Wśród strażników rozległ się szmer całkowitej konsternacji.
Sam Marak nie dowierzał temu, co usłyszał.
- Ustanowiłam pieczę nad Kais Tain - oznajmiła Ila - która obejmuje wszystkie osoby tam mieszkające. Zapisz to! - rozkazała, a au'it zwilżyła swoje pióro i wzięła się do pisania. - Ich życie zależy od tego, czy będę z ciebie zadowolona, a kiedy wykonasz moją wolę, ich życie będzie zależało od tego, czy ty będziesz zadowolony z nich. Jakiej innej nagrody pragniesz za swoją służbę?
Czy ma więc żyć? Dokładnie przeanalizował tę wypowiedź, szukając rozsądku w tym, co usłyszał.
Czy ma więc żyć? A może Ila zrobiła sobie okrutny żart, który kazała au'it zapisać w księdze, jakby to była prawda i prawo?
Trudno mu było zebrać myśli z bólu. Szum w uszach utrudniał usłyszenie czegokolwiek sensownego.
- Czy to wystarczy? - zapytała Ila, jakby się targowała na bazarze. - Zgadzasz się na moje warunki?
Nie potrafił myśleć na kolanach. Z trudem wstał; po kościach przebiegł mu ogień. Przeciwstawiając się mu, wyprostował plecy - i ogień dotarł też do nich.
- Moja matka - powiedział. - Natychmiast. Moja siostra. Chcę, żeby miały ochronę przed Tainem.
Ila przesunęła wyprostowanym palcem po wargach i popatrzyła na Maraka.
- Czy w domu Taina ma miejsce jakiś spór?
- On im groził. Zapewnij im bezpieczeństwo. Zadbaj o nie. A ja zdobędę dla ciebie tę odpowiedź.
- Ja się nie targuję.
- A ja tak.
Jego bezczelność ukłuła strażników. Ruszyli się ze swoich miejsc; chwycili Maraka - i powstrzymali się od dalszego działania, może bojąc się błyskawic.
- Dostarczę ci wszystkiego, czego potrzebujesz - rzekła łagodnie Ila - i mianuję cię dowódcą, jak prosisz, i dam ci wszystkie środki, o jakie poprosisz. I ustanowię pieczę nad twoją matką i siostrą, by zapewnić im bezpieczeństwo. Zgadzasz się?
To z pewnością była pułapka, jakaś sztuczka, szyderstwo. Lecz ryk w jego uszach pękł niczym tama, a szaleńcy wzdrygnęli się i odwrócili jednocześnie. Niektórzy upadli na posadzkę.
- Wyjdźcie - rzekła Ila, pokazując na drzwi. - I wyprowadźcie ich z sali! - Wycelowała palec w Maraka. - Ty zostajesz!
Jej strażnicy powoli zebrali szaleńców - niektórzy stali, niektórzy leżeli na posadzce - i oglądając się za siebie, wyszli z sali. Au'it, która została jako ostatnia, zawahała się, lecz Ila wykonała gest nawet w jej stronę i kobieta zgarnęła swój tusz oraz księgę i przemknęła do drzwi usytuowanych za kolumnami.
Wtedy Ila wstała ze swego fotela i zeszła o trzy stopnie; jedwab jej szaty szeptał, opływając jej ciało jak stara krew.
Następnie usiadła w połowie schodów, jak jakaś przekupka. Była aż tak blisko, krucha niczym świątynna porcelana. Stawy Maraka przenikały jednak igły bólu, przypominając mu przy każdym oddechu, co potrafią uczynić te urękawiczone dłonie.
Dłonie te połączyły się czubkami palców na ustach Ili. Wysoko urodzone kobiety mogły bielić twarze kosmetykami, by zademonstrować, że nie wystawiały się na słońce, i wychodzić na dwór tylko nocą. Skóra Ili nie zostawiła na jej rękawiczkach żadnych śladów. Była półprzezroczysta, biała, żywa. Głębia oczu Ili przywodziła na myśl studnie.
