Ciemne oczy spoczywały na Maraku przez bardzo długą chwilę, poufale i uważnie.
- Będę bardzo rozczarowana, jeśli mnie zawiedziesz. Czy jest coś, o co mógłbyś mnie poprosić, jakaś łaska wyłącznie dla ciebie?
- Tylko to, o co już poprosiłem.
Być może niepokoiło ją znalezienie kogoś, kto chce tak mało. Marak jednak nie chciał niczego. Ona zaś nie mogła dać mu niczego oprócz wolności oraz życia jego matki, siostry i ojca.
- Śnił mi się wschód - powiedziała cicho Ila. - Tak jak szaleńcom. Znajdę odpowiedź, Maraku Tainie. Znajdę tę odpowiedź.
- Jeżeli będę żył, wrócę. Niech moja matka i siostra odejdą, dokąd zechcą, a dostaniesz tę swoją odpowiedź i cały mój wysiłek. Zdarzało mi się w życiu kłamać, nigdy jednak nie złamałem obietnicy.
Ila zdjęła rękawiczkę, palec po palcu, tak, jak robi się to na targu, jak robi się to w sądzie. Jej dłoń była długa i biała, przypominająca błękitno żyłkowany marmur; podała Marakowi palce, by ich dotknął, potwierdzając transakcję, bez au'it, która by to zapisała. Ciało Ili było tak ciepłe, jak jego własne. Pachniała owocami i deszczem, bogactwem i wodą.
- Twój dom dotrzymuje słowa - powiedziała. - Zawsze tak było. To jego jedyna zaleta. Wyjdź na zewnątrz. Przyprowadź mojego dowódcę.
Wstał z trudnością. Kolana wciąż go bolały od ognia, jaki na niego spuściła. Od ryku w uszach kręciło mu się w głowie. Tego dnia nie byłby w stanie dosiąść wierzchowca, ale był gotów to zrobić. Zrobiłby to, gdyby dzięki obietnicy Ili miał możliwość opuścić to miejsce i znów wyjść na słońce. Poprzez ryk atakujący mu uszy przedarły się głosy. Na wschód, wołały, na wschód! I Marak uświadomił sobie, że jest wolny i może robić to, czego te głosy pragnęły przez całe jego życie. Wolność panoszyła się w całym jego jestestwie, domagając się wypróbowania, domagając się natychmiastowego działania.
Na wschód. Na wschód. Na wschód.
Cofnął się chwiejnie. Ila wstała, podeszła w górę do swego fotela i usiadła na nim, spokojna i nieruchoma.
Dotarłszy do drzwi Marak zdał sobie, ze nie mają one skobla, a on nie wie, jak je otworzyć. Ila zrobiła z niego głupca, być może świadomie. Patrzył na drzwi bezradnie, przypomniawszy sobie dzięki takiemu drobnemu szczegółowi, jak daleko poza jego oczekiwania wykracza święte miasto.
Może to ona otworzyła drzwi. W każdym razie wydały one westchnienie przesycone parą i otworzyły się, wpuszczając do sali jednego z dowódców. Mężczyzna marszczył czoło, a rękę trzymał na sztylecie, gotów zabić.
- Oto moje rozkazy - rzekła Ila ze swego fotela, ustawionego wysoko na końcu sali. - Daj mu szaleńców, au'it, przewodnika karawany oraz wszelkie namioty, dobra i zwierzęta, jakich mu trzeba. Ustanowiłam pieczę nad Marakiem Trinem Tainem. Kiedy wyjdzie z tej sali, ma być traktowany z szacunkiem. Kiedy wróci pod te drzwi, ma być wpuszczony do środka. Zapisz to!
Marak zobaczył, że au'it wróciła już niepostrzeżenie na swoje miejsce u stóp Ili. Szybko otworzyła swoją księgę i zapisała wszystko, co wydawało się godne zapisania.
- Posłałam po żonę i córkę Taina Trina Taina oraz oszczędziłam Tainowi jego losu. Zapisz to!
Co będzie się wołać w świętym mieście i na targu? Marak Trin jest człowiekiem Ili?
