nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

Marcin Jankowski
  [Hitalia] :  Kamuflaż

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

Ilustracja: 'Komandor Hevit', Robert 'Blutengel' Łada
Ilustracja: 'Komandor Hevit', Robert 'Blutengel' Łada
     Kabiny na "Polyphemie" były dźwiękoszczelne i Hevit nie usłyszał kroków nadchodzącej piątki ludzi. Dopiero brzęczyk sygnalizatora wyrwał go z zamyślenia.
     - Proszę wejść, bosmanie - powiedział spokojnie, nie ruszając się z krzesła.
     Laminowane plastykiem drzwi rozsunęły się. Ubrany w hełm z opuszczonym wizjerem celowniczym bosman zasalutował zamaszyście (jemu się to wszystko chyba podoba, pomyślał Hevit) i odstąpił krok w bok, odsłaniając Fariclougha i Slovica.
     Admirał wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego i zniechęconego niż przy spotkaniu w doku. Szary nomex mundurowej kurtki prawie nie odróżniał się od koloru jego pomarszczonej, ściągniętej twarzy. Za to Slovic aż kipiał oburzeniem.
     - Co to ma znaczyć, Hevit? - zasyczał pochylając się nad biurkiem - To ma być bunt?! Zdajesz sobie sprawę, że właśnie zostałeś...
     - Uważajcie, co mówicie, kapitanie Slovic - przerwał mu lodowatym tonem Hevit, wstając z krzesła. Żałował że nie jest wyższy; chudy adiutant górował nad nim jak przekrzywiona wieża. - Zwracacie się do starszego stopniem. Wiecie jakie konsekwencje mogą z tego wyniknąć?
     - Może ci się wydaję, że wszystko ci wolno, ale...
     - Panie admirale - Hevit nadal mówił spokojnie - albo sam pan uciszy swojego podkomendnego, albo ja to zrobię. Środkami, które uznam za stosowne.
     Przez chwilę Hevitowi wydawało się, że Slovic rzuci się na niego przez stół. Opuścił rękę i poczuł zimne dotknięcie chropawej kolby Steyera. Uświadomił sobie, że wybrał chyba najgorsze z możliwych miejsc do przeprowadzenia tej rozmowy; gdyby doszło do strzelaniny w ciasnej kabinie, prawdopodobnie on sam byłby pierwszą ofiarą.
     Slovic wyprostował się. Powoli, jakby odpychając plecami jakiś ciężar, zrobił krok do tyłu i stanął koło Fairclougha. Komandor nagle zrozumiał, że Slovic jest fanatykiem i to co wziął za furię było po prostu grą na czas, oczekiwaniem na polecenie od admirała. Slovic zaatakowałby go, nawet gdyby miał za plecami dywizję zmechanizowaną - nie wstrzymało go wcale tych trzech żołnierzy ani Steyer Hevita. Slovic po prostu zabijał na rozkaz, a tym razem żaden rozkaz nie padł.
     - Już wiesz - odezwał się cicho i niespodziewanie Fairclough. To nie było pytanie, tylko proste stwierdzenie faktu. Admirał patrzał na Hevita zmęczonymi szarymi oczami. Oczami które były równie martwe i pozbawione życia, co ciekłokrystaliczne soczewki Slovica. - Nie doceniłem cię, Ed. Myślałem, że zajmie ci to więcej czasu.
     Hevit milczał. Ułożona w głowie oficjalna, regulaminowa formuła która jeszcze kwadrans temu wydawała się doskonałym rozwiązaniem całej sprawy, nagle wydała mu się absurdalna i kretyńska. Admirał na pewno nie był opętanym żądzą zabijania szaleńcem; wyglądał raczej na starego zmęczonego człowieka, który z jakiegoś powodu nagle postanowił zaryzykować wszystko: życie, karierę, przyjaźń. Postanowił zaryzykować - i przegrał.
