Magazyn ESENSJA nr 7 (XIX)
sierpień-wrzesień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

C. J. Cherryh
  Ogień z nieba

        Zapowiedź nowej książki wydawnictwa MAG: C.J. Cherryh "Ogień z Nieba"
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Dwaj spośród ludzi Ili zaczęli się śmiać, ale po chwili wstali i ruszyli za nią; wszyscy szaleńcy wyprostowali się i patrzyli za nimi, a co pobożniejsi zaczęli coś mamrotać o diabłach.
     - Diabły są na dworze Ili! - drwili z nich ludzie z zachodu, w głębi serca będący abjori. - A ich przywódczynią jest sama Ila!
     - Tam jest woda! - zawołał garncarz. - Woda do picia dla wszystkich.
     Kilkoro szaleńców wstało, wykrzykując słowa zachęty dla żony albo protestując przeciwko bluźnierstwu, ale strażnicy zmusili ich biciem, by z powrotem usiedli na piasku. Poza tym nikt się ruszał w tym upale. Szaleńcy patrzyli, jak żona biegnie, wzbijając chmurki czerwonego pyłu pustyni.
     Czy uda jej się uciec?, zadał sobie z lekkim zaciekawieniem pytanie Marak, cały czas spokojnie siedząc. Wydmy mają strome zbocza, z których można spaść.
     A może skręci sobie kark albo pęknie jej serce? Może wtedy inni znajdą odwagę, by podjąć wysiłek. Marak poszukał tej odwagi u siebie. Teraz jednak, kiedy się nad tym zastanawiał, kiedy miasto znajdowało się tak blisko, myśl o gardle Ili całkowicie nim owładnęła.
     W końcu ludzie Ili pobiegli szybciej. Wynik zawodów był przesądzony i większość karawany straciła zainteresowanie. Ludzie rozciągnęli się na piasku, niektórzy z bólem głowy. Marak patrzył jednak z ciekawością, jak żona umyka strażnikom.
     Była sprytna. I miała cel.
     Był lekko rozczarowany, gdy w chwilę potem ludzie Ili dogonili kobietę i rzucili ją, wymachującą rękami i krzyczącą, na piasek. Widział już to przedtem, ostatni wybuch życia u szaleńca, potem powolne staczanie się w rozpacz i apatię, a potem śmierć.
     Omotali kobietę jej aifadem, używając go jak liny, i przynieśli ją z powrotem, nie zważając na jej krzyki i wyrywanie się. Jej warkocze wlokły się po ziemi, miotały się wściekle. Gołe nogi młóciły powietrze. O mały włos jej nie upuścili. Ta żona z Tarsy miała więcej odwagi niż większość pozostałych oraz zdumiewający upór.
     {Na wschód, odezwały się znów demony. Na wschód, na wschód.}
     Lecz Marak nauczył się, że siedzący człowiek może się oprzeć przechyłowi świata.
     - Lelie! - zawołała kobieta. Było to żeńskie imię. Siostry, córki albo matki. Marak nie miał pojęcia, czyje.
     Żonie z Tarsy nałożono porządniejsze więzy i przywiązano do jednego z dwóch mocnych masztów podtrzymujących namiot Maraka. Wciąż coś bełkotała i krzyczała "Lelie, Lelie".
     Wobec obojętności strażników i własnej bezsilności kobieta szarpała się coraz słabiej, krzycząc sporadycznie, dopóki nie ochrypła. Walczyła do końca, kiedy już tylko wzdrygała się co pewien czas, a po twarzy ciekły jej marnotrawnie łzy.
     Garncarz z nizin twierdził, że zobaczył na urwisku anioły, twierdził to zupełnie spokojnie, chociaż w zasięgu wzroku nie było żadnego urwiska.
     Chłopak z Tijanan, siedzący na krawędzi plamy cienia, chwiał się monotonnie przez godzinę i okrwawił sobie głowę, waląc nią w szorstki piach.
