Nawet nie poruszyła dłonią. Erskine Clavell powoli i dostojnie zaczął unosić się w powietrzu, wprawiając w totalne osłupienie zarówno kolegów uczonych, jak i siebie samego. Kiedy jego buty znalazły się na wysokości oczu Beyre, postawiła go z powrotem na chodniku. Poczuła ogarniający ją wstyd. Czemu ona tak strasznie lubi się popisywać.
Chciała go tylko podnieść, ale przecież nie jest magikiem, żeby robić wesołe sztuczki. Razem ze wstydem dopadła ją złość. Odruchowo zacisnęła dłoń w pięść.
Clavell złapał się za szyję i upadł na kolana charcząc.
Beyre rozprostowała palce, zła na siebie, tego też nie powinna była zrobić. Szybkim krokiem przeszła koło klęczącego Clavella, który łapał z ulgą powietrze. Znowu zaczęła kaszleć, co rozzłościło ją jeszcze bardziej. Wyprzedziła znaczenie grupę i zwolniła dopiero u stóp wzgórza, przy bramie Centrum. Powiedziała rektorowi kilka pochwalnych słów na temat budynku, żeby oczyścić atmosferę. Clavell trzymał się od Beyre z daleka, ale pewność siebie chyba mu wróciła, bo patrzył na nią z bezczelną ciekawością.
Budynek Centrum był rzeczywiście piękny, wielkie szklane tafle okien odbijały ciemnoniebieskie niebo. Jednak stanowił on tylko mniejszą część ośrodka. Laboratoria znajdowały się głęboko pod ziemią.
Beyre obejrzała wszystko jakby należało do niej. Mogła sobie pozwolić na ten luksus, żeby wszędzie w galaktyce czuć się u siebie i kompletnie się nie przejmować innymi. Były tylko dwa miejsca, gdzie uważała na swoje zachowanie - pałac imperatorski i pokład "Executora".
Wreszcie wyszli na taras widokowy. W dół biegły schody, a potem tunel prowadzący do końcowej stacji kolejki i parkingu dla śmigaczy. Za barierką porośnięte rzadkimi krzakami zbocze stopniowo przechodzące w łąkę.
Było tu jeszcze zupełnie pusto. W całym Centrum pracowało dzisiaj tylko kilka osób, tłumy pojawią się dopiero jutro.
Oprowadzający Beyre kierownik ośrodka mówił coś jeszcze, ale, jak wszystkich, peszyło go wygłaszanie monologu do Lady Sith, po której nie było nawet widać, czy słucha. Piett szedł pierwszy, nie zauważył, że jego pani zatrzymała się, żeby popatrzeć z góry na miasto.
Przez łąkę biegły prosto jak strzała aleja i tory kolejki, za nimi morze puchatych tropikalnych drzew w ogrodzie botanicznym, a na horyzoncie smukłe, białe wieże kampusu. Te psychodeliczne bajkowe budowle zawsze przyciągały Beyre. Dla tego widoku przyleciała na Chandrillę.
Stała tak, zapatrzona, kiedy nagle krzyknęła. Rzuciła się w dół schodów, roztrącając uczonych. Ale było już za późno. Piett podszedł do tunelu i przekroczył niewidzialną granicę zasięgu jakiegoś czujnika. Zboczem wzgórza targnęła eksplozja.
Beyre błyskawicznie podniosła się z ziemi i skoczyła do Pietta. Wejście do tunelu zasypane było gruzem, plastikowe obicie ścian tliło się jeszcze.
Upadła przy adiutancie na kolana. Wtedy wyczuła czyjąś obecność po drugiej stronie tunelu. Podniosła głowę. W dół zbocza, przedzierając się przez zarośla, biegł człowiek.
- Za nim! - krzyknęła do szturmowców. - Wszyscy! - dodała, bo część żołnierzy otoczyła ją kręgiem.
Zerwała rękawice i gołymi dłońmi złapała skronie Pietta.
- Potrzebuję lekarza! Natychmiast!
Pozostali byli zbyt oszołomieni, tylko Erskine Clavell skoczył do panelu alarmowego na tarasie.
- Piett! Daerno Piett! - powtarzała Beyre.
Wiedziała, jak to melodramatycznie wygląda, ale nie miała zamiaru przestać. Tak właśnie należało postąpić, zawołać rannego po imieniu, dotknąć go i zamknąć oczy. Potem... Samo przychodziło.
Ale nic się nie stało. Nie poczuła ciepła rozpływającego się z dłoni po całym ciele, które powinno otulić Pietta w bezpieczny kokon, pozbawić bólu i przywrócić do przytomności.
