Magazyn ESENSJA nr 7 (XIX)
sierpień-wrzesień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

C. J. Cherryh
  Ogień z nieba

        Prezentacja nowej książki wydawnictwa MAG: C.J. Cherryh "Ogień z Nieba"

NOTKA O KSIĄŻCE (KRÓTKI OPIS): Początek najnowszej serii C.J. Cherryh, w której dwie kobiety obdarzone nadludzką mocą toczą wojnę o kontrolę nad ludzkimi osadnikami na pustynnej planecie, położonej z dala od innych zasiedlonych światów. BIOGRAFIA AUTORA: C.J. Cherryh urodzona w 1942 roku uczyła historii i może dlatego świat i postaci w jej książkach są przedstawione z dużą dbałością o szczegóły. Uniwersum Obcych jest u Cherryh bardziej 'obce' niż u innych pisarzy SF. Jednocześnie umie ona doskonale przedstawić moralne i emocjonalne problemy ludzi, które wynikają z kontaktu z prawdziwie 'obcą' cywilizacją. C.J. Cherryh jest laureatką niemal wszystkich prestiżowych nagród: Hugo, Nebula, Campbella, Locus.
NOTKA O KSIĄŻCE (KRÓTKI OPIS): Początek najnowszej serii C.J. Cherryh, w której dwie kobiety obdarzone nadludzką mocą toczą wojnę o kontrolę nad ludzkimi osadnikami na pustynnej planecie, położonej z dala od innych zasiedlonych światów. BIOGRAFIA AUTORA: C.J. Cherryh urodzona w 1942 roku uczyła historii i może dlatego świat i postaci w jej książkach są przedstawione z dużą dbałością o szczegóły. Uniwersum Obcych jest u Cherryh bardziej 'obce' niż u innych pisarzy SF. Jednocześnie umie ona doskonale przedstawić moralne i emocjonalne problemy ludzi, które wynikają z kontaktu z prawdziwie 'obcą' cywilizacją. C.J. Cherryh jest laureatką niemal wszystkich prestiżowych nagród: Hugo, Nebula, Campbella, Locus.
     Rozdział 1
     
     "Najpierw wyobraź sobie pajęczynę gwiazd. Wyobraź sobie, jak rozciąga się coraz szerzej i szerzej. Przemierzają ją statki. Przepływają informacje.
     W sercu tej pajęczyny, w jej środku, sercu i umyśle znajduje się gwiazda.
     To Wspólnota.
     A potem wyobraź sobie w ogromnym mroku pojedynczy sznur gwiazd, ścieżkę zapraszającą do oddalenia się od tej pajęczyny, ścieżkę, po której mogą podróżować statki.
     Dalej leży skarb, niewielkie jezioro słońc typu G5, niemal krąg idealnych gwiazd, znajdujących się w bliskim wzajemnym sąsiedztwie.
     Tędy, powiada to pasemko. Po tak trudnej podróży nagroda. Bogactwo. Surowce.
     Lecz wzdłuż tego sznura gwiazd napływa szept, cień szeptu, złudzenie szeptu.
     Pajęczyna gwiazd słyszała już coś takiego. Są tam inni, bardzo daleko, bardzo niewyraźni, nie mający znaczenia dla naszych spraw.
     Czy powinniśmy byli ich słuchać?"
     Księga Lądowania
     
     Na Lakht, na tej rozległej, czerwonej ziemi Pierwszych Przybyszów, gdzie według legendy wylądowały statki, odległości oszukiwały oko.
     W samo południe, kiedy słoneczny blask odbijał się od płaskowyżu, tuż poniżej czerwonego, zębatego grzbietu Quarain, który oddzielał Lakht od Anlakht, tej prawdziwej krainy śmierci, unosiło się w rozedrganym powietrzu nierzeczywiste miasto, widoczne jako świetlista linia.
     Miasto było zarazem mirażem i prawdą; zawsze pojawiało się na dzień przed swoją prawdziwą postacią. Marak o tym wiedział, idąc bez końca obok beshti, zwierząt, na których jechali ich strażnicy.