     Po południu przewodnik karawany i jego ludzie wydzielili zimne racje; żona z Tarsy i chłopak byli zbyt rozkojarzeni, by jeść, ale przewodnik wychłostał ich harapem i chłopak wziął się do jedzenia. Kobietę zmusili do picia, zatykając jej nos, dopóki nie przełknęła, a po chwili łykała już wodę samodzielnie, tyle że poganiacze trzymali ją za ręce. Oddawali jej niejako przysługę. Mogli pozwolić, by szła spragniona, wiedząc, że i tak dostarczą ją do miasta następnego popołudnia, ale ci, co nie chcieli pić, szybko zapadali na zdrowiu. Ich ciała wydzielały coraz mniej wody, a oni sami umierali, pozbawiając Ilę tego, czego od nich chciała. Strażnicy dbali więc o to, by nie można im było niczego zarzucić.
     Marak nie podnosił żadnego buntu przeciwko swemu losowi. Wziął do ust niewielki łyk wody, przełamał zbryloną porcję jedzenia dwiema wolnymi rękami i powoli jadł, obserwując słabnące zmagania strażników z żoną i zastanawiając się, czy kobieta umrze zanim dotrą do Oburanu i w ten sposób zyska wolność.
     Szaleńcy mnożyli się na zachodzie, wśród wzgórz, od trzydziestu lat; niedawno rozniosła się plotka, że Ila miała o nich sen i zapragnęła raz na zawsze oczyścić ziemię z ich dolegliwości.
     Marak obawiał się, że jego ojciec może już nie rządzić długo, i to nie tylko ze względu na wstyd i rozczarowanie, jakie przyniósł mu syn. Ludzie nie zechcą pójść za szaleńcem, a przez Maraka został skażony cały ród. Jedynym wyjściem jego ojca wobec swoich ludzi było obarczenie winą kobiety, która urodziła mu takiego syna i Marak to rozumiał, ale oznaczało to zniszczenie jego matki. Jeśli nie udała się do swego plemienia, do Haga, to nie miała się gdzie schronić.
     Może wybrała się w drogę. Może już tam jest. Może znalazła jakąś studnię, poszła dalej i powiedziała Haga tylko tyle, że rozeszła się z mężem. Żona z plemienia Haga miała takie absolutne, niekwestionowane prawo. Może uda jej się zapomnieć o synu.
     Marak jednak w to wątpił. Uparta i dumna Kaptai była oddaną matką. Czy mogłaby kłamać w sprawie swego syna? Czy mogłaby zostawić córkę, kiedy jej syna zabrano w pohańbieniu?
     Marak mógł zrobić tylko jedno, by położyć kres pytaniom, tylko jedno, by zmazać swą hańbę: zabić Ilę.
     Mógł zrobić tylko jedną rzecz, by zdobyć przebaczenie ojca dla matki, by zdobyć honor i życie dla siostry oraz dać jej szansę szczęścia, zamążpójścia i rodzenia dzieci.
     Marak, Marak, Marak, mówiły głosy. Szaleństwo zesłane na innych zsyłało mu wizje wieży, jaskini pełnej słońc. Jakiekolwiek spójne myśli rozpływały się leniwie w niebyt.
     Może pieczywo, którym ich karmiono, zawierało jakiś narkotyk przytępiający zmysły i osłabiający wolę. Marak czasami tak uważał. Na pewno zawierało pokrzywę, która znieczulała język: skarżył się na to garncarz. Jeśli tak było, jeśli otępiało umysł, jeśli w jakimś stopniu zacierało wizje i uciszało głosy, to Marak przyjmował to z ulgą i nie kwestionował pożywienia ani nie odmawiał przyjmowania go, tak jak robiła to żona z Tarsy.
     Kiedy wizje go opuściły, kiedy mógł leżeć spokojnie i śnić zwykłe sny, ujrzał zachodnie niziny i kamienne wieże Kais Tain, strażników na tle zachodzącego słońca i dom ojca wciśnięty między dwie wysokie wieże. Był to dom o grubych ścianach chroniących przed słońcem, głęboko wkopany w chłodny piasek. Wioska rozciągała się po obu jego stronach, wokół studni i ogrodu przykrytego siecią.
     Sen zmienił się. Marak zobaczył matkę, stojącą obok złocistej, zakurzonej drogi, owiniętą w ciemne szaty, osłoniętą chustą, tak, jak ją widział ostatni raz, bardzo tajemniczą.
