Magazyn ESENSJA nr 7 (XIX)
sierpień-wrzesień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Michał Prochownik
  Proste ruchy

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Śnieg ze szkła
     
     Nie wiem dlaczego, ale śniło mi się, że jest zima. To był jeden z tych snów, za którymi nie wiedzieć czemu tak strasznie się tęskni nad ranem i jest tak jakoś żal... A więc była noc i zima i padał śnieg z tłuczonego szkła. I potem wszystko było przysypane grubą warstwą tego szkła. Trzeba było uważać, bo jak ktoś się pośliznął i wpadł w zaspę, to z reguły kaleczył się dotkliwie i mógł wtedy tylko stać na zimnie w świetle jakichś brzęczących, kolorowych żarówek na drucie i patrzeć jak na jego wełnianej rękawiczce z jednym palcem powoli rośnie plama krwi, ciepła i nieregularna.
     
     
     Musical, opera, czy jaki tam balet...
     
     No i znowu słucham, jak mówi o jednym ze swoich wielkich niezrealizowanych marzeń. Chyba jest z nim coraz gorzej, znowu zaczynam wierzyć, że umrze. Potem łapię się na tym, że to dlatego, że nic się wokół niego nie zmienia. Wszystko pika tak samo i pielęgniarka jest zawsze tak samo ubrana i  przychodzi zawsze o tej samej porze. Słyszałem raz na korytarzu, gdzie jak zwykle po południu plotkuje ze sprzątaczką, że Liszaj je o tych samych porach. Od dłuższego czasu chce tylko jajka na twardo. Nie je nic innego. W konsekwencji o tych samych porach sra. Niedługo elektronik będzie mógł regulować zegarek według jego wypróżnień. Gdzie to było? Pamiętam (czy moje dni nie za szybko zaczynają się zlewać w jeden?), że któryś z tych idiotów zaproponował, żebyśmy prowadzili dziennik wypróżnień. Stąd to "wypróżnień" tak mi zadźwięczało. No i właśnie załatwił się punktualnie 18:30 i zaczął opowiadać o tym, jak chciał zrobić imprezę dla zmarłego przyjaciela. Zawsze mu się podobało, jak ktoś przed śmiercią życzył sobie zabawnej ceremonii, żadnego tam płaczu i czarnych ubrań. Zabawa, manifestacja życia w ciepłych wspomnieniach bliskich. No i on miał takie głupie marzenie, żeby mieć przyjaciela, co mu umrze i będzie chciał, żeby mu zrobić stypę w takim teatrze z migotającymi światełkami. Podobno cały czas się zastanawiał, jak to jest, że te żarówki im nie siądą od tego migotania. Bo gdyby jakaś siadła to poszedłby do windy i wykręcił. Potem... a zresztą.. w każdym razie on miałby zrobić taką imprezę. Właśnie dla niego, żeby chodziły takie zdziry w błyszczących srebrnych butach na grubym, wysokim obcasie i zapalały schody, znaczy taki trik, że się lampy pod schodami zapalają jak one wchodzą. Tyle, że zawsze trochę nierówno, a u niego musiałoby grać wszystko. I orkiestra z grubym, łysym i rumianym dyrygentem musiałaby rżnąć jak diabli i stare pudernice by klaskały, a łzy rozmazywały by im róż na policzkach. No i było by wszystko, i ci kolesie co tak strzelają nogami jak chodzą, i błyszczące mikrofony, i potem wystąpiłby wielki iluzjonista w czarnej pelerynie (ale z podszewką czerwoną - rozumiesz?) i ktoś by w pierwszym rzędzie palił cygaro. A potem jakaś wielka piosenkarka z dużymi cyckami i balet lasek z piórami w dupach. O tych musiało by być dużo, pióra w dupie, te takie brokatowe majtki i takie niby hełmy na głowach. A potem by pociemniało i wyszła by na scenę, przed fioletową ciężką kotarę, stara baba w rękawiczkach po pachy. Miałaby za duży nos i ogólnie wygląd starego kurwiszcza, i byłoby cicho na sali, tylko ktoś by tam zakaszlał do pięści. I orkiestra by uderzyła takim mrocznym smutkiem, a madame zaśpiewała by jakąś ochrypłą piosenkę. Nie o śmierci, tylko o jakiejś smutnej miłości, o niezrealizowanych marzeniach, o tym jakie ciężkie i beznadziejne jest życie, jak łatwo znaleźć się na dnie i tak dalej, i tak dalej. I wszyscy by płakali pod koniec, a ona by się ukłoniła i powlokła swoje grube nogi w czarnych burdelówkach za kotarę, gdzie jest ciemno. - - - potem chciało mu się spać. Z mamrotania przed snem zrozumiałem, że to marzenie też nie miało dalszego ciągu. Zawsze kończył na grubej madame, a miało być przecież wesoło.
     
