nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

Marcin Jankowski
  [Hitalia] :  Kamuflaż

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     "Polyphem" nie był dużym okrętem, ale ilość sprzętu i urządzeń elektronicznych, wypełniających jego czarny kadłub powodowała, że korytarze tworzyły prawdziwy, pogmatwany labirynt. Przejście na rufę fregaty, gdzie znajdowały się kajuty oficerskie, trwało dobre dziesięć minut. Przez ten czas Hevit starał się - z uprzejmości - słuchać, o czym mówi Fairclough, ale stary admirał pozornie beztrosko rozwodził się nad niedogodnościami transportowców jako jednostek do transportu pasażerów. Ta gadanina spowodowała, że dopiero po kilku chwilach zwrócił uwagę na Slovica.
     Chudy kapitan szedł, równym, odmierzonym krokiem, nie rozglądając się, ani nie zwalniając tempa. W pewnym momencie Hevit uświadomił sobie, że Slovic nie potrzebuje jego przewodnictwa - szedł przez korytarze "Polyphema", jakby doskonale znał wewnętrzny rozkład pomieszczeń okrętu. Najprawdopodobniej tak właśnie było; mikrowyświetlacze jego soczewek mogły kierować go przez wnętrze fregaty lepiej niż jakikolwiek członek załogi.
     Co jeszcze potrafi ten "adiutant"? - zastanawiał się komandor. Włączyć się w sieć łączności bez terminala?
     Korytarz, którym szli, rozszerzył się w małe, prostokątne pomieszczenie, zamknięte ażurową kratą klimatyzatora. Po obu stronach ciągnęły się krótkie szeregi wąskich, pokrytych białym, matowym plastikiem drzwi.
     - To pańska kajuta, sir - Hevit wskazał jedne z nich. - A to kajuta kapitana Slovica. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę zawiadomić bosmana Wirgleya. Jest na kanale 4 łączności wewnętrznej.
     - Niech pan zaczeka, komandorze - odezwał się Fairclough. - Chciałbym jeszcze zamienić z panem parę słów.
     - Oczywiście, sir - potwierdził sztywno Hevit, patrząc w jakiś punkt nad głową admirała. - Przejdziemy do mojej kabiny?
     - Myślę, że moja wystarczy - uśmiechnął się Fairclough.
     Kajuty mieszkalne na "Polyphemie" były właściwie maleńkimi klitkami, w których z trudem mieściło się składane łóżko, ciśnieniowy prysznic w plastikowej, przypominającej trumnę obudowie, malutki pulpit i konsola komputerowa. Dwie osoby wewnątrz tego klaustrofobicznego pomieszczenia miały kłopoty z wyminięciem się bez na wpół ekwilibrystycznych manewrów. Hevit spojrzał na łóżko i przyszło mu do głowy, że w kajucie obok Slovic będzie musiał chyba spać na siedząco, bo żeby przy swoim wzroście zmieścił się na krótkim materacu nie mogło być mowy.
     - Pewnie nie byłeś zachwycony ostatnimi kilkoma dniami, Ed? - zapytał Fairclough siadając przy mikroskopijnym biurku. Hevit nadal stał na środku kajuty - zresztą nawet gdyby chciał nie było gdzie usiąść.
     - Załoga jest już mocno zmęczona, sir. Odwołano nas z patrolu na tydzień przed zmianą. Liczyliśmy na kilka dni odpoczynku, a tymczasem... - wzruszył ramionami.
     - Mam nadzieję, że nie daliście się wykryć?
     Hevit z trudem stłumił pogardliwe prychnięcie. Wykryć, też coś, pomyślał. Jak się temu staremu prykowi wydaje, dlaczego nawet z bliska musiał szukać "Polyphema" radarem?
     - Nie, sir.
     - A odebraliście coś z tej... Hitalii?
     - Słucham, sir? - nie zrozumiał Hevit.
     - Hitalia. Tak nazywa się ta planeta. Nieoficjalnie, ma się rozumieć - Fairclough wstał i odwrócił się, jakby szukając panelu widokowego, ale niczego takiego na fregacie oczywiście nie było. Właściwości stealth wymagały gładkiego, jednorodnego poszycia kadłuba. - No więc, odebraliście coś?
     - Nic, sir - Hevit zastanowił się chwilę. - To znaczy nic od czasu wycofania Floty.