     Jego ojciec Tain, ten wojowniczy, niepokorny i straszny mężczyzna, po prostu zgodził się na wszystkie warunki, oddał go jak przehandlowaną matę, i podpisał z ludźmi Ili trwały rozejm. To, że jest wściekły i czuje się znieważony, Tain Trin Tain zdradził tylko swojej rodzinie i oficerom. Przed całym zgromadzeniem swoich ludzi matkę swoich dzieci nazwał dziwką.
     Jako że matka Maraka pochodziła z plemienia Haga, nie powiedziała ani słowa w swojej obronie, tylko zasłoniła twarz szatą i wyszła, nie patrząc w oczy swoim niewolnikom.
     Ponieważ pochodziła z plemienia Haga, nie wyjawiła swoich planów. Nie chciała dyskutować, nie chciała opierać się temu, czego nie mogła znieść.
     Pustynia jej nie przerażała. Po jej mężu Kaptai nie mogło przerazić nic na świecie.
     Świat chwiał się coraz bardziej, a potem, jak zwykle bez ostrzeżenia, przestał.
     Marak bez słowa patrzył na świat z bardzo, bardzo daleka. Patrzył, jak rozpływają się fałszywe oazy, a słońce zmienia czerwony piasek w mosiądz i mgiełkę.
     Niedaleko przeleciał ptak, rzucając na krótko cień, zwiadowca ze świętego miasta, gdzie ptaki zbierały się tłumnie i tuczyły się na odpadkach. Ptaki, tak jak inne plugastwo, żywiły się trupami, jeśli je znajdowały; tego dnia nikt jednak nie umarł. Zawiedziony ptak zatoczył koło i odleciał.
     Kiedy słońce znacznie się już obniżyło, przewodnik karawany kazał w końcu zwijać namioty.
     - Wstawać! - zawołał. Wszedł między siedzących ze swoją rodziną i niewolnikami, machając rękami i pokrzykując jak na swoje zwierzęta. "Hap-hap-hap" na ludzi Ili. "Hap-hap-hap" na szaleńców. Żony z Tarsy, kompletnie wyczerpanej, nie można było wyrwać z letargu, a kiedy odwiązano ją od masztu, położyła się na piasku bełkocząc coś o ogniu, blasku i śmierci.
     Nikt się tym nie przejął, nawet inni szaleńcy. Zwijano namioty.
     Ludzie Ili wywlekli żonę spod właśnie mającego zapaść się namiotu w blask bijący z nieba. Chłopak z Tijajan klęczał, rytmicznie uderzając pokrytym strupami czołem w ziemię i rozmawiając z tym, co niewidzialne. Do czoła przywarł mu piasek i zabarwił się na czerwono od krwi.
     Tego dnia opór stawiała żona. Zeszłego dnia był to garncarz. Pobili go. Żonę bili tylko do momentu, kiedy uniosła ręce, by zasłonić twarz. Po tym poznali, że przestanie się awanturować.
     Kiedy namioty zostały zwinięte, a zwierzęta obładowane, zewsząd rozległo się "hap". Żona została umieszczona na jednym z nich, najmniejszym, przywiązana jak pakunek, by nie zrobiła sobie krzywdy. Któryś z żołnierzy będzie szedł piechotą: żona była warta nagrodę.
     "Hap" - zwierzęta barwy piasku dźwignęły się na długich nogach w górę, potrząsnęły wyniosłymi szyjami i ruszyły z miejsca, prowadzone przez posiwiałego przewodnika stada; ich oczy przysłonięte opadającymi powiekami patrzyły z równą dezaprobatą na szaleństwo świata i słabość ludzi.
     Ludzie Ili pilnowali tempa marszu; Marak dostosował się do niego. Zdrowi na umyśle pilnowali szalonych.
     Lakht ciągnęła się bez końca, maskując swoje pułapki odległością i złudzeniami, lśnieniem fałszywej wody i poruszeniami widmowego plugastwa.
     Mijały godziny pod ciemniejącym niebem. Marak znów miał wizje. Wieże same się budowały w ogniu i splatały w symbole. W czeluści ciągnącej się w nieskończoność jaskini lśniły równo rozmieszczone słońca.
     Nie zwracał na nie uwagi i dostrzegł poprzez nie piasek. Spojrzał na horyzont, gdzie w końcu zapadało słońce, gdzie przed nastaniem następnego dnia mogło się wznieść prawdziwe święte miasto.