     - Zaczekajcie za drzwiami, bosmanie - powiedział wreszcie Hevit, siadając z powrotem za biurkiem.
     - Sir... - zaczął żołnierz, ale kiedy zobaczył wyraz twarzy komandora, zrezygnował - Tak jest, sir.
     - Niech pan siada, admirale - powiedział cicho Hevit, kiedy za bosmanem zamknęły się drzwi. - Pan, kapitanie, także.
     - Nie pytasz "dlaczego"? - uśmiechnął się blado Fairclough, kiedy cisza przedłużała się - Nie jesteś ciekawy, dlaczego ten stary idiota chce na kilka lat przed przejściem w stan spoczynku zarobić na dożywotnią kolonię karną? Albo może nawet gorzej?
     Hevit pokręcił głową.
     - Co takiego właściwie wyhodowaliście na tej Hitalii? Jakim paskudnym gównem musi być to coś, żeby trzeba było używać ABRW?
     - Wyhodowaliśmy? - zapytał ze zdziwieniem Fairclough i nagle wybuchnął śmiechem. - Właściwie masz rację, Ed, to co tam jest, rzeczywiście sami sobie "wyhodowaliśmy". Jak to się mówi "na własnym łonie"... I teraz nie ma chyba organizmu, który byłby bardziej niewygodny i szkodliwy niż ci, którzy są tam na dole...
     - Ci?? - Hevit poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. - Chcesz powiedzieć, że tam na dole są ludzie?
     - To już nie są ludzie - powiedział ostro Slovic.
     - Wy skurwysyny... - wycedził Hevit przez zaciśnięte zęby. - Prowadziliście doświadczenia na ludziach i teraz chcecie zatrzeć ślady! I ja miałem to dla was zrobić!
     - Nie, Ed - powiedział zaskakująco łagodnie Fairclough. - To byłoby zbyt proste. Rzeczywiście, to był pewnego rodzaju eksperyment... Ale nie my go prowadziliśmy. Postawiono nas w obliczu faktów dokonanych, bez żadnej możliwości wyboru.
     - Nas? - pochylił się gwałtownie do przodu Hevit. - Jakich do cholery "nas"?
     - Armię. Flotę. Całe cholerne wojsko, które jest w Federacji - powiedział Fariclough. - Zaczekaj - podniósł rękę, widząc, że Hevit szykuje się, żeby coś powiedzieć. - Daj mi pięć minut na wytłumaczenie.
     - Pięć minut - warknał Hevit. Wściekłość niemal go dusiła.
     Fairclough wstał. Hevit sprężył się jak do skoku, sięgając pod stołem po broń, ale admirał stanął tylko przy terminalu i wskazał ręką na punkt na ekranie symbolizujący HIT-1-2.
