 | Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada |
Najpierw ucichły ptaki. Wiecznie głośna dżungla zmartwiała na chwilę, by dać miejsce rykowi maszyn bojowych. Po niebie przemknęły dwa wojskowe coptery i wylądowały za najbliższym wzniesieniem. Inne maszyny wylądowały bliżej, gdzieś na skraju dżungli. Sahm czekał cierpliwie. Dzięki posiadanym informacjom upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu: uratuje własną skórę i zemści się na kolonistach. Wziął do ręki patyk z kawałkiem jasnego materiału, który miał zastąpić białą flagę. Spojrzał jeszcze raz na Aleksa. Huk maszyn znów go przestraszył, więc zaszył się wśród liści stojącego w pobliżu wielkiego drzewa. Sahm miał nadzieję, że tym razem gówniarz nie sprawi żadnych kłopotów.
Nagle, równocześnie ze wszystkich stron, pojawili się żołnierze. Szli trzymając broń gotową do strzału. Sahm wstał i pomachał "białą flagą".
- Poddaję się! - krzyknął. - Chcę rozmawiać z waszym dowódcą! Wiem, gdzie są koloniści!
Żołnierze zatrzymali się na moment, a na czoło wysunęły się dwie sylwetki.
- Wyjdź z podniesionymi rękoma - zażądał wyższy.
- Jesteś sam? - zapytał niemal jednocześnie drugi.
Sahm zawahał się.
- Nie. Jest jeszcze ze mną dziecko, chłopiec, ale przestraszył się was i schował na drzewie.
- Niech zejdzie - rozkazująco rzucił wyższy. - Nic wam nie zrobimy.
Sahm przełknął ślinę. Nie wiedział, jak na takie żądanie zareaguje ten nienormalny szczeniak. Boże, gdyby to było zwykłe dziecko...
- Niech chłopiec zejdzie na ziemię. Natychmiast.
- Alex, chodź tu do mnie. No, chodź, Alex - Sahm nie przemawiał tak łagodnym tonem od dziesiątków lat. - Chodź. Wracamy do domu.
Chłopiec nawet nie drgnął.
- Muszę po niego wejść - krzyknął do otaczających go żołnierzy.
- Zostań tam gdzie jesteś. Załóż ręce na głowę. My przyjdziemy do ciebie.
Sahm odetchnął. Na krótko. W tej samej bowiem chwili, gdy krąg otaczających zacieśnił się, usłyszał coś, od czego ścierpła mu skóra. Chłopiec zaczął piszczeć.
- Alex, uspokój się! Hej, stójcie! Czekajcie!
Pisk narastał. Otaczający tylko na chwilę zwolnili krok.
- Co się stało?
- Chłopak się boi. Nie podchodźcie bliżej.
- Dość tej błazenady. Przecież nic mu się nie stanie...
Pisk potężniał z każdą chwilą.
- Nie! Stójcie!!! Alex, przestań!!!
Krzyk.
Krew buchająca z nosa i uszu Sahma. Błysk przerażenia w jasnych oczach. Czyżby to już koniec....
Wrzask.
Żołnierze pokotem walący się na ziemię, skręcający się w męczarniach.
Nieludzki, rozdzierający niebo krzyk.
Postać szczupłego mnicha na kolanach, modlącego się, by Zasłona, którą założył, wytrzymała. Ręce oparł na zalanej krwią głowie asystenta, który spóźnił się o ułamki sekund.
KRZYK!!!
Syk przecinającego powietrze granatu, wystrzelonego przez jednego z pozostawionych w odwodzie snajperów.
Eksplozja zagłuszająca zabójczy wrzask.
Cisza.
Cisza?
Luqaz powoli otwiera zaciśnięte powieki. Przed nim, w miejscu gdzie przed chwilą stało samotne drzewo, dymi wielki krater.
Koniec koszmaru...
