nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

Krzysztof Bartnicki
  Morbus Sacer

        część druga powieści
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Neurogiełda zawitała mnie spokojem pomnażanych pieniędzy. Tysiąc, tysiąc, płynie żwawo, w taki dzień i noc niemrawą.
     - Co porabiasz, Kwakrze? - zapytałem pomnażacza z prawej. Nie odpowiedział.
     To dobrze. Albo był zajęty, albo przygłuchy, albo nie miał za grosz szacunku. Giełdowy ludek znał go przede wszystkim z blitz-operacji walutowych. Sprawdziłem czy zaryglował tablicę logującą. Nie zaryglował.
     - Czy mogę pana o coś zapytać? - wprowadziłem się do jego pogawędzarni. - Obawiam się, że mamy kłopot z serwerem.
     Tym razem zareagował. Spojrzał gniewnie na mój któryś tam stopień dostępu i zatrzasnął łącza. Był za granicą. Coś pod 7 koma 4. Dalej niż galanauci. Przy przeciążeniach nad 5 zwykłym ludzi umyka pamięć długookresowa. Przy 5 koma 7 już nie potrafią zacytować alfabetu i dalej nie powinni eksperymentować. 6 koma 2: umysł zaczyna uciekać, niczym wzrok, z boków czaszki i koncentruje się z przodu. Coraz wolniej odpowiada się na zielone światło krążące wokół głowy. Ci lepsi mogą jeszcze myśleć. Powiedzmy do 6 koma 5. Wybrańcy dochodzą do 6 koma 8, w zrywach do 7 zero, ale niedokładnie, nieostro, zaburzeniowo. Tyle podręczniki. Tymczasem Kwakier wyjechał za granicę, za siódemkę, i fakt, że zrobił to sam powinien budzić respekt. Ale nie wzbudziłem w sobie respektu. Natomiast mógłbym pomyśleć: "Jeśli jest nieostrożny, to wyłącznie jego wina."
     - Popatrz tylko co u niego się dzieje - pomyślał z uśmiechem Szary Fraktal. - Wojna.
     W macierzy Kwakra pole bitewne. W myślach Kwakra rozwarte przestrzenie. Podświadomość maluje mu obrazy czarnych śmierci, białych śmierci, frontów macierzanek, spalonych grodów i ogrodów. Żołnierze wysypują się jak popcorn w torby z podparyskimi bułeczkami. Wybuchy. Pchły. Pod napięciem. Bitwa, mimo Boga. Muszę zlepić się z rozwizjami Kwakra. Muszę znaleźć dla siebie niszę, splątać się z poharatanym krajobrazem pełnym pszczół, gazet z akcentami przenikliwymi, poważnymi, okolicznie giętkimi. Francja. Muszę, muszy tren. Wtedy Kwakier nie przyuważy mnie, zakosi serią po płocie, po garnkach, po kwokach. Tatata, tatada, dziś on zarobić mi da. Mi da, Midas. Wszystko co kradnę okaże się, buch, buch.
     - Bezwładny - rozmyśla Szary Fraktal. - Nie widzi cię. Może rzeka? Wyobraź mu się jako rzeka?
     Wodospady, wodospady, dobiegam do granicy. Coraz ciężej w nogach. Coraz ciężej w falach. Szumię, wylewam. Im dalej płynę, tym ciężej. Przecieram dłonią pot skroplony na ciałach poległych. A za horyzontem siwy dym. Za dymem chatynka. W chatynce siedzą babuleńka i dziadek, i bez zbędnych świadków dopełniają blitz-operację na sto pięćdziesiąt milionów marek. Marki z imionami soldateski, numerami modlą się na wisiorkach na szyjach padłych wojów, padłych liści. Muszę się zbliżyć do chatynki. Za rzekę w cień grzech. Drzewa toczą czerwie.
     - Stań się dżdżownicą - wymyśla mi Szary Fraktal. - Masz sześć dziewięć w czerepie. Czerepysiu.