     Długonogie wierzchowce nie dawały się oszukać. Nie przyśpieszyły kroku. Podobnie nie śpieszyło się strażnikom.
     - Święte miasto - zawołało kilkoro potępionych, niektórzy z ulgą, niektórzy ze strachem, wiedząc, że zbliża się koniec ich katuszy oraz koniec ich życia. - Oburan i dwór Ili!
     - Szybciej, szybciej - drażnili się z nimi leniwie strażnicy, górujący nad kolumną. Ich smukłe wierzchowce o wygiętych szyjach kroczyły z niezmąconym spokojem. Były to cierpliwie zwierzęta o płasko zakończonych nogach, o wiele wyższe od większości drapieżników Lakht, wytrzymujące długie odcinki między studniami bez wody i niemal bez jedzenia. Ku tyłowi ciągnął się ich długi szereg: dźwigały namioty oraz pozostały sprzęt potrzebny w podróży.
     - Oburan! - wciąż krzyczeli głupcy. - Wieża, wieża!
     - Biegnijcie do nich! Biegnijcie! - zachęcali swoich więźniów strażnicy niżsi rangą. - Będziecie tam przed nocą, pijąc i jedząc, zanim my tam dotrzemy.
     To było kłamstwo; niektórzy o tym wiedzieli i przestrzegli pozostałych. Kiedy rozniosła się wiadomość, że ta wizja to tylko cień miasta i że wędrówka nie dobiegnie końca przed upływem następnego dnia, żona rolnika z nizin podniosła lament.
     - To niemożliwe! - wołała. - Ono jest tutaj! Ja je widzę, a wy nie?
     Inni jednak stracili już i nadzieję, i strach przed końcem podróży, i szli w palących promieniach słońca takim samym krokiem, jak przez całą drogę.
     Marak różnił się od pozostałych. Nad sercem miał wytatuowany znak abjori, wojowników spośród skał i wzgórz. Jego strój - długą koszulę, spodnie, aifad owinięty wokół głowy dla ochrony przed tym piekielnym żarem - uszyła mu własnoręcznie matka z materiału, który ufarbowała i utkała tak, jak robią to Kais Tain. W czasach wojny już same te wzory przyniosłyby mu zgubę. Sześć tatuaży na grzbietach jego palców oznaczały liczbę strażników Ili, których osobiście wysłał w cienie. Ludzie Ili o tym wiedzieli i szczególnie pilnie wypatrywali jakichkolwiek oznak buntu. Marak był znany na nizinach i samej Lakht jako wojownik nieuchwytny jak miraż i szybki jak wiatr o wschodzie słońca.
     Wypuszczał się z ojcem na tę równinę i przez trzy lata widział w murach świętego miasta zdobycz. Razem z ojcem układał wielkie plany mające położyć kres rządom Ili. Walczyli i odnosili zwycięstwa.
     A teraz potykał się w strzępach butów do jazdy na beshti.
     Jego życie trwało trzydzieści lat na tej ziemi i najprawdopodobniej dobiegało końca. W ręce ludzi Ili oddał go jego własny ojciec.
     - Widzę miasto! - zawołała wieśniaczka. Była zamężną, godną szacunku kobietą, która przyłączyła się do marszu jako jedna z ostatnich. - Nie widzicie go? Jak wznosi się coraz wyżej? To już koniec drogi!
     Miała na imię Norit i chroniła swą delikatną skórę od słońca pod szatą, ale była równie szalona, jak pozostali w tym sznurze potykających się ludzi. Jak większość z nich ukrywała swe szaleństwo, ukrywała je skutecznie przez całe życie do czasu, kiedy wizje zaczęły się pojawiać licznie i często. Może zwróciła się do kapłanów, a ci przestraszyli ją tak, że się przyznała. Może poczucie winy z wolna zatruło jej ducha. A może wizje stały się zbyt silne i uniemożliwiły dalsze ukrywanie szaleństwa. Kiedy ludzie Ili przybyli w poszukiwaniu szaleńców, przyznała się ze łzami; jej mąż usiłował ją zabić, lecz ludzie Ili powstrzymali go. Norit pochodziła z wioski Tarsa, leżącej na zachodnim skraju Lakht.
