Podaje nam również lorniony do mocowania zatrzaskiem, tytanowym staplerem pod skórę na czele, a lepiej z tyłu czaszki.
- Proszę, czytajcie - Beata uśmiecha się z satysfakcją i rozpościera nam częścią swojego mózgu. - Zaręczam, będzie cool. Coolawo. Cooliście. Coolinarnie. Coolturalnie.
Jestem w niej pierwszy. Smutny wiatr unosi mnie między zdrobniałe nimfostrady seledynu. Objawia się wielka góra. Nikt jeszcze nie dołączył, podlatuję pobliżej samotnie. Tamże, u podnóża góry olbrzym w złachmanach spoczywa na kamieniu, przeżuwa chleb wymączny a opija wodą źródlistną. Zauważa mnie i przywołuje skinem potężnej, krwawiącej dłoni.
- Towarzyszy los mój nie zna żadnych - przyrzeka - prócz tego kamienia, na którym siedzę. A tak długo z nim jestem, że wiem o nim wszystko, może i więcej.
- Kim jesteś? - pytam. - O ile to też, ham, wiesz.
- Syzyf - odpowiada olbrzym - zwę się ja albo kamień, na którym spoczywam. Być może kiedyś było to jasne, być może ja byłem Syzyfem a on Skałą, lecz ani tu człowieczej ani boskiej poczwary nie ma, która by to potwierdzić potrafiła, więc kiedy mówiłem do siebie, kamień słuchał a potem odpowiadał echem, lecz może to się jedynie zdawało, a w ostateczności nie poznaję już czy mówię do siebie czy od siebie, przed sobą czy za się, czy może jestem mojemu twardemu kompanowi echem poprzedzającym głos, czy głosem nie znającym echa, tak czy owak powiedziano mi, to dobrze zapamiętałem, że los mój dopełni się, kiedy poznam różnicę pomiędzy imieniem głazu, który mnie współtworzy a imieniem siebie samego. Co może wyjść na jedno.
- Jakże możesz sądzić, że współtworzy cię kamień?
- Ja go toczę a może on mnie poprzedza? Ja się z nim mocuję a może on mi się poddaje? Ja uważam, aby się nie wymknął a może on uważa, aby moje fatum się nie dopełniło? Ja go nienawidzę a może on ukochał mnie tak bardzo, że rozstać się nie chce? Powiadam ci, przybyszu, oczywistości po mileniach tracą oczywistość. Jestem tu z wyroków pewnych istot, nie wiem wszakże czy mam je jeszcze przeklinać czy już błogosławić, że mi zgotowały dolę taką a nie inną, której wyobrazić sobie albo temu kamieniowi nie byłbym w stanie.
- Znam ja twoją legendę - powiadam. - i wbrew niej pomogę ci dotrzeć z na górę. Idzie w ślad za mną paru towarzyszy, ale nie widzę ich, więc zostawię im jeno błyskawicę przez niebo jako flarę, że już tu byłem a pójdziemy!
Błyskawica wzrusza z kąta, wspinamy się pchając nierówności głazu pod stromszym i stromszym wciąż kątem.
- Mnie dziś lżej - uśmiecha się Syzyf i znów uderza w rytmy przedziwne, struny zakręcone - ale może jemu ciężej? Choć mnie pomagasz, może jemu utrudniasz? Przeznaczenie chcesz dopełnić czy może je oddalasz albo na inny tor kierujesz, z którego odwrotu nie ma? Czy ja jestem przeciwko tej skale czy ona jest dla mnie? Czy ona jest Syzyfem czy ja odbiciem, wykutym ze skały gnomem zmagającym się z własnym cieniem, zwierciadłem odbijającym się w sobie?