     - To jest Hitalia. Planeta odkryta dwieście dziesięć lat temu przez próbnik zwiadu astronawigacyjnego jakiejś ekspedycji, po której został już tylko numer w archiwach. Sonda nawet nie lądowała, zrobiła tylko kilka radarowych zdjęć, jeden czy dwa widma spektralne promieniowania wzbudzonego atmosfery i poleciała dalej. Planeta miała tlen, azot i wodę, trochę węglowodorów, sporo neonu. Z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że jest na niej jakieś życie. Tylko, że takich planet odkrywało się wtedy dziesiątki. Ekspedycje badawcze leciały do tych najbliższych, a ta była gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Wciągnięto ją tymczasowo do locji i zaplanowano misję załogową, gdzieś na pięćdziesiąt lat później. I w końcu ta ekspedycja poleciała. Tyle, że tak duży zasięg miały wówczas tylko wojskowe transportowce, więc część personelu eksploracyjnego nosiła mundury. Po dotarciu na miejsce najpierw wszystko wyglądało zwyczajnie: założenie bazy na orbicie, krótkie wypady promami, wreszcie lądowanie na powierzchni. Potem informacje zrobiły się... dziwne. Wyglądało, że ludzie na planecie oszaleli. Twierdzili, że słyszą głosy, widzą obrazy, potrafią porozumiewać się na odległość bez pomocy żadnych urządzeń... Zrobiła się z tego afera, a że sprawa dotyczyła wojska, szybko ją utajniono. Tamtym nakazano wracać na orbitę i wysłano drugi transportowiec, tym razem z personelem wyłącznie wojskowym. Byli to głównie lekarze, biolodzy, ksenoekolodzy i wszelkie pokrewne profesje, słowem zespół, który miał przeprowadzić gruntowne badania. Zajęło im to prawie rok, podczas którego przychodzące od nich komunikaty brzmiały coraz bardziej fantastycznie. Okazało się, że coś na planecie powoduje, że człowiek, który się na niej znajdzie, zaczyna mieć możliwość komunikowania się z drugim człowiekiem za pomocą myśli. Mówiąc wprost - ci, którzy lądowali, czy tego chcieli, czy nie, stawali się pełnoprawnymi telepatami. I to był właściwie jedyny pewny wniosek do którego doszły te dwie ekspedycje. Kiedy przyszło do ustalenia, co właściwie powoduje tą telepatię - o, to już było tyle hipotez co badaczy. Wiedzieli tylko, że telepatia jest i że można ją ekranować przy pomocy przesłon z ferroelektryków o dużej masie cząsteczkowej. Ustalili też, że telepatia wygasa poza planetą - nie można jej się "nauczyć" i odlecieć w chwale. Początkowo było wokół tego wiele szumu, niektórym marzyła się błyskawiczna komunikacja, innym doskonałe wojsko, które obywa się bez środków łączności i zawsze zna zamiary przeciwnika... Kiedy okazało się, że wszystkie te cuda są możliwe tylko na HIT-1-2, zainteresowanie znacznie spadło. Na wszelki wypadek planeta - nazwali ją w międzyczasie Hitalią - dostała w locji kategorię "00", żeby zniechęcić ewentualnych domorosłych eksploratorów i sprawa przycichła. Ale nie na długo.
     W kilka lat po odstawieniu Hitalii na półkę do władzy zaczęli dochodzić ludzie powiązani z Thanatos Dei. Na początku wzięli się raczej za gospodarkę i politykę, zostawiając w spokoju wojsko, ale w końcu ktoś odgrzebał w jakiejś bazie danych historię HIT-1-2. Początkowo nie bardzo wiedzieli co z planetą zrobić - była tak daleko i tak mało znana, a dodatkowo jeszcze miała tą fałszywą klasę przydatności... Pomysły mieli różne, w większości kretyńskie: chcieli zrobić z niej "swoją" planetę, coś w rodzaju teokratycznego państwa - poligonu treningowego wyłączonego z jurysdykcji Federacji, inni żądali wojskowej blokady czy wręcz zniszczenia Hitalii ładunkami termojądrowymi, jeszcze inni proponowali, żeby przerobić ją na "więzienie" dla nieprawomyślnych członków Sekty. Dużo zachodu kosztowało ówczesne Dowództwo przekonanie Prezydenta - a przez niego Thanatos Dei - że takie grzebanie się wokół HIT-1-2 może tylko zwrócić na planetę niepotrzebną uwagę. Przyznali nam w końcu rację, ale od tego czasu każdy okręt, który leciał gdzieś w okolicę Hitalii miał na pokładzie "wtyczkę" w postaci jakiegoś cholernego sekciarza. Pilnowali nas - to znaczy wojska - bo bali się, że w końcu rozgryziemy tajemnicę telepatii i dobierzemy się im do dupy. I pilnują tak nas do dziś...
     - To dlatego odwołałeś właśnie "Polyphema" z patrolu? Bo był dostatecznie daleko od Hitalii i nie miał na pokładzie kogoś z Thanatos Dei? - przerwał mu Hevit.
