Wyszedł. Pokręciłem się trochę po pokoju. Miałem go już dość. Czułem się trochę jak w Michigan City, tylko gorzej. Bo kiedy siedzisz w pudle, nic gorszego nie może cię już spotkać. A tu, w kryjówce na zapleczu Murphy'ego, zawsze wszystko mogło się zmienić na gorsze.
Jack wymamrotał coś i znowu zasnął.
W nogach łóżka stało krzesło z poduszką. Wziąłem poduszkę i usiadłem obok Jacka. To chyba nie potrwałoby długo. Kiedy wróci Johnnie, powiedziałbym mu tylko, że biedny Jack wydał ostatnie tchnienie i po prostu dał nogę na tamten świat. Poduszka będzie spokojnie leżała na krześle. Naprawdę, wyświadczyłbym tylko przysługę Johnniemu. Jackowi też.
- Widzę cię, Chummah - mówi nagle. Powiadam wam, serce podskoczyło mi do gardła.
- Jack! - mówię, opierając się na łokciach o poduszkę. - Jak się czujesz?
Oczy uciekły mu pod powieki.
- Zrób sztuczkę... z muchami - mówi i znowu zasypia. Ale zdążył się obudzić w odpowiednim momencie; gdyby spał, Johnnie znalazłby na łóżku trupa.
Kiedy wreszcie Johnnie wrócił, prawie rozwalił drzwi. Wyciągnąłem spluwę. Zobaczył to i się zaśmiał.
- Odłóż gnata, stary, pozbieraj się i wyluzuj!
- Co jest?
- Spadamy stąd, to jest. - Wyglądał, jakby mu ubyło pięć lat. - Najwyższy czas, nie uważasz?
- Taa.
- Nic mu się nie stało, jak mnie nie było?
- Nie - odparłem. Na poduszce, która leżała już na krześle, był wyszyty napis DO ZOBACZENIA W CHICAGO.
- Bez zmian?
- Bez zmian. Dokąd jedziemy?
- Do Aurory - powiedział Johnnie. - To miasteczko na północy. Wprowadzimy się do Volneya Davisa i jego dziewczyny. - Pochylił się nad łóżkiem. Rude włosy Jacka, które i tak były rzadkie, zaczęły wypadać. Leżały na poduszce i widać było skórę na czubku głowy Jacka, białą jak śnieg. - Słyszysz, Jack! - zawołał Johnnie. - Na razie się jeszcze gotuje, ale niedługo się uspokoi! Rozumiesz?
- Przejdź się na rękach, tak jak Johnnie Dillinger - poprosił Jack, nie otwierając oczu.
Johnnie cały czas się uśmiechał. Mrugnął do mnie.
- Rozumie - rzekł. - Tylko się nie obudził. Prawda?
- Jasne - przytaknąłem.
W drodze do Aurory Jack siedział z głową opartą o okno, waląc w szybę za każdym razem, gdy trafialiśmy na wybój. Cały czas mamrotał, rozmawiając z ludźmi, których my nie widzieliśmy. Kiedy tylko wyjechaliśmy z miasta, Johnnie i ja musieliśmy opuścić szyby. Smrodu nie można było znieść. Jack gnił od środka, ale nie umierał. Słyszałem, jak mówili, że życie jest kruche i ulotne, ale w to nie wierzę. Lepiej by było, gdyby ludzie mieli rację.
- Ten doktor Moran to mazgaj - powiedział Johnnie. Jechaliśmy już przez las, miasto zostało za nami. - Postanowiłem nie brać na wspólnika żadnego mazgaja. Ale nie chciałem wychodzić z pustymi rękami. - Johnnie wszędzie chodził z pistoletem kalibru .38, który nosił za paskiem. Wyjął go teraz i pokazał mi, tak samo jak pewnie pokazał doktorowi Moranowi. - Mówię mu: "Jak nie mogę ci zabrać nic innego, doktorku, to zadowolę się twoim życiem". Facet zobaczył, że nie żartuję i zadzwonił do kogoś. Właśnie do Volneya Davisa.