     
     Nie było klęsk
     
     Jak tu trafiłem? Po prostu prawdopodobnie, jakiś czas temu urodziłem się. Nie stało się nic takiego, że żyję sobie i nagle jestem tu, gdzie teraz. Próbuję pamiętać, czy coś się wydarzyło. Nie wiem. Może tu przyjechałem jakiś czas temu? Łańcuch podobnych dni od zawsze. Jeden taki jak drugi, tyle, że dopiero od pewnego czasu zacząłem to zauważać, wtedy doszły inne rzeczy, takie jak to beznadziejne szukanie sensu i porządku w tym wszystkim. Wcześniej, zresztą może było trochę inaczej ale niewiele. Inni pewnie tak samo. Nikt od nas niczego nie oczekuje. Tak sobie myślę, że ja też pewnie jestem w jakimś powtarzającym się dokładnie czasie. Może nie tak jak Wuefista chłopcze, może nie tak jak teraz Liszaj. Ale kiedy na dobre zauważę co się dzieje, to już będzie znaczyć, że pętla zaczęła się zaciskać. A może tak już jest dawno, przecież wszystkie moje dni są podobne, chociaż z drugiej strony sram dość nieregularnie. No i co... Nic nie wymyśliłem oprócz paru niejasnych banałów i jeszcze uciekłem w opowiadanie o sraniu. Beznadzieja. Taaak A jedyną prawdziwą bramą, którą uda się tu komuś przeskoczyć będzie brama, którą przejdzie Liszaj jak wykituje. Nie! To już banał do kwadratu. Koniec! Koniec!
     
     
     Lot Elektronika
     
     "Wszyscy widzieli to jak przez mgłę. Jak Elektronik rozpędzał się. Lekko i zgrabnie odbił się w lot. I tak leciutko przeskoczył płot. Tego się nie spodziewał nikt. Tak nagle za tą bramą znikł. Tylko na chwilę obejrzał się, pomachał nam i zniknął hen. Na drodze, która wiedzie w las. Odszedł on od nas na wieczny czas" Oaza siedział ze mną i Generałem na trzech różnych stołkach obok łóżka Liszaja, który nawet nie zareagował, kiedy Oaza skończył swoje wypociny. Zapadła cisza. Generał zaproponował, żeby jeszcze raz od początku, ale z organkami. Zaczął na nich pogrywać jakieś smutnie nie-wiadomo-co, które z reguły grają kolesie na filmach wojennych, kiedy siedzą w okopie, leje i wiadomo, że jest przerąbane. No i zaczęli. W trakcie podeszła pielęgniarka bo zapomnieliśmy o wypróżnianiu. Do samego końca nic nie powiedział. Nawet jak Oaza już odłożył swoje wierszydło (choć Generał nie przestawał smęcić na organkach - i tak dobrze, że nie Lambada) i powiedzieliśmy mu to jeszcze raz na serio. Komuś się udało. Elektronik - precyzja, ubrany w coś pomiędzy marynarskim ubrankiem, a strojem do tenisa ziemnego (jak w latach 50-tych) z niewinnym uśmiechem, w piękny dzień lekko przeskoczył bramę. Cała scena wyglądała jak film w zwolnionym tempie. I Elektronik jakiś taki inny, bardzo jasny, włosy bardzo błyszczące i to jego oślepiająco białe ubranie, którego blask tworzył wokół jego postaci coś na kształt delikatnej, sennej mgiełki, a cała scena miała w sobie coś z tych starych ślubnych biało-czarnych fotografii, podkolorowywanych potem ręcznie. Po prostu rzecz nie z tej ziemi.
     Kiedy sobie to przypominałem, nawet nie zauważyłem momentu kiedy sobie obaj poszli. Zostałem sam na sam z Liszajem. Myślałem, że powie coś tylko mnie jak tamtych nie będzie, ale nie odzywał się. Spał. Znowu miałem gonitwę myśli, bez wyniku. W pewnym momencie Liszaj zaczął się nieco wiercić i gadać przez sen, bardzo wyraźnie. Nawet dużo wyraźniej niż jego zwyczajna dzienna gadka chorego. "A więc po pierwsze, chcę mieć tysiąc życzeń zamiast trzech, a po drugie, żebyś stąd nie uciekła i została na zawsze.... Tak.... no.... to... teraz, po pierwsze chcę, żeby mi nie śmierdziało spod pach i ...". Roześmiałem się, bez sensu, przy okazji zepsułem wszystko. Liszaj jakby się lekko zakrztusił, przekręcił na drugi bok i zapadła cisza przerywana oddechem, który powoli odzyskiwał regularność, kiedy już się zbierałem do wyjścia usłyszałem, że znowu gada. Tyle, że twarz miał w poduszce i tym razem mamrotał już typowo - kompletnie niezrozumiale. Jedyne co można było wywnioskować to to, że kontynuuje spokojnym głosem swoją listę życzeń. Tym razem mu się nie spieszyło. Załatwił złotą rybkę. Umarł nad ranem.
     