     - To też - uśmiechnął się Fairclough. - Poza tym, "Polyphema" trudno jest wykryć jeśli tylko jego załoga się o to postara. Istniała duża szansa, że klechy siedzące w Dowództwie nie zauważą pojawienia się blisko Hitalii kogoś bez ich wiedzy.
     - Ten zespół uderzeniowy, który był na orbicie... To też robota Thanatos Dei?
     - Oni zaszli już bardzo wysoko, Ed. Prezydent robi właściwie to, co mu każą. Chcieli zniszczyć planetę, bo uznali, że stanowi dla nich zagrożenie.
     - Ale nie zniszczyli. Admirale, może Thanatos Dei to skurwiele jeszcze gorsi niż przypuszczałem, ale nie posunęli się do tego, co pan zamierzał przeprowadzić. Zresztą, skoro chce pan osłabić Zakon, dlaczego chce pan uniemożliwić wykorzystanie planety? Coś tu się nie trzyma kupy, admirale.
     - A czy przypadkiem moje pięć minut nie minęło? - zapytał z uśmiechem Fairclough, siadając przy biurku naprzeciw Hevita. - Ale dobrze. Obiecałem ci wytłumaczenie. Otóż okazało się, że Thanatos Dei pilnował nie tego, co trzeba. Zajęci patrzeniem na ręce wojsku, przegapili moment, w którym pojawiły się dostępne dla cywilnego użytku silniki podprzestrzenne. Nagle okazało się, że każdy bogatszy handlarz może mieć statek zdolny w kilka tygodni dotrzeć do dowolnego punktu galaktyki - w tym i Hitalii. Cały ich system kontroli, który zbudowali przez te lata, zaczął się sypać. Zaczęli działać w pośpiechu i popełniać błędy. Najpierw próbowali zablokować dostęp do technologii skokowej cywilom - skończyło się to zamieszkami, kiedy korporacje sprytnie zagrały na niechęci ludzi do nich, głosząc, że zakon chce zdusić wolny handel, pozbawiając miliardów ludzi środków do życia. Potem próbowali wspierać różne grupy anarchistów i ekologicznych ekstremistów, głoszących, że postęp zniszczy człowieka i trzeba wprowadzić ścisłą prohibicję rozwoju technologii. Liczyli, że stworzą z nich jakąś marionetkową koalicję technofobów, łatwą do kierowania. Na tym też się przejechali, kiedy różni "Ptasznicy", "Zieloni bracia", "Neogreenpeace" czy "Bulterianie" zaczęli oprócz demonstracji i przykuwania się do płotów siłowni termojądrowych stosować terror, porywać ludzi i podkładać bomby. Wszystkie te oszołomy równie gorąco co cywilizacji technicznej nienawidzili siebie nawzajem. Kiedy wyszły na jaw ich powiązania z Thanatos Dei, rozwścieczeni ludzie zaczęli żądać wszczęcia śledztwa; skończyło się to rebelią na Wenus, Dergach-4 i "Procesem siedmiu". Zakon rzucił paru klechów na pożarcie Komisji Dochodzeniowej i ukręcił sprawie łeb, ale przez jakiś czas musieli zejść ze sceny politycznej, aż afera nie przyschnie. Przez "Proces Siedmiu" wielu urzędników powiązanych z Thanatos Dei wyleciało z roboty i na kilka lat sekta straciła możliwość kontroli wszystkiego i wszystkich. Skorzystali z tego różni kombinatorzy, których Thanatos Dei dotąd trzymała za mordę. Jakieś siedem