     - Nic od czasu wycofania Floty - powtórzył admirał. - Oczywiście, nasłuch jest prowadzony bez przerwy?
     - Tak jest, sir. Chociaż z tej odległości od planety i w takiej pozycji...
     - Możemy coś przeoczyć? - zapytał szybko Fairclough.
     My? Jacy my do cholery? - pomyślał Hevit. Jak na razie to JA dowodzę okrętem.
     - Nie "przeoczyć", sir - powiedział spokojnie. - Możemy po prostu nie odczytać dokładnie sygnału. Za dużo zniekształceń i odbić. A i te "Zeusy" na orbicie nam nie pomagają...
     Fairclough usiadł z powrotem przy biurku, ale zanim zdążył coś powiedzieć, odezwał się komunikator Hevita:
     - Mostek do dowódcy.
     - Tu Hevit. Co tam, Pierwszy?
     - Dryf nam podskoczył, sir. Chyba przez te manewry i przeładunek z "Gwena". Za dwadzieścia minut skończymy pobierać cargo, ale i tak dalej będziemy mieli jakieś 0,14 prędkości szczątkowej. Jeśli nie zmienimy orbity, za trzy godziny trzeba będzie przenieść okręt nad tym cholernym księżycem. Poza tym anteny lewej burty zaczynają łapać zakłócenia od powierzchni HIT-1-2-2. Mamy na nich już prawie same krotne fal i wtórnie wzbudzone szumy. Za paredziesiąt minut procesory sygnałów nie dadzą sobie rady z filtrowaniem tego śmiecia.
     - Rozumiem, Pierwszy. Proszę przygotować okręt od zmiany orbity tak, żeby nadal kryć się w cieniu radiolokacyjnym księżyca. Za chwilę przyjdę na mostek.
     Hevit spojrzał na Fairclougha
     - Sam pan widzi, sir. - stwierdził. - Zaczynamy wchodzić w strefę zakłóceń. Z całym szacunkiem dla rozkazów, jeśli mamy coś słyszeć z - zawahał się chwilę - Hitalii, tkwiąc tutaj nic nie osiągniemy.
     - Kiedy skończy się przeładunek z "Gwena", proszę wyprowadzić "Polyphema" na pozycję, którą uzna pan za najlepszą do prowadzenia obserwacji. W tej sprawie ma pan wolną rękę, komandorze.
     Hevit zesztywniał. W TEJ sprawie?! Czy to znaczy, że w innych nie ma "wolnej ręki"? Czy ten stary pryk chce odebrać mu dowództwo "Polyphema"? Nawet admirałowi potrzeba na to pełnomocnictw z Kwatery Głównej, ale kto wie czy Fairclough nie przywiózł ich ze sobą. Co tu się dzieje do diabła?
     Niespodziewanie za zakrętem korytarza Hevit natknął się na swojego pierwszego oficera, wpartego plecami w załamanie ściany w taki sposób, jakby chciał, by nikt go nie widział.
     - Nie powinieneś być na mostku, Pierwszy? - zapytał Hevit, bardziej zdziwiony niż zły.
     Porucznik spojrzał gdzieś za plecy Hevita, upewniając się, że korytarz jest pusty.
     - Musimy porozmawiać w cztery oczy, sir. - powiedział cicho.
     - A co z pozycją okrętu?
     - Wymyśliłem to na poczekaniu, sir, nie mamy żadnego większego dryfu. Chodzi o coś innego. Ale nie możemy rozmawiać tutaj...
     Hevit rozejrzał się i wskazał wąskie drzwi prowadzące do pomieszczenia kontroli stacji uzdatniania wody. We dwójkę z trudem wcisnęli się do ciasnego, wąskiego pokoju.
     - Co się dzieje, Pierwszy? - zapytał Hevit, starając się w ciasnocie nie włączyć czegoś przypadkowo na wystającej ze ściany konsolecie. - Dostałeś jakiejś manii prześladowczej?
     - Sir, to co kazali nam przeładować z tego transportowca, to broń ABRW - powiedział półgłosem porucznik.
     Hevit z najwyższym trudem opanował odruch wyprostowania się, co w tym pomieszczeniu skończyło by się rozbiciem głowy o pokrywające strop rury.
     - Retrowirusy?!? Jesteś tego pewny?!