     Oralnie mi. Gnidzieję, jako gnida podpełzam między drzewa, z drzewa na parapet, do dziada, do baby. Wyciągam ręce po cudze. I nagle. Z gromowładnym hukiem ściągają po raz pierwszy. Ale to nie dżdżownice. To czołgi. Pierwsze czołgi. Nie słyszę już Szarego. Zielonego nie... Szarego masa. Białego masa. Kątem hipokampa dostrzegam, że właśnie stąd Tolkiena podźwigają na noszach z wyrokiem okopowej gorączki do lazaretu. (Silny wyraz: 'lazaret", kojarzy mi się z Nazaretem; ale to już było... Wszystko z winy gorączki... ) Gorączkowo mi. Okopać się w uciszeniu... Nie potrafię.
     - Somma - wyszeptuję. Niemiecki feldoficer z monoklem w oku wyciąga łoskot w moją stronę. Widzę już, że to Kwakier. Rozumiem już, że wskazania jego systemu zostały sfałszowane. Jest w pełni świadomy, ja słaniam się na myślach. Nabrał mnie... ale dlaczego? Feldoficer wchodzi mi za skórę, zostawia mi srebrną szpadzicę honoru, i tka:
     - Somma. Jest pan aresztowany.
     (Ham, głowa mnie boli jak rzadko kiedy. Już wszystko rozumiem.)
     (Ludzki umysł można przyrównać słońcu. Z jednej strony działają nań siły grawitacji, czyli percepcja chcąca go zgnieść. Z drugiej strony umysł dokonuje syntezy myśli, które pozwalają mu nie zwariować. Gdy po czasie zużywa się paliwo mózgu grawitacja percepcji zwycięża, zgniata naszą gwiazdę. Kruszy przyzwyczajenia, aksjomaty i normy. Coraz mniejsza liczba neuronów musi obsłużyć rozszerzającą się ilość i wartość idei. Komórki nie nadążają z regeneracją. Temperatura umysłu wzrasta, układ nerwowy rozgrzewa się. Ale choć objętość psychiczna zmniejsza się, atmosfera poszerza się. Dochodzi do czynów spektakularnych i dzikich. Mózg zmienia się w CZERWONEGO OLBRZYMA. Neurony zostają zużyte, zaś piec mózgu przygasa. Percepcja zwycięża raz jeszcze i tworzy z naszego umysłu BIAŁEGO KARŁA. Wypalony, skarlały oraz pasywny mózg syntetyzuje w coraz cięższe pierwiastki, zużywając do tego resztę ciała. A grawitacja naciska i temperatura wzrasta tysiąckrotnie. Jądro naszego umysłu (roboczo zwane DUSZĄ) rozpada się. Zewnętrzna warstwa białego karła jest odrzucona i umieramy fizycznie. W tym momencie uwolniona zostaje ogromna ilość energii, SUPERNOWA, i to wówczas widzi się te jasne, przyjazne tunele, boskie poświaty, zapraszające, łagodne iluminacje itepe.)
     - To deskrypcja Crowleya? - Feldoficer naciska wypolerowanym butem na mnie, dżdżownicę. - Nicht wahr, Kamerad?
     (- Pośrednio wywiedziona z wzoru Crowleya - powiada Szary Fraktal, zataczając ręką po minionych tysiącleciach nauki.)
     (- E=mc2- dopowiada Kamerad Szarego Fraktala. - Dziwię się, że ten epileptyk, jak mu tam... Bennu, że nie rzucił się na ciebie... )
     (- Dlaczego miałby to zrobić? - pytam.)
     (- Przyjmując, że E to energia choroby, m - masa ciała ożywionego, zaś c - ból, ze wzoru wyniknie, że przy danej masie zdrowienie oznacza zmniejszenie bólu i energii, oraz odwrotnie: większy ból towarzyszący rozwojowi choroby to większa porcja energii. U epileptyków energia ta zazwyczaj zamieniana jest w elektryczną i wyprowadzana na zewnątrz. Ale jeżeli sztucznie temu zapobieżemy, drastycznie zmniejszy się masa ciała ożywionego, czyli postąpi uśmiercenie chorego. Bennu wcale nie ma ochoty tak szybko umierać, zatem musiałby rozwiązać sprawę inaczej. O, na przykład transformując energię choroby nie w elektryczność ale w prostą, szczerą agresję, zewnętrzny potencjał psychofizyczny. Oto dlaczego dziwię się, że nie zdecydował się zaatakować. Zauważyliście zresztą na pewno, że epileptycy w okresie remisji stają się nadzwyczaj agresywni? Wszystko ich drażni, niepokoi i znieważa, nicht wahr? Buzująca w nich nadwyżka sił nie pozwala im spać. Co powoduje obniżenie progu ataku, energia choroby urasta i tak dalej, nieomal totus perpetuus mobilus.)
     www.nietzche/_berent_/ _Pozatem_schodzić_z_drogi_wszystkim_którzy_źle_sypiają_i_po_nocy_czuwają_/ _cytat.com
     - Skończyć gadanie - mówi feldoficer przeistaczając się w Kwakra. - Personalny już czeka, du Arschloch!