Jego ojciec prędzej czy później o tym usłyszy. Jego ojciec będzie przerażony, wściekły i, tak, zawstydzony po raz drugi.
Czy może jednak nie oddać na żądanie Ili swojej odrzuconej żony i córki, skoro wysłał do niej swego syna?
A czy jego syn mógłby postąpić inaczej, skoro Tain Trin Tain pokłonił się niegdyś Ili i podpisał rozejm?
W tym sensie to nie była decyzja jego, lecz Ili. A kiedy Tain wyklął swoją żonę, na pewno wiedział, że wykopuje w ten sposób między nimi przepaść i dorzuca na dokładkę swoje sumienie, jak niedbale spakowany tobołek. Marak miał tylko nadzieję, że ludzie Ili dotrą do Kais Tain na czas, by zapewnić bezpieczeństwo jego matce.
Miłość do ojca? Lojalność? Marak już nie wiedział, gdzie mógłby je u siebie znaleźć. Przez obietnicę daną Ili stracił jeden cel, lecz zyskał inny. Nie miał Ili za złe bólu, który mu zadała: urażeni władcy uderzają. Była żywiołem jak upał, jak pragnienie, które trzeba znosić. Zgodziła się na cenę i jednak go kupiła. Czy mimo wszystkich ciosów, jakie zadał przez te lata jego ojciec, osiągnął on choćby tyle?
Marak wyszedł z dowódcą straży, przekonany, że jest to człowiek, który, podobnie jak jego ojciec, wolałby go widzieć martwym. Mężczyzna nie sprzeciwił się jednak ani słowem życzeniom Ili, zaprowadził Maraka prosto do zbrojowni i pozwolił mu wybrać sobie dobrą, praktyczną broń: sztylet i nóż do buta; Marak zastanawiał się nawet nad bardzo rzadkim pistoletem, trudnym do utrzymania na pustyni i głodnym metalu.
- Piasek go uszkodzi - stwierdził dowódca, wyraźnie nie chcąc, by Marak go sobie wziął. - A celowanie jest kwestią ćwiczeń.
- Nie mam na to czasu - rzekł Marak i odłożył pistolet, za który można by wynająć cały oddział.
Łuk - było tam wiele dobrych łuków - mógłby mu dać zasięg i szybkostrzelność, lecz nie przydałby się przeciwko atakującemu plugastwu, a poza tym był bronią nizin. W letnim upale z miejsca by się rozwarstwił.
W końcu Marak zdecydował się na machai, lekką i cienką klingę, stanowiącą tyleż narzędzie, co broń, którą powiesił sobie u pasa, i dobry nóż w pochwie ukrywanej pod ubraniem.
Dowódca spojrzał na niego dziwnie i szczerze usiłował mu wmusić choćby włócznię.
- Będzie zawadzać - stwierdził Marak. Z tego samego powodu nie chciał żadnego z oddziałów Ili, które objuczały się wszystkimi tymi rzeczami, a poza tym na pustyni piekły się w utwardzonej skórze. - Wezmę tylko to. Dla pozostałych dobre buty. Będziemy jechać wierzchem. Wszyscy pojedziemy wierzchem. Ale dobre buty są potrzebne. Nic nigdy nie wiadomo.
- Jak sobie życzysz - rzekł dowódca, ale sprawiał wrażenie zmartwionego, jakby wysyłając Maraka na czele armii dobrze obutych szaleńców bez wystarczającego wyposażenia, nie dopełnił w jakiś sposób swoich obowiązków. Dowódca usiłował zrekompensować braki innymi przedmiotami: srebrnymi lustrami do podgrzewania, palącym szkłem, dwoma pięknymi kocami i osobistym zestawem maści i leków w skórzanym etui. Marak przyjął je wszystkie.
Następnie dowódca zaprowadził go do zagród dla beshti, leżących w sporej odległości od zbrojowni, i wybrał z puli rezerwowej wierzchowca klasy rzadko widywanej w Kais Tain.