     - Sprawdziłem trzy razy, sir. Mamy na pokładzie pełną jednostkę broni abiotycznej i system jej przenoszenia. Co gorsza, ktoś najwyraźniej nie chciał, żebyśmy to wiedzieli. Wszystkie kontenery mają fałszywe oznaczenia identyfikacyjne.
     - Fałszywe oznaczenia? Więc skąd wiesz, że to ABRW? Jezu Chryste, chyba NIE OTWORZYŁEŚ któregoś pojemnika, Pierwszy?!?
      - Ciszej, sir. Ktoś może usłyszeć. - Pierwszy oficer obejrzał się na drzwi. - Mamy na pokładzie nowy system zarządzania uzbrojeniem, ten który zainstalowali nam tuż przed patrolem, pamięta pan? Podobno to eksperymentalna, prototypowa instalacja, nie wciągnięta do specyfikacji. Ma szerokopolowe czujniki spektralne, niezależne od czytników kodów ID. Ten system podniósł alarm przy dwunastu z piętnastu kontenerów jakie mamy teraz w magazynie uzbrojenia. Te trzy pozostałe to satelity naprowadzające ładunki, z już zaprogramowaną geometrią zrzutu. A celem na być HIT-1-2.
     Hevit poczuł spływającą po plecach lodowatą strużkę. Jeśli pierwszy oficer miał rację, "Polyphem" przenosił na pokładzie broń zdolną do cichego, niezauważalnego unicestwienia całej planety. Broń zakazaną wszystkimi możliwymi konwencjami właśnie z powodu swojej cichości i skrytości działania; ładunki termojądrowe albo plazmowe zostawiały ślady, podobnie broń chemiczna albo biologiczna - ABRW nie. ABRW czyli Abiotyczna Broń Retrowirusowa wykorzystywała zmodyfikowane genetycznie retrowirusy, którym dano możliwość błyskawicznych mutacji i łamania własnego kodu genetycznego. Zrzucone na planetę, gdzie istniało życie, w niewiarygodnym tempie przystosowywały się do środowiska i opanowywały większość żyjących w ekosystemach gatunków, wykorzystując je jako materiał do stworzenia nowych generacji, jeszcze łatwiej przystosowujących się wirusów. Kiedy doszło do zarażenia, nie można już było rozróżnić, która część ekosystemu należy do rodzimego środowiska planety, a która uległa zmianie; retrowirusy wtapiały się w nią nie do poznania. Tym samym nikt nie był w stanie udowodnić, że dokonano ataku biologicznego. Kiedy retrowirusy zainfekowały już większość zasiedlających planetę organizmów i próbując zakażać nowe natrafiały na swój własny kod genetyczny, uaktywniały drugą część swoich zdolności uruchamiając lawinę przypadkowych mutacji u swoich nosicieli. Proces ten, normalnie przebiegający wolno i stanowiący podstawę ewolucji, przyśpieszony setki i tysiące razy okazywał się śmiertelną pułapką. Organizmy zmieniały się zbyt szybko, a zmiany były zbyt głębokie, aby mogły przystosować się do środowiska. Przypadkowe, korzystne mutacje - które miały miejsce, wirusy nie kontrolowały przecież w żaden sposób efektów przez siebie wywołanych - ginęły przytłoczone masą niekorzystnych zmian prowadzących w końcu do śmierci. W tym wyścigu o przetrwanie, mutujące co kilkanaście dni szczepy z ABRW nie miały przeciwników. Wystarczyło kilka lat, aby nawet tętniąca życiem planeta zmieniała się w martwą pustynię. Dopiero śmierć ostatniego żywego organizmu teoretycznie kładła kres pladze; teoretycznie, bo nikt nigdy nie przeprowadzał badań, które wyjaśniłyby do jakich zdolności potrafiły dojść retrowirusy. Mogły tysiącami lat przetrwać w letargu w atmosferze lub glebie, mogły stworzyć własny, zupełnie nieprzewidywalny ekosystem, teoretycznie mogły nawet opanować sposób na przetrwanie w przestrzeni kosmicznej - i któregoś dnia opuścić planetę. Istniał tylko jeden pewny sposób pozbycia się ABRW z planety - zamienienie całego globu w chmurę antyprotonów ładunkiem fuzyjnym. ABRW była też bronią niezwykle wydajną - do zniszczenia pojedynczej planety wystarczyło kilkanaście mililitrów pożywki z retrowirusami; była to wyłącznie kwestia czasu. Kilkanaście ton ABRW które otrzymał "Polyphem" gwarantowało, że agonia HIT-1-2 nie potrwa dłużej niż rok, może półtora.
