nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

Marcin Jankowski
  [Hitalia] :  Kamuflaż

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Przez kilka długich, ciągnących się w nieskończoność sekund panowała cisza, a potem nagle rozległ się niegłośny, ale wyraźny śmiech Fairclougha. Zaskoczony Hevit z niedowierzaniem zagapił się na starego admirała.
     - Mówiłem ci, Slovic, że Ed nie da się na to złapać - powiedział nadal śmiejąc się Fairclough. - Ta bajka jest dobra dla jakiegoś biurokraty w Dowództwie, ale nie dla niego.
     Hevit z trudem ukrył zaskoczenie, a zaraz potem gniew. Nie rozumiał zasad gry, w którą próbował wciągnąć go Fairclough ze Slovicem. Kiedy zdawało mu się, że zaczyna coś pojmować, okazało się, że dwójka jego "gości" zaprezentowała mu misterną konstrukcję, stworzoną na użytek biurokratów. Konstrukcję zmontowaną z półprawd, poszlak i oderwanych faktów, prawdopodobną, ale nieprawdziwą. Kamuflaż ze słów.
     Admirał przestał się śmiać i sięgnął do kieszeni mundurowej kurtki. Wyciągnął stamtąd płaską, metalicznie błyszczącą kasetkę. Hevit myślał, że to papierośnica - Fairclough palił staromodne, potwornie cuchnące papierosy z mocnym, czarnym tytoniem - ale Admirał położył pudełko na stole i dotknął pokrywy. Rozległo się ciche ćwierknięcie papilarnego zamka i "papierośnica" otworzyła się.
     Komandor pochylił się nad biurkiem. Wewnątrz metalowej kasetki spoczywało coś, co na pierwszy rzut oka przypominało procesor starej generacji - prostokątna matowa płytka o zaokrąglonych narożach ze złocistymi grzebieniami szyn połączeniowych. Nadrukowane białą farbą oznaczenia wiły się wokół krawędzi płytki ciągami drobnych znaczków.
     - Wiem co myślisz, Ed. - powiedział Fairclough, patrząc na leżący pomiędzy nimi przedmiot. - Ale z tego co usłyszałeś, większość to prawda.
     - Większość? To znaczy więcej niż połowa? - zapytał zimno Hevit.
     - Nawet prawie wszystko - admirał podniósł na niego swoje szare, zmęczone oczy. - Tylko końcówka w wykonaniu Slovica jest humbugiem. Zresztą chyba skutecznym; mamy nadzieję, że jeśli Zakon dowie się o tym, zareaguje tak samo jak ty.
     - To znaczy?
     - Uzna to za poroniony pomysł, bez szans na realizację - uśmiechnął się lekko admirał. - I zostawi nas w spokoju. A my zyskamy wolną rękę.
     - Znowu "my"?
     - Flota. Widzisz Ed, my rzeczywiście chcemy dobrać się Thanatos Dei do dupy... Ale ze strony, z której się tego nie spodziewają.
     - Przy pomocy broni abiotycznej? Mało subtelne zagranie - powiedział kpiąco Hevit.
     - Przy pomocy tego - Fairclough wskazał ruchem głowy "procesor" na biurku. - To jest powód, dla którego warto mieć Hitalię.
     - A co to jest?
     - Pierwsza ekspedycja, zanim oszalała na punkcie telepatii, zgromadziła sporo materiału do różnych badań. Wśród nich próbki różnych minerałów. W jednej z nich były kryształy blendy cynkowej, na oko zwykłego siarczku cynku. Dopiero po kilku latach w jednym z naszych laboratoriów odkryto, że ten siarczek ma nieliniowe właściwości optyczne.
     - Tym razem, panie admirale, niech pan ograniczy się do powiedzenia tylko tej "większości", która jest prawdą - przerwał mu Hevit. - Nie interesują mnie długie, efektowne wywody.
     - To się nazywa "procesor wielostabilnej reakcji optycznej". Oczywiście to dopiero prototyp.
     Hevit w milczeniu przyglądał się admirałowi.
     - Chciałeś konkretów, Ed - uśmiechnął się Fairclough.
     - Z całym szacunkiem admirale, pańskie dowcipy przestały mnie śmieszyć.
     - Wiesz jak działa procesor optyczny, Hevit? - zapytał Slovic.
