Świeże mięso zaskwierczało na ogniu. Słuchali przez dłuższą chwilę tych rozkosznych odgłosów.
- Przynoszę wieści - podjął Mścibor.
- Jak zawsze - westchnął Waresz - Mów.
- W kraju bunt się podnosi. Lud Słowian walczy nareszcie o wolność.
- O jaką wolność? Z kim?
- Wolność od głodu, od danin i posług, mój Wareszu. Kościoły płoną. Odbieramy, co do nas należy.
Guślarz skrzywił się:
- Poczekajcie, aż wam się kasztelan dobierze do skóry. On kościoła broni. To jest dopiero potęga! Za nim sam książę stoi!
- To wy niczego nie wiecie, Wareszu! Już jedna wiosna przeszła, jak książę Mieszko pomarli.
- Nie może to być! - zakrzyknął guślarz. - Więc kto zasiadł na stolcu?
- W lecie, gdym jeszcze w Gnieźnie stał, nowego władcy nie było. Możni jeno kotłowali się okrutnie. Nie wiem, który wygrał. I czy w ogóle który wygrał?
Waresz zastanowił się:
- A cesarza na pomoc wzywali?
- Nie... - Mścibor sięgnął po pieczeń.
- A Czesi nie chcą się mieszać? Wszak i oni od cesarza! Jak mu tam było, temu ich księciu?
- Brzetysław... Nie chcą. - bard podzielił mięso i podał guślarzowi.
Jedli w milczeniu, nie spoglądając na siebie. Kiedy skończyli, Mścibor rzekł:
- Żal Miłka.
Wareszowi oczy się zaszkliły:
- Widzę, że i ty go pokochałeś. Jaki on tam był w Gnieźnie?
- Wielkim mężem mógł zostać, przy księciu służyć. A nie chciał. W bory go ciągnęło. Do was, Wareszu.
- Nie do mnie, jeno do bóstw ojczystych. - westchnął guślarz. - Kto teraz z nimi będzie gadał, gdy mnie wiatr rozpyli?
- A co teraz bogowie mówią?
- Nie mówią, jeno wyją. Choćbyś setki wilków usłyszał w środku nocy, nie wyobrazisz sobie tego brzmienia - Waresz dorzucił do ognia. - Gadają, że chrześcijan się boją, bo je ten Chrystus ma wymordować. Najgorsze, że wczoraj przyszedł tu do mnie Swaróg. Ujrzałem, jak się lęka. I w jaką wpadł wściekłość - guślarz zakrył dłonią oczy, bo skry sypnęły się obficiej niż zwykle.
- A myśleliście kiedy, skąd chrześcijanie czerpią swą siłę?
- Nie wiem, Mściborze. Nie znam tego Chrystusa. Chciałem dopytać rudkowego ducha, ale nie daje się wywołać nawet tutaj, w świętym kręgu. Mój syn wprawdzie chodził do Stefana na obrzędy, ale przecie nie zdążył się ochrzcić, więc chyba jest wolny od tego przeklętego bóstwa.
- Mnie się zdaje, że nowe wierzenia jeno przez królewską potęgę posłuch znalazły. Wszelkie dobra kościoła od króla pochodzą...
- I od cesarza - zasępił się Waresz.
- Rzekłeś! - w oczach Mścibora zamigotały płomienie - Czyś po to z królem ciągnął na zachód, żeby się teraz Germanie we wsi panoszyli?
- Ja niewolnych Niemców od razu wybiłem - usprawiedliwił się guślarz.
- A Stefan?
- Stefan puścił wolno.
- Bo Stefan jest z kościoła, a kościół chce z nas uczynić niewolników cesarza! Wszak książę Mieszko odesłał Niemcom koronę królewską, choć zwycięskim był władcą. Wszelkim sporom na dworze wtórowali dostojnicy kościelni, których mowy za nic nie pojmiecie, bo oni nie od nas pochodzą. Takoż i eremici w Międzyrzeczu, co od was przeklęte daniny ściągają, co byście tej zimy z głodu pomarli. - Mścibor chwycił kurczowo rozmówcę za łokieć. - Nie pozwólcie, Wareszu, żeby nasz lud zginął! Trzeba wyplenić chrześcijański chwast z pradawnych ziem Polan i wiarę ojców przywrócić! W lecie, gdym z Gniezna w drogę ruszył cała ziemia Polan wrzała i - niech mnie Swaróg zgromi, jeśli kłamię - do tej pory nie wystygła. Tracicie czas, Wareszu! Poważanie we wsi macie. Jedno wasze słowo wystarczy, by ludzie zrobili wreszcie porządek. Wypleńcie chwasty, jako czynią wasi bracia w całym kraju!