     Teraz wizje coraz bardziej brały ją w posiadanie i w przebłyskach zdrowego rozsądku kobieta kiwała się, opłakując swe poprzednie życie i gorączkowo opowiadając o sobie. Raz po raz powtarzała historię swego męża, najbogatszego człowieka w Tarsie, który ją poślubił, gdy miała trzynaście lat. Marnowała siły na płacz, podczas gdy pustynia wysysała cała siłę potrzebną do wzbudzenia rozpaczy i całą wodę, z której powstawały łzy. Być może jej mąż pozbył się jej z ulgą.
     Mężczyzna następny w szeregu, starzec z dawno przetrąconym grzbietem, zostawił w Modi wiekową żoną, kobietę, która prawdopodobnie będzie żyła z łaski swych dzieci, jak nieproszony gość. Starzec rozmawiał z duchami i nie pamiętał imienia żony. Dlatego szlochał i pytał o to imię innych. "Magin", odpowiadali mu z niesmakiem, ale on je zapominał i po kilku godzinach znów pytał. Swoje szaleństwo ukrywał najdłużej z nich wszystkich. Czasami zapominał, dokąd idą, ale to zdarzało się też i pozostałym. Marsz trwał tak długo, że stał się czymś zwykłym, warunkiem istnienia.
     Chłopiec, ten mały Pogi, który kiwał się i mówił do siebie na każdym popasie, stanowił cel wiejskich żartów w Tijanan. Wszyscy uznawali go za nieszkodliwego, ale ze słów ludzi Ili wynikało, że wioska zaczęła się niepokoić i oddała go w ich ręce, a kiedy chciał wrócić na swoją ulicę, obrzucono go kamieniami. Nie miał ojca. Wioska znalazła go pewnego ranka przy studni, co już samo stanowiło powód do podejrzliwości. Mógł go tam zostawić jakiś diabeł. Tak też pomyślano, kiedy ludzie Ili zapytali o szaleńców: był to jedyny szaleniec w tej wiosce.
     Każdy z pozostałych miał swoją opowieść. Karawana pełna była przeklętych, skazanych, odrzuconych. Wioski tolerowały ich tak długo, na ile starczyło im odwagi. Na długo przed tym wszystkim Tain zarządził pogrom mający oczyścić jego prowincję z szaleńców. Było to przed dziesięciu laty, ale bóg z niego zakpił. Teraz okazało się, że skażony jest jego własny syn i następca. Tain z Kais Tain skutecznie buntował się przeciwko Ili i Lakht, nie dając się pokonać przez dziesięć lat i gromadząc pod swymi rządami cały zachód. Lecz jego własny syn miał tajemnicę i wreszcie zdradził się przedłużającymi się napadami milczenia, błędnymi spojrzeniami, wołaniem przez sen. Cały czas był szalony. Jego ojciec być może zaczął to podejrzewać przed wielu laty, ale odrzucił wątpliwości; ostatnio jednak, po ich powrocie z wojny, głosy zrobiły się zbyt uporczywe, zbyt trawiące, by dłużej utrzymywać tajemnicę. Ojciec go przejrzał.
     A kiedy wkrótce potem usłyszał, że ludzie Ili szukają szaleńców, wysłał syna do nich... oddał go, ponieważ prawda złamała jego opór wobec rządów Ili.
     Jego własny syn, jego własny syn, wciąż powtarzał Tain. Winił za to swoją żonę; przesiadywał w swojej sali ponury i wściekły, niczym wojownik poszukujący wreszcie pokoju.
     W podpisanym przez siebie dokumencie Tain oznajmił, że przez resztę życia nie wyruszy na wojnę. Powtórzył to głośno ludziom Ili, podpisał ich księgę, a oni w zamian za jedynego syna dali mu amnestię. Tak bardzo zdrowi bali się szaleńców, którzy - wedle pogłosek - mnożyli się ostatnio skandalicznie: pojawiali się wszędzie, było ich coraz więcej, niczym zaraza wśród zdrowych, i zdrowi zaczęli się obawiać zarażenia.
