xxxx
- Joyce nie mógł tak skończyć - mówi Beata.
(Ciekawe imię: "Beata". Co znaczy: "błogosławiona". Jeśli usłyszelibyśmy kogoś recytującego po łacinie błogosławieństw osiem, pomyślelibyśmy, że nieszczęśliwie się zakochał i wzywa ukochanej. Ale to też: "bogata". Acz przecie nie bogaci są błogosławieni ale ubodzy, nie uszczęśliwieni ale przygnębieni, nie urodzajni ale spopielani, nie wzbogaceni ale wyzuci, nie wspaniali ale wdeptani. Czyli Beata zaprzecza samą siebie. I jest przy tym piękna: bea. I wojownicza (bellata), uderza jak puma z przygiętego, tylnego pas (batta). Wiecznie druga: beta. Czasem zbyt okrutna (beastiâ). Może to wszechrzeczy ojczym (atta), który zaprasza się do modlitwy (norweskie: be), sam siebie prosi o wybaczenie za stworzenie człowieka. I tkwi na swoim klęczniku z szerokim rozziewem ust (béante), bo nie wie jak zacząć. Jesienna Pani (wietnamskie: bá thu), wygrzebująca z ogniska ziemniaki patykiem języka a w fajce ubijająca aromatyczne liście. Do krwi.)
- Nie przypominam sobie czy aby zmarł śmiercią tragiczną.
- Nie o to chodzi - uśmiecha się przez pomyłkę. - Nie mógł tak skończyć tworzenia. Jestem przekonana (głęboki wdech), iż Przebudzenie nie było jego ostatnim dziełem.
- Ma pani jakieś dowody? Poszlaki? - pyta Promotor.
- Przede wszystkim liczby, panie profesorze. Przecież on był kabalistą. Trzeba i nam zniewolić liczby!
- Proszę bardzo.
- Daty wydań czterech podstawowych dzieł Joyce'a sumują się w 7691...
- To chyba liczba pierwsza? - zastanawia się Promotor. - O to chodzi?
- Dwie pierwsze rozpatrywane powieści napisał dość szybko, w cztery lata. Ulissesa: w osiem. Przebudzenie: szesnaście. Liczy pan, profesorze? Następną pisałby trzydzieści dwa lata. Teraz pauzy: między Dublińczykami a Portretem: dwa lata, między tym a Ulissesem sześć, między tym a Przebudzeniem prawie osiemnaście. Dwa sześć osiemnaście. Kolejna liczba ciągu to pięćdziesiąt cztery. A zatem ostatnie dzieło zacząłby pisać w 1993 a wydałby w 2025.
- Gdyby tylko zechciał dożyć?
- Wybrał zastępczynię, panie profesorze. To Lucia. Jego córka. Sam już nie był dość... fizyczny, by strzymać pióro. Pisał więc zza grobu, dyktował swój piąty element umysłem najbliższej osoby. W 1921 Joyce kończy Ulissesa. Kończy dzieło. Jego dziecko więc umiera. Ziemski ojciec umiera w 1931, on sam w 1941. Panie profesorze, 21 + 31 + 41 = 93.
- Ergo?
- Książka zostaje wydana w 2025 roku. 2025 minus 93 to 1932. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim ukochana córka Jamesa Joyce'a wstępuje w krainę schizofrenii. Stamtąd potrafi usłyszeć głos ojca. Razem wiążą pomysły, analizują wątki. Chcą dojrzewać do roku 1993, do daty startu. Lucia jednak wcześniej umiera. Na pewno musi wybrać następcę.
- Panią, pani Beato?
(Weźmy Dublińczyka. Chciejmy zmalować jego Młody Portret, musimy znaleźć się po drugiej stronie sztalugi. Po drugiej stronie Morza Irlandzkiego na wysokości Dublina znajduje się miasto Holyhead. Święta Głowa. Ową, co potwierdzi każdy zielonowyspiarski katolik, ma papież. Papież ergo Rzym. Czyli nie bez powodu właśnie Ulisses, nie Odyseusz. No a gdzie przebudził się Odyseusz? W Itace, gdzieś na Morzu Jońskim? A może w Ithaca w stanie Nowy Jork? Jak dotąd Opatrzność nad nami czuwała. Opatrzność, czyli Providence, Rhode Island. I jeszcze coś: matka Beaty urodziła ją w trakcie podróży po Appalachach. Beata urodziła się w Albany, dokładnie między Ithaca a Providence. Albany to stara nazwa Szkocji, czyli Irlandii, czyli wszystko zatacza krąg, wraca do źródeł. Niewykluczone, że poprosimy o otwartą odpowiedź.)
- Tak. Mnie, panie profesorze. Urodziłam się o godzinie...
Pierwszej pięćdziesiąt w nocy. Pierwsza pięćdziesiąt. To 150. Plus owe 7691. RAZEM 7841.
A teraz rok urodzin pisarza, rok śmierci, no i tamte hipotetyczne 1993 i 2025. RAZEM 7841.
