Magazyn ESENSJA nr 7 (XIX)
sierpień-wrzesień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

C. J. Cherryh
  Ogień z nieba

        Zapowiedź nowej książki wydawnictwa MAG: C.J. Cherryh "Ogień z Nieba"
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział 2
     
     "Każdemu zacnemu człowiekowi Ila nadała naturę człowieka, a każdemu zacnemu zwierzęciu Ila nadała naturę zwierzęcia. Ila nazwała je i rozdzieliła jednych od drugich. Wyznaczyła im cele i życie pod słońcem.
     Lecz nawet zwierzęta pustyni Łaska Ili stale obdarza swą obfitością.
     Nawet niszczycieli Ila stworzyła dla swoich celów."
     Księga Kapłanów
     
     - Tędy - powiedzieli ludzie Ili i zmusili Maraka do schylenia się, osłaniając mu głowę w niskim przejściu. Kiedy włosy opadły mu na oczy, przetarł je, dzięki czemu oprócz lepkiego brudu, pokrywającego także jego skórę, włosy i ubranie, dołączył w nich i piasek.
     Mrugając załzawionymi oczyma przygotował się na brutalne traktowanie przez żołnierzy, ale zobaczył, że na okrytym zmrokiem niewielkim dziedzińcu z fontanną nie czeka na niego nikt obdarzony władzą, lecz czterech niewolników z ręcznikami i przyborami do mycia.
     - Ila nie życzy sobie zostać obrażoną - rzekł jeden ze strażników.
     Zatem do Ili rzeczywiście dotarła wiadomość o nieszczęściu, jakie spotkało Taina poprzez jego syna, i, jak miał nadzieję Marak, wzbudziła jej ciekawość. Będzie miał audiencję, i to bez konieczności zabiegania o nią. Ziszczą się jego najbardziej szalone nadzieje.
     Oficerowie Ili, uzbrojeni i czujni, trzymali się w pewnej odległości od niego, lecz w akcie drewnianego, zwykłego posłuszeństwa Marak począł zdejmować zniszczone buty. Wraz z nimi pozbywał się strzępów starej białej skóry. Nowa skóra odrastała mu codziennie tylko po to, by odchodzić w pęcherzach; taka była jego natura. Dowiedział się, że taka jest natura wszystkich szaleńców: wszystkim szybko goiły się rany. Ich mechanizmy obronne nie potrafiły sobie poradzić tylko z największymi uszkodzeniami ciała, jak u tego chłopaka.
     Niewolnicy z obrzydzeniem zabrali brudne szmaty Maraka. Gestami - nic nie mówili - poprosili, by stanął pod urządzeniem, z którego wylewała się woda, i pociągnęli za łańcuszek. Zalała go fala chłodu, od którego skurczyło mu się ciało. Ściekająca z niego woda nie zbierała się między jego stopami, by mógł się w niej wykąpać, lecz spływała do otworu ściekowego tak szybko, że nawet nie tworzyła się brudna kałuża.
     Może ta woda wypływała z rury pod murami, może ulicami, zagarniając po drodze odpadki świętego miasta, a może glinianymi rurami docierała do Łaski Ili, z której pili nieświadomi przechodnie.
     {Marak, Marak, Marak, odezwały się jego głosy, besztając go... albo wzywając do szaleństwa: tego nigdy nie wiedział.}
     Tymczasem niewolnicy myli go miękkimi kawałkami materiału, mocno trąc w swej niewiedzy jego tatuaże: błękitny symbol abjori nad sercem i znaki na prawej dłoni, mówiące o liczbie zabitych wrogów.
     - One nie zejdą - poinformował niewolników, gdy miał już dość ich wysiłków. Być może nigdy nie wychodzili z Beykaskh, ale przynajmniej go posłuchali i przestali trzeć. Rozpuścili mu włosy i wymyli je, a potem delikatnie rozczesali palcami. Znikały resztki światła. Niewolnik przyniósł lampy i rozwiesił je na otwartym dziedzińcu, rozświetlając go złocistym blaskiem.