- Pragnę twojej lojalności - rzekła. - Czy będę ją miała?
Marak zadał sobie pytanie, jaki ma inny wybór w porównaniu z życiem i możliwością uratowania tych dwóch osób, które kocha. W darze Ili - w ustanowieniu pieczy nad nimi - kryło się tego przeciwieństwo.
- Nie widzę żadnej alternatywy - odparł. - Żadnego wyboru.
- Kiedy usłyszałam, że jesteś wśród zgromadzonych przeze mnie szaleńców, wiedziałam, że mam najlepsze środki. Jaką monetą można cię naprawdę zdobyć, Maraku Trinie? Prowincją? Wielkim domem?
Szydziła z niego. Marak zajrzał w swą duszę i ku swej niechęci stwierdził, że w zestawieniu z jej propozycją interesuje go samo życie i że interesuje go jej propozycja. Przez całą drogę do świętego miasta żył ze śmiercią. Zamiast tego Ila dawała mu przyszłość, a na dodatek życie jego matki i siostry. Wszystkie jego zasady rozpłynęły się, zniknęły jak siła z jego członków.
Siedziała jak jakaś przekupka. Rozmyślnie przeciwstawiając się odczuwanemu strachowi, Marak osunął się resztką sił na kamienną posadzkę i usiadł ze skrzyżowanymi nogami jak parobek. Wszystkie jej propozycje mogły był kłamstwem, lecz zaintrygowany i przekupiony jej pomysłem, odpowiadał jej i słuchał w takiej samej pozycji. Całym sobą pragnął odpowiedzi, pragnął powodu, celu, jakiejś logiki w swoim życiu.
- A jeśli to zrobię? - zapytał. - Co według ciebie mam znaleźć?
- Czy gdybym wiedziała, musiałabym tam kogoś posyłać?
- Jeżeli jestem szalony, to jak mam pamiętać, by wrócić?
- Jeżeli jesteś aż tak szalony - odparła - to czy będzie to miało dla ciebie jakiekolwiek znaczenie? A jeśli nie jesteś szalony, czy przysłużysz mi się? Chyba nie. Moim zdaniem tę odpowiedź może znaleźć jedynie szaleniec.
- Możliwe - rzekł Marak.
- Atakowałeś moje miasto.
- Owszem.
- I poniosłeś porażkę.
- I poniosłem porażkę - zgodził się.
- Dlaczego? - zapytała, jakby nie miała pojęcia. - Żeby je zająć? Czy zniszczyć?
Mądre pytanie, celne pytanie. W jednym słowie mówiło jej wszystko o jego pragnieniach.
Zatoczył ręką łuk, myśląc o maszynach.
- Gdyby maszyny zechciały dla nas pracować - odpowiedział - z przyjemnością siedziałbym w tej sali.
- A siedząc tu radziłbyś sobie lepiej niż ja?
- Nie wylewałbym wody na pustynię - rzekł Marak. Przy tych szalonych wzajemnych ustępstwach wspomnienie takiego marnotrawstwa wciąż go irytowało. - Zbudowałbym pod murami kamienny zbiornik na wodę i wszystkim, którzy by tego chcieli, pozwoliłbym osiąść w jego pobliżu i uprawiać owoce.
Zgodnie z kryteriami świętego miasta mogła to być głupia odpowiedź. Ila słuchała Maraka, słuchała go bardzo poważnie.
- Uważasz, że my ją marnujemy.
- Jakżeby inaczej, skoro wylewa się na pustynię? Karmicie plugastwo. Ono się tam rozmnaża.
Wargi Ili drgnęły, być może w uśmiechu.
- Chciałbyś zmienić nas w wioskę.
- To mało prawdopodobne - odparł.
- Mało prawdopodobne, że kiedyś zdobyłbyś Oburan? Nie. To zupełnie nieprawdopodobne. Było to zupełnie nieprawdopodobne, kiedy wraz z ojcem wkroczyliście na Lakht. Musiałeś przecież o tym wiedzieć.