Skinąłem głową, jakby to nazwisko coś mi mówiło. Później dowiedziałem się, że Volney był członkiem gangu Ma Barker. Dość sympatyczny gość. Tak jak Dock Barker. I dziewczyna Volneya, którą nazywali Zajączek. Nazywali ją Zajączek, bo kilka razy wyrwała się z więzienia. Była najlepsza z nich wszystkich. Pierwszorzędna. Przynajmniej ona jedna próbowała pomóc biednemu Jackowi, który bardzo już dawał się nam we znaki. Nikt nie chciał tego robić - ani konowały, specjaliści od skrobanek i artyści od twarzy, ani tym bardziej doktor Joseph (Mazgaj) Moran.
Barkerowie ukrywali się po nieudanym porwaniu; mama Docka już wyjechała - aż na Florydę. Kryjówka w Aurorze nie była duża - cztery pokoje, bez prądu, z wychodkiem na zewnątrz - ale na pewno lepsza od baru Murphy'ego. I, jak mówię, dziewczyna Volneya przynajmniej próbowała coś zrobić. Drugiego wieczoru.
Ustawiła lampy naftowe wokół łóżka, potem wysterylizowała w garnku z wrzątkiem nóż do obierania owoców.
- Jak będzie się wam chciało rzygać, chłopcy - powiedziała - wstrzymajcie się, aż skończę.
- Damy radę - odparł Johnnie. - Prawda, Homer?
Skinąłem głową, ale poczułem mdłości, zanim jeszcze zaczęła. Jack leżał na brzuchu z głową obróconą na bok i mamrotał. Chyba ani na chwilę nie przestał majaczyć. Gdziekolwiek się znajdował, wszędzie było pełno osób, które widział tylko on.
- Mam nadzieję - mówi Zajączek. - Bo jak zacznę, nie będzie już można przerwać. - Uniosła głowę i zobaczyła Docka, który stał w drzwiach z Volneyem Davisem. - Wyjdź stąd, łysy - mówi do Docka - i zabierz ze sobą wielkiego wodza. - Volney Davis miał w sobie tyle krwi indiańskiej co ja, ale drażnili się z nim w ten sposób, bo urodził się na terytorium Czerokezów. Jakiś sędzia wlepił mu trzy lata za kradzież pary butów i tak Volney wkroczył na drogę przestępstwa.
Volney i Dock wyszli. Zajączek odwróciła Jacka i rozkroiła go na krzyż, naciskając nóż tak mocno, że ledwie mogłem na to patrzeć. Trzymałem Jacka za nogi. Johnnie siedział obok jego głowy, próbując go uspokoić, ale bez skutku. Kiedy Jack zaczął wrzeszczeć, Johnnie owinął mu głowę ścierką do naczyń i dał znak Zajączkowi, żeby nie przerywała, cały czas głaskał Jacka po głowie i powtarzał mu, żeby się nie przejmował, że wszystko będzie dobrze.
Zajączek. Mówi się, że kobiety są słabe, ale o niej nie można było tego powiedzieć. Ręka jej nie zadrżała. Rozcięcie wypełniło się krwią, trochę czarną i zakrzepłą. Gdy Zajączek nacięła głębiej, z rany wypłynęła ropa. Trochę białej, ale pływały w niej duże zielone kawałki, jak zeschłe smarki. Źle to wyglądało. Kiedy się jednak dostała do płuca, smród był tysiąc razy gorszy. Tak musiało być we Francji podczas ataków gazowych.
Jack sapał, wciągając powietrze ze świstem, który było słychać w gardle i z dziury w plecach.
- Lepiej się pospiesz - mówi Johnnie. - Rura mu puściła.
- Co ty powiesz - odpowiada. - Pocisk utkwił w płucu. Przytrzymaj go, przystojniaczku.
Właściwie Jack za bardzo się nie rzucał. Był za słaby. Gwizd przy każdym wdechu i wydechu starał się coraz cichszy. Od porozstawianych dookoła lamp bił piekielny żar, a rozgrzana nafta śmierdziała prawie tak mocno jak gangrena. Żałowałem, że wcześniej nie otworzyliśmy okien, ale teraz było już za późno.
Zajączek miała szczypce, ale nie mogła ich wsunąć do dziury.