     Potem kazali Marakowi usiąść i starannie ogolili mu twarz w świetle lamp. Luksusu tego nie zaznał przez całą drogę. Posługiwali się prostą brzytwą, która, gdyby ją schwycił, stanowiłaby groźną broń. Czekał jednak. Niewolnicy byli zręczni i szybcy, a po goleniu nałożyli mu na twarz coś kojącego i ziołowego. Marak siedział z rękoma na kolanach, cierpliwie znosząc obojętne spojrzenia strażników.
     Nie miał powodów, by się wstydzić. Długi marsz dał mu się we znaki, ale Marak wyzdrowiał. Był szczuplejszy niż przedtem, lecz wciąż był silny. Chociaż Tain go odrzucił, wciąż był jego synem. Wciąż był sobą.
     Spodziewał się jakiegoś czystego ubrania. Zmarnowanie tyle wody i danie mu tych samych brudnych szmat nie miałoby większego sensu. I rzeczywiście, niewolnicy rozwinęli grube ręczniki, chroniące czysty strój. Dali mu koszulę z materiału delikatnego jak suknia panny młodej, koszulę i spodnie, które, włożone na nagą skórę, sprawiały wrażenie dziwnie starych i wygodnie znoszonych. Dali mu pas, co w stosunku do więźnia było głupim posunięciem, i starannie rozczesali mu włosy, które potem związali miękkim rzemieniem. Drażniący sznur na szyi chcieli zastąpić lekkim, ozdobnym łańcuchem ze zwykłego mosiądzu, jakie nosi pospólstwo. Na to jedno się nie zgodził, nie chcąc mieć na szyi żadnych lakhtańskich łańcuchów, choćby miało się to kłócić z miejscowymi zwyczajami.
     - Chce łańcuch ze złota - odezwał się szyderczo najwyższy rangą strażnik i dodał: - Zostawcie. To bez znaczenia.
     To miało znaczenie. Strażnik jednak sądził inaczej i Marak nic nie powiedział.
     Był pewien, że wszystko to miało na celu przygotowanie go do znalezienia się w sercu Beykaskh, w pobliżu Ili. Zapadł już zmrok, rozświetlany jedynie blaskiem lampy. Niewolnicy przynieśli Marakowi buty, które pasowały na niego zdumiewająco dobrze... tak bardzo troszczyli się o jego wygodę. Zapewne zmierzyli zniszczone buty, nie zważając na popękane szwy. I gdzie można znaleźć zapas gotowych butów wszelkich rozmiarów?
     Czy zobaczy Ilę tego wieczoru i dostanie swą szansę o tak później porze? Czy będzie musiał czekać?
     {Marak, Marak, odezwały się głosy, całkowicie nie w porę.}
     Zamknął oczy, udając zmęczenie, by ukryć zdenerwowanie. Ogarnęło go jednak to gorsze od głosów poczucie rozchwiania, które potrafiło pozbawić człowieka równowagi.
     - Chodź - rozkazali strażnicy.
     {Marak, powiedziały głosy. Wstań. Idź.}
     Ostrożnie, z wysiłkiem przeciwstawił się temu wrażeniu chwiejności. Odzyskał równowagę. Nade wszystko nie chciał, by nałożono mu więzy, nie chciał żadnych ograniczeń tej jednej jedynej okazji ataku, jaka mogła mu się trafić w obecności Ili, a w tej chwili nie musiał usypiać czujności strażników udawaną bezradnością. Ogniste konstrukcje oślepiały go, a świat chwiał się gwałtownie, nachylając się zawsze ku wschodowi.
     Wyprowadzili go pod ręce, dowódca i strażnik, przez te niskie drzwi prowadzące na dziedziniec z fontanną.
     W przejściu stało na warcie kilku strażników w zdobionych złoceniami mundurach elitarnego oddziału ludzi Ili. Teraz było jasne, dokąd idzie Marak. Teraz pociły mu się ręce, a serce mocno biło. "Zamilknijcie!", zbeształ swoje głosy, usiłując nad nimi zapanować, co udawało mu się dość rzadko.
     Tym razem powiodło mu się. Znalazł się u dołu schodów; na rozkaz swoich strażników zaczął na nie wchodzić, zacisnąwszy zęby. Wiedział, jak chce umrzeć.

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

48
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.