W tym momencie zobaczyła oczami duszy twarz dawnego mistrza i usłyszała jego słowa: "Ciemna strona nigdy nikogo nie uleczy." Wtedy było to tylko stwierdzenie, teraz zabrzmiało jak drwina.
- Kurwa... - zaklęła i pochyliła się nad Piettem, prawie dotykając włosami jego munduru.
Pod powiekami zapiekły ją łzy, po raz pierwszy od lat; zresztą nie pozwoliła im wypłynąć. Ale była taka wściekła i tak potwornie bezsilna. Przecież kiedyś to umiała.
Słyszała już syrenę karetki. Duży medyczny śmigacz obniżał lot nad zrujnowanym tunelem. Na Chandrilli za barwę lekarzy uważano zieleń i dlatego w tym kolorze był śmigacz, światło migające na jego dachu i fartuchy wysypujących się z pojazdu istot.
- Proszę się odsunąć - nakazali uczonym, a przy okazji też i Beyre, która wstała bez protestu.
Krótko, tonem nie znoszącym sprzeciwu, określiła obrażenia, które jej zdaniem odniósł oficer. W jej głosie było coś takiego, że lekarz nie zaprotestował, mimo że potwierdzenie części diagnozy wymagałoby specjalistycznych badań.
Usiadła koło pilota i kiedy wystartowali wydała przez komunikator kilka rozkazów szturmowcom.
Karetka wylądowała na dachu uniwersyteckiej kliniki. Beyre przeszła przez izbę przyjęć jak burza. Sanitariusze popychali za nią antygrawitacyjne nosze z nadal nieprzytomnym Piettem. Na szpitalnym korytarzu był tłok, ale wszyscy rozstępowali się przed nimi.
Beyre Mocą nie pozwoliła zamknąć się drzwiom windy, która miała właśnie odjechać. Kazała pasażerom wyjść i nacisnęła numer piętra. Nie musiała czytać napisu pod klawiszem. Nigdy z życiu nie była w tym szpitalu, ale skądś wiedziała, jak ma dojść na chirurgię.
Zatrzymała ją dopiero lekarka w drzwiach bloku operacyjnego.
- Przepraszam, co się dzieje?! Tam nie wolno wchodzić.
Beyre aż nabrała gwałtownie powietrza, ale wtedy zaczęła kaszleć. Wreszcie wysyczała wściekle:
- Nazywam się Darth Beyre, jestem Sithem, uczennicą Imperatora i dowodzę flotą całych Terytoriów Zewnętrznych...
Lekarka stała bez ruchu. Nie miała zamiaru zejść Beyre z drogi.
- Mój adiutant został ciężko ranny w zamachu. Trzeba go operować, najlepiej niech go operuje ordynator. Natychmiast!
Lekarka przesunęła dźwignię i drzwi się rozsunęły.
- Dobrze. Zaraz się nim zajmiemy. Ale ty, pani, musisz zaczekać tutaj.
Beyre już kilka godzin spędziła na korytarzu. Nie weszła salę operacyjną, bo wiedziała, że rozprasza ludzi. Mało kto umiał efektywnie pracować w jej obecności.
Siedziała na ławie pod ścianą, po męsku, pochylona do przodu z łokciami opartymi na rozstawionych kolanach. Włosy rozsypywały się jej na twarz, schowaną w dłoniach. Znowu miała swoje czarne rękawice, które zabrała z ziemi, kiedy sanitariusze przekładali Pietta na nosze.
Coraz gorzej się jej oddychało. Wdychane powietrze drapało w gardle i zaczynała się krztusić. Kiedy już myślała, że się udławi, przechodząca obok lekarka spytała:
- Czy mogę jakoś pomóc, pani?
- Odejdź, bo zabiję - wychrypiała.
Zdenerwowało ją to na tyle, że przez moment poczuła się lepiej.
Wreszcie operacja się skończyła i Beyre mogła porozmawiać z chirurgiem.
- Będzie żył, zupełnie wróci do siebie. Przewozić?! Teraz? Ależ to niemożliwe. Na niszczyciel? Wierzę, że dobre warunki, ale wyposażenie izby chorych na okręcie i naszej kliniki... No, skoro tak mówisz, pani. Nie wiem, nie mam pojęcia. Oczywiście, natychmiast, o każdej porze - potwierdził jeszcze, że skontaktuje się z nią, gdyby stan Pietta pogorszył się albo poprawił na tyle, żeby można go było zabrać na "The Shadow".
- Niech wasza radiostacja wywołuje niszczyciel. Potem niech łączą z Darth Beyre, na prywatny komunikator - wskazała na bransoletę.
Chirurg skinął głową, nawet nie wiedząc, jaki zaszczyt go spotyka.