     - Marak! - zawołała do niego matka, kiedy odchodził, zupełnie jak te głosy, które rozbrzmiewały mu w głowie. Marak, Marak! A jego siostra Patya, kwintesencja radości, naciągnęła swój pasiasty aifad na twarz i obrzuciła się piaskiem, jakby Marak już był martwy. Wciąż widział ją siedzącą na ulicy Kais Tain, kupkę jaskrawego materiału i rozpaczy.
     W snach widywał matkę, która wylewała łzy na wiele dni przed jego odejściem, szła obok karawany opuszczającej Kais Tain, i która szła z nim całe tamto popołudnie aż do zachodu słońca.
     Wtedy zgodziła się wrócić do wioski, do niewiadomego losu. Marak nie miał pojęcia, czy w ogóle wróciła do Kais Tain. Pochodziła z nizinnego plemienia Haga; mogła skręcić na ścieżki znane Haga i szukać znanych im studni.
     Ta skaza pochodzi z twojej krwi, krzyknął do niej ojciec, kiedy poznał prawdę, ale nie uderzył żony. Gdyby to zrobił, Marak powaliłby go na ziemię. Ojciec spojrzał potem na niego i zadał to potępiające pytanie:
     - Kiedy to na ciebie spadło?
     - Nie pamiętam - musiał wyznać Tainowi, patrząc mu w mocną, pokrytą bliznami twarz. - Kiedy byłem bardzo mały.
     Ojciec odwrócił twarz i nic już nie powiedział. Zatem szaleństwo kładło się plamą na wszystko, czego kiedykolwiek razem dokonali. Zaufanie, którym się darzyli, było kłamstwem. Wtedy po raz ostatni patrzyli sobie w oczy.
     Słońce stanęło w zenicie. Karawana rozstawiła namioty dla ochrony przed światłem, miraż miasta już zniknął, a żona z Tarsy ze szlochem dała się posadzić, wciąż mówiąc do siebie.
     Inni zbili się w grupki; odwracali oczy od słońca rozlewającego się na zewnątrz ich plamy cienia, a chłopiec kiwał się i coś mówił do siebie. Rudobrody mężczyzna, garbarz w średnim wieku z ramionami ponownie obłażącymi od słońca, siedział na rozgrzanym piasku i modlił się do bogów, o których wierni dobrze wiedzieli, że nie wysłuchają szaleńca.
     Marak nie robił żadnej z tych rzeczy. Siedział tylko w cieniu namiotu z podniesionymi połami i patrzył na horyzont, równie pewny jak jego strażnicy i przewodnik karawany, że nazajutrz, może nazajutrz wieczorem, dotrą do kresu podróży.
     Żaden z pozostałych szaleńców nigdy nie przemierzył Lakht. Żaden z pozostałych majaczących więźniów nie jeździł na wojnę z długotrwałą władzą Ili i nie pomagał najgroźniejszym z abjori zalewać ogniem tych wież.
     Żaden z pozostałych nie zajechał tak wysoko na kłamstwie. Nikt z pozostałych nie był spadkobiercą Kais Tain ani nadzieją długoletnich ambicji Taina.
     W owych czasach majaki nawiedzały go w nocy. Młody wojownik zdecydowany kroczyć śladami ojca potrafił utrzymać je w tajemnicy, choćby zagryzał wargi do krwi, choćby głosy odwracały jego uwagę, gdy siedział przy ojcowskim stole czy oślepiały go, gdy jechał na złamanie karku po zboczu wydmy.
     Lecz wojna skończyła się zanim skończyła się ich miłość.
     Od wycofania się spod świętego miasta minęły trzy lata. Podczas ostatniego roku tajemnice rozwinęły się w wizje, a wizje rozbrzmiały głosami. Wizje pojawiające się nitkami i gałązkami ognia splatały się coraz ciaśniej, aż powstałe tak obrazy zastąpiły to, co widziały jego oczy.
     Chodź do nas, mówiły teraz coraz bardziej natarczywe wewnętrzne głosy. Chodź do nas. Słuchaj nas. W takich chwilach cały świat raz po raz gwałtownie się przechylał, jakby demony tkwiące w oczach Maraka usiłowały przechylić na lewo lub na prawo całe jego ciało. Trudno było się oprzeć takim szarpnięciom. Szaleńcy pogrążeni w atakach choroby zwykle podrygiwali i rzucali się.