     - Fotony padające na półprzewodnikowy kryształ powodują zmiany we współczynniku załamania. Przy pewnej określonej wartości natężenia promieniowania kryształ przepuszcza promienie, przy innej już nie. Dzięki temu uzyskuje się tranzystor z dwoma stanami stabilnymi: zero i jeden. Łącząc wiele takich tranzystorów otrzymujemy procesor. Co to ma wspólnego z Hitalią?
     - Te kryształy blendy z Hitalii mają wiele takich stabilnych stanów. Niektóre kilka, inne po kilkadziesiąt. Rozumiesz co to znaczy? Nie trzeba kodować skomplikowanych instrukcji tylko ciągiem zer i jedynek. Kilkadziesiąt następujących po sobie sygnałów można zastąpić jednym, trwającym kilka femtosekund. Mówiąc wprost, ten procesor nie rozpoznaje dwóch liczb, ale dziesięć, sto, tysiąc, w przyszłości może miliony!
     - A to oznacza zamkniętą w nim moc obliczeniową większą niż wszystkie komputery "Polyphema" - dodał Fairclough. - Taki procesor może być sercem potężnej SI o matrycy mieszczącej się w dłoni. SI o wymiarach tak małych, że da się ją montować wszędzie - w czołgach, samochodach, małych statkach kosmicznych, myśliwcach, pociskach rakietowych! To oznacza zrobotyzowane floty i armie, niewrażliwe na telepatyczne wpływy Thanatos Dei. Potem, kiedy ta technologia przejdzie do użytku cywilnego, to oznacza SI-doradcę w każdej większej korporacji, firmie, może nawet domu. Doradcę, który nie poddaje się nawet najsilniejszej presji telepatycznej, nie wypełnia narzuconych rozkazów. Zakon straci swoją pozycję, wpływy, podstawy swojej potęgi!
     - Nawet jeśli to się uda, admirale, to pieśń odległej przyszłości. Na razie wystarczy, że powołają się na Ustawę Turinga o Sztucznych Inteligencjach i cały ten misterny plan zawali się - powiedział spokojnie Hevit.
     - Ależ my wcale nie zamierzmy kryć naszych badań przed Turingowcami, Hevit - Slovic uśmiechnął się po raz pierwszy od wejścia na pokład "Polyphema" i komandor zobaczył nagle, że kapitan jest całkiem podobny do człowieka. - Poinformujemy ich pierwsi, że pracujemy nad własną SI.
     - I myślisz, Slovic, że oni to przełkną? Może tego nie wiesz, ale większość z nich to ludzie związani z Thanatos Dei.
     - Na to właśnie liczymy. Że Thanatos Dei dostanie kolejną jasną, prostą i całkowicie błędną ocenę sytuacji.
     - To znaczy?
     - Ustawa Turinga nie dotyczy elektroniki i optoelektroniki. Zabrania natomiast do tworzenia SI używać bioelektroniki i wszelkich hybryd elektrobiotycznych. Turingowcy nie byli głupi, Hevit. Wiedzieli, że konwencjonalna, oparta na półprzewodnikach elektronika jest u kresu swoich możliwości. Nie można w nieskończoność zwiększać prędkości działania i stopnia komplikacji układów elektronicznych; gdzieś jest granica, którą stanowią prawa fizyki. Zwykłe, znane nam półprzewodniki doszły już do tej ściany, a jednocześnie ich moc obliczeniowa jest ledwo wystarczająca do stworzenia SI. Dla prawdziwej Sztucznej Inteligencji potrzebujesz miliardów takich układów, potrzebujesz odpowiedniego źródła zasilania, wydajnego chłodzenia, odpowiednio pojemnych systemów przechowywania danych. W proporcji koszt / efekt licznik tego ułamka rośnie, a jego mianownik maleje. To dawało im bezpieczny margines, zapewnienie, że SI nie staną się zbyt potężne, albo, że przynajmniej nie da się prowadzić badań nad nimi bez zwrócenia uwagi. Skokowe zwiększenie możliwości półprzewodników widzieli w połączeniu z żywymi komórkami - i tego zabronili. Technologia, którą możemy uzyskać dzięki Hitalii ma swój własny, doskonały kamuflaż: brak jakiegokolwiek związku z bioelektroniką. Pozornie nie różni się od tego co już znamy i czego przydatność jest ograniczona. Pozwolimy Turingowcom i Thanatos Dei uwierzyć, że wszystko co możemy skonstruować to monstrualnie wielki komputer, zdolny osiągnąć poziom inteligencji psa albo świnki morskiej. Niech myślą, że konstruujemy górę, która urodzi mysz... A kiedy zrozumieją co rzeczywiście stworzyliśmy, będzie już za późno...