     Hevit zacisnął dłonie na brzegu jakiejś konsoli, żeby ukryć ich drżenie.
     - Kto jeszcze o tym wie? - syknął.
     - Na pokładzie "Polyphema" tylko ja i pan, sir. - stwierdził oficer. - No i pewnie ten admirał. Z załogi "Gwena"... Nie sądzę, żeby chociaż zdawali sobie sprawę, co przewozili.
     Chcą wyjałowić planetę, pomyślał Hevit. Planetę, na której oficjalnie nie ma życia... Chyba że...
     Komandor zadygotał. Miał nadzieję, że to, co właśnie przyszło mu do głowy, jest tylko wytworem jego wyobraźni.
     - Posłuchaj uważnie, Pierwszy. Kiedy tylko ten transportowiec odejdzie w podprzestrzeń, przyślijcie na mostek bosmana i dwóch ludzi z bronią i pełnym oporządzeniem bojowym.
     Oficer spojrzał na niego ze zdumieniem.
     - Jest pan pewien, sir? - zapytał cicho.
     - Słuchajcie, poruczniku - powiedział z naciskiem Hevit. - Ktoś próbuje wmanewrować nas w jakieś cholerne gówno, które może się skończyć sądem wojskowym dla nas wszystkich. Dopóki ja tu dowodzę, nie zamierzam dać się w to wrobić. Nie będę odpowiadał za użycie ABRW bez pisemnego rozkazu głównodowodzącego Floty, który dostane osobiście od niego.
     - A admirał Fairclough?
     - Może twierdzić, że ma pozwolenie od samego Pana Boga i wszystkich świętych razem. Dopóki nie zobaczę, jak admirał Nanut nie podpisuję na moich oczach takiego polecenia, nie wystrzelę do HIT-1-2 nawet z procy.
     - Tak jest, sir.
     Hevit przepuścił porucznika do drzwi, odczekał aż umilkną jego kroki i sam wyszedł na korytarz. Rozejrzał się po pustym przejściu i ruszył na mostek.
     W półmroku Centrum Informacji Bojowej komandor rozejrzał się po ekranach. Zrobienie tego powoli, z pozornym znudzeniem i nonszalancją kosztowało go więcej nerwów niż dowodzenie w czasie akcji bojowej.
     - Nawigacja, jaką mamy pozycję? - zapytał, starannie ukrywając zdenerwowanie w głosie.
     - Utrzymujemy się na optycznej HIT-1-2-2, sir - powiedział nawigator. - Dryf zwiększył się do 0,07, ale nie rośnie dalej. Jeśli tylko ruszymy się stąd przed upływem najbliższych sześciu godzin, nie powinniśmy mieć kłopotów.
     - Ile do końca przeładunku?
     - Już skończyliśmy, sir. "Gwen" właśnie odcumował od naszego luku. Odchodzi na skokową.
     - Dajcie go na ekran - powiedział Hevit.
     Zajmujący większość przedniej ściany CIB panoramiczny ekran, przez który przepływały dotychczas rzędy komend i liczb, rozbłysnął obrazem rozrzuconych w czerni jasnych kropek gwiazd. W prawym dolnym rogu świeciła błękitem i zielenią niewielka z tej odległości tarcza Hitalii. "Gwen", płaski prostopadłościan ze sterczącymi na wszystkie strony kratownicowymi masztami kotwicznymi dla kontenerów ładunkowych, przesuwał się powoli na tle ciemnej przestrzeni. Kiedy skurczył się do rozmiarów błyszczącej kropki, różniącej się od gwiazd tylko tym że się poruszała, nagle rozbłysł owalem postrzępionej i mglistej zielonkawej poświaty i znikł wchodząc w podprzestrzenny korytarz. Hevit patrzył, jak rozprasza się i znika pierścień impulsu kompensacyjnego, kiedy na mostek wszedł bosman Wirgley w lekkim bojowym kombinezonie z karabinkiem szturmowym w ręku. Towarzyszyło mu dwóch żołnierzy z załogi "Polyphema" w identycznym rynsztunku. Wszyscy - oprócz Hevita, który nadal patrzał w ekran - odwrócili głowy. Ktoś zaklął cicho ze zdziwieniem w głosie.