Guślarz zrazu nie odpowiadał. Wodził smutno wzrokiem po jęzorach ognia. Zmarszczył czoło tak, że załamały się głębokie blizny - pamiątki wypraw wojennych.
- Wyplenimy - szepnął wreszcie.
* * *
Co kryło się w leśnym gąszczu nieopodal polany, trudno właściwie powiedzieć. Blask rzucony od ogniska rozpraszał się w listowiu i więcej nadawał chaszczom grozy, niźli jasności. Stworzenie skulone nieruchomo wśród olszyn niemal nie odróżniało się od cienia, jaki ponuro spowijał gęstwinę. Dzikim, łapczywym wzrokiem przypatrywało się mężczyznom spożywającym wieczerzę. Również pragnęło zaspokoić głód. Targane dotkliwą świadomością własnej niemocy wobec świętego kręgu, popadało w nieludzką wściekłość. Wiedziało bowiem, że mimo rwącego pragnienia nie zdoła zapolować, gdyż guślarza i wędrownego śpiewaka chroni na polanie moc Swaroga - pana ognia i błyskawicy. Stwór miał wyostrzony słuch, więc bez trudu usłyszał rozmowę przy wieczerzy. Z każdym zdaniem coraz słabiej panował nad swoją zwierzęcą naturą i członki dygotały mu w nieznośnym napięciu. By więc nie zostać zauważonym, zerwał się i zniknął w leśnej gęstwie. Tylko kołyszące się gałęzie i paprocie wskazywały przez chwilę, którędy przebiegł.
* * *
Szynkarz chlasnął Miecława po zarumienionych policzkach i z trudem wyprowadził z izby. Chłop runął ciężko na środku podwórca. Nie spił się jednak tak bardzo, by zasnąć natychmiast na miejscu. Chłód klepiska przeszył go na wylot i otrzeźwił nieco. Miecław dźwignął się więc i zatoczył w stronę swej chaty, lecz jakoś nie mógł zbliżyć się do celu. Ścieżka wiła się niesfornie i uciekała na boki. Gonił ją, lecz okazywała się zwinniejsza. Wreszcie zrezygnował i dostrzegł ze zdumieniem, że osada roztapia się w oddali. Odwrócił gwałtownie głowę napychając płuca powietrzem. Z drugiej strony płynęły sosny. Niektóre kołysały się pod uderzeniami wichru tak bardzo, że zaczęły się przewracać. Podbiegł do nich i jął przytrzymywać rękoma. Zmęczył się tym niezmiernie i oddychał ciężko. Chwycił kurczowo pień drzewa, które unosiło się do nieba, i zatrząsł się od głębokiego wydechu. Lżej mu się zrobiło i nawet drzewo przestało się unosić, ale zdębiał na widok dziwnej postaci, która przypłynęła nagle nie wiadomo skąd, przeszywając go wściekłym spojrzeniem. On jednak uśmiechnął się jowialnie i wyciągnął ramiona, by się przywitać. Nagle wśród otaczających ciemności nadzwyczaj wyraźnie błysnęła mu przed oczami biel olbrzymich zębów. Poczuł ich ostrze na ramieniu i natychmiast błogie ciepło rozlało się po jego ciele. Jeszcze tylko ujrzał, jak nieludzkie ślepia mrużyły się w rozkoszy, jak gęba ociekała ciemną posoką i rzucała strzępy pary. Potwór wpił się ponownie, ale Miecław poczuł go gdzieś w oddali. Nie śledził już kształtów napastnika, które zacierały się z każdą chwilą. Nie chciał się dalej bronić. Przestał się bać. Błogość i ciepło ogarniały go do ostatka, kiedy drgał w konwulsjach. Nie zdołał powstrzymać sosen. Uniosły się do nieba i pogrążyły w ciemnościach.