     - Jak dla tych ludzi na Hitalii? - dokończył zimno Hevit.
     Fairclough powstrzymał gestem dłoni replikę Slovica i po raz kolejny sięgnął do kieszeni polowej bluzy. Tym razem na stół wywędrował mały C-dysk w plastikowej, nieopisanej kopercie. Admirał pchnął srebrzysty krążek w kierunku Hevita.
     - To są zdjęcia z autokamer żołnierzy. Nie wszystkie, ale dobrze charakteryzują "kolonistów". Obejrzyj je.
     Hevit dotknął przycisku na stole. Z płyty blatu wysunął się płaski prostokąt ciekłokrystalicznego ekranu i skrzyneczka laserowego odtwarzacza. Komandor włożył C-dysk w szczelinę czytnika i włączył wyświetlacz.
     Obraz był trochę nieostry i zaszumiony, jak zwykle przy zdejmowaniu ruchomego ujęcia frame-grabberem, ale to co pokazywał, było jak na gust Hevita aż za wyraźne; patrząc na ekran komandor poczuł, że blednie.
     Na zdjęciu, w niskiej podeptanej trawie leżały dwa stosy krwawych ochłapów. Tylko umazane krwią i czymś niezidentyfikowanym kamizelki przeciwodłamkowe i hełmy zdradzały że te koszmarne, poszarpane szczątki były kiedyś żołnierzami. Ciała były jedną purpurową, niemal bezpostaciową masą, przemieszaną z odłamkami kości; wyglądały jakby coś rozerwało je od środka. Nad zabitymi klęczał żołnierz z dystynkcjami kaprala na lekkim pancerzu. Jego uniesiona do kamery, pochlapana krwią twarz w obramowaniu hełmu z podniesionym wizjerem celowniczym była maską zwierzęcego strachu.
     Hevitowi żołądek podjechał do gardła.
     - Chryste, co to? - wykrztusił.
     - To był kilkunastoletni dzieciak. Mały, brudny gówniarz, siedzący na drzewie. Kiedy patrol chciał podejść zaczął wyć i wrzeszczeć. Oprócz tych dwóch zginęło jeszcze czterech żołnierzy. Wszyscy w taki sam sposób - admirał skrzywił się. - Kapral szedł w ubezpieczeniu z tyłu i zdążył wystrzelić pocisk termiczny; tylko dlatego przeżył. A to był tylko zwykły dzieciak...
     Drugie zdjęcie. Zgarbiona, niska sylwetka nagiego człowieka o dziwnym, rudobrązowym kolorze, przemykająca między drzewami. Szare kreski pocisków smugowych z boku zdjęcia i jaskrawe wykwity wybuchów goniące uciekającego szeregiem chmur poderwanych liści, ziemi i drzazg drewna.
     - To też jeden z twoich "ludzi", Ed. Patrol przyłapał go przy wahadłowcu, ale zanim wyładowali się z coptera, tamten zdążył uciec do lasu. Na następnym zdjęciu jest pokazane, co robił w statku.
     Wąska, podłużna sterownia promu, zachlapana czerwonymi bryzgami. Ciało pilota, zwieszone z fotela nad ciemną kałużą na podłodze. Mechanik wciśnięty w kąt pomiędzy pulpity, z przodem kombinezonu nasiąkniętym krwią ze zmasakrowanej twarzy i rozoranego gardła. Drugi pilot nadal siedzący prosto na swoim miejscu, przebity na wylot zaostrzonym drągiem. Z wciąż trzymanego w ręku plastikowego kubka wąskim strumykiem kapie jakiś napój. Plastikowo-metalowa kasza potrzaskanych konsoli i pajęczynowe pęknięcia rozbitych ekranów. Wywleczone na całą długość przewody radia, zakończone nieforemną bryłą zgniecionego głośnika zwisające z pomazanego krwią sufitu.
     - Skurwiel chciał być pewien, że na pewno zabił wszystkich - powiedział głucho Fairclough - Cała trójka miała popodrzynane kawałkiem blachy gardła. Potem ten psychol porozwalał wszystko co miał w zasięgu ręki, wytarzał się w krwi zabitych i zwiał do lasu.
