastanowić, może na krakowskim Polconie, komu zafundować kampanię wyborczą. Tak to, w optymistycznej atmosferze, zakończył się pierwszy dzień Seminarium, tylko trzeba było jeszcze przyzwoicie poustawiać krzesła w sali konferencyjnej.
W sobotę na korytarzach pojawili się harcerze, widok to niezwykły bo ostatniego w naturze spotkałem chyba ładne parę lat temu, ale przecież gościł nas ośrodek harcerski, więc oni tam mogą endemicznie w okolicy występować. Zresztą i tak nie było ich wielu i rzucali się w oczy znacznie mniej niż odbywający sie po sąsiedzku festyn. Chociaż właściwie festyn rzucał się raczej w uszy. Z samego rana z wizytą wpadli Justyna i Tomek Fruń, demonstrując dumnie czteromiesięczne potomstwo wykazujące spore zainteresowanie rosyjskim sprzętem fotograficznym, który udostępniłem do obmacania. W trakcie, co pewien czas Justyna wycierała obślinionego przez małą Wiktorię męża. Ponieważ jednak dzieci w tym wieku mają dośc krótki przebieg między przeglądami, Frunie znikły raczej szybko.
Następną po ich dziecku atrakcją był Tadeusz Olszański, mówiący o magii. Uświadamiał niewiedzących, że magia jest wszędzie, zwłaszcza w reklamach, ale nie należy jej mylić z okultyzmem, a i szamanizm, religie i inne podobne zjawiska mają na własność jakieś poletka znaczeniowe. Okazało sie także, że nawet ktoś generalnie bredzący może czasem przypadkiem coś ciekawego powiedzieć, więc podobno warto się przemóc i głupoty też czytywać. Nawet, o zgrozo, takich którzy krytykują Tolkiena.
 | Planetarium, czyli tam... |
Po Tadeuszu wystąpiła Agnieszka Ćwikiel, która podczas ilustrowanego fragmentami filmów wykładu powiadomiła mnie, w odpowiedzi na posądzenie Davida Lyncha o kręcenie nudnych filmów, że Lynch wielkim reżyserem jest. I że do zrozumienia tego trzeba być równie wielkim widzem. Końcówkę pokazu, zaskakującego prelegentkę tym, że ciemny wszak z natury "Batman" jest marnie widoczny na oświetlonym dziennym światłem ekranie, stanowił teledysk zmontowany z kilku powtarzanych w kółko sekwencji pochodzących z filmów o robotach. Było to dzieło artystyczne, co poznawało się po środkach wyrazu, czyli nałożeniu na fragment "Terminatora" filtru wydobywającego kontury z obrazu i bezsensownym lustrzanym odbijaniu połówek kadru, tudzież mazaniu po nim plamami w kolorach zwanych psychodelicznymi. Największą grozę budził jednak umieszczony w narożniku znaczek Programu Drugiego, świadczący o tym, że pokazywane dzieło zostało opłacone z mojego telewizyjnego abonamentu.
Tymczasem wzmogła się aktywność dyskoteki za oknami, więc PWC zaczął podsuwać występującym mikrofony, ale Edyta Rudolf poradziła sobie bez nich opisując spotykanych w literaturze szalonych naukowców, od Fausta zaczynając i wędrując przez Frankensteina, Jekkyla i Moreau. Co ciekawe, wszyscy oni byli doktorami, co może wskazywać na przeciągające się oczekiwanie na nominację profesorską lub przynajmniej habilitację jako źródło szaleństwa. Ale ten wątek nie był dyskutowany. W poczet takich naukowców wliczony został też, acz nieco to kontrowersyjne posunięcie, Gandalf. Cóż, przynajmniej był niewątpliwie piromanem, ostatecznie przy byle okazji bawił się ogniem.