I tak w kółko. Nie słucham go, ham. Beata zapisała te scenariusze podprogowo i teraz czeka aż odczytamy, co wymyśliła. Co podpowiedział Joyce. Lucia co. Jeśli twierdzi, że jej się udało, to pewnie rozwiązała archetyp powiastki i wywiedziała się jak kończy się opowieść o Syzyfie. Dziwi mnie, że nie ma za nami ani Promotora - ani Szymka - ani Grzesia.
- Dziwny to wyraz "przeznaczenie" - Olbrzymia twarz Syzyfa krzywi się, mówi z wysiłkiem, głaz robi się coraz cięższy. - Czy za dużo w nim znaczeń, zbyt wiele znaków. PrzeZnaczenie, pojmujesz? Jak przeładowanie, przeciążenie. Fata winny być prostsze, jednoznaczne? Jak słowa?
- Zamilcz! - wrzeszczę, bo wiem, że to ekspresja Beaty przemawia przez olbrzyma. - Blisko już do szczytu. Zakończy się historia twoja i twojego przeklętego głazu.
- Tak samo mówiono myszom, które pożarły świece nagrobka twojego mistrza lecz diabeł przydał im skrzydła, by uciekły pomście jako nietoperze. I tak samo mówiono nagrobkom lecz diabeł przydał im skrzydła, by uciekły zachwaszczeniu jako wampiry. I tak samo mówiono twojemu mistrzowi lecz diabeł przydał mu skrzydła, by uciekł zapomnieniu jako syn boży. I tak samo mówiono...
- Przestań - Pokazuję na wierzchołek góry, nimfostrady falują w powietrzu, skręcają piruety. - Jeszcze parę kroków.
- Nie przejdę dalej. - Syzyf zatrzymuje się nagle. - To niemożliwe! Imię moje Kamień!
Co rzekłszy, rzuca się w dół z histerią swej decyzji, w zawirowanie łamanych członków, gruchotany i ciosany na łamliwe kawałki jak Marcin Swoboda, z jękiem, z posoką, rozwyciem, w dół, w dół, w dół, w dół, podczas gdy prawdziwy kamień przezwany Syzyfem lży otwarcie twardą, milczącą skorupą. A zatem nie udało się. Przeglądam notatki. Kamień jest wśród Szlagwortów! Beata do niego dotarła?!! Meteorytu, kromlechu, Kybele, Jeruzalem, jaspisu, Poczwary Siódmej, Wielkiego Magnesu, ołtarza, procy, Szczytu Hebal, Synaju, Mekki, grobu, Szczepana, trucizny, tablicy, prastarej wyroczni, słupiska latarni, Krokodyla, łzy nad Weroną, filozofii, złota, lawiny albo Węgla? - Ale gdzie są pozostali?! Czy też zobaczyli?
- Nic nie wiem o kamieniu... - Szymek dyszy juchą, nabrzmiałe wargi jego czerwienne. - Ja zmagałem się z Tygrysem.
- Tygrysem - powtarza Grzegorz. - Zabił się ale przedtem opowiadał ciekawe historie o Szmaragdowej Wyspie.
- Zabił się? - Notuję tygrysa.
- Tak. Szkoda, że nie miałem przy sobie instrumentów. Nigdy nie mam przy sobie instrumentów. Nigdy nie ma mnie na miejscu. Nie mogę uczestniczyć w umieraniu. Przeprowadzić ważenia. Praca nigdy mi się nie uda. Śmierć mi się nie uda.
- Bardzo mi się podobały, pani Beato - pojawia się Promotor, - wszystkie te pomroczne zaułki Dublina. Nie wiedziałem, szczerze, że bawili tam tak długo i Yeats, i McBart, i nawet ów Stockton... Panowie, dlaczego mi się przypatrujecie?
xxxx
- Jaki tygrys? - pytam jeszcze raz Szymona i Grzegorza ale odpowiada mi mama. Nie zauważyłem powrotu do domu.