* * *
Głód rozpanoszył się na ziemiach Polan. Nieurodzaj guślarze tłumaczyli współplemieńcom gniewem bogów. Panowie borów, lasów, pól, polan i strumieni, a nade wszystko władca ognia i błyskawicy - wszystkie bóstwa dobitnie przekonywały o swej zazdrości. W istocie, nie tylko w zachodniej części słowiańskiego państwa ludzie zapominali nader prędko o tym, w co od wieków wierzyli. Musieli przeto zapłacić za odstępstwa od tradycji. Musieli przejść katusze, jakie sami dla siebie przygotowywali. Wiele znaków świadczyło o czasie pomsty. Oto bowiem Słowianie wystąpili przeciwko Słowianom, choć wielu było święcie przekonanych, że staje w obronie macierzy przed ukrytym najazdem z zachodu. I tak ludzi ogarnęła jakaś nieznana bojaźń przed wszystkimi. Na szlakach snuli się obłąkani, a że zima okrywała ziemię mroźnym płaszczem, liczne trupy kostniały tu i ówdzie na oczach wędrowców. Nic zatem dziwnego, że bardowie znikli z gościńców, a jeśli już docierali do osady, to o swych przygodach nie chcieli śpiewać. Jakoż niemal co dzień płomienie strzelały w górę z siłą, która przerażała nawet najstarszych członków wspólnot. Płonęły domostwa, płonęły lasy, płonęli wyznawcy Chrystusa. Swaróg wielce musiał się rozeźlić, skoro zażądał tak wielkiej ofiary. Bezpłodne, suche lato ustąpiło już dawno, a jednak ziemia gorzała.
Zmierzch spowijał leśne ostępy oraz gościniec, który w pobliżu Międzyrzecza znacznie się poszerzył i mniej kłopotów sprawiał wędrowcom. Swąd drażnił nozdrza Stefana, gdy ten na dorodnym gniadym wierzchowcu prowadził orszak do Międzyrzecza. Kołysał się w siodle z ponurą miną, raz że całą noc był czuwał, po drugie zaś miał powody do najgorszych przeczuć. Nikt bowiem mimo zbliżającego się targu nie zmierzał do klasztoru, wręcz przeciwnie: droga złowrogo świeciła pustkami. Do czterech wozów ciągnionych przez woły udało mu się sklecić pół tuzina zbrojnych eskorty. Niewielu chciało ruszać w drogę, mimo że wielu załadowało swe ziarno, licząc na korzystną wymianę w młynie. Tak więc czterech zbrojnych rekrutowało się spośród wyzwoleńców księdza, w tym dwóch dziarskich Niemców. Stefan z własnych środków musiał dostarczyć większość wyposażenia. Waresz nie chciał pomóc, choć o jego broni krążyły legendy.
Adalbert, dumny z pierwszej wyprawy z ojcem na targ, bez skutku starał się zasnąć i nie zwracać uwagi na wyboje. Ponieważ znudziły mu się ballady śpiewane przez barda, przeszedłszy na drugi koniec wozu, zabarykadował się workami ziarna. Nagle oprzytomniał zupełnie, kiedy do jego uszu dotarł krzyk:
- Stójcie! Kto wy?
Kiedy wytknął głowę nad worki, dostrzegł przed koniem ojca gromadę obdrapanych chłopów. Stefan nie odpowiedział, tylko zawrócił do Niemca po pochodnię. Oświetlił tłuszczę, dostrzegając zarośnięte gęby, skrwawione koszule i dziurawe łapcie. Ocenił liczbę napotkanych na trzy tuziny, bacząc na trzymane kurczowo kije, drągi, dzidy, a nawet miecze.
- Ktoś jest, gadaj, bo cię rozniesiemy! - wrzasnął ktoś inny.
Stefan spiął zniecierpliwionego konia:
- Ze wszystkimi nie będę gadał. Kto wam przewodzi? - w gromadzie przeszedł pomruk zagniewania, po czym przed księdzem stawił się barczysty guślarz z czupryną jak u lwa. - Jakim prawem zastępujesz drogę królewskiemu wojowi?