     - Der Tod is garnichts aber das Sterben ist eine schändliche Erfindung, ja? - próbuję go zagadać, zagębić.
     (- To zgadza się z tym, co mówi Grzegorz, że skoro śmierć to wyzwolenie energii, ekstraluminacja, Wielkie Światło śród zaświaty, tedy energia własna Człowieka spada gwałtownie a ponieważ kwadrat bólu maleje do zera w drodze do Twórcy Wszech Stworzenia, zatem masa ciała ożywionego musi być infinitezymalnie mała. Kilka gram, najwyżej. Masa duszy... No tak... Crowley był może Szkotem albo Grekiem? - mruczę pod nosem. - E=mc2 muszę to dobrze zapamiętać... )
     - Dość tego, ruszamy! - komenderuje Kwakier i daje mi szturchańca we wracające do uporządkowania jestestwo głowy.
     Ktoś wbija mi w prawe ramię Prawdę. Widzę czołgi jak podkasują falbany gąsienic, dżdżownice zwijają kręgi, zmykają w popłochu oraz wyłażące ze wszystkich dziur smutne wykrzywienia obliczy. Prawda nigdy nie kłamie, oczy owszem.
     
     xxxx
     
     - Możemy zaczynać? - Nie dosłyszałem.
     Człowiek, który kilka minut wcześniej przedstawił się jako Stridor Metelski, a ja dla nieodgadnionych racji zapamiętałem to, nie spodobał mi się, bo wyglądał na rówieśnika, góra dwadzieścia pięć lat, zapewne zaszedł wyżej ode mnie, wszak on spoglądał z ciekawością kata na mnie, a nie ja na niego, badał czy Prawda już działa, czy serum już krąży. Poza tym nigdy nie pozwoliłbym czerni włosów puszczać się w taką dłużyznę, ściągać w kucyk przeszkadzający zapewne w hełmie INRI, (Internet Neuro Reality Implementor) lecz cóż, de gustibus, mimo niechęci do tego człowieka nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś go zabiję.
     - Twoje włosy są frajerskie - wycharczałem, strzykając zieloną, trawiastą śliną na brodę. Coś spontanicznego przyszło mi do głowy: - Kiedyś cię zabiję.
     Spojrzał na mnie z uwagą. Machnął ręką a mgliste kontury przy przechyłach w prawo składające się w Kwakra skinęły podgrupą konturów przy przechyle w lewo składających się w głowę Kwakra i opuściły pokój na innej jeszcze podgrupie konturów przy bujaniu w pionie składających się w nogi Kwakra.
     - Tym razem dał się pan nabrać, panie Samski - Metelski pogładził mnie laserową końcówką po spodzie myślodołów.
     - Kiedyś cię zabiję - powtórzyłem, bo cóż miałem robić, słowa mnie nie słuchały, kazały wypowiadać się prawdziwie z otchłani świadomości, a może jeszcze głębiej.
     - Jakże mi przyjemnie - Odparło wibrowanie głosu z jego strony.
     Akurat, pewnie całkiem normalnie mu było. Hiperpoprawnie cyzelował głoski, ale w końcu to były jego głoski. Osadził mnie w fotelu inkwizycyjnym, omotał kablami i sensorkami. Znajdowaliśmy się w ogromnej sali przesłuchań, z różowym holo We Decoy The McCoy rzuconym przez całą szerokość ściany.