- Czas na historię dobronocną - mówi i głaszcze mnie po włosach. Nieczęsto to robi. I rzadko robiła w przeszłości. Może teraz dziękuje mi za to, że powiedziałem jej o właściwościach drżawek. Mama skupuje myszy tuzinami (całe szczęście, że są tanie; oto ból nie jest w cenie!), bo zauważyła, że przy niektórych opowieściach, które z nimi odkrywa, Somma ożywia się. (Paskudny wyraz w sąsiedztwie mojej siostry: "ożywia się".) Spytałem jak to robi. Mama twierdzi, że Somma inaczej oddycha, lżej, a coś niczym uśmiech twarzy jej się. Chociaż sam nie zauważyłem tych reakcji, po cóż miałbym prostować? Kto wie, może intuicja, ósmy zmysł, diabeł wie co, pewnym ludziom działa sprawniej, czy inaczej? Poza tym nie mam nic przeciwko tym gładzinom powłosnym.
- Nie, nie. Czas na lekarza, mamo.
Mama przyznała parę dni wstecz, że coś wyrosło jej na gardle. Nie musiała tego mówić, sam bym spostrzegł. Rak węzłów chłonnych, podpowiedziała mi raptem szczątkowa lecz przerażająca wiedza o przypadłościach atakujących 4 nasze drzewo genealogiczne. Mama od razu wyrzuciła z siebie auto-sugestywne placebo-propozycje: uczulenie na jod lub na brak jodu, niewyspanie, stres, wpływ nowego zestawu sieciowego na układ limfatyczny, tak czy inaczej, byłoby to coś, co przejdzie równie gwałtownie jak przyszło. Ale na razie nie idzie, nawet nie szykuje się do drogi, choć tyle dobrze, że zatrzymało się w miejscu, gulą przełyku, nie idzie i boli. Ból rozpoznałem mamy oddechu i czymś niczym uśmiech, który jej się twarzy. Wreszcie zgodziła się sprowadzić zaprzyjaźnionego lekarza, ale ten nie pojawia się.
- Doktor Jasnorzewicz przyjdzie jutro - dodaje tonem obietnicy. - Teraz czas na opowieść.
(- Sądziłem, że to ja mam licencję na opowieści w tym domu - wycedził Szary Fraktal i porwał się na równe nogi.)
(Wiedziałem, że bardzo zły. Zazdrosny. Bo gdyby nawet pogładził mnie po włosach, nic by mu to nie dało. Nie był mamą. Wściekły tak, że w zapalczywości prawie się spalił: podszedł z tą swoją pretensją pod sam próg pokoju; wystarczyło, żeby mama odwróciła się a dowiedziałaby się o jego istnieniu. Mama nie odwróciła się.)
(- Idź precz, szatanie! - Próbowałem zażartować. - Tej nocy nie masz władzy nade mną! - Szary obraził się i zniknął.)
- Tytuł... "Dziewica czy Tygrys?". Autor... Frank R. Stockton - zaczyna mama. Gdzieś już słyszałem ten dźwięk: stok ton, bum-bom, jak cmoknięcie na konia lub pojedynczy stukot z repryzą z rytmicznej serii odgłosów, które wydawały spod kół pociągi w czasach, gdy jeszcze istniały. Nieważne. Opowieść toczy się po własnych szynach...