Marak to docenił i stwierdził, że osiągnęli z dowódcą stan praktycznej współpracy. W innych warunkach godziliby w siebie wzajemnie taką czy inną bronią. Teraz jednak dowódca chyba zrozumiał, że celem Maraka jest nie kradzież, lecz oszczędne - oraz bez żadnej ostentacji - wypełnienie rozkazów Ili.
Dzięki temu zrozumieniu zaczęli się traktować niemal z sympatią, a dowódca zbeształ sierżantów, którzy ukrywali co lepszą uprząż. Znaleźli najlepszą. Marak dowiedział się, że dowódca ma rangę kapitana i nazywa się Memnanan. Całe życie spędził w służbie Ili, podobnie jak Marak w służbie Taina.
Szli w dobrej komitywie przez obszary Beykaskh, dla ujrzenia których ojciec Maraka poświęciłby życie setki mężczyzn. Dobrze o tym wiedząc, Marak spojrzał na wysokie mury obronne, odcinające się na tle nocnego nieba; zauważył też wiele bram bez rygli, oddychających parą.
Nigdy nie byli nawet blisko sforsowania tych zabezpieczeń. Zwracali na siebie uwagę tylko napadami na karawany, a i to najprawdopodobniej z powodu możliwej uciążliwości sytuacji, gdyby przerwali przepływ towarów.
Magazyny, które odwiedzili i te, które mijali, były ogromne. Znajdowało się tu całe bogactwo świata. Minęli kuchnie. Plugastwo miasta gardziło kawałkami chleba wrzucanymi do rynsztoka, gdzie leżały i gniły. Maraka zdumiewało to tak samo, jak drzwi poruszane parą.
- Posłaliśmy po przewodnika karawany - rzekł Memnanan. - Naliczyliśmy czterdzieści jeden osób, które przebędą całą drogę, łącznie z tobą. Wyposażenie ich zajmie w najlepszym wypadku wiele godzin.
Kapitan zamówił nocną kolację i podzielił się nią z Marakiem pod płóciennym daszkiem w pobliżu kuchni. Pili piwo, które w końcu przytępiło ból, i lekko się upili, co nie przeszkadzało im prowadzić poważnej dyskusji o zaletach zachodnich kuźni i wyważeniu wyrabianych tam kling. Każdy był zbyt dumny, by ustąpić drugiemu, więc rzucali do celu - drzwi skarbca.
Ich noże utkwiły w drewnie na szerokość palca jeden od drugiego i od środka zaimprowizowanej tarczy. Jeszcze jedno piwo i mogliby zaprzysiąc sobie wzajemne braterstwo. Na tę myśl Marak zatrząsł się ze zgrozy i wytrzeźwiał, jak zapewne wytrzeźwiał też kapitan.
Sierżant zameldował, że na zewnętrzny dziedziniec przybył przewodnik karawany. Okazał się nim jednooki mężczyzna z trzema synami; razem mieli pięćdziesiąt zwierząt, sześciu niewolników i pięć namiotów oraz dwóch wyzwoleńców jako pomocników. Przewodnik powiedział, że służy szczególnym potrzebom Ili od dziesięciu lat, przyjmuje jej pieniądze i boi się jej jak letniego wiatru.
- Nie wystarczy wierzchowców dla nas wszystkich - powiedział Marak. - Jeżeli grupa będzie liczyć ponad czterdzieści osób, potrzeba nam więcej zwierząt i zapasów.
- Do Pori - rzekł przewodnik karawany, co mogło odzwierciedlać jego zrozumienie misji.
- Za krawędź Lakht. Za Pori.
Przede wszystkim nie można okłamywać przewodnika. To człowiek, od którego oceny sytuacji i przygotowania zależało życie ich wszystkich.
- Za Pori nic nie ma - stwierdził.
- Dlatego potrzebujemy więcej zwierząt i zapasów - powiedział Marak i spojrzeniem poprosił kapitana o pomoc. - Potrzebuję więcej namiotów, więcej pierwszorzędnych beshti, i to o wiele bardziej, niż broni.
