Potem odpoczywali. Marak był oślepiony; dano mu do picia gorzkie piwo, pierwsze piwo, jakie miał w ustach w trakcie tej podróży. Wyczarowało ono żniwne wieczory, żółtą, żółtą słomę, śmiech na polach. Wyczarowało ogniska i kampanię, i zabandażowanego mężczyznę umierającego z ran. Pili takie piwo na Lakht, przed trzema laty. Zdobyli wagon piwa i zachowywali się jak chłopcy.
Jesteśmy tu, wołali ze śmiechem, gdzie wylądowały statki. Poszukamy statków na pustyni?
- Tu jesteśmy! - wołali ku niebu, bluźnili i wymachiwali rękami, jakby chcieli przywołać niebiańskich obserwatorów.
Na nieszczęście zwabili oddział ludzi Ili i musieli z nimi walczyć po pijanemu. Kiedy ojciec się o tym dowiedział, uderzył Maraka, ale nie był bardzo zły, ponieważ nikt z nich nie zginął, a poległo kilku ludzi Ili.
- Hap-hap-hap - rozległo się dookoła.
Żona, która dostała podwójną porcję piwa, zrobiła się otępiała i uległa, więc postawiono ją na nogi i kazano iść.
Garncarz, równie pijany, pytał o matkę.
- Cicho bądź - skrzyczeli go inni szaleńcy, a ludzie Ili roześmieli się, podjechali do niego z obu stron, podnieśli za ręce i odjechali z nim daleko do przodu, gdzie upuścili go na ziemię.
Kiedy nadeszła kolumna, garncarz siedział na ziemi. Postawiono go łagodnie na nogi. Miasto było bardzo blisko i ludzie Ili byli w dobrym humorze. Oddali więźniom swoje kwaśne piwo, licząc na lepsze w mieście, gdzie było pełno wody.
Tuż przed świtem starzec upadł i wydawało się, że umarł - nikt go nie tknął. Ludzie Ili posprzeczali się między sobą i postanowili, że i tak muszą zabrać ciało ze sobą. Mogło zwabić plugastwo, a to stanowiło zagrożenie. Innych zmarłych porzucali. Ila jednak miała im dać nagrodę za każdego szaleńca, a udowadniając, że na świecie jest o jednego mniej, być może uda im się dostać nieco złota nawet za ciało. Miasto było blisko. Nagroda też.
O świcie Marak zjadł to, co mu dano i wypił wodę. Słońce wyśliznęło się znad zębatej krawędzi Quarain, przecinając czerwonymi palcami drobniutki piasek, a miasto, które rozciągnęło się nitką światła, nie było już mirażem. Wielu szaleńców wykrzyknęło na jego widok, ale inni, raz oszukani, nie wierzyli i milczeli.
Marak szedł i szedł bez końca w blasku, po nierównym gruncie. Miasto przybliżało się przez cały dzień, lecz Lakht wcale nie wydawała się węższa ani miasto bliższe. Oślepiające słońce paliło i ludzie Ili, zapomniawszy o niedawnej hojności, stali się niecierpliwi. Nie zrobili popasu w południe, lecz parli dalej w palącym słońcu.
Chłopak z Tijanan, który miał słabszy wzrok, zobaczył w końcu miasto, które inni widzieli już od wielu godzin.
- Święte miasto! - zawołał i zaczął tańczyć, wymachując rękami, ale rozeźleni strażnicy go zbili i wypchnęli do przodu.
Chłopak, a miał na imię Pogi, szedł, bijąc się rękoma po głowie.
Mury miasta, choć jeszcze dalekie, też dodały Marakowi ducha. Nie szedł już po omacku. Szedł tak, jak idzie mężczyzna na spotkanie z odwiecznym wrogiem, pełen świętego, słusznego gniewu.
- Spójrzcie na niego - odezwał się jeden z ludzi Ili. - Czy on wie, dokąd idzie? Jest tak szalony, jak ten chłopak.