     - Możemy zaczynać? - Tym razem o ton głośniej. Jednak to nie do mnie. Dyrektor personalny zagnieździł się za konsolą, zamarł w bezruchu, oczy domknięte, wyglądał jak gdyby przed chwilą umarł, ale nie, wcale nie umarł, najwyżej usnął, bo prowokowany nieświadomym refleksem leniwie gładził się wskaźnikiem wzdłuż krawędzi ucha, czego umarli nie czynią, czekał aż Metelski skończy nade mną, ja też czekałem bez słowa, ale znudziłem się, wróciłem do różowego holo, dumając czy to nie jakiś najświeższy marketingowy szybolet, i różowe, znudzone nudności wylały się raptowną kaskadą na buciory Metelskiego, spojrzał na mnie kosawo, tymczasem skończył.
     - Tak, oczywiście.
     Rozglądałem się za konturami Szarego Fraktala. Nie znalazłem. Zadowoliłbym się nawet towarzystwem Gościa, czym czy kimkolwiek, co pozwoliłoby mi zogniskować wzrok na przedmiocie, a potem myśl na przedmiocie, a potem sens na myśli, a oddech na wargach, duszę na ramieniu, zdrowy rozsądek na życiu i Prawdę na zewnątrz. Bez takiej możliwości tkwiłem tam bezradny jak mucha przyszpilona do kromki chleba, spadła na podłogę, trzeba ją podnieść, pocałować, przeprosić, ale nie, nie, nawet Gościa nie było, zero.
     - Proszę to zatwierdzić - Metelski podsunął mi elektroniczny kajet z oświadczeniem, że przystępuję do jednominutowego interbrainu z własnej, nieprzymuszonej woli, że posiadam prawnie uznaną wyłączność na swoje działania mózgowe oraz pokrewne, i że nie będę wysuwał roszczeń o cokolwiek, kiedykolwiek oraz jakkolwiek w stosunku do korporii NCM, jej przedstawicieli, partnerów i / lub reprezentantów w przypadku ewentualnego szwanku na zdrowiu poniesionym w wyniku wyżej wymienionego interbrainu, przy czym dla potrzeb tego oświadczenia szwank definiuje się jako, bla bla, zbiór praw i zobowiązań, zastrzeżenia umowne, zwyczajowe formułki, standardowe frazesy i klisze.
     - Próbowałem wniknąć do wnętrza swych myśli ale rozpierzchły się we wszystkie strony, barwy i smaki - przyznałem się sobie niechętnie, choć ból powodował, że wyraźniej rozumiałem róż holo. Że jak? Ból?
     - Jaaaaaaaaaakże boooooooooli... - wysapała moja myśl gdzieś z tyłu. Tylko spokojnie, tylko spokojnie. - ... Głowa?
     Nagrałem do mikrofonu na kajecie, że zatwierdzam, znam, rozumiem, zgadzam się, żeby święty spokój, już, natychmiast.
     - Formalności za nami - powiedział personalny i machnął ręką. - Zdaje pan sobie sprawę - Machnął ręką, - że okradając firmę postawił się pan niejako - Machnął ręką. - do naszej dyspozycji. - Machnął ręką. - Sprawdziliśmy pańskie dossier. - Machnął ręką. - Języki angielski, francuski, grecki, szwedzki, japoński, szkocki i tak dalej. - Machnął ręką. - Ciekawy ten pana uczelniany projekt, swoją drogą. - Machnął ręką. - Drogą donikąd.
     Już wiem. Zauważyłem. Kiedy personalny macha ręką, mucha wyjmuje z siebie szpilkę, zjada chleb, rośnie w oczach, ale tak dosłownie, rośnie w oczach, od wewnątrz, a kiedy gałki nie mogą już wytrzymać naporu jej włochatego cielska, wtedy ich skorupka pęka jak schorowana pisanka, i nabrzmiała samica widzi wszystko moimi oczyma, gnije, patrzy i gnije, gnije i tyje, a dziury po gałkach łzawią, jątrzą się żółcią, a kanaliki z trudem tłoczą przez siebie zagęszczoną, wycuchniętą ropę.
     - Nie machaj tak, kurwa, łapskiem. - Duszę się. Personalny nie macha. Metelski natychmiast coś notuje. Odduszam się.
     (Zaskakujący wyraz jak na takie warunki, okoliczności: "odduszać się". Czyli cofnąć proces duszenia. Czyli pozbywać się duszy. Mam ochotę zawołać Grzegorza, aby zbadał jak chudnę, ale to nie jest odpowiedź na Ich pytanie, a skoro nie zadali pytania, nie wolno mi odpowiadać, to nie byłoby zgodne z Prawdą ciążącą w obiegach płucnych, rdzeniowych, bolesnych. Sam z siebie mogę najwyżej przywoływać podświadomość, o ile nie zauważę, że Tamtym właśnie na tym wielce zależy.)