*
 | Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada |
- Baza, odezwij się. Baza, tu Orzeł. Odezwij się.
Radio milczy.
- Cholerna planeta - wścieka się Kontei. - Straciliśmy czterech ludzi w tej zasadzce. Gdyby nie stalowe hełmy zginęlibyśmy wszyscy. Dobrze, że chociaż snajper wytrzymał... Przecież jeszcze kilka sekund i .... I jeszcze to cholerne radio...
Znów podnosi fon do ust i ponownie wzywa bazę.
Cisza.
- Nie możesz lecieć szybciej - wrzeszczy do pilota. Ten zaciska zęby. Luqaz odwraca wzrok. Nie ma zamiaru teraz prowokować pułkownika.
- Jesteśmy na miejscu - komunikuje pilot kilkadziesiąt sekund później.
Copter siada miękko obok wielkiej sylwetki wahadłowca. Kontei nie czeka, aż płozy dotkną ziemi, lecz skacze na trawę.
- Roddson, Funei, gdzie wy się do diabła podziewacie?!
Odpowiada mu cisza.
Lądują kolejne coptery.
Z wahadłowca nikt nie wychodzi na spotkanie z dowódcą.
- Morris, Tuskovic, Jacobbs, O!!! Cholera jasna, jest tu kto?
Krew przy luku pasażerskim. Czyjeś nogi. To O. Martwy. Krew z rozharatanej tętnicy utworzyła abstrakcyjny, purpurowy wzór na ścianie.
Zakręt. Kolejne zwłoki. To Stopa, mechanik.
Dalej... Szybciej... Do sterowni...
Krwawe ślady.
Jacobbs.
Kolejny korytarz, kolejny trup.
Morris.
Jest.
Sterownia.
Funei i Hudson.
Krew na wszystkich urządzeniach.
Urządzeniach, które ktoś porozbebeszał tak dokładnie, jak to tylko było możliwe...
- Kurwa mać!
*
- Kurwa mać! - pułkownik mruczał pod nosem. Wciąż nie mógł się pogodzić z faktem, że w przeciągu zaledwie pół godziny stracił piętnastu ludzi. To nie mogło się stać. Spojrzał spod oka na mechaników, którzy przylecieli z "Fantastycy drugim wahadłowcem, a teraz próbowali naprawić zniszczoną sterownię pierwszego.
Ktoś chrząknął za jego plecami. Nie potrzebował się obracać by wiedzieć, kto zanim stoi.
- O co chodzi, Luqaz? - warknął.
- Kazał pan żołnierzom pakować sprzęt. Podobno wracamy na orbitę?
- Owszem. Starczy tej jatki. Nie mam zamiaru ryzykować życia moich chłopców dopóki nie przeanalizujemy tego, co tu się stało....
Mnich roześmiał się złośliwie.
- Ucieka pan? Zginęło zaledwie kilkanaście osób z ponad trzystuosobowej załogi, a pan zamierza podkulić ogon pod siebie i uciekać...
Kontei wypluł trzymane w ustach źdźbło trawy.
- Niech się pan nie trudzi, Luqaz. Nie dam się wziąć pod włos... Swoją drogą ma pan tupet. Przychodzić tu teraz do mnie... Po tym wszystkim co się stało...
- Nie rozumiem....
- Rozumie pan, rozumie... Na jaką cholerę wywiad się mieszał i zmieniał strukturę materiału badawczego, hę? Gdyby nie wy, to zamiast morderców, anarchistów i rozmaitego rodzaju kanalii, mielibyśmy do czynienia z bogobojnymi baranami. Nie byłoby teraz tyle problemu z zamknięciem projektu...
Mnich milczał. Nie miał zamiaru wyjaśniać niczego.
- Tak. Kazałem moim ludziom pakować sprzęt. Wracamy na orbitę. Tu nie mogę zapewnić im bezpieczeństwa... Zresztą sam pan widział... Wrócimy, gdy zrozumiem, co właściwie się stało...