     Czwarty obraz. Ciemne prostokąty otwartych pokryw w porysowanym, pokrytym zaciekami pancerzu kapsuły ewakuacyjnej starego typu. Wewnątrz skłębione, na wpół rozkładające się zmasakrowane ciała, rozrzucone po podłodze. Rój much i robactwa otaczający wszystko szarawą aureolą.
     - To załoga Fenixa w module odstrzelonego mostka - powiedział Fairclough. - Część z nich była w takim stanie, jak żołnierze na pierwszym zdjęciu. Widocznie też nadziali się na tego dzieciaka. Reszta była zmasakrowana kijami i kamieniami, kilku miało rany postrzałowe. W środku nie było śladów strzelaniny, ani oznak walki. "Pasażerowie" Fenixa musieli ich zatłuc i wrzucać do wnętrza kolejno, jednego po drugim... Potem nie pofatygowali się nawet zamknąć włazów...
     Zdjęcie z brzegu morza. Wysoki, gliniasty klif, porośnięty rzadką, ostrą trawą. Przechylone, siedzące truchło czegoś nierozpoznawalnego pokryte białymi smugami ptasich odchodów, płatami gnijącego mięsa i strzępami maskującego kombinezonu. Czaszka, z resztkami rudych włosów błyszczy w spękaniach sinej skóry metalicznym blaskiem chromowanej stali, takie same błyski prześwitują pomiędzy rozpadającymi się mięśniami.
     - Nie wiemy: kto, czy co to było - powiedział Fairclough - Wygląda na jakiegoś zcyborgizowanego biona, ale nie miał żadnych śladów zewnętrznych obrażeń, które mogły by doprowadzić do śmierci. W każdym razie, musiał tak siedzieć od czasu sporo przed naszym przylotem, o jakieś dwieście metrów od pierwszego obozu rozbitków. Nie chciało im się choćby zepchnąć go do morza, woleli patrzeć i czuć jak gnije.
     Kolejne zdjęcie. Błotnisty, wypełniony do połowy brudną, mętną wodą nieregularny dół. Przez gruzłowatą krawędź dziury przewieszona połówka czegoś, co kiedyś było człowiekiem, dziwnie skręcona wokół dwóch grubych żerdzi. Krzaki w promieniu kilku kroków mają połamane, bezlistne gałęzie.
     - To chyba ktoś z załogi "Fenixa". Chyba, bo znaleźliśmy tylko jego dolną część i trochę strzępów górnej. W każdym razie miał kombinezon taki jak ci na mostku. Ktoś go związał, starannie i fachowo, i dopiero potem rozerwał ładunkiem wybuchowym. Patolog wydłubał z tych resztek prawie osiemset mikroodłamków skorupy ładunku kumulacyjnego typu SCE-4A, sporą część z tych kijów i sznurów. Saper, który obejrzał tego nieszczęśnika, powiedział, że ktoś to musiał przygotować na zimno; do uzbrojenia detonatora w SCE-4 potrzebne są dwie ręce, a ten facet na 99 procent był związany jak do ukrzyżowania i nie mógł nawet podrapać się w tyłek.
     Zbliżenie płaskiego, pobrużdzonego kamienia. Na szarym boku głazu widać ciemne zacieki. Niżej, leżąca na ziemi i na wpół ukryta w trawie pogięta, ażurowa, podłużna konstrukcja z metalu i ceramiki, poplamiona brunatnymi plamami. Kilka postrzępionych, brudnych szmat walających się dookoła.
     - To resztki czyjegoś biowszczepu ręki. Niestety, bez właściciela. Lekarz, który go oglądał stwierdził, że został WYDŁUBANY, najprawdopodobniej nożem i najprawdopodobniej w pośpiechu. Na wszczepie były resztki popiołu i spalonej tkanki. Możliwe, że po prostu ktoś przypalił sobie rękę, żeby pozbyć się tej protezy, ale możliwe też, że właściciel został upieczony i zjedzony...
     Hevit gwałtownym ruchem wyłączył wyświetlacz. Czuł falę wzbierających mdłości, przemieszaną z wściekłością.
     - Wiedzieliście o tej "wyprawie" w Dowództwie i nic nie zrobiliście? - wycedził przez zęby.
