- Jaki tygrys? - pytam jeszcze raz Szymona i Grzegorza - lecz odpowiada mi brak odpowiedzi.
- Dowolny. - Promotor wzrusza ramionami. - Shere Khan od Kiplinga. Brykający z Puchatkami. Tygrys Marzanny mości Borgesa z drzeworytem Frasconiego na okładkę. Bestie Thalpaka czy Sankhali. Księżycowy Tygrys u Lively. Czy państwo wiecie, że dawno temu Irlandię nazywano celtyckim tygrysem z racji jej osiągnięć ekonomicznych? Hm, to stare dzieje.
- W mojej opinii - mówi Beata, - Syzyfowi, którego projekcję obmyślił Biernat nie wolno było dopuścić do życia innego zakończenia niż przeznaczone. On musiał trwać w męce. Oto i sens tej religii: nie podważać wyroku, który sami na siebie wydajemy. Jak ładnie to ujął Spinoza: "Wszelkie byty pragną wytrwać w swoich istotach i formach. Kamień będzie chciał pozostać kamieniem wiecznie, a tygrys tygrysem."
- Jaki tygrys? - pytam jeszcze raz lecz odpowiedzi nie ma. To musi mi się śnić. To nie może mi się prawdzić.
- Już i Ben Abba, tygrys w ikonostatyce chrześcijańskiej, nie może odmienić własnego losu. Stąd... - W głosie Beaty taki wielki triumf, taka przewaga, że wzdrygam się mimo woli i celu. - ... pracy Szymka również brak jest podstaw. Epileptyk nie wzruszy tygrysa. Co wieczne będzie wieczne i nic, powtarzam, nic tym nie zatrzęsie...
("Herezja!", syczy Szary Fraktal, "tygrys to tylko odczyt!" - Nie rozumiem, ham, co powiedział. Może kiedyś. Notuję.)
- Owszem, Joyce przejrzał zamiary drżących - mówi Beata z takim naciskiem, że zboli mnie wszystko ukryte. Spoglądam na innych: Szymek zwiesił głowę, Grześ milczy ponuro a Promotor wpatruje się w Beatę jak w obraz. Czary to. - Wiemy skądinąd, że w Buddzie objawiała się epilepsja. I w Mahomecie też. Fałszywi prorocy, jeden zamaskowany bladą inercją, drugi niepowściągliwym orężem, bezustannie próbują odwrócić los Ben Abby: krzyż. Ben Abba nie poddaje się załatwym pokusom, przegania je biczem ze świątyni. A nie bez racji odkryto to w Irlandii. I co nam dopowie Biernat?
- Klany szkockie przywędrowane z wyspy świętego Patryka mają tygrysa w herbach... - Słyszę własny głos, ale przecież nie ja to mówię, a jeśli nawet mówię, to nie chcę, więc jeśli mówię, to we śnie, zaś jeśli we śnie, nieprawda, czary, wtedy to nie mogę być ja, ale przecież to mój głos wydobywa się ze mnie!... - Oto Brus, szczere nasienie królewskie, zaś motto jego: Fuimus: "Byliśmy i jesteśmy". Oto Chattan, potężny Klan Kotów. Oto Farquharson, a motto jego: Fide et fortitudine: "Duchem zahartowani i duchowi wierni". Oto jest silny Gow. Oto i MacBean, który stanie pod Culloden po stronie swego fatum. Oto MacDuff, który przeciwstawia się wszem Makbetom uzurpacji i zmian, zaś mottem mu jest: Deus juvat: "Bóg wspiera". Oto jest Macpherson, ten z Cluny, który wspomaga zachwiany porządek przy jakobickich powstaniach, a motto: "Tygrysa jeno w rękawicy śmiesz dotykać!". Oto i Mackintosh, który zwalcza zuchwałość Cromwella z tegoż armią nowej zarazy. Oto jest Macfie, który chlubi się: Pro rege: "Dla króla", tego, kto stoi na straży stałości i zasad. I Sutherland powie sobie samemu: "Bez strachu", bez trwogi, sans peur, przyjmę, co mi fortuna wniesie z wianem...
("Opanuj się!", wrzeszczy Szary Fraktal, ucho mi rozdziera, sosnę piorunem rozszczepia, "Dlaczego jej pomagasz?!")
("Nie wiem", charkoczę mu myślą zwrotną, "ale ani nie mogę czytać jej mózgu, ani nie mogę nie czytać jej rozkazu!")
("To wiedźma! Opanuj się! Natychmiast!", Szary kopie mnie w serce. Chłodniej, chłodniej mi, mroźniej. Sopel z oka.)
- Nieprawda! - próbuję wydalić z siebie okrzyk, ale tylko słaby pisk mi się powodzi. - To niewłaściwy dobór faktów! Te klany nie z Irlandii są wcale, popatrzcie na mapę! Nie mają tygrysa w herbach - lwy tam są lub koty, nie tygrysy!...
Nie słyszą mnie. To znaczy, jedna Beata mnie słyszy, ale nie spuszcza ze smyczy i zmilcza mnie w ziemię. Krztuszę się.
- Słyszeliście, nawet Biernat się ze mną zgadza! - Beata śmieje się koślawo. Śmiech nie jest jej atrybutem. Raczej wycie.
(Widzę Bennu. Za drzewem. Macha w moją stronę. Dodaje sił. Wiatraku, ham, wiatraku, nawiosłuj mi wiatru w płuca!)
- Śmiertelny nieprzyjaciel za rozdartą sosną! - Beata już go zauważyła. - Łapać go!
("Jeśli go złapią", mówi Gość Szarego Fraktala, "ukrzyżują go dla przykładu. Wiesz o tym?")
("Krzycząc śmiertelny miała na myśli nie to, że jest groźny ale to, że jest możliwy do zakończenia", uważa Szary Fraktal.)
Bennu ucieka zygzakami. Rozważa trajektorie. Beata mknie za nim jak walkiria, jak wampir bliski juchy, który wyczuwa pełnię pełną przerażenia zdobyczy. Ścigają się między krzewami, bluszczami, konarami, zmieniają formy, Grześ i Szymek stoją przy Promotorze, który z podnieceniem wypluwa z siebie jakieś formuły, jakby inkantacje wspaczne. On musi być w transie. Przeklęta czarownica! I nagle Bennu przewraca się a tygrys, którym stała się Beata przypada do niego. Chciałbym tam dobiec, dociec, pocieszyć biedaka, że znalazłem jeszcze lepszą wersję Blake'a, że, że, że... ale nie mogę, a choć Beata zapomniała się o mnie przez ten czas lecz siły wracają mi najpierw w usta, potem w ramiona, i stopniowo w dół, że stopy, które mogłyby mnie wynieść, są na końcu tej listy. Nie zdążę, nie. Wrzeszczę coś