- Kurwa! - zawołała, cisnęła je na bok i wsunęła w krwawiącą dziurę palce, namacała kulę, wyciągnęła i rzuciła na podłogę. Johnnie zaczął się po nią schylać, ale Zajączek powiedziała: - Później weźmiesz ją sobie na pamiątkę, przystojniaczku. Teraz go trzymaj.
Zabrała się z powrotem do pracy, pakując gazę do rozbabranej rany.
Johnnie uniósł ścierkę i zajrzał pod nią.
- W samą porę - powiedział do niej z uśmiechem. - Stary Red Hamilton troszeczkę zsiniał.
Na podjeździe zatrzymał się samochód. Gdyby to nawet były gliny i tak nic nie moglibyśmy zrobić.
- Zaciśnij to - odezwała się do mnie, wskazując dziurę z gazą. - Nie jestem fachowcem, ale chyba uda mi się założyć kilka szwów.
Nie chciałem dotykać niczego w okolicy tej dziury, lecz nie mogłem odmówić. Zacisnąłem ją mocno i znowu popłynęła wodnista ropa. Ścisnęło mnie w żołądku i zacząłem wydawać stłumione gyk-gyk. Nie mogłem się powstrzymać.
- Daj spokój - ona na to z uśmiechem. - Jeżeli potrafisz pociągnąć za spust, musisz poradzić sobie z dziurą. - Potem zaszyła go szerokim ściegiem na okrętkę, naprawdę wbijając mu igłę w ciało. Po pierwszych dwóch szwach nie mogłem już patrzeć.
- Dzięki - rzekł do niej Johnnie, kiedy skończyła. - Możesz być pewna, że za to nie pozwolę ci zginąć.
- Nie obiecuj sobie za dużo - odpowiada. - Ma szansę mniejszą niż jeden do dwudziestu.
- Teraz na pewno się wyliże - mówi Johnnie.
Do pokoju wpadli Dock i Volney. Za nimi wbiegł jeszcze jeden członek gangu - Buster Daggs czy Draggs, nie pamiętam. W każdym razie był w mieście, żeby zadzwonić z telefonu na stacji benzynowej, z którego korzystali, i powiedział, że federalni uwijają się w Chicago, aresztując każdego, kto ich zdaniem mógł mieć związek z porwaniem Bremera, które było ostatnim dziełem gangu Barker. Jednym z aresztowanych był John (Szef) McLaughlin, szycha w chicagowskiej machinie politycznej. Zamknęli też doktora Josepha Morana znanego jako Mazgaj.
- Moran wygada wszystko o domu, to pewne - mówi Volney.
- Może to w ogóle nieprawda - Johnnie na to. Jack był nieprzytomny. Rude włosy leżały na poduszce jak miedziane druciki. - Może to tylko plotki.
- Lepiej tak nawet nie myśl - mówi Buster. - Powiedział mi Tommy O'Shea.
- A kto to jest Tommy O'Shea? Przydupas papieża? - pyta Johnnie.
- Siostrzeniec Morana - odpowiada Dock takim tonem, jakby to rozstrzygało sprawę.
- Wiem, co sobie myślisz, przystojniaczku - mówi do Johnniego Zajączek. - I od razu o tym zapomnij. Jak zapakujecie tego gościa do samochodu i wytrzęsiecie go w drodze do Saint Paul, rano będzie już sztywny.
- Możecie go zostawić - mówi Volney. - Gdyby pokazały się gliny, będą się musiały nim zająć.
Johnnie siedział i pot spływał mu po twarzy. Wyglądał na zmęczonego, a jednak się uśmiechał. Johnnie zawsze umiał się zdobyć na uśmiech.
- Jasne, zajmą się nim - mówi - ale nie zabiorą go do żadnego szpitala. Pewnie położą mu poduszkę na twarzy i usiądą na niej. - Słysząc to, wzdrygam się, rozumiecie dlaczego.
- Lepiej szybko się zdecydujcie - mówi Buster. - Bo przed świtem pewnie chata będzie już okrążona. Ja w każdym razie stąd spadam.
- Wszyscy uciekajcie - Johnnie na to. - Ty też, Homer. Zostanę z Jackiem.