     - A co według ciebie mieliśmy zrobić, Ed? Ogłosić całemu światu, że Thanatos Dei planuje pozbyć się kilkuset łajdaków zsyłając ich gdzieś na jakieś zadupie? Gdyby ludzie wiedzieli, kogo zapakowała załoga w hibernatory, pewnie nawet by przyklasnęli temu pomysłowi. Czy może mieliśmy zestrzelić "Fenixa", zanim wszedł w podprzestrzeń?
     - Zakon znalazłby inny sposób, żeby rozwiązać "Projekt Hitalia" - powiedział Slovic. - Tyle, że ukrył by go tak głęboko, że nigdy nie moglibyśmy odkryć, o co chodzi. A pozwalając im dokończyć, zyskaliśmy szansę wykorzystania Hitalii, korzystając z zasłony dymnej, którą sekciarze sami stworzyli.
     - Musimy zniszczyć Hitalię, żeby Thanatos Dei myślała, że zostaliśmy przez nich oszukani i wykonamy za nich brudną robotę. Po użyciu ABRW planeta faktycznie będzie miała już na zawsze kategorię "00" i wyjdzie z orbity ich zainteresowań. Tymczasem my zrzucimy na powierzchnię kilka automatycznych kompleksów wydobywczych i spokojnie zgarniemy całą śmietankę. Zresztą, kiedy już nauczymy się syntetyzować wielostabilne kryształy, możemy rzeczywiście zostawić HIT-1-2 własnemu losowi. A kiedy wreszcie dobierzemy się Thanatos Dei do ich tłustych, zakonnych tyłków, nigdy więcej nie będzie już żadnych "Projektów Hitalia"... Poza tym, pamiętaj, że cała ta "kolonizacja" to wielki szwindel. Ci, którzy przeżyli, nie mają szans przetrwać ze sprzętem, który Sekta wcisnęła im do ładowni. Wykończą ich choroby, głód, zimno, dzikie zwierzęta... Część pewnie wybije się wzajemnie - Fairclough wzruszył ramionami. - W pewnym sensie ich szybkie wykończenie to humanitarny odruch.
     - Ma pan szczególne rozumienie terminu "humanitaryzm", admirale - powiedział głucho Hevit.
     - Wolisz świat w wydaniu Thanatos Dei, Hevit? - zapytał zgryźliwie Slovic. - Świat, w którym masz do wyboru albo być gorliwym wyznawcą ich Boga, albo być martwym? W którym wypasieni mnisi w czarnych chałatach bez przerwy kontrolują o czym myślisz? Świat, gdzie na pomoc lekarza możesz liczyć tylko, jeśli jesteś wierzący, bo w przeciwnym wypadku twoja choroba to kara za grzechy? Może się okazać, że ci "koloniści", którym tak współczujesz, mają lepsze perspektywy niż ludzie na rządzonych przez Sektę planetach.
     - Jest takie trudne słowo, Slovic - powiedział z tłumionym gniewem w głosie komandor - które brzmi "precedens". Ty, rzecz jasna, masz kryształowe intencje, ale zapewniam cię, że są całe legiony ludzi, którzy metodę rozwiązywania problemów przy pomocy ABRW będą gotowi wcielać w czyn z morderczym entuzjazmem. Nie mam ochoty, żeby moje dzieci spędziły resztę życia zupełnie wolne od narzuconych religii, ale za to w odizolowanym od wszelkiego otoczenia przeciwbiologicznym schronie, półtora kilometra pod ziemią, pijąc wodę wydestylowaną z własnego moczu i jedząc glonową biomasę hodowaną na swoim własnym gównie!
     - W przeciwnym razie mogą nie mieć nawet prawa do własnego gówna! - warknął Slovic.
     - Ed, mi się to też wcale nie podoba - powiedział spokojnie Fairclough. - Wymyślając to, rozważyliśmy w Dowództwie wszelkie za i przeciw, możesz być tego pewien. Ale w tej sytuacji to jedyna szansa żeby coś zmienić. Kiedy minie zamieszanie związane z Hitalią, drugiej takiej szansy możemy już nie mieć.
     - Cel uświęca środki, nieprawdaż, sir? - zapytał gorzko Hevit. - Zwłaszcza, że w ogólnym rozrachunku to nie pan, tylko ja pociągam za spust?
     - A wiedząc o tym, co teraz wiesz, oddałbyś mi dowodzenie "Polyphemem", jeśli nie mam na to oficjalnego rozkazu? - zapytał Fairclough, unosząc pytająco brwi.
     - Nie - odpowiedział szczerze Hevit po sekundzie zastanowienia.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.