Kiedy świat się przechylił, chłopak nie zboczył z trasy. Nigdy nie ulegał wizjom, które nękały pozostałych. Jego szaleństwo było inne. Jeśli ich szaleństwo było zbrodnią, on był niewinny.
Marak poczuł, jak świat się obsuwa, ale też nie zboczył z trasy. Patrzył na ściany i nie zwracał uwagi na przechył.
Dotarli do drogi wybrukowanej kamieniami. Teraz nie było już ucieczki i nawet najgłupsi musieli zadać sobie pytanie, co ich czeka. Marak jednak to wiedział. Była jakaś pociecha w świadomości, że nie umrze bez powodu. A nawet zadowolenie, kiedy zniknęły już wszelkie inne cele.
Widzisz, ojcze? Nie jestem zupełnie szalony. Nie jestem zupełnie bezużyteczny. Kłamałem. Całe moje życie było kłamstwem, ale było to kłamstwo uzasadnione.
Co udają zdrowi na umyśle?
Co udawałaś, matko, wiedząc od moich narodzin, że nie jestem jak reszta z was?
A co udawałeś przed samym sobą, Tainie Trinie Tainie, kiedy raz po raz wierzyłeś w moje kłamstwa? Wciąż pytałeś, ale przyjmowałeś wszystkie kłamstwa. Dlaczego jesteś teraz zły?
Zaszło słońce. Mury świętego miasta, ukośne i zwieńczone kawałkami szkła, odbijały blask słońca prosto w oczy, jakby wszystkie płonęły boskim ogniem. Kopuła Beykaskh, kopuła Łaski Ili, była cała pokryta szklanymi płytkami, i płonęła niczym samo słońce. Przed południem nie można było na nią patrzeć tak samo, jak nie można było patrzeć w płonące Oko Niebios.
Szaleńcy i strażnicy pochylili głowy, nie ze wstydu, lecz by ochronić oczy przed wspaniałością miasta.
Wokół murów latały stada ptaków, czarne plamki w blasku. Przy południowych murach znajdowały się szubienice: miasto dawało ptakom swoich niechcianych, swoich złoczyńców i swoje odpadki.
Powiadano, że w swym bogactwie wyrzucało w ciągu dnia to, z czego mogłyby wyżyć przez rok całe wioski. U bram znajdował się zbiornik, obramowany kamieniami, z którego wypływała na piasek długa struga wody, a natrafiwszy na podłoże z piaskowca, gromadziła się w zawsze pełen staw o zielonych brzegach.
Do tej wody schodziło się wszelkie plugastwo, służąc za cel łucznikom i strzelcom Ili. To rozlewisko, ten staw stanowił największe z możliwych marnotrawstwo, budzące zdumienie szaleńców. Nazwali oni ten otoczony sitowiem staw mirażem.
Lecz obok drogi biegła rura i podczas gdy wioski odmierzały i sprzedawały każdą kroplę, wyciskały wilgoć z choćby najmniejszego odpadka i destylowały ją w ogromnych kotłach, w Oburanie postępowano inaczej. Wodę wysyłano do stawu, by przyciągała plugastwo.
A kiedy weszli w cień rzucany przez Oburan, natknęli się na znane z pogłosek dziwo większe niż płonąca kopuła i mury o krawędziach ze szkła: fontannę zwaną Łaską Ili. Obok bramy tryskała z kamiennych otworów woda tak obficie, że przelewała się z misy do rynien, a nawet na kamienie ulicy, gdzie zadeptywali ją przechodnie.
Tutaj podróżni i kupcy mogli pić do woli, a reszta wody nieustannie wpadała do rynny, skąd wyciekała na płyty ulicy, by, jak wiedział Marak, w końcu dotrzeć do tego odległego stawu otoczonego sitowiem.
Zwierzęta nie piły od dziesięciu dni. Tutaj, przy długich rynnach, tłoczyły się, przepychały i szczypały nawzajem, ustalając pierwszeństwo. Ludzie Ili moczyli ręce i przemywali twarze przy górnej misie, nic nie płacąc i rozchlapując wodę. Następnie napili się poganiacze, do których dołączyli szaleńcy, usiłując zagarniać wodę obiema dłońmi i poszturchując się wzajemnie łokciami, rozgorączkowani chciwością, strachem i pośpiechem.