- Do cholery z tym - odzywa się Dock. - Ja też zostaję.
- Czemu nie? - mówi Volney Davis.
Buster Daggs czy Draggs popatrzył na nich jak na wariatów, ale wiecie co? Ja w ogóle się nie zdziwiłem. Johnnie zawsze miał na ludzi taki wpływ.
- Ja też zostaję - decyduję.
- Ja nie - mówi Buster.
- Dobra - Dock na to. - Weź ze sobą Zajączka.
- Niech to wszyscy diabli - piszczy Zajączek. - Właśnie mam ochotę coś ugotować.
- Zgłupiałaś do reszty? - pyta ją Dock. - Jest pierwsza w nocy, a ty masz ręce po łokcie we krwi.
- Nic mnie nie obchodzi, która godzina, a krew da się zmyć. Chłopaki, zrobię wam największe śniadanie, jakie w życiu jedliście - jajka, bekon, suchary, sos, smażone ziemniaki.
- Kocham cię, wyjdź za mnie - wtrąca Johnnie i wszyscy się śmiejemy.
- A niech tam - mówi Buster. - Jak ma być śniadanie, to jeszcze trochę zostanę.
I tak zostaliśmy wszyscy w domu w Aurorze, gotowi zginąć za człowieka, który - czy to się Johnniemu podobało, czy nie - był już truposzem. Zabarykadowaliśmy drzwi frontowe kanapą i krzesłami, a tylne wyjście kuchenką gazową, która i tak nie działała. Działał tylko piec opalany drewnem. Ja i Johnnie wyciągnęliśmy z forda automaty, a Dock zabrał trochę broni ze strychu. Mieliśmy jeszcze skrzynkę granatów, moździerz i skrzynkę pocisków moździerzowych. Idę o zakład, że w tych stronach nawet wojsko nie było tak uzbrojone. Cha, cha!
- Nie obchodzi mnie, ilu się tu zjawi, pod warunkiem że będzie z nimi ten sukinsyn Melvin Purvis - mówi Dock. Kiedy Zajączek postawiła żarcie na stole, była już pora, gdy farmerzy siadają do śniadania. Jedliśmy na zmianę, bo cały czas dwóch ludzi obserwowało długi podjazd. Raz Buster podniósł alarm i wszyscy popędziliśmy na stanowiska, ale okazało się, że to tylko samochód z mleczarni jechał główną drogą. Federalni się nie zjawili. Można to nazwać złym poinformowaniem, ja nazywałem to fartem Johnniego Dillingera.
Tymczasem z Jackiem nie było tak różowo, czuł się coraz gorzej. Po południu następnego dnia nawet Johnnie musiał zauważyć, że nie pociągnie długo, chociaż nie powiedziałby tego głośno. Właściwie żal mi było kobiety. Gdy Zajączek zobaczyła, jak spomiędzy grubych czarnych szwów zaczyna wypływać ropa, rozpłakała się. I nie mogła przestać. Jak gdyby znała Jacka Hamiltona całe życie.
- Nic nie szkodzi - powiedział Johnnie. - Głowa do góry, ślicznotko. Zrobiłaś wszystko, co się dało. Poza tym może jeszcze oprzytomnieje.
- To dlatego, że wyciągnęłam kulę palcami. Nie powinnam. Przecież wiedziałam.
- Nie - mówię - nie dlatego. To przez gangrenę. Już wcześniej miał gangrenę.
- Bzdura - oświadczył Johnnie i spojrzał na mnie groźnie. - Może to była infekcja, ale nie gangrena. I teraz też nie ma żadnej gangreny.
Czuć było w ropie. Nie miałem nic więcej do powiedzenia.
Johnnie ciągle na mnie patrzył.
- Pamiętasz, jak Harry cię nazywał w Pendleton?
Skinąłem głową. Harry Pierpont i Johnnie byli zawsze najlepszymi kumplami, ale mnie Harry nigdy nie lubił. Gdyby nie Johnnie, nigdy by mnie nie przyjął do gangu, który, pamiętajcie, nazywał się gang Pierponta. Harry uważał mnie za głupka. Johnnie o tym też nigdy nie mówił. Johnnie chciał, żeby wszyscy się przyjaźnili.