"- W czasach tak starych, że nie istniały w nich jeszcze pociągi żył król o tej przedziwnej własności, że lubił połowy. Sam był pół barbarzyńcą, pół krzesanym monarchą, to drugie wiązano z oświeconymi dworami w sąsiedztwie, to pierwsze nie. Miał więc król imaginację nieokiełznaną i pomysły dzikie - a zarazem siłę woli tak posłuszną a podporządkowaną, że gdy jeno zgodził własną myśl z samym sobą, ta stawała się faktem. Do ciemności podchodził z łagodnością słońca, skwar tępił surowością cienia. Równał nierówności, gładził marszczenia i do głosu nie pozwalał dojść żadnej idei, która nie posiadała binarnego uroku zbalansowanych przeciwności. Taki był w dwoistej jedności zapamiętały, że gdyby przyszło mu panować w Chinach, poddani nazwaliby go bez wątpienia Yin-Yang. Ale póki co żył, gdzie żył - i zwał się inaczej. Jednym z jego ukochanych wynalazków była Arena. Kiedy ktoś oskarżony był o czyn na tyle występny, żeby zachwiać królewską uwagą, ogłaszano publicznie, że los takiego a takiego skazańca rozstrzygnie się właśnie na Arenie. Kiedy cała gawiedź złożyła się na ławach, przybywał król, otoczony dworem, siadał na wyniesieniu wygodnym i dawał sygnał, by oskarżony wkraczał do akcji. Dokładnie przed królem, w zamknięciu owalnych ścian Areny, znajdowała się para drzwi, identycznych w kształcie i obiciu. Więzień miał przywilej (lecz wraz i przekleństwo?) wyboru drzwi dla siebie, a zdany był tylko na nieprzekupny i bezstronny los. Za jednymi drzwiami czekał tygrys, najgłodniejsza i najzacieklejsza bestia, jaką zdołano w tym królestwie pochwycić, by rozerwać skazańca na strzępy - co stawało się karą za przewinę. Kiedy tak oto dopełniał się los człowieczy, uderzano w dzwony żałobne, zaś lud, wiedziony przez opłaconych z królewskiego skarbca płaczów nachylał się w smutnej zadumie nad tym, że ktoś tak młody i pogodny, albo tak stary i szanowany, zasłużył na tak surowe przeznaczenie. - Aliści zza drugich drzwi wyskoczyć mogła dziewoja piękna i nadobna a stosowna wiekiem do zapotrzebowań tego, kto rychło ze skazańca zmieniał się w weselnika, ku zadowoleniu i wiwatom tłuszczy. (Przy czym król nie wahał się ordynować ślubu i wtedy, gdy kto już był żonaty i w dziatki posażny lub zgoła był niewiastą; bowiem nic nie mogło uchybić subtelności jego wynalazku!) Dęto w trąby, fanfary tusz a dzwony wybierały tonację bardzo durową. Tak król wymierzał sprawiedliwość. Nikt z uczestników widowiska do decydującej chwili nie wiedział czy przybył dla wesela czy kiru. Ani i główny uczestnik nie mógł przypuścić czy będzie żarty czy całowany. Naturalnie, damę a tygrysa wystawiano w zmiennych konfiguracjach, aby nikt za osłoną rachunku prawdopodobieństwa fatum nie podszedł. Decyzja tego trybunału była nie tylko sprawiedliwa ale i jednoznaczna: śmierć za winę i nagroda za niewinność. (Król nie tolerował tych, co podważali znak równości między małżeństwem a nagrodą; malkontentów oskarżano o zniewagę sądu i wprowadzano znowu w klamrę Areny aż do któregoś ze skutków.) - Miał król, co często się zdarza w takich starych opowiastkach, córkę, i co się równie często zdarza, córkę zakochaną. Jej wybrankiem nie był kominiarczyk czy drwal, bynajmniej, księżniczka ukochała najwspanialszego bohatera tamtych czasów; ale król, zwiedziawszy się po paru miesiącach o związku, zapałał gniewem: heros, mimo nieprzebranych zalet somy i psyche, księciem nie był, co