(Istnieje teoria, że za pomocą kombinacji liczbowych można udowodnić dowolną bzdurę.)
- Ale to tylko teoria. Poza tym liczby także należą do Objawienia, Iluminacji, czy jakkolwiek nazwiemy ludzką percepcję.
- Pani Beato, zawistni czy maluczcy mogliby rzec, że postradała pani rozum. Moim zadaniem nie jest szacowanie cudzej władzy umysłowej, więc może pani liczyć co i jak chce, pod warunkiem, że wyjdzie z tego coś poczciwego. Jakaś muzyka dla moich zwojów, rozumie pani?
(Lombroso opisał jak w grupach ludzi odgraniczonych od sąsiadów przeszkodami naturalnymi (góry, morza, trzęsawiska, nieprzychylni bogowie) materiał genetyczny nie znajduje ujścia, a więc miesza się we własnym tyglu, co skutkuje wyższą od przeciętnej liczbą zboczeńców społeczeństwu użytecznych (geniusze) i tych odrzucanych (debile). O Szkoci: w krótkim czasie zdali termos, traktor, karonadę, hutnicze urządzenie zasypowe, samochód wyścigowy wraz z oponami i wahaczami, próżniomierz, silnik parowy, regulator prędkości, telewizję, makadam, haggis, telefon, płaszcz przeciwdeszczowy, stront, mulit, tomsonit, ekonomię i gilotynę. Medycynie przypadły: objaw Argyll-Robertsona, objaw Gordona, porażenie Bella, chwyt Hamiltona, laryngoskop Macintosha, zatoka Douglasa, oddech Cheyne'a- Stokesa, strefa McKenziego, mechanizm Duncana, szew McDonalda, krążek Napiera, zespół McCarthy'ego, skala śpiączki Glasgow, penicylina, krup oraz scrapie. Matematyka odziedziczyła: elipsoidę MacCullagha, dwójłomność Kerra, szereg MacLaurina, logarytmy Napiera, funkcję Cobba-Douglasa, liczby Stirlinga, tudzież pokaźną schedę po klanie Maxwell (ciecz, mostek, wzory, tensor, zasada). Oto kwitnąca makdonaldyzacja wynalazczości. Czy ci wszyscy Grecy: też ich na świecie znikomo a ile ongi wyknuli. Ciekawe jednak dlaczego ani ci, ani tamci w swoich szatańskich kotłach nie wygotowali kompozytorów? A może w kolonialnym sklepie Dźwięków genetycznie zwichrowany pieniądz okazał się bez magicznej mocy nabywczej?)
- Muzyka? - zastanawia się Beata.
Nie rozumie pytania. Przecież liczby to najczystsza muzyka - zaś sam Joyce to wielkie, doskonałe, adysonansowe Sześć.
- Proszę sprecyzować, co zechce pani zaprezentować komisji uczelnianej.
Chwila dla zmysłu do namysłu. (Szary Fraktal prosi, żeby go ogryźć po paznokciach. Uwielbia to.)
- Portret to był poligon Joyce'a - czytam w myślach Beaty, - Ulissesem zdobył fort na wzgórzu, by z niego przekonać się, że okiełzna język ten, kto okiełzna literaturę. Ogół znanej sobie sztuki pisarskiej zmieścił więc w Przebudzeniu. To też go nie zadowoliło. Uważam, że w kolejnej książce Joyce zawarł WSZYSTKO - co znał i czego nie znał, to, co już napisano i to, czego jeszcze nie napisano, praktykę wieków i teorię przyszłości. Innymi słowy - napisał Ostatnie Możliwe Dzieło.
- Wie pani doskonale, pani Beato - czytam w myślach Promotora, - że krytycy wypowiedzieli się jasno o ciemnej materii Przebudzenia. Można napisać coś bardziej hermetycznego - tylko po co? Nieskończoność plus jeden to nieskończoność.
Racja. (Ale nie w każdej matematyce.)
- Pan Biernat przeprowadza pracę seminaryjną na pokrewny temat - ciągnie Promotor. - Może razem przekształcicie...
- Nie! - Beata mnie nie toleruje. Ma za heretyka. ("Ej, trzeba spalić cię na stosie" uśmiecha się Szary Fraktal, "spalić jak książkę!") Spoko, o spokojniej. - Tam są wszystkie możliwe składniki, przyprawy, substraty. Komu nie smakuje myśl o naturalnym rozwinięciu Przebudzenia, ten pozbawiony jest smaku.
I dodaje, że nauczy się książek Joyce'a na pamięć, na końcu Przebudzenie, wyuczy się go jak rozkładu nowego mieszkania a kiedy już poczuje się u siebie, dokona przemeblowania. Wspomina coś o hipnozie, seansach spirytystycznych i wizytach w schizobankach i mentozoriach oraz wspomaganiu komputerowym. Przestudiuje psychologię i tanatozofię. Zmieni się w Lucię, zmieni się w Jamesa Joyce'a. Wtedy odtworzy swoje ostatnie pas de dieu.
- A pan? - Promotor zwraca się w moją stronę.