     
     Firanki
     
     Siedzę na łóżku. Pościel jest wymięta i skołtuniona w sposób zapewniający jej maksymalnie nieatrakcyjny wygląd. Syf. To właśnie jeden z takich dni, gdy zauważam, że miejsce, w którym żyję jest brzydkie. Dokładnie widzę wszystkie grube warstwy kurzu na meblach, pajęczyny i smugi brudu na ścianach i to, że okna są brudne. Poza tym wszystko jest do dupy i jakieś takie przyszarzałe. Patrzę na wzorek na firance i zastanawiam się kto te wzorki na firankach wymyśla... Jakieś takie kółko, kwadrat, kółko, kwadrat... I czy myśli wtedy o wrażeniu, jakie ta firanka wywoła na odbiorcy jego... kompozycji geometrycznej. No i co, kiedy zauważam i staram się myśleć o tym, co jest na firance? Same głupie momenty. Jakieś strzępki pamięci. Balkon noc, zapach wódy i ogromna ochota żeby się wyrzygać. Wtedy też jakoś dziwnie zwracałem na to uwagę. Jakaś życiowa klęska i desperacka próba myślenia o tym wzorku, żeby się czymś zająć. Gorączka w nocy i to pieprzone światło księżyca podświetlające firankę.... Te pierwsze mi przychodzą na myśl. Ta sytuacja musi mieć z tym coś wspólnego. Co dziwne nie czuję się tak, jak chyba powinienem się czuć po śmierci bliskiego. Zawsze mam takie wrażenie, że coś jest ze mną nie tak, bo reaguję zupełnie inaczej niż ci wszyscy ludzie w filmach, a ja się czuję mniej więcej tak jakby skończył się mój ulubiony serial w telewizji. Tylko tyle.
     
     
     Dworzec
     
     Tak to sobie wymyśliłem. Jedyną drogą wyjścia do lepszego świata miała być brama, którą dało się tylko przeskoczyć. Ale czy tam jest lepiej? Nikt nie wrócił. Choć z drugiej strony niedawno nie wierzyłem, że ktokolwiek to kiedyś zrobił. Zaczynało mi się też powoli objaśniać, czemu tak rozpaczliwie chciałem znaleźć sens w tych przypadkowych scenkach, kiedy tak mi się wydawało, że to wszystko musi się złączyć w jakąś mądrą całość. Zaczynam sobie zdawać sprawę, że szukałem odpowiedzi, na pytanie czy warto poświęcić się dla tego głupiego skoku w nieznane. Obszedłem całe miasto wzdłuż i wszerz i nigdy nie doszedłem do miejsca pod drugiej stronie bramy. Numery z obchodzeniem ogrodzenia wkoło od razu wybili mi z głowy. Wyszedłem więc sobie elegancko przez tylną furtkę. Ominąłem szkołę, centrum miasta i poszedłem na dworzec. Nic się na nim nie działo, było raczej smętnie i gdyby tutaj była miejscowość wypoczynkowa, to pewnie pomyślałbym sobie, że jest koniec sezonu. Było nawet trochę zimno. Obejrzałem sobie pociągi stojące na peronach i w kasie kupiłem bilet do tego, który jechał najdalej i miał separatki, w których zbyt mocno działało ogrzewanie. W momencie, kiedy stałem przy kasie, zastanawiałem się jeszcze czy coś się wydarzy. Coś, co powstrzyma mnie przed wyjechaniem stąd, tak jak to dzieje się w koszmarach, z których jedynym wyjściem jest obudzenie się. Nic się nie stało.
     
     
     Odjazd
     
     Pociąg zaraz odjedzie. Siedzę sam. W całym wagonie nie ma nikogo. Wyobrażam sobie, że pewnie nawet w lokomotywie nie ma maszynisty. Zaraz ogarnie mnie powoli senność, a dworzec rozpłynie się w niej szybciej niż zniknąłby za zakrętem, gdybym tylko chciał patrzeć za siebie.

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

17
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.