lat temu zaczęliśmy wykrywać nierejestrowane loty w okolicach Hitalii. Początkowo był to klasyczna kontrabanda: dwa statki w ustronnym układzie słonecznym spotykały się, przeładowywały towar i leciały każdy w swoją stronę. Żeby za dużo sobie nie pozwalali, od czasu do czasu informowaliśmy Federacyjne Służby Celne, które przepędzały tych "biznesmenów" i był spokój. Przynajmniej tak myśleliśmy... Okazało się, że w czasie którejś z tych pogoni przemytniczy frachtowiec o poetycznej nazwie "Fenix" lądował na Hitalii. Ci kretyni ze Służb Celnych oczywiście niepofatygowali się sprawdzić, co się z nim stało - widzieli w locji "00", uznali, że planeta nie nadaje się na kryjówkę i doszli do wniosku, że im uciekł. Tymczasem sprytne złodziejaszki przeczekali poszukiwania i nie niepokojeni wrócili do domu. W swoim odkryciu zwęszyli interes życia - zaczęli szukać kogoś, kto kupiłby od nich informację, że HIT-1-2 nie tylko nadaje się do zasiedlenia, ale jeszcze ma swoje "cudowne właściwości". Sekciarze wykryli całą sprawę odrobinę za późno, kiedy w półświatku już zbyt dużo szumowin wiedziało o HIT-1-2; nawet gdyby załogę "Fenixa" spotkało coś przykrego, plotka żyła swoim własnym życiem, ubierając Hitalię w coraz bardziej fantastyczne dekoracje... Oczywiście Thanatos Dei od razu zaczął podejrzewać, że to Flota była źródłem przecieku. Sukinsyny zaczęli w mało subtelny sposób domagać się kontroli nad Dowództwem. Prezydent i Kongres szedł już właściwie na ich pasku i nie miał wiele do powiedzenia, więc byli cholernie pewni siebie. Do tego doradcą Kongresu do spraw wojskowych był ten stary idiota Gurov, który zamiast zawiadomić Dowództwo, zaczął starać się o jakiś program badawczy... Klechy z Thanatos Dei wściekli się i zagrozili postawieniem wniosku o wszczęcie dochodzenia przez komisję Kongresową przeciwko Dowództwu Floty - jeśli nie udostępnimy naszych archiwów. Głównodowodzącym Floty był wtedy Admirał Greenall i to on stwierdził, że ma dość nadętych łysoli w habitach i postanowił uderzyć pięścią w stół. To on przeforsował wydanie przez Prezydenta, z pominięciem Kongresu, rozkazu spacyfikowania - bez zgody Thanatos Dei - zajętej przez sektę Bulterian stacji wydobywczej w pasie asteroidów Orb-7.
     - Co kosztowało go stanowisko - mruknął Hevit.
     - To prawda - odezwał się niespodziewanie Slovic. - Ale Thanatos Dei zobaczyli, że Prezydent jeszcze musi się liczyć z Flotą i zrozumieli, że bojowe okręty stanowią siłę będącą poza ich kontrolą. Siłę zdolną do przeciwstawienia się ich władzy.
     - Nadal nie widzę związku pomiędzy tym wszystkim, a potrzebą wyjałowienia Hitalii... I dokonania masowego mordu na znajdujących się tam ludziach. A właściwie to jak oni tam trafili?
     - Cierpliwości, Ed - powiedział spokojnie Fairclough. - Ta historia, jak każda inna, ma swój początek i koniec. Zaraz do tego dojdziemy.