- Nie ma już króla. My tu władamy, więc gadaj, kim jesteś i co wieziesz na wozach - wycedził guślarz.
- Przejdźmy w spokoju! Nie szukam zwady - odparł Stefan.
- Jeśli do Międzyrzecza zdążacie, to lepiej zawróćcie - zaśmiał się guślarz, a za nim cała gromada ryknęła śmiechem tyleż gromkim co chrapliwym.
- Dlaczego?
- Bośmy gród i klasztor spalili! Jak chcecie posiedzieć na palach, to i my wam coś wystrugamy - rechot wzmógł się jeszcze, a guślarz oglądał się na towarzyszy dumny ze swego poczucia humoru.
Stefanowi wszakże nie było do śmiechu. Wiadomość napoiła go żółcią i gdyby nie uspokajał się w duchu od samego początku, rzuciłby się opętany w środek tłuszczy, kosząc mieczem aż do niechybnej śmierci. Wykrzywił twarz we wściekłym grymasie, tak że chłopi ucichli nagle i cofnęli się nieco, choć liczebna przewaga nie dawała im żadnych powodów do niepokoju. Orszak księdza zdany był na łaskę i niełaskę zrewoltowanej dziczy.
- Przejdźmy w spokoju! Nie szukam zwady - powtórzył Stefan.
- Dawaj wozy i broń!
- Pax Dei! - zakrzyknął ksiądz, na co guślarz szeroko otworzył oczy:
- To ty klecha jesteś? - chłopi poruszyli się jak stado drapieżników przed łupem. Eskorta Stefana zaś skupiała się powoli za wozami, klepiąc drżącymi dłońmi po rękojeściach mieczy, jakby sprawdzając, czy wszystko jest na miejscu. - Myślisz, że jakeś klecha, to cię pokój boży chroni? Jak się z naszych rąk wywiniesz, ruszaj do Międzyrzecza i zapytaj mnichów, czy ich wasz Bóg pościągał z pali!
Rechot ugrzązł w gardle guślarza razem z głownią miecza. Głowa zachybotała jak trącony dzban, przekrzywiła się nienaturalnie i gruchnęła wraz z korpusem pod łapcie chłopów. Trzy następne ciała z gromady osunęły się na ręce przerażonych towarzyszy. Koń Stefana stawał dęba i rżał, podczas gdy jego jeździec ciął błyskawicznie, z krótkim zamachem, jakby w nadgarstku skupił nieziemską siłę. Kopyta tratowały motłoch jak łany zboża, aż chłopi rozpierzchli się na wszystkie strony, by swobodnie kąsać różnorodną bronią. Na Stefana posypały się kije, drewniane widły i dzidy, rumak zaś wpadł w szał pod razami mieczy i jął broczyć krwią na tratowane ciała. Ksiądz poczuwszy kłucie w lewym boku, zawrócił do wozów, wypatrując syna. Zaklął siarczyście, gdy zauważył, jak członkowie eskorty z niepewnymi minami powściągali konie.
- Nie możemy oddać ziarna, bo głód będzie we wsi! Dobrze wam zapłacę! Bronimy się! - krzyknął dając znaki germańskim wyzwoleńcom. Syna nie dostrzegł, a nie miał już czasu na poszukiwanie pod gradem kamieni i drągów. Ujrzawszy jednak Mścibora lustrującego otoczenie, polecił mu natychmiast:
- Bierzcie czym prędzej Adalberta i uciekajcie! Sowicie wynagrodzę!
Zdało mu się, że wargi śpiewaka wykrzywił złośliwy uśmiech, lecz nie miał czasu długo nad tym myśleć, gdyż tłuszcza zawyła w ataku. Jeźdźcy spięli konie i natarli z impetem. Chłopi rozstąpili się, wpuszczając wojów do środka. Miecze zafurczały przy krwawym żniwie, torując drogę wierzchowcom. Jednak pułapka okazała się szczelna, bowiem zaraz motłoch dźgał i siekł bez przeszkód konie oraz jeźdźców. Niemcy szarpani dziesiątkami rąk runęli na ziemię, jakby w samo serce piekła. Bitewna wrzawa stłumiła wrzask rozdzieranych ciał. Część walczących rzuciła się na łup, grzebiąc łapczywie w workach.