Marak wzruszył ramionami, nie chcąc omawiać planów ojca ani ich błędnej strategii czy zniweczonego celu trzydziestu lat swego życia. Świat znów mógł się zmienić, a tymczasem on żyje, ma oczy i widzi to miejsce od środka. Rzeczywiście, to nieprawdopodobne, by on czy jego ojciec kiedyś zasiadł w tej sali jako władca całego świata, ale fortuna kołem się toczy. Jeżeli Ila tego zechce, jego los odmieni się; jeszcze nie jest martwy. Udało mu się uniknąć jej wzroku i zadał sobie pytanie, dlaczego zależy mu na jej szacunku albo czego nagle ma się bać w tej dyskusji.
Czy wierzy w jej propozycję? Nie miał pewności, ot co. A głosy wciąż wołały, wrzeszczały, ryczały mu w uszach poplątanymi słowami.
- Nie wyrzekłeś się swojej ambicji - stwierdziła Ila.
Wzruszył ramionami i odsłonięty, przygwożdżony na chwilę do tej prawdy, podniósł wzrok.
- Nie - odparł. - Ale to nieprawdopodobne.
- Te głosy zawsze do ciebie przemawiały?
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Masz się o tym przekonać, Maraku Trinie. Jesteś w tej sprawie moimi oczyma i uszami. Ja pytam, a ty mi przyrzekłeś odpowiedzi. Od jak dawna przemawiają do ciebie te głosy?
- Mniej więcej od szóstego roku życia.
- A wizje?
- Zawsze je miałem.
- Czy kiedyś byłeś dzieckiem, przyszedł do Kais Tain ktoś obcy?
- Nie mam pojęcia - odparł Marak. - Dlaczego pytasz?
- To wspólna część wszystkich opowieści. Tajemniczy obcy. Nawiedzenie. Jakieś dziecko rośnie na szaleńca.
Pomysł ten wydał się Marakowi niewiarygodnie złowrogi. O ile wiedział, nie dotykał go nikt obcy, ale jego matka nigdy nic na ten temat nie mówiła.
- Nie byłoby łatwo wejść do naszego domu.
- Między przywódców Kais Tain? Być może. Ale w przypadku większości chłopskich domów byłoby to bardzo łatwe. Może dlatego szaleni przywódcy pojawiają się tak rzadko, a szaleni chłopi tak często. Chłopi są ogólnie bardziej gościnni.
- Nie mam pojęcia. - Siedzieli tak swobodnie, tak szaleńczo swobodnie. - Kim są ci obcy? Co robią i dlaczego?
- Mam pewne przypuszczenia. Wiem na przykład, że szaleństwo, które cię gnębi, jest szczególnym szaleństwem, i że wszyscy, którzy przez nie cierpią, nie mają trzydziestu lat. Ile masz lat?
- Trzydzieści. - Marak pomyślał o starcu i zwątpił w słowa Ili. Ale czy to było to samo szaleństwo? Czy jest kilka jego rodzajów?
- Słyszysz głosy w tej chwili?
- Słyszę ryk. - Chciała usłyszeć od niego intymne wyznanie, coś, o czym mówił jedynie ojcu i matce. - Czasami słyszę moje imię.
- To wydaje się powszechne - stwierdziła, pochylając się do przodu, jakby o czymś plotkowali. - Co jeszcze słyszysz?
Potrząsnął głową.
- Nic.
- A jednak wiesz, że to coś leży na wschodzie.
- Świat przechyla się w tym kierunku.
- Doprawdy?
- Dla nas się przechyla. Robi to rano i wieczorem, bardzo regularnie. Obserwuj szaleńców. Większość pada wtedy na ziemię.
Nie roześmiała się ani nie rozgniewała.
- Gdybym miała twoje uszy, gdybym miała twoje oczy, mogłabym poznać to, co pragnę poznać. Gdybym miała twoją siłę, może wybrałabym się na wschód i poznała to, co pragnę poznać. Więc wszystko to kupuję. Kupuję ciebie. Czy cena jest dość wysoka?