Temat zmieniła Aleksandra Klęczar, omawiając akrobacje językowe autorki "Harry'ego Pottera", która niczym chłop żywemu nie przepuszcza i każdemu daje jakieś znaczące imię. To samo robi z zaklęciami, wykorzystując niecnie swoje lingwistyczne wykształcenie, dzięki czemu wyglądają one jak łacińskie, a równocześnie rozumieją je Anglicy. My nie mamy tak dobrze, bo do łaciny nam językowo dalej, ale za to nasza wymowa jest lepsza. A w razie konieczności pewnie można by czegoś próbować ze starocerkiewnosłowiańskim.
 | ...i z powrotem |
Następnym punktem programu był czytający własne opowiadanie Rafał Ziemkiewicz. Ponieważ od jakiegoś czasu radzę sobie z samodzielnym czytaniem całkiem nieźle, uznałem moją przy tym happeningu obecność za zbyteczną i spędzałem produktywnie czas na zabawie z kolejnym dzieckiem, tym razem przyprowadzonym przez Basię Kruszy. Mały Hubert wykazywał szczególne zainteresowanie co ciemniejszymi zakamarkami hotelowego korytarza, wnosząc w nie promień światła, z mojej zresztą latarki pochodzący. Nie ma to jak służbowe wyposażenie informatyka, w razie konieczności można w nim znaleźć zabawkę stosowną dla dziecka w każdym wieku. Nie samymi jednak zabawkami człowiek żyje, ale również obiadem, więc prosto z sali spotkaniowej wygłodniały tłum rzucił się piętro w dół, żądając w barze jedzenia. Czasu co prawda trochę było, ale Ela już od paru godzin przebiegała między ludźmi zapisując idących do planetarium, więc każdy wolał się pospieszyć.
Dojechaliśmy tam parkową kolejką, na początek tą szynową, co trwało dość krótko, więc na sam pokaz trzeba było chwilę poczekać w tradycyjnych planetariowych fotelach. Są to, jak wie każdy kto takich doświadczył, fotele w miarę wygodne do patrzenia prosto na centralną baterię projektorów, ale z zadziwiającą precyzją niedostosowane do spoglądania w górę. Kiedy już się rozpoczął, program uświetniony epizodyczną rolą Piotra W. Cholewy przedstawił historię podróży na Księżyc, potwierdzając przewodnią rolę USA w podboju Kosmosu, a to dzięki skrzętnemu przemilczaniu wszelkich, poza absolutnie niezbędnymi, informacji o osiągnięciach radzieckich. Na skutek tego w finałowej sekwencji zdjęć Łunochod występował anonimowo w towarzystwie Saturnów i Apolli.
 | Cała Polska czyta dzieciom, a nam czytał RAZ. |
Powrót do ośrodka odbył się drogą powietrzną, przy czym trasy były dwie i co bardziej zapobiegliwi wybierali krótszą, bojąc się spóźnienia na prelekcję Pawła Ziemkiewicza. Nie zwrócili bowiem uwagi na drobny fakt, że prelegent wybrał tę okrężną. Przedzierając się przez zarastające tu i ówdzie drogę gałęzie przejechaliśmy kolejką nad dinozaurami, minęli trzy strusie w ZOO, a wreszcie wysiedli przy stadionie. Z nieznacznym opóźnieniem rozpoczęła się Pawłowa prelekcja o filmowych bohaterach fantasy płci obojga. W skrócie, mężczyźni trzymali się twardo do okolic lat siedemdziesiątych, a kobiety piszcząc wisiały im na ramionach. Potem sytuacja zaczęła się zmieniać coraz szybciej i teraz może jeszcze mężczyźni nie piszczą w filmach na widok potworów, ale aż tak wiele im nie brakuje, za to kobiety wzmiankowane potwory tępią ogniem i mieczem, a i karabinem maszynowym nie pogardzą.
Po tym wszystkim, na zakończenie dnia, Krzysztof Grzywnowicz jak zwykle osadzał rozszalałych humanistów za pomocą biologii, uświadamiając im, że kultura kulturą, ale zwierzę z nas ciągle wyłazi. W szczególności fantastyka może być objawem atawizmów pochodzących z czasów, kiedy szwendaliśmy się po sawannach i nieufnie zaglądali do lasu w poszukiwaniu czegoś, co jest jadalne i na drzewo nie ucieka. Możliwe, że właśnie wtedy w pamięci gatunkowej utrwalił się obraz demona, który początkowo był na przykład najzwyklejszym tygrysem szablastozębym, a nie jest też do końca wykluczone, że z czasów nieco wcześniejszych uchowały się wspomnienia o jakichś niedobitkach dinozaurów, przekształconych w smoki.