I wtedy właśnie ojciec ujrzał syna. Jakże boleśnie uderzyła go świadomość, że Adalbert w gruncie rzeczy jest jedynie dzieckiem przeznaczonym na ofiarę wydarzeń całkowicie od niego niezależnych. Jakaż niewinność zajaśniała w oczach czternastolatka, kiedy spojrzał pytająco na kołtuniastą gębę rebelianta, który wyciągnął go z wozu za kaftan. Ciśnięty olbrzymimi łapami, Adalbert potoczył się po ziemi jak kłębek szmatek. Jeszcze dzicz dopadła na chwilę, godząc w drobne ciałko nogami, by wreszcie przygwoździć je dzidami do podłoża.
Koń zerwał się, rozdymając chrapy i wyniósł księdza z bitewnego zamieszania. Rozsierdzona tłuszcza pochłonęła ostatniego członka eskorty, lecz Stefan wodził tylko dookoła nieobecnym wzrokiem, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tragedii.
Wtem potężny grzmot unieruchomił wszystkich na mgnienie oka. Pioruny rozcinały zmrok jaskrawymi nićmi, pozostawiając po sobie stosy zwęglonych trupów. Kolejne błyski przy nieznośnym łomocie zwaliły się na wozy, zaś ugodzone wyładowaniem drzewo osunęło się prosto w resztę rebeliantów. Po chwili zapanowała cisza zakłócona jedynie poszumem wiatru, który rozpraszał metaliczny swąd, oraz jękiem rannych chłopów.
Tymczasem spomiędzy szczątków dopalających się wozów wyszedł Mścibor, cały i zdrowy. Zbliżył się do jeźdźca, który był ledwie cieniem dawnego chrześcijańskiego kapłana. Zaiste, czyn taki zakrawał na rażącą nieostrożność, zwłaszcza że bard odpowiadał poniekąd za śmierć Adalberta.
- Żyjesz? - usłyszał złowrogi szept Stefana.
- Należę do nietykalnych, Jamroszu - odparł ze spokojem.
Ksiądz nadął nozdrza i oddychał nierówno. Chciał unieść uwalany miecz, by zgasić parszywego lirnika, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa. Ze wściekłością zmiarkował, że barda chroni czar. Co gorsza, zdawał sobie sprawę z pochodzenia owej ochrony.
- Dokąd zmierzasz? - zapytał z rezygnacją.
- Na południe. Ale wrócę tu jeszcze. Wam zaś, Jamroszu, radziłbym resztę rodziny ratować, bo się nią lada chwila powstańcy zajmą - odrzekł Mścibor, odchodząc w stronę Międzyrzecza.
- Spotkamy się jeszcze - wycedził Stefan - Niech cię licho porwie, sukinsynu!
Doprawdy, trudno wytrzymać wyziewy pola bitewnego, kiedy krzepnąca krew, poszarpane mięso i wyprute jelita łączą się w jeden potworny smród śmierci. Stefan stał pośród trupów pogrążony w tępej apatii. Wiedział doskonale, komu zawdzięcza życie. Wiedział, kto pozbawił go syna i kto zapewniał nietykalność bardowi. Niemal dźwięczał mu w uszach szyderczy śmiech. Niemal widział w tańczących wokół płomieniach ognistego boga. Ukrzyżowany zaś milczał, jakby wcale nie panował nad tym przeklętym światem! Jakby wcale go nie stworzył!
Na grobie Adalberta zatknął skrzyżowane bierwiona, lecz to był jego ostatni akt wierności krzyżowi. Nagłe błyskawice wypaliły nie tylko międzyrzecki gościniec, lecz również duszę Stefana. Litość i miłosierdzie stały mu się obce. Jatka na szlaku odarła całe jego dotychczasowe jestestwo i pozostawiła wojownika popychanego jednym tylko celem: zemstą.
Rana na boku dawała znać o sobie przy głębszych oddechach, zakleszczył ją więc ścisłym opatrunkiem z płótna. Dobiwszy bezużytecznego wierzchowca, otarł miecz, wsunął do pochwy i udał się do domu, dociskając lewy bok, by zanadto nie broczył.
* * *
|
|