Przyszła kolej na moją stronę.
xxxx
- Kto sięga pod powierzchnię ziemi, czyni to na własną odpowiedzialność... - czyta Szary Fraktal. - Nudnawe? Kto sięga pod powierzchnię czaszki, czyni to na własną odpowiedzialność. Teraz lepiej?
Nie wiem skąd wziął się Szary Fraktal. Pierwszy raz zobaczyłem go po jednej z wieczornych wizyt w pokoju Sommy. Był mały i zakurzony, stał daleko od lampki, jak najdalej od źródła światła. Widziałem właściwie przeczucie jego zarysu niż postać. Początkowo lękał się jasności, dziwak, i niechętnie się ucieleśniał, wolał udawać psychiczny artefakt. Co niczego nie dowodzi, gdyż z czasem nauczył się zmieniać kształty podle drgnienia woli.
- Kim jesteś? - zapytałem. - Jak się tu znalazłeś?
Ale byłem już bardzo senny i brak odpowiedzi nie zaniepokoił mnie.
- Nie mam gdzie mieszkać - pożalił się na skraju rozpaczy i przysiadł mi na skraju łóżka.
- Jak się nazywasz?... Słuchaj, jeśli nie odpowiesz na moje pytania, wyrzucę się.
- Najpierw pomyśl - wyszeptał cichutko.
Śmieją się ze mnie kiedy mówię, że czytam w myślach. A oto był dowód. Pomyślałem - tak, jak tego chciałem - i oto już znałem i jego pomyślenie. Wniknąłem w jego umysł bez magicznych zaklęć, bez łaski demiurgów, szechin i archontów.
- Jak się nazywasz? - pomyślałem.
- Szary Fraktal - odmyśliło się. Ale nie wiem czy wyczytałem to w jego myślach, czy on przeczytał to moim.
- Szary Fraktal?... Dziwacznie.
Przyjąłem go na tę noc (Na miejsce spoczynku z radością wybrał sobie podłogę pod moim łóżkiem, co też było dziwaczne, ale w końcu, niech tam), potem na wiele innych. Skoro opanował sztukę kamuflażu, kryjąc się skutecznie przed cudzymi spojrzeniami, nie musiałem się obawiać. Czasami maskował się tak dobrze, że i ja nie umiałem go wyśledzić, wyczuć lub wymyślić. Jeśli chciałem towarzystwa, wyjmowałem coś z półki, siadałem w fotelu i przywoływałem go szelestem kartek. Oto jego największa słabość: książki. Dobiegał do mnie nie wiedzieć skąd, wydzierał mi książkę, wzdychał z szacunkiem a później odczytywał długie lub krótkie fragmenty na głos cichszy lub bardziej zdecydowany. (Ciekawy wyraz: "książka". Ma coś z władzy ziemskiej (książę), boskiej (ksiądz) i szatańskiej (księżyc). Łacina nie pojmuje różnicy pomiędzy książką a istotą wolną. Nie mogę się zdecydować czy wolę sądzić, że to książka daje wolność, czy że sama jest wolna, niezależnie od tego, kto ją wertuje, ogląda, rozumie, ba! kto ją pisze. I tylko jedyna litera, malutkie, proste "i", przekształca łacińską księgę w dzieci Rzymu, urwisowatych przyszłych nosicieli cywilizacji.) A największa siła Szarego Fraktala? Podpowiada. Krytykuje złe ruchy. Podsuwa dobre. Zmienia ścieżki rozumowania. Często bierze na się przewiny, jak föhn topiący moje poczucie zgorzknienia za różne grzechy. Mądry i pożyteczny.
- Może.
Nie wiem dlaczego wybrał mnie na gospodarza i towarzysza. Nie pytam go o przeszłość, rodziców, doświadczenia. Kiedyś sam wszystko objaśni, wyjawi, jeżeli zechce. On mnie też nie pociąga za dawne sprawy. Tylko raz. O Sommę. Pokazałem mu siostrę z progu jej pokoju. Przypatrywał się jej w skupieniu. Wieczorem czytał mi Matrix, nowożytną baśń o samotnej funkcji, która cieszy się na spotkanie z asymptotą. Ale mama przyszła do pokoju z propozycją herbaty z malinami i Szary Fraktal musiał błyskawicznie się ukryć. Odmówiłem, mama sobie poszła a Szary już się nie ujawnił. Słyszałem jak ciężko mu się myśli. Potem pewnie zasnął.
- Chodźmy na genotarg.
Uczy mnie szablonów innych ludzi. Z wolna, z wolna, najpierw tych najsłabszych, najprostszych.
- A, witam, co tym razem dla pana? - pyta sprzedawca. Zna mnie, częstego klienta.
- Język - określam się a Szary Fraktal zawiesza się przy uchu.
Sprzedawca gmera w pudłach, ostrożnie wyciąga lśniące kostki. Oblizuje wargi, odchrząkuje, wystawia towar przed oczy.
- Pierwsza klasa. Uniseks. Unigenom. Uniformat. - mówi. - Warte swojej uniceny.
|
|