Całkowicie już końcowym akcentem był pokaz reklam filmowych pozostałych po porannej prelekcji, po którym nastąpiła znowu nocna część nieoficjalna, prowadzona jak zwykle w podgrupach. Tym razem trafiło mi się towarzystwo między innymi Klaudii Heintze, która zademonstrowała dezintegrację kolacji za pomocą własnego organizmu. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem, że po między innymi potrójnej porcji frytek nie zostały żadne zewnętrzne ślady, chociaż Foka powinna wyglądać mniej więcej jak wąż właśnie najedzony jakąś dużą zdobyczą. Co prawda umiejętności Klaudii są już dość znane, ale nadal niepoznany jest mechanizm zjawiska.
 | Tadeusz Olszański szykuje się do ugryzienia oponentów. |
W niedzielę rano trzeba się już było zbierać, więc w tyle sali konferencyjnej pojawiła się sterta bagaży, ale program jeszcze trwał. Co więcej, jego pierwszym punktem była właśnie Foka, przedstawiająca nieocenzurowane wersje baśni braci Grimm i Andersena. Zwłaszcza na tego ostatniego trzeba uważać, bo po doświadczeniach firmy Enron widać, do czego prowadzi słuchanie bajek firmowanych jego nazwiskiem. Wpływ na dzieci mają baśnie co prawda innego rodzaju, ale gołębie wydziobujące oczy złym siostrom Kopciuszka potrafią, jak wynika z relacji, dobrze zapaść w pamięć. Inna sprawa, że każda z osób twierdzących, że nie są to historie właściwe dla maluchów stosowała je niezgodnie z instrukcją obsługi. Baśnie te powstawały przecież w czasach, kiedy czytanie, zwłaszcza samodzielne przez dzieci, było dość elitarną sztuką i powinno się je raczej opowiadać. W innym przypadku istotnie niezbuforowana (co nie znaczy ocenzurowana) przez matkę krwiożercza historia może wywołać cokolwiek niepożądane skutki.
Prawdopodobieństwo tych wniosków potwierdził mi po drodze do autobusu Szaman z Agnieszką, kiedy opuściliśmy Seminarium, z pewnym żalem pozostawiając za sobą trwające jeszcze spotkanie Jo'Asi Słupek o magicznym świecie dzieci i czekającą w kolejce dyskusję Agnieszki Fulińskiej o Władcy Pierścieni. W Katowicach pod barem "Filipek" czekał zaczajony Paweł Ziemkiewicz, który zdaje się przyjechał z Małgosią Wilk i Michałem Dagajewem taksówką. Warszawski pociąg odjeżdżał pół godziny po moim, zostawiłem więc stołeczne towarzystwo "Filipku", aby nabrali sił przed podróżą i upewniwszy się, że dali im jeść podążyłem na dworzec.
Janusz A. Urbanowicz |
Jako, że zostałem w Ośrodku Harcerskim do końca Seminarium, wypada mi dopisać epilog do sprawozdania Pawła.
Przedostatnim punktem programu był Jo'Asi Słupek przegląd magii we współczesnych książkach dla dzieci. Omówiła cykl potterowski Joanne K. Rowling, "Artemisa Fowla" Eoina Colfera i "Mroczne Materie" Philipa Pullmana. Z tych trzech najciekawszy wydaje się ostatni cykl, odwołujący nieco się do teorii równoległych wszechświatów.
Program zamknęła poważna w zamyśle dyskusja humanistyczna na temat 'Dlaczego "Władca Pierścieni" stał się biblią XXw.?'. Udział brało kilkunastu dyskutantów (nie wszyscy z nich zajęli miejsca za stołem), głównie humanistów z powołania i zawodu, dyskusja toczyła się dookoła pochodzenia "Władcy", definicji fantasy, pojęcia sacrum i jego ewolucji. Dyskusja została zarejestrowana i jej zapis prawdopodobnie ukaże się w jednym z "fachowych" czasopism literaturoznawczych.
A później był już koniec - pożegnania, uściski, wyjazdy, obowiązkowy obiad w Filipku i pociąg do domu.
|
|
|
 |
|