Beyre zjechała windą na parter i zeszła po szerokich marmurowych schodach. Czekający w hallu szturmowcy zerwali się na jej widok i wyprężyli na baczność.
- Wyzdrowieje - powiedziała.
Sprawiła jej przyjemność ulga, która odmalowała się na ich twarzach. Ale znowu się zakrztusiła. Kaszląc, wybiegła na zewnątrz, za szybko jak na automatyczne drzwi. Żeby się nie uderzyć rozsunęła je Mocą tak, że aż iskry trzasnęły na szynach.
Kiedy tylko Beyre weszła na mostek dopadli ją łącznościowcy. Tbira, gubernator Chandrilii, czekał przy holokamerze w swoim biurze już od iluś godzin, żeby z nią porozmawiać. Kazała go odprawić. Pewnie będzie się tłumaczył z niedostatecznej ochrony Centrum.
Nie lubiła Tbiry. Był to śliski karierowicz, który wypłynął po wojnach klonów. Nic ciekawego.
Śledztwo na planecie szybko postępowało. Szturmowcy z gwardii przybocznej złapali przy tunelu nie jednego, ale dwóch zamachowców. Młodzi i niedoświadczeni, najpierw popełnili kilka głupich błędów, a potem spanikowali. Teraz trzeba było się dowiedzieć kto ich zachęcił do podłożenia bomby.
Beyre wydała najważniejsze rozkazy i zamknęła się u siebie. Weszła tylko do gabinetu, nie chciało jej się iść dalej. Klęknęła, opierając się rękami o podłogę. Dławiła się suchym, paskudnym kaszlem. Usiłowała się skoncentrować, ale za bardzo drapało ją w gardle. Zamiast mijać, narastało.
Uduszę się, cholera.
W końcu wyciągnęła z kieszeni ładne, kolorowe pudełeczko. Popatrzyła na tabletkę jak na truciznę. To lekarstwo przeciwuczuleniowe można było kupić w każdym supermarkecie galaktyki. Problem w tym, że Beyre nie miała zwyczaju brać żadnych lekarstw. Chyba, że była ciężko ranna.
Odchrząknęła i połknęła pigułkę. Kiedy po kwadransie zaczęło działać, Beyre nie zapalając światła ściągnęła z siebie ubranie i rzuciła je na podłogę. Robot jutro posprząta. Zwinęła się w kłębek na siedzisku naprzeciwko okna i schowała z głową pod miękki, czarny koc. Usnęła z poczuciem klęski i przekonaniem, że wcale nie musiała się leczyć, mogła przeczekać.
*
Profesor Nur'chadaa'ah został zaproszony na długą rozmowę do szefa policji. Obecny przy niej imperialny oficer najpierw tylko słuchał, a potem zasugerował, że polityczne awantury mogą być niebezpieczne dla awanturników i ich rodzin. Następnie fizyka wypuszczono, ale poproszono o nieopuszczanie Chandrilii.
Jednak nie tylko nagrodzony Orderem Zasługi dla Galaktycznej Nauki n'Lyehi'ii był podejrzany. Takich jak on kręciło się kampusie mnóstwo.
Chandrilscy policjanci wściekali się, bo zamachem zajęli się federalni z międzyplanetarnego interpolu i wywracali im kartoteki do góry nogami. Tym z kolei patrzyli na ręce oficerowie przysłani z "The Shadow".
Konflikty wśród ścigających nie przeszkadzały Beyre, bo dzięki nim każdy chciał, żeby to śledztwo jak najszybciej się skończyło.
W uniwersyteckiej klinice mówiono najpierw, że na chirurgii leży jakiś imperialny oficer. I tyle. Potem wszyscy dowiedzieli się z holowizji, że był zamach na Lady Beyre, a oficer to jej osobisty adiutant. Równocześnie szturmowcy zostawieni w szpitalu do ochrony kapitana pilnowali go naprawdę. Stali w drzwiach z bronią i nie przepuścili robota medycznego. Kroplówkę musiał Piettowi zmienić jeden z chirurgów, a i jego nie spuścili nawet na chwilę z oczu.
Ordynator obiecywał Beyre, że pozwoli przewieźć pacjenta na niszczyciel, kiedy tylko nie będzie to bezpośrednio zagrażać jego życiu. W rzeczywistości miał zamiar poczekać trochę dłużej. Jednak teraz powoli do niego docierało, kogo ma na swoim oddziale. Był porządnym człowiekiem i nie myślał o tym, co by się stało z nim samym, gdyby teraz ktoś postanowił Pietta dobić. Raczej stwierdził, że tych kilku żołnierzy nie będzie mu w stanie zapewnić bezpieczeństwa, a na tym przecież lekarzowi powinno zależeć
Poza tym zrozumiał, że obietnice składane dziewczynie w czarnym płaszczu muszą być traktowane o znacznie poważniej, niż początkowo przypuszczał.