Kapitan strzelił palcami i zawołał sierżanta, który przyprowadził przewodnika karawany; sierżant wywołał au'it, a ta usiadła na ławce na dziedzińcu i przygotowała się do pisania na luźnych kartkach. Niewolnik przyniósł lampę i postawił ją na drewnianym stole obok au'it; małe owady ginęły rozbłyskami w płomieniu.
- Ile zwierząt? - zapytał kapitan Maraka.
- Spytaj przewodnika karawany - odparł Marak. - On będzie wiedział, chyba że nie wie nic.
- Proś śmiało, lecz rozważnie - przykazał kapitan surowo przewodnikowi. - To rozkaz Ili.
Przewodnik, który miał na imię Obidhen, spuścił wzrok i zaczął szybko liczyć na palcach, co wśród ludzi pustyni zastępowało pisaninę au'it.
- Sześćdziesiąt dziewięć zwierząt - rzekł w końcu. - Namiotów wystarczy, jeden na dziesięć osób. Więcej będzie oznaczało więcej beshti, więcej jedzenia, więcej zwierząt jucznych, więcej pracy i większe ryzyko. Mam dość niewolników, moich dorosłych synów i dwóch wyzwoleńców.
- Namiotów wystarczy - zgodził się Marak.
- To skromny człowiek - powiedział kapitan do Obidhena. - Ila go ceni, bóg jeden wie, dlaczego.
Obidhen spojrzał z ukosa na Maraka, być może nie poinformowany, że jego grupę stanowią wyłącznie szaleńcy.
Potem jednak trzeba było zdobyć i załadować zapasy, więc przewodnik odszedł z rozkazami, by z polecenia Ili natychmiast zgromadził wszystko, czego mu trzeba, i sformował karawanę za murami przy fontannie. Obidhen, który trzymał swoje zwierzęta w zagrodach na północ od miasta, a sprzęt i namioty miał starannie złożone w magazynach przy północnej bramie, obiecał trzy godziny według klepsydry na dziedzińcu. Mając za sobą rozkazy Ili, resztę znajdzie w przydzielonym czasie.
- Będziemy potrzebowali dla każdego mężczyzny czy kobiety zmianę ubrania - powiedział Marak. - Bukłaki. Materiały do naprawy butów i ubrań. I maści oraz leki dla wszystkich.
- Zrobione - rzekł wtedy kapitan i wyznaczył przybocznych do przyniesienia potrzebnych rzeczy oraz kaprala, by obudził oddział, który wyniesie wszystko przez bramę przy fontannie i pod kierunkiem Obidhena podzieli na paczki; każdy mężczyzna i każda kobieta dostanie jedną z nich. Wody nie tyle, by jej utrata była katastrofą, ale dość, by uzupełnić jej zapas o jeden cały dzień, a żywności tyle, by wystarczyło jej na dodatkowy tydzień.
- Sierżant Magin odprowadzi was spod murów do waszego pierwszego obozu - oznajmił kapitan, kiedy au'it zapisała wszystkie te szczegóły dla osoby, która czytuje takie zapiski. - Wiem, nie pragniesz eskorty - dodał Memnanan. - To nie jest eskorta.
- Przyjąłem ostrzeżenie - odparł Marak.
Memnanan spojrzał na niego, jakby chciał się dowiedzieć, powiedzieć i wiedzieć o wiele więcej, zanim wypuści na swój teren abjori z nizin oraz sporą karawanę.
- Dostaniesz list i wodną pieczęć dla władcy Pori - rzekł kapitan.
Gdyby przed zejściem z krawędzi pustyni mogli do woli napić się, napoić zwierzęta i nabrać wody, przyśpieszyłoby to ich podróż. Marakowi spodobało się to. Jeśli chodzi o znajomość studni i niebezpieczeństw, ufał Obidhenowi.
Zanim upewnił się co do reszty bagażu, a ludzie Ili donieśli, że szaleńcy zostali doprowadzeni pod wzgórze, zaczęło świtać.
C.J. Cherryh "Ogień z Nieba" (Hammerfall)
Tłum.: Agnieszka Sylwanowicz
Gatunek: sf
Stron: 456
Cena: 29 zł
Redakcja: Urszula Okrzeja
|
|