     - Po zniszczeniu Orb-7 - kontynuował Admirał - utworzyło się coś w rodzaju równowagi strachu pomiędzy Flotą a Thanatos Dei. Zakon był siła polityczną, Flota militarną. Obie strony miały sieć powiązań i wpływów i sprowokowane mogły bardzo poważnie zaszkodzić przeciwnikowi. Zakon postanowił więc zabrać się do sprawy Hitalii z innej strony. Odgrzebali pomysł zrobienia z HIT-1-2 miejsca zesłania dla swoich "nieprawomyślnych", ale nieco go zmodyfikowali. Postanowili zamknąć wszystkie szczury, które wymknęły się spod ich kontroli, w jednej klatce. Zawarli cichą ugodę z przemytnikami, którzy "odkryli" planetę, proponując wymianę: Thanatos Dei zostawi ich w spokoju i da zarobić w zamian za uciszenie sprawy. Oczywiście nie zamierzali dotrzymywać tej ugody i załoga "Fenixa" była przeznaczona na straty. Ale nie tylko ona. Pomysł Zakonu polegał na sfingowaniu "wyprawy kolonizacyjnej", oczywiście nielegalnej. Klechy z Thanaos Dei postarali się, żeby zostali do niej dołączeni ludzie z różnych względów dla nich niewygodni; zbyt samodzielni, zbyt potężni, zbyt liberalni czy po prostu za bardzo pyskaci i ciekawscy. Żeby nie wyglądało to podejrzanie, przemytnicy z "Fenixa" też prowadzili własną rekrutację pośród różnej maści kryminalistów i desperatów. Zakonu nie martwiło to specjalnie - i tak lot na Hitalię miał być biletem w jedną stronę. Więcej, byli nawet tak bezczelni, że pomogli ukraść przemytnikom sześćset zespołów anabiotycznych z magazynów Armii. Sfinansowali też zakup "ekwipunku" dla "kolonistów"; był to malowniczy, barokowy wprost zbiór śmieci i szmelcu - Fairclough uśmiechnął się szeroko. - Cały szwindel nazwany został "Projektem Hitalia" i wtajemniczono w niego Prezydenta. Nikt z dowództwa Floty nie został o tym poinformowany, ale chociaż raz ten pierdziel Gurov i jego powiązania z Prezydentem na coś się przydały. Stary piernik nie wiedział, że ma zainstalowanego w swoim komputerze tracera i wszystkie dane trafiają do rąk wywiadu Floty.
     Na początku września tego roku "Fenix" wystartował na Hitalię, podając oczywiście fałszywy rozkład i cel podróży. Wkrótce po starcie znikł z pola widzenia Federacyjnej Służby Kontroli i został uznany za zaginionego. To akurat było zgodne z planem. Nie mieścił się natomiast w planach - przynajmniej przemytników - sabotaż, jakiego dokonało Thanatos Dei na pokładzie frachtowca. Po dotarciu na miejsce, doszło do jakiejś awarii i, w rezultacie, katastrofy. I tu niespodzianka - okazało się, że sabotażysta sfuszerował robotę i spora grupka "kolonistów" przeżyła wypadek. Zakon nie przewidział, że dziwne właściwości Hitalii spotęgują naturalne zdolności tych, których zapakowali w hibernatory i dadzą im szansę powiadomienia o swoim losie. Klechy wpadli w panikę i zażądali od Prezydenta natychmiastowego zamknięcia "Projektu Hitalia". Tym razem Prezydent wykazał odrobinę zdolności do samodzielnego myślenia i przekazał sprawę Flocie. Tylko że sukinsyny z Thanatos Dei nie poinformowały nas, czego możemy się spodziewać...
     Na miejscu okazało się, że ocalałych z katastrofy "Fenixa" jest więcej, niż można było oczekiwać. Co gorsza, negatywna selekcja przy wyborze "kolonistów" zaowocowała tym, że byli to w przeważającej większości łajdacy, którzy umiejętność przeżycia w najgorszych warunkach podnieśli do rangi sztuki. Dodatkowo mieli tą swoją cholerną telepatię, znajomość terenu i nic do stracenia... Eskadra interwencyjna straciła piętnastu ludzi; właściwie nawet nie w walce. Tamci mieli pałki, noże, parę miotaczy. Banda troglodytów podrzynająca gardła, wyjąca i ciskająca kamieniami... W końcu kilku złapali. Jeden okazał się być jakimś pieprzonym psionicznym mordercą, a drugi... Oczywiście Zakon podrzucił na pokład wtyczkę, niejakiego Luqaza, grubą rybę w Thanatos Dei. Ten nadęty idiota od początku wtrącał się w nie swoje sprawy i próbował ustawiać wszystko po swojemu. Domagał się przesłuchania tego drugiego. A kiedy staną z nim twarzą w twarz, dał mu do ręki broń... Skurwiel zginął pierwszy, ale w strzelaninie ciężko rannych zostało jeszcze dwóch żołnierzy. Jeden nie przeżył.