     Niektóre rodziny mogły nie oddać swoich szalonych synów. Niektóre rodziny, nawet całe wioski mogły być w całości skażone i ukrywały swój wstyd w tajemnicy.
     Inne rodziny, inne wioski mogły po cichu zabić swoich szaleńców, by nie mieć kogo przekazać ludziom Ili. Karawana potępionych zatrzymywała się w wioskach, w których nikt się nie przyznawał.
     Żona z Tarsy zawodziła i modliła się, ogarnięta wizjami.
     - Patrzcie! - wołała. - Miasto! Jest tu święta wieża!
     A kiedy indziej:
     - Niech bóg ma w opiece Ilę - jakby żołnierze mogli się zlitować, gdyby wychwalała tyrankę.
     - Na wschodzie jest diabeł! - wrzasnął garbarz, co rozbudziło starca, który zapytał o swoją żonę i zawołał, że zdradziły go spłodzone przez niego diabły.
     Po twarzy, szyi i pod pachami Maraka spływał pot, wysychając mu na żebrach. Ciało mężczyzny zdradza go w upale. Chętnie oddaje wodę. W smutku oddaje jej nawet więcej.
     Gdzieś ponad niebem leżała kraina bogata w życie, gdzie rodzili się wszyscy ludzie.
     Gdzieś tam ponad rozżarzonym błękitem leżał raj bogaty w wodę, staw, z którego nieustannie wypływa strumień.
     To miejsce może i było w niebie, jak mówili kapłani, ale podczas tego marszu niebo nie przypominało raju, oferując jedynie zimne światło gwiazd nocą i płonące oko słońca za dnia.
     Kapłani mówili, że kiedy na Lakht zstąpili Pierwsi Przybysze, nieśmiertelna i wieczna Ila oddzieliła ludzi od zwierząt, a zwierzęta od plugastwa: potem nad światem i jego porządkiem zapanował bóg, jedyny bóg, a zarządzała nim Ila i jej kapłani.
     Marak, podobnie jak jego ojciec i większość zachodu, odrzucił tę wiarę. Niebo nie oferowało żadnej pomocy, nie można było polegać na kapłanach na ziemi ani na zastępczyni boga. Skoro jednak zwalczał tę władzę i przyszło mu na coś takiego, to ze swoim życiem tu na ziemi nic nie mógł już zrobić, może oprócz zakończenia go, wylania go jak wodę, by pustynia wypiła je do sucha, a plugastwo nieba zleciało się chmarą. Człowiek mógł umrzeć za dnia, a o zachodzie słońca zostawały z niego tylko kości.
     Marak postanowił jednak ujrzeć święte miasto jeszcze jeden raz. Znajdowali się o dzień marszu od niego. Zaszedł tak daleko dzięki samej wytrwałości, wiedząc, że pozostała mu już tylko śmierć i widząc, że jak dotąd to, co przynosił następny dzień, okazywało się lepsze od nie zobaczenia go w ogóle.
     Mając teraz w oczach złudny obraz miasta, przypomniał sobie, że nie tylko może je zobaczyć, ale że sama Ila zapragnęła ujrzeć szaleńców. Pomyślał, że może będzie żył dość długo, by zacisnąć dłonie na jej gardle. To już jest jakaś ambicja.
     A kiedy ojciec usłyszy, że Marak skręcił nieśmiertelny kark Ili, być może okaże mu wdzięczność. Jego syn jest szaleńcem i wyrzutkiem, lecz nie jest bezsilny.
     {Świat przechylił się na wschód. Przechylił się i obrócił jak kompas w misie.}
     Cały płaskowyż uniósł się i przechylił, a wszyscy szaleńcy podparli się jednocześnie rękami, by nie upaść.
     Żona jednak nagle zerwała się, krzyknęła i puściła się biegiem.
     - Miasto! - wołała. - Oburan! Niech Ila ma nas w opiece!

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

45
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.