- A jeśli nie? A jeśli pan nie zrozumie?
Kontei skrzyżował ramiona.
- To zostawimy to wszystko w cholerę i wrócimy do domu. Widział pan tę włócznię i nóż. Widział pan odciski bosych stóp jednego z napastników, którzy zniszczyli wahadłowiec. To dzikusy. Trzeba ich było zostawić w spokoju. Jeszcze kilka miesięcy i wykończy ich jakaś tutejsza zaraza... I niech mi pan więcej nie pieprzy o zagrożeniu jakie stanowią dla projektu ... Po pierwsze te barany nie mają pojęcia, skąd i dlaczego się tu wzięli, a po drugie, nawet gdyby wiedzieli, to kilkanaście sekund po próbie ponownego nawiązania kontaktu Zeusy, które zostawiliśmy na orbicie przeniosły by ich do Krainy Wiecznych Łowów... Nie wiem, po co właściwie tu lecieliśmy. Satelity mogliśmy wysłać automatycznie... To wszystko przez to, że wywiad wciąż się wtrąca... Umiecie robić sobie drogie wycieczki, szczególnie gdy płaci ktoś inny. Ale to się skończy... Już niedługo...
Mnich ziewnął.
- Skończył pan z tymi groźbami, pułkowniku? To dobrze. Musimy omówić ważniejszą sprawę. Nie może pan wrócić na orbitę....
- Co? Pan mi próbuje rozkazywać?
- Sugerować, drogi pułkowniku, zaledwie sugerować. Trzeba tu zostać, znaleźć kolonistów i wydusić jak pluskwy. Wiem, że są gdzieś w górach...
Kontei roześmiał się.
- W górach? Pięknie. Gdzieś w górach. Ale gdzie? Wie pan, ile czasu zajmie przeszukanie wszystkich możliwych miejsc? Tu coptery nie przydadzą się na wiele.... A ilu ludzi stracę? Czy pan o tym pomyślał? Czy pan w ogóle myśli?
- A broń biologiczna? Tu nie straci pan swoich cennych ludzi. Wystrzeli pan ładunki i wróci do swojego domu....
- Tobie chyba odbiło, Luqaz. Broń biologiczna? A konwencja Tannenberdzka? A jeśli tutejsze wirusy zmutują się i staną śmiertelne dla ludzi? Zamykamy projekt, a nie całą planetę. Myśli pan, że mi jest łatwo? Że nie chciałbym pomścić swoich chłopców? - Nagle pułkownik przyjrzał się uważniej rozmówcy - O co ci właściwie chodzi, Luqaz? Chcesz krwi? A może coś innego? Ale dosyć... Załatwiaj swoje brudne interesy, ale własnymi rękoma.
Mnich spojrzał mu prosto w oczy.
- Zostanie pan tu!
Stalowe źrenice patrzyły spokojnie.
- Wolne żarty.
- Zostajesz!
Kontei uśmiechnął się. Nie mógł się oprzeć uczuciu satysfakcji...
- Nawet nie próbuj, Luqaz. Nie wysilaj się. No co tak wytrzeszczasz te zielone oczęta? Sekret "buntowników" z Wenus nie zginął wraz z nimi... Chyba zapomniałeś, że wojsko również ma wywiad. Możesz się więc nie trudzić. Przeszedłem odpowiednią kurację. Moi ludzie też...
Mnich niespodziewanie błysnął zębami.
- Ależ co pan, pułkowniku... Ja miałbym pana do czegoś zmuszać? W życiu. Tylko się zastanawiałem, czy jest pan gotowy, by oddać dowództwo...
- Hę?
- Proszę. Rozkaz prezydenta. Ależ oczywiście, niech pan każe sprawdzić jego autentyczność... Poczekam. Aha, jeszcze jedno. Oczywiście zostajemy na powierzchni planety...
*
|
|