     Marak, powiedziały demony, od dawna znające jego imię. Marak, Marak, Marak.
     Głosy demonów brzmiały czasami jak głosy kobiet, a czasami jak głosy mężczyzn. Marak zignorował je, tak jak się tego nauczył przez trzydzieści lat swego życia, i poświęcił uwagę głosom otaczających go ludzi i zwierząt.
     Nad wszystkie wybijało się wysokie zawodzenie żony z Tarsy.
     - Potępieni - wołała żona w zapadającą noc. - Potępieni, potępieni, potępieni, niech Ila ma nas wszystkich w opiece! Wszyscy jesteśmy potępieni!
     Słońce zniżyło się w płomieniach i rzuciło ostatni złudny blask na ziemię, wyglądającą teraz jak pozłocona woda.
     - Nie jestem szalona! - krzyczała żona z grzbietu wierzchowca. - Nie jestem szalona!
     Tak twierdziła.
     A kiedy zapadła noc i nieco ochłodziła powietrze Lakht, kobieta zaczęła śpiewać dla męża, który już jej nie chciał.
     - Kochajmy się, szukajmy światła u księżyców i zbudujmy dom z kamienia. Wykopmy studnię, która da nam życie, i zasadźmy zielone pnącza i melony. Zróbmy sobie dziecko i tańczmy z dziećmi naszych dzieci. Połóżmy się do łóżka i długo śnijmy. Kochajmy się.
     Dalej melodia się powtarzała, w kółko i w kółko, jak litania, a stopy robiły się coraz cięższe i skurcze chwytały nogi.
     - Kochajmy się - zawołał w niebo garncarz - kochajmy się, kochajmy się. O, matko, matko, matko! Gdzie moja matka?
     - Nigdy nie miałeś matki! Bądź cicho! - odkrzyknął mu inny szaleniec, sadownik.
     Chłopak z Tijanan nic nie słyszał. Szedł, zabijając ręce i narzekając na płonące ogniska.
     Marak nic nie mówił. W jego głowie też śpiewały głosy, ale nie o miłości, tańcu czy ogniskach. Jego głosy wymawiały słowa, a jego skóra rozgrzewała się i ziębła w rytm obrazów tworzonych przez linie na tle nocy.
     Widział, jak płomieniste linie tworzą konstrukcje. Zobaczył światło rozbłyskujące na niebie, złudne jak reszta wizji. Wiedział, że to iluzja, ale po ciemku wizje z łatwością stawały się prawdziwsze niż wiszące nad nim gwiazdy.
     Czerwone i zielone światło błyskało na zmianę, oślepiając go. W pewnej chwili przestał widzieć, gdzie stawia nogi, i upadł, rozdzierając sobie spodnie na kolanie.
     Poczuł ból. Pomacał dookoła na oślep, ale jego palce natrafiały jedynie na kamienie wygładzone prze wiatr.
     Zapomniał, gdzie jest. Upadł. Świat, w którym przebywał, był pozbawiony map.
     Znajdował się na Lakht. Mógł jednak dowodzić swymi ludźmi. Mógł prowadzić wojnę. Mogli napadać na karawanę, a on nie mógł sobie tego przypomnieć.
     Jakaś dłoń wsunęła mu się za kołnierz i pociągnęła, a potem coś opasało mu szyję; uświadomił sobie, że to obroża, sznur, do prowadzenia szaleńców.
     Ktoś pociągnął, a on ruszył, zupełnie na ślepo. Usłyszał głos ojca mówiącego do matki, że nie powinna rozmawiać z umarłymi.
     Usłyszał, jak ojciec mówi, że musiała go począć z kimś nie należącym do żadnej kasty: on nie może być synem Taina. Najwyraźniej jego matka była dziwką.
     Kolana ćmiły tępym, odległym bólem. Pociągnięcia liny pozbawiały Maraka równowagi, ale i przypominały, gdzie jest lewo i prawo. Przyjmował je pokornie, jako wskazówki co do kierunku, żeby nie odłączyć się od kolumny. Koniecznie trzeba trzymać się karawany. Koniecznie trzeba być cicho i współpracować. Ma jeszcze coś do zrobienia, powód, by iść dalej.

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

46
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.