Marak napełnił złożone dłonie wodą z rynien dla zwierząt, jako że nie przeszkadzała mu odrobina śliny beshti. Co więcej, kiedy inni poszturchiwali się i martwili o swój udział w tym, co nieograniczone, napełnił dłonie i najpierw roztarł na błoto warstewkę pyłu na twarzy i szyi, a potem spryskał się wodą. Pod koszulą spływały mu jej zimne strumyczki.
Nie był zwykłym szaleńcem, by rozpychać się łokciami przy źródle wody. Tu, w miejscu, gdzie wypływała z rynien, miał ją całą dla siebie. Zobaczył, jak garncarz popchnął na ziemię żonę z Tarsy, chwycił go więc za obrożę i powstrzymał, dopóki posiniaczona kobieta nie wstała.
- Wody jest pod dostatkiem - rzekł do garncarza. - Czy ty w ogóle jesteś człowiekiem?
Ordynarna odpowiedź mężczyzny świadczyła, że jest co najmniej głupcem, i Marak okazał swą pogardę dla wody z Łaski Ili wrzucając garncarza do koryta dla zwierząt, co być może było pierwszą kąpielą garncarza od urodzenia. Strażnicy, w o wiele lepszych humorach, skoro napełnili brzuchy wodą, roześmieli się i nikt nie zbeształ Maraka za jego czyn.
Dzięki niemu otrząsnął się nieco z narkotyku, który dostawał w jedzeniu. Poczuł, że bije mu serce, a w żyłach płynie krew. Poprzez odgłosy wydawane przez otaczające go zwierzęta przedzierał się hałas miasta, gwar gapiów i przechodniów, szyderstwa tłumu zbierającego się na widok garncarza, który gramolił się z większej ilości wody, w jakiejkolwiek siedział w życiu, i rozpryskiwał ją na płyty ulicy. Marak słyszał pisk młodych głosów, kiedy jeden z beshti kłapnął zębami na drażniące je dziecko, pobrzękiwanie dzwoneczków na uprzęży, odgłosy zebranej dookoła karawany. Roześmiani gapie, którzy zebrali się po to, by popatrzeć na kąpiel garncarza, być może nie mieli pojęcia, że rozrywki dostarczają im szaleńcy.
Marak wyprostował plecy, wygiął je i podniósł wzrok wysoko na groźne mury, wysoką barykadę, która, wbrew wszelkim planom i ambicjom Taina, udaremniła jego rebelię.
Zobaczył z tego dogodnego miejsca najeżoną szkłem linię obronną, którą usiłował niegdyś sforsować, i zimnym okiem żołnierza patrzył na blizny, jakie wraz z Tainem pozostawił na wapiennych murach świętego miasta, klejnotu Lakht. Były liczne i trwałe, lecz nie śmiertelne, nie, wcale nie zadali temu miastu śmiertelnych ran.
Nie wiedzieli wówczas o działach ani wyrzutniach.
Marak był przekonany, że miasto kryje wiele rzeczy, których nawet się nie domyślał. Jedną z nich stanowił powód jego wezwania.
Czy potężna Ila zdusiła wojnę przyniesioną z zachodu, a jednocześnie, powodowana kaprysem, poszukuje szaleńców? Czy to zwykła ciekawość?
Tak więc potępieni i szaleni zabrali się na żądanie Ili, by żyć lub zginąć, a wśród nich znajdował się nierozpoznany jeszcze syn jej wroga, czego Marak był pewien. Znajduje się w zapiskach tych ludzi i na pewno ktoś poinformuję Ilę, jaką zdobycz zgarnęli jej ludzie na zachodzie. Zastanawiał się, czy zostanie wyciągnięty z tłumu zanim Ila pozna prawdę i czy jego imię zostanie rozgłoszone na ulicach? A jeżeli tak się stanie, to co zrobią ludzie, którzy cierpieli wieloletnie ataki?