Tak więc Piett bardzo szybko wrócił na "The Shadow". Beyre kazała mu zapewnić takie warunki, że lot na orbitę nie różnił się wiele od podróży windami i korytarzami po dużym szpitalu.
Położyli go z izolatce dla chorych zakaźnie, oczywiście nie dlatego, że można ją było w każdej chwili odciąć od reszty szpitalnych kajut, zamknąć w niej obieg powietrza, a opiekę nad niebezpiecznym pacjentem powierzyć automatom. To rzecz jasna nie wchodziło w grę.
Ważna była duża szyba, przez którą lekarze mogli obserwować stan chorego bez wchodzenia do sali. Nie było to weneckie okno. Gdyby Piett się obudził, widziałby ich doskonale, nie podglądali go.
Kiedy Beyre zarządziła, że w dyżurce ma stale ktoś być, dyrektor szpitala na "The Shadow" nie zaprotestował oczywiście, ale nie mógł opanować wyrazu twarzy. Po co? Przecież jeżeli coś się stanie, alarm sam się włączy. Beyre ucięła te rozmyślania:
- Nikt was wtedy nie będzie szukał po całym niszczycielu.
Potem, uznając sprawę za zamkniętą, popatrzyła na kapitana, który po drugiej stronie szyby spał otumaniony lekami. W założeniu zamachowców to ona powinna być na jego miejscu. Gdyby przeżyła.
Oczywiście da Piettowi tyle czasu na powrót do zdrowia, ile będzie trzeba. Potem urlop na czas rekonwalescencji. Będzie mógł polecieć do domu na Coruscant, gdzie na pewno zaopiekuje się nim troskliwie starsza siostra Kordula. Beyre dużo słyszała o spowitej w żałobne fiolety pannie Piett, raz ją nawet widziała. Coś jej mówiło, że kapitan będzie wolał dojść do pełni sił tutaj, na niszczycielu.
Jadowicie uśmiechnięta wyszła z dyżurki, nie żegnając się z doktorem. Nie chciała wracać na mostek, bo oznaczałoby to spotkanie z którymś z dwóch poruczników, którzy zastępowali Pietta, a to mogłoby się skończyć tragedią. Nie przeszkadzali Beyre jako zwykli oficerowie, ale w roli adiutantów doprowadzali ją do furii.
Brakowało jej strasznie kapitana. Mylili się ci, którzy sądzili, że jego rola ogranicza się do skakania wokół Beyre na mostku. Miał ogromne pełnomocnictwa i wiele decyzji podejmował sam, oficjalnie tylko twierdząc, że rozkaz pochodzi od Lady Sith. W pewnym sensie miał większą władzę, niż admirałowie z podlegających Beyre niszczycieli.
Teraz wszystko musiała robić sama, a obaj porucznicy nie umieli wykonać nawet prostego polecenia. Co tam, nie potrafili nawet być w zasięgu głosu. Albo zawieruszali się gdzieś na drugim końcu mostka tak, że musiałaby do nich krzyczeć, albo natrętnie za nią łazili. Co innego Piett. Przy nim Beyre odwracała się prze lewe ramię i zaczynała mówić, bo wiedziała, że on tam po prostu jest, niezależnie od okoliczności.
Poza tym nowi adiutanci panicznie się Beyre bali, a to ją zawsze wyprowadzało z równowagi.
Ogólnie współpraca układała im się źle. Jednemu z poruczników o mało nie złamała nosa. W ostatniej chwili przestała dodawać siły uderzeniu Mocą tak, że ostatecznie wyszło dość słabe. Drugiego, używając Mocy, zepchnęła ze schodów, bo podszedł do niej znacznie bliżej, niż była to w stanie tolerować.
Zdecydowanie nie mogła wrócić na mostek.
Poszła do swojego gabinetu. Siadła na parapecie, obejmując ramionami kolana i zawijając się cała w płaszcz. Jak zwykle było zimno. Włożyła nawet kaptur. Za oknem świeciła niebieska Chandrilla.
Beyre nie mogła się ciągle uwolnić od wspomnienia momentu, kiedy klęczała koło Pietta na osmalonym chodniku i nic, ale to zupełnie nic nie mogła zrobić.
Osiągnęła rzeczy, o których wcześniej nawet nie przypuszczała, że istnieją. Wiedzę, umiejętności. Ale żadna nie przydała się tam, przy tunelu.
|
|