     - I za to to ABRW? - zapytał lodowatym tonem Hevit. - Za jeden poszarpany z winy Thanatos Dei pluton odpowiedzialność zbiorowa? Wszyscy na planecie pod nóż?
     - Nadal nie rozumiesz, Hevit? - odezwał się Slovic. - Tych kilkunastu obdartusów bez broni, łączności, dowodzenia nakopało i Thanatos Dei, i oddziałom szturmowym! Przez kilka miesięcy na tej Hitalii zdobyli zdolności, pozwalające wypruć samą myślą flaki żołnierzom zaopatrzonym w osłony energetyczne i Zakonnikom, którzy całe życie szkolą się w odpieraniu ataków psionicznych! Zdajesz sobie sprawę, do czego mogą dojść po dłuższym treningu?
     - Zdaję sobie sprawę. I chyba już rozumiem. To zbyt potężna broń, co Admirale? Zbyt potężna i niemożliwa do kontrolowania. A skoro Armia nie może jej kontrolować, to nikt nie będzie jej miał? Ani teraz ani w przyszłości.
     - Błąd, Hevit - syknął Slovic. - Armia będzie miała tę broń i będzie ją kontrolowała. Odpowiednio wyszkoleni żołnierze, wyposażeni w odpowiedni sprzęt i zdolności nabyte na Hitalii, mogą stać się potęgą, której nie powstrzymają ani skorumpowani politycy, ani żaden pieprzony Zakon!
     - Doprawdy? - zdziwił się uprzejmie komandor. - Chyba była tu mowa, że zdolności telepatyczne wygasają wraz z opuszczeniem Hitalii? Co wtedy? Armia potężna, ale tylko w jednym, ściśle określonym miejscu wszechświata? Może wszystkich wrogów będziecie zapraszać specjalnie na Hitalię?
     - Jeśli nam się uda, będziemy mieli czas na badania. Mnóstwo czasu... I w końcu odkryjemy na czym polega fenomen HIT-1-2. Musimy mieć tylko wolną rękę i pozbyć się wszystkich intruzów; wszystko jedno, jak się tu znaleźli.
     - Zaczynasz mówić w liczbie mnogiej, Slovic. Uważaj, bo to niebezpieczny objaw - warknął Hevit. - Więc chcecie się pozbyć tych którzy przeżyli retrowirusami? A jak zamierzasz potem prowadzić swoje "badania" na skażonej planecie, co Slovic?
     - Mamy przygotowane antidotum, rozpylimy je na planecie za jakiś rok i...
     - Jesteś pieprznięty, Slovic - przerwał mu Hevit, spokojnym, lodowatym tonem. - Kompletnie, absolutnie pieprznięty. Czy ty wiesz, co w ogóle mówisz? Nie istnieje antidotum na ABRW. Już po dwóch tygodniach wirusy zmutują tak dalece, że żadne przygotowane wcześniej supresory nie będą działać. Po roku twoje antidotum będziesz mógł wsadzić sobie w tyłek. Jedynym sposobem pozbycia się retrowirusów z ekosystemu będzie zrzucenie ich nowej generacji, jeszcze potężniejszej i szybciej mutującej niż poprzednia. A żeby zniszczyć tą, potrzeba kolejnej. I tak bez końca, aż planeta stanie się kulą wirusowego białka i trzeba będzie ją spalić wybuchem antymaterii.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.