- Nie mogę się z tobą targować.
- Ależ możesz. Proś.
- Nie mam cię o co prosić.
- Jeśli mnie zdradzisz, obiecuję, że Kais Tain będzie dymić wiele dni. Obiecuję, że twoja matka i siostra umrą bardzo nieprzyjemną śmiercią. Czy to wzbudza twoje zainteresowanie? Tak myślałam. Daję ci za darmo jeden rok ich bezpieczeństwa, wszystkie środki, jakich mógłbyś potrzebować, i oddział mojej straży, jeśli zechcesz. Złoto? Złoto to piasek pod moimi stopami. Ale wiedza? Możesz mi ją przynieść. Wtedy znów porozmawiamy. Powiedz, czego ci trzeba, by dokonać tego, o co proszę.
Marak zrozumiał, że Ila mówi zupełnie poważnie.
- Zachowaj sobie swój oddział - rzekł. - Daj mi wolność. Bezpieczeństwo mojemu rodowi i jego wioskom na ten rok. I życie mojego ojca, nawet jeśli obraził twoich oficerów.
- A co cię on obchodzi?
- To mój ojciec. Podpisał twój rozejm.
- Zgoda. Co jeszcze?
A co jeszcze jest? To ostatnia szansa na poprawkę w ich umowie.
- Daj mi szaleńców - rzekł Marak. Nie widział dla nich przyszłości w świętym mieście, gdzie straciliby życie, powieszeni lub ukamienowani, co było powszechnym losem zdemaskowanych szaleńców. Przyszli tu razem, on, żona z Tarsy i garncarz, i Marak nie mógł tak po prostu odejść, zapominając o ich losie. - Jeżeli mówisz to wszystko poważnie, nie potrzebujesz ich, a ja mógłbym się czegoś od nich nauczyć.
Dłoń w czerwonej rękawiczce machnęła, odsuwając na bok wszelkie drobiazgi.
- Weź ich. Zrób z nimi, co chcesz. Dostaniesz karawanę i środki, by ją opłacić. Wierzchowce. Wszystko, czego ci trzeba.
- Broń. - Jego została odebrana. - Namioty dla wszystkich.
Roześmiała się jak dziecko, jakby siedząc tak razem, ona na stopniach, on na posadzce, byli dziećmi planującymi wspaniały psikus.
- Au'it, żeby wszystko zapisywała.
- Ja potrafię pisać - rzekł z urażoną dumą.
- Ja piszę - powiedziała Ila i machnęła ręką - ale męczy mnie to. Au'it, powiadam.
- A jeśli au'it oszaleje? Czy zostanę za to obwiniony?
- Nie zostaniesz. - Dłonie w czerwonych rękawiczkach objęły jedwabne kolana. Patrzyły na niego oczy głębokie jak studnie. - Wschód jest pełen dziwów. Podobnie jak Lakht. Weź ten oddział.
- Nigdy nie potrzebowałem wielu zbrojnych. Jeździłem po tych wszystkich wzgórzach, a twoje oddziały nie mogły nas znaleźć. Piasek i kamienie nie stanowią dla mnie zagrożenia.
- Ale plugastwo tak. I bandyci.
- Tylko gdy żywić ich trupami i zasobnymi karawanami! Źródłem ich pożywienia jest święte miasto. Wystarczy wylać wodę, a i plugastwo, i bandyci będą walczyć między sobą. - Wzruszył ramionami. - Oddział straży porusza się wolniej niż zwykła karawana. Ja znam Lakht. Nie potrzebuję tych ludzi. Daj mi dobrego przewodnika karawany. Dobre, mocne płótna.
- I szaleńców.
- I szaleńców.
- To lepsze niż oddział straży?
- Nauczyliśmy się pustyni, czyż nie? Przyszliśmy tu piechotą.
|
|