wzruszało i burzyło harmonię; wszak księżniczka wiąże się wyłącznie z księciem i basta. Nigdy wcześniej Arena nie świadczyła tak doniosłemu osądowi na tak nie byle kim. I oto król osobiście doglądał selekcji zarówno bestii zgłodniałej ciała jak i niewiasty (pewnie także ciała bohatera zgłodniałej, choćby dla innych zgoła presumpcji). W wyznaczonym zaś dniu - kiedy młodzian wkroczył dumny i piękny na scenę a skłonił się przed monarchą, serca ludu zadrżały, jedno drżenie wiązało się z myślą "jak taki mógłby zadowolić kogoś", zaś inne drżenie z "jak mógłby zadowolić coś". Po galantnym ukłonie młodzian z lubą wymienili spojrzenie, a taka była pomiędzy nimi a w nich miłość i nawiść, że rozumieli się bez słów, jak gdyby jakie prapierwotne znaki poznali, czy to semy, które obywają się bez nośnika fali dźwiękowej od strun głosowych. Im starczyły spojrzenia, tego dość rzec. Królewna, istota z charakterem, wpływami i zainteresowaniem sprawą przewyższającymi śmiertelne pojmowanie, zdołała pojąć sekret drzwi i wyczuła to, czego nawet jej ojciec nie wiedział, mianowicie gdzie tygrys a gdzie... Otóż właśnie. Na oblubienicę obrano najlepszą z jej dam dworu, o której szeptano po barwnych ogrodach, że od księżniczki odróżnia ją jeno błąd czcigodnego pochodzenia, bo urodziwszy się w ważniejszej kołysce, dama przyćmiłaby księżniczkę czy urodą, czy inteligencją. Nie uszły uwadze królewskiej córy spojrzenia jakimi jej miłośnik zdarzał obdzielać damę - i słyszała rzęs trzepot we wdzięcznym odzewie. Tymczasem teraz młodzian rzucił jej krótkie spojrzenie: "Które?". Oto w jednej chwili pytanie zadał i w następnej otrzymał odpowiedź od źrenicy: "Prawe.", a nikt nie zauważył przesłań kochanków. Odwrócił się heros i ruszył krokiem zdecydowanym do drzwi, by - bez najdrobniejszego wahania - otworzyć drzwi po prawicy... "
- Śpisz? - pyta mnie mama. Nie odpowiedziałem. Jej miękkie słowa niezobowiązującej historii... Nawet nie tuż, tuż... Już spałem. Od dawna śpię. Jak Somma. Dobranoc.
- Widziałam dziś waszego ojca - dodała po chwili i zamilkła, może przestraszyła się własnych słów. - Jest Szperaczem.
Kiedyś, w czasach poczynania pierwszych królów, szperaczy zwano kaznodziejami. Jeszcze wcześniej prorokami. Później czarownikami, nawiedzonymi lub zwiedzionymi. Szperacz. Jakiego porządku? Zresztą, czy to ważne. Może przyciągnął go bluźnierczo zdrowy rozsądek Satargistów. Może Domostwo Szatana, gardzące słabościami i obietnicami nieśmiertelności. Może Świątynia Seta Ipsissimusa, ukryta w zgiełku. Może Braterstwo Plymouth interpretujące dosłownie własne błędy. A może Wyznawcy Lilith, liliowi poszukiwacze lekarstwa na sen? Otóż to: sen.
- Jakiego porządku, ham? - zapytał mój sen. - No, szperaczem którego rozdzielenia?
- Widziałam go w sieci - wymawia ostrożnie mama, niechętna temu, że sen podjął cichnący, krótki monolog i zamienił w dialog. - Przemawiał wprost do umysłów, bez pośrednictwa.
- Mamo, które rozdzielenie? - Sen począł się niecierpliwić, bliski pobudzenia. Mama milczy. - Czy ty myślisz, że on stał się szperaczem, aby znaleźć odpowiedź na Sommę? Przecież to tchórz. Może to wcale nie on. Nie znałaś go przez lata.
- Nie słuchałeś mnie uważnie. Nie jest szperaczem. Jest Szperaczem. Opatem wtórej Thelemy.
- Ach tak - pomyślał sen, ham, ham, i spojrzał uważnie na moją matkę. Bała się.
xxxx
4 Powinienem napisać raczej: Epilambanein! Epilambanein!
|
|