- Chciałbym, żebyś wyszedł i nałapał trochę grubych sztuk - mówi Johnnie - takich jak wtedy, gdy stałeś na macie w Pendleton. Bzyczących tłuściochów.
Gdy mnie o to poprosił, wiedziałem już: wreszcie zrozumiał, że z Jackiem koniec.
W Zakładzie Poprawczym Pendleton Harry nazywał mnie Muchołap. Byliśmy dzieciakami i często zasypiałem z płaczem, chowając głowę pod poduszką, żeby klawisze nie słyszeli. Cóż, Harry skończył na krześle elektrycznym w więzieniu stanowym w Ohio, może więc nie byłem jedynym głupkiem.
Zajączek kroiła w kuchni jarzyny na kolację. Na piecu coś bulgotało. Spytałem ją, czy ma nitkę, a ona na to, że chyba świetnie wiem, że ma, przecież stałem obok, kiedy zszywała mojego przyjaciela. Jasne, powiedziałem, ale to była czarna nić, a ja potrzebuję białej. Pół tuzina kawałków mniej więcej tej długości. Rozstawiłem palce wskazujące w odległości jakichś ośmiu cali. Chciała wiedzieć, co chcę zrobić. Powiedziałem, że jeśli jest taka ciekawa, niech patrzy przez okno nad zlewem.
- Tam jest tylko wychodek - mówi Zajączek. - Nie zamierzam obserwować pana podczas intymnych czynności, panie Van Meter.
Na drzwiach spiżarni wisiał duży worek, w którym zaczęła grzebać. Po chwili wydobyła szpulkę białej nici i odcięła mi sześć kawałków. Grzecznie podziękowałem i spytałem, czy ma plaster. Wyciągnęła kilka przylepców z szuflady obok zlewu - bo, jak powiedziała, zawsze zacina się w palec. Wziąłem jeden i podszedłem do drzwi.
Trafiłem do Pendleton za kradzieże portfeli na linii New York Central z tym samym Charliem Makleyem - mały jest ten świat, co? Ha! W każdym razie jeżeli chodzi o wymyślanie zajęć niegrzecznym chłopcom, Zakład Poprawczy Pendleton w Indianie oferował mnóstwo propozycji. Mieli tam pralnię, stolarnię i szwalnię, gdzie młode fajtłapy robiły koszule i spodnie, przede wszystkim dla strażników więzień Indiany. Niektórzy nazywali to warsztatem koszulowym, inni warszsratem. Tam właśnie trafiłem i poznałem Johnniego i Harry'ego Pierponta. Johnnie i Harry nigdy nie mieli kłopotu z "wyrobieniem dniówki", ale mnie zawsze zabrakło dziesięciu koszul albo pięciu par spodni, musiałem więc stać na macie. Klawisze myśleli, że to przez moje wieczne wygłupy. Harry też tak myślał. Prawda była taka, że byłem nieporadny i za wolno pracowałem - Johnnie chyba to rozumiał. Dlatego właśnie ciągle się wygłupiałem.
Jak się nie wyrobiło dniówki, trzeba było spędzić następny dzień w budynku wartowni, gdzie była pleciona mata, dwie na dwie stopy. Trzeba było rozebrać się do skarpetek i stać na niej cały dzień. Jeśli zeszło się z maty raz, dostawało się w tyłek raz. Jak zeszło się dwa razy, jeden klawisz trzymał, a drugi tłukł z całej siły. Za trzecie zejście szło się do izolatki. Wolno było pić wody, ile się zechce, ale na tym właśnie polegała sztuczka, bo wolno było iść do toalety tylko raz w ciągu całego dnia. Jak przyłapali na sikaniu po nodze, dawali lanie i wysyłali na dołek.
Najgorsza była nuda. Nuda w Pendleton, nuda w Michigan City, więzieniu Ja-Boga dla dużych chłopców. Niektórzy opowiadali sobie historie. Inni śpiewali. Inni układali listę wszystkich kobiet, jakie przelecą, kiedy wyjdą na wolność.
A ja nauczyłem się łapać muchy na lasso.
|
|