     - Naciągnij mu gogle... - Rozmawiają o mnie. - Tak... Kwakier na pewno nie podsłuchuje... zasraniec podejrzewa, że... o nie, nie teraz... dobrze, tak dobrze... prędzej albo później... później... - Muszę łowić te urywki szeptów ze wszystkich sił, tak nakazuje mi wewnętrzne poczucie Prawdy, narkotyk śledczy, narkotyk, farmatyk, psychotyk, żeby nie bolało w głowę, czyli wszędzie, muszę słuchać, wyłapywać intonacje, stale przygotowany na pytanie, dowolne pytanie, poślednią sugestię, jeżeli zgrzeszę zwłoką, jeśli Ich zlekceważę, Prawda spowoduje wewnętrzny mój ból, niesamowity, nie sam, nie syty, ból tak bardzo mój, że na jego rzecz zrzekłbym się wszystkiego, myszki drżawki, świnki minki, żabki ciapki, muszki plujki, a więc im szybciej odpowiem, tym dla mnie lepiej, nie, tym razem też nie, teraz też nie, i teraz równie nie.
     W goglach świat staje się czerwony. Coś pstryka mnie w ucho, z cichym pyknięciem, jak pyk z fajeczki, słyszę ból. Nie mogę poruszyć ręką, więc Metelski robi to za mnie, przejeżdża palcem, pokazuje, że krwawię, a krew też jest czerwona.
     - Wiemy o pana oszustwach - personalny mówi nieomal dobrotliwie, może to tylko złudzenie poprzez gogle. - Zauważył pan, że nie nazwałem ich kradzieżami?
     Prawda skłuwa mnie w dziąsła, kole bagnetem, kolczastym drutem sznuruje podniebienie. Pytanie było retoryczne, ocenia wreszcie, pozwala jęczeć. Wyostrzam słuch, jak brzytwy, nic dziwnego, że krwawię. Czuję się jakby zgolono mi brodawki na piersiach, jakby w wątrobę wetknięto mi bukiet kwiatów, przeważnie wielgachne mięsiste rosiczki, sproszono na ucztę samice szerszeni, by ocenić co stanie się podmiotem a co przymiotem łańcucha pokarmowego.
     - Nie nazwałem ich kradzieżami, bowiem kradzieże są niezgodne z prawem czy choć regulaminem giełdy. Pan nie złamał prawa. Ani słowa o tym, że nie wolno oszukiwać współpracowników jeśli są na tyle nieostrożni (czy choćby głupi) by stać się przedmiotem oszustwa. Niewielu zauważyło tę subtelną różnicę. Gratulacje, taaak.
     Czy w jego głosie zabrzmiało szyderstwo? Albo, albo... pytanie? Prawda spuszcza szerszenie ze smyczy. Wracają w karną formację, jeszcze nie tym razem. To także nie było pytanie. Falstart, alarm odwołany.
     - Oczywiście to mógł być przypadek, traf, lenistwo - kontynuuje personalny. - Z drugiej strony, fakt, że przechytrzył pan paru długoletnich... graczy... to dobrze rokuje... I pana IQ... sprawdziliśmy... Lecz musimy być pewni... Byłby to tylko fart, wtedy pożegnalibyśmy się, proszę pana... tak na dobre... Ale skoro można wiązać z panem nadzieje... Cóż, nie wiem czego panu życzyć... Tak czy inaczej... hm... zaczniemy od pana potencjału, dobrze?
     Prawda spuszcza szerszenie raz jeszcze. Dopadają rosiczek. "Dobrze!", wypuszczam z siebie charkot. Mątwa ustaje.
     - W firmie zręczni oszuści zawsze się przydadzą... Naturalnie, wycofalibyśmy pana z giełdy... Zostają tam ci, którzy biorą pieniądze oszustwami... cywilizowanymi... opisanymi w podręcznikach zachowań i strategii rynkowych... Jeśli wyjdzie na moje... hm... wówczas pogawędzimy o pańskiej przyszłości, zgoda?

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.