     - Melduje się na rozkaz, sir - rozległ się w ciszy spokojny głos bosmana.
     - Dziękuję, bosmanie. Niech pan chwileczkę poczeka. - Hevit odwrócił się od ekranu i wziął głęboki oddech. - Alarm bojowy! Nowy kurs na elipsę 018,01! Silniki na jedną trzecią mocy, włączyć wszystkie pasywne systemy rozpoznania! Stanowisko kierowania ogniem, wszystkie nowo wykryte cele proszę traktować jako wrogie!
     Mimo całego zdenerwowania Hevit poczuł dumę. Załoga niemal natychmiast otrząsnęła się z zaskoczenia i "Polyphem" w kilka sekund był gotów do walki. Z obserwatora i szpiega zmienił się w maszynę do walki.
     Komandor włączył swój komunikator.
     - Mostek do Pierwszego.
     - Pierwszy oficer, zgłaszam się.
     - Proszę przyjść na mostek, poruczniku. Natychmiast - powiedział spokojnie Hevit.
     Pierwszy musiał czekać za drzwiami, bo zanim komandor zdążył wyłączyć komunikator, porucznik wszedł do CIB. Hevit podniósł się z fotela.
     - Przejmuje pan dowodzenie okrętem, Pierwszy. Proszę wprowadzić "Polyphema" na orbitę geostacjonarną wokół HIT-1-2 o promieniu - zastanowił się chwilę - dwóch tysięcy pięciuset kilometrów. IDS nadal ma nie widzieć, że tu jesteśmy. Gdyby okręt został zaatakowany, ma pan prawo odpowiedzieć ogniem. Ale tylko wówczas - dodał z naciskiem. - Czy to jasne?
     - Tak jest, sir.
     - Doskonale - powiedział spokojnie Hevit. - Bosmanie, proszę iść na pokład rufowy i sprowadzić do mojej kabiny admirała Fariclougha i kapitana Slovica. Jeśli odmówią, proszę sprowadzić ich siłą, ale żywych i zdolnych do rozmowy.
     - Natychmiast, sir - potwierdził bosman z, jak się zdawało, tajoną satysfakcją. - Wachta za mną.
     Kiedy bosman z dwójką uzbrojonych żołnierzy znikł za drzwiami, komandor wymienił spojrzenia z pierwszym oficerem i nie śpiesząc się wyszedł z CIB. Dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi i nikt z załogi nie mógł go widzieć, prawie biegiem ruszył przez korytarz. Droga do jego kajuty, normalnie zajmująca mu dwie, trzy minuty, tym razem nie trwała nawet trzydziestu sekund. W środku pochylił się i przycisnął wąską, metalową listwę, obramowującą przełączniki ustawiania klimatyzatora. Jedna z płyt na ścianie zamigotała i zblakła, tracąc ziarnistą fakturę plastiku i odsłaniając mały sejf wpuszczony w ścianę kabiny. Wystukał kod cyfrowego zamka i szarpnął za uchwyt. W środku leżało kilka zalaminowanych kopert z tajnymi dokumentami, dysk optyczny z zestawieniem kodów i płaskie pudełko z kluczem do mechanizmu samozniszczenia "Polyphema". Hevit szukał jednak czegoś innego; czegoś co leżało na samym dnie sejfu, przykryte jego zawartością. Wsunąwszy dłoń między koperty i pudełka, wyciągnął kaburę z półautomatycznym gaussowskim pistoletem Steyera. Sprawdził magazynek, przeładował broń i przytroczył ją plastikowymi pasami do prawego uda na wysokości dłoni opuszczonej swobodnie wzdłuż ciała ręki. Kiedy zatrzaskiwał sejf, "Polyphem" zawibrował lekko. Hevit wyprostował się i włączył swoją konsolę. Fregata przestała dryfować i z rosnącą prędkością oddalała się od HIT-1-2-2, wychodząc z jego pola grawitacyjnego. Komandor uśmiechnął się krzywo, dotknął obudowy klimatyzatora, włączając na powrót maskowanie sejfu - i usiadł za zajmującym środek kabiny stołem, twarzą w kierunku drzwi.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.