Czy będą wściekli?
Czy, jeżeli zawoła: Ja jestem Marak Trin Tain, zaatakują go?
Kusiło go, by tak zrobić, choćby tylko po to, żeby nie zginąć bezimiennie i sprawić swoją śmiercią jak najwięcej zamętu. Miał jednak inny cel.
Strażnicy poderwali więźniów do marszu, więc Marak też pochylił głowę i ruszył do przodu.
- Marsz! - krzyczeli na nich ludzie Ili jak na zwierzęta. Po raz pierwszy od zeszłego dnia użyli harapów, chodząc między szaleńcami i poganiając ich w bramie.
Podróż dobiegła końca. Przewodnicy karawany najprawdopodobniej udadzą się po zapłatę za swoje usługi, tak jak w każdym mieście po dostarczeniu ładunku. Ludzie Ili przejęli teraz całe dowództwo: zwierzęta i ich panów zostawili z namiotami i bagażem, oprócz wierzchowca niosącego starca. Chłopak, Pogi, zatrzymał się, chcąc popatrzeć na ich rozstanie, ale strażnicy popędzili go uderzeniami harapa.
Rozważny człowiek, taki jak sierżant dowodzący karawaną, mógł być przygotowany na każdy kaprys Ili. Sklął strażników, którzy bili chłopca zbyt mocno, a pozostałych szaleńców zachęcał krzykiem do marszu.
- Już niedaleko - wołał. - Tam usiądziecie! Ruszać się!
Marak szedł za wierzchowcem niosącym martwego mężczyznę, widząc głównie jego nogi i brzuch, ponieważ wyłożona kamieniami ulica wznosiła się coraz wyżej szerokimi tarasami miasta, między frontonami warsztatów rzemieślniczych, składów i lepszych rezydencji.
Wkrótce zmierzch przygasił blask słońca, a kolory utraciły jaskrawość. Dzień się skończył. Marak szedł za zwierzęciem, które, napojone, zatrzymało się na chwilę by zrobić to, co beshti rzadko robią, po czym ruszyło dalej. Wszystko skrupiło się na pieszych.
Podczas prowadzonej tu wojny, wojny jego ojca, nie tylko nigdy nie wdarli się za te mury, ale nawet nie wyobrażali sobie rojnej masy ludzi mieszkających w świętym mieście. Marak szedł teraz w głębokim cieniu wysokich budynków, spowitych smrodem dymu, zgnilizny i moczu. Czuł lekki chłód kamienia pogrążonego w wiecznym półmroku i coraz większy chłód powietrza stygnącego po zachodzie słońca. Jego południowy blask właściwie tu nie docierał. Marak nie docenił swego ostatniego widoku słońca. Był teraz pewien, że jeśli zobaczy jego wschód, przyniesie mu to wielkie nieszczęście.
Wchodzili coraz wyżej krętą ulicą, nie wywołując zbytniej ciekawości do chwili, kiedy musiała się rozejść wiadomość o ich przybyciu i mieszkańcy świętego miasta wylegli z domów, by szydzić z szaleńców i obrzucać ich zgniłymi owocami - niewiarygodny luksus świętego miasta, w którym wyrzucano jedzenie, a w śmietnikach było więcej bogactw niż po wioskach. Cenna wilgoć spływała z innymi odpadkami po bokach ulic, a bruk zrobił się śliski od owocowej miazgi.
Chłopak podniósł na wpół zgniły owoc i zjadł go. Żona upadła w owocowe błoto i pobrudziła sobie kolana. Marak podniósł ją, nie łamiąc rytmu kroków: to nie jest miejsce, gdzie można by umrzeć, w takim brudzie, po tak długiej walce, by tu przybyć. Kobieta śpiewała po drodze; między kamieniami płynęła woda, a na idących sypało się jedzenie lepsze od tego, jakiego zaznawało wielu wieśniaków.
- Na ziemię zejdą diabły! - wrzeszczał na prześladowców garncarz. - Diabły mieszkające na wysokim wzgórzu, w wieży, zejdą na ziemię i zatańczą na waszych pogrzebach!
Na te słowa tłum zaczął miotać poważniejsze pociski. Marak odbił ręką skorupę garnka, ale jeden z szaleńców padł na ziemię zalany krwią: był to balwierz, którego ugodził w głowę kawałek cegły.
Wtedy ludzie Ili naparli na tłum i wyciągnęli z niego napastnika, bijąc go kijami.
Marak osłonił żonę z Tarsy własnym ciałem, stając między nią i co celniej rzucającymi gapiami.
- Gdzie jest miłość? - śpiewała cicho, nierówno, wspinając się ulicą. - Gdzie jest na pustyni cień? Dokąd odeszła moja miłość?
Niespodziewanie wyszli przez bramę na duży plac, gdzie stali ludzie rzucający spojrzenia, a nie kamienie; zachowywali się lepiej, lecz sprawiali groźniejsze wrażenie.
Potem weszli przez drugą bramę w cień murów wewnętrznych i zapach asfaltu oraz oleju. Unosiły się tu kłęby pary. Plotki okazały się prawdą. Święte miasto było tak bogate, że dysponowało nadmiarem opału do pieców i bramy poruszane były parą, a nie siłą ludzi czy zwierząt. Marak o tym słyszał, lecz nigdy tego nie widział.
Podtrzymał żonę, która potknęła się i oparła o niego.
- Daj mi odpocząć - poprosiła. - Daj mi odpocząć.
- Już niedługo - odparł. Mógłby zapragnąć, by umarła tak cicho, jak ten starzec. Była taka łagodna. Nie wyobrażała sobie tego, co mogło jej zaoferować miasto.
- Co to za hałas? - zapytała, kiedy bramy jęknęły i wydały pełen udręki dźwięk, zgrzyt żelaza o żelazo.
- To maszyny - odrzekł Marak. - Maszyny Beykaskh.
Chyba go nie zrozumiała. Może nigdy nie słyszała o tym, że w Beykaskh wytwarza się bramy z żelaza i gotuje wodę, by nimi poruszać, albo o tym, jak rozzłoszczona Ila wrzuca zdymisjonowanych ministrów w tryby tych maszyn. Żona z Tarsy zwolniła; przechodząc przez ostatnią z bram, przez serce maszyn, wyglądała na otępiałą i wyczerpaną.
Byli w wewnętrznym sanktuarium, w sercu świętego miasta. Marak znalazł się tu, gdzie armie jego ojca miały jedynie nadzieję się znaleźć.
- To ten - odezwał się nagle dowódca ludzi Ili, chwycił Maraka za rękę i odciągnął od żony z Tarsy.
Żona padła na kolana, wołając go na pomoc i wykrzykując imię Lelie. Nikt jej nie zauważył. Leżała na płytach ulicy, a besha niosący martwego starca przeszedł spokojnie obok jej bezbronnego ramienia, delikatnie przestępując nad kobietą. Na ten widok Marak wstrzymał oddech, ale szedł posłusznie, gdzie mu kazano.
"To ten", powiedziano o nim, ale nawet teraz nie uznano go za osobę niebezpieczną.
Nie straci swej jedynej szansy dla jakiegoś gestu. Skupił się na jednym szalonym czynie jako mającym jakąś wartość dla jego ojca, jako sposobie, dzięki któremu ojciec będzie mógł powiedzieć, a wioski powtórzyć, że może jednak Marak był synem Taina.
A jeśli był synem Taina, to jego matka nie była dziwką, a siostra zachowa cześć.
Ma jedną szansę. Jedną szansę. Jedną jedyną szansę. Dopóki na nią nie trafi, musi wszystko potulnie znosić.
Wtedy, jeśli będzie się opowiadać o tych zdarzeniach, szaleńcy będą mieli imiona. Będą zapamiętane wszystkie, a jego ojciec powie: "Nie był taki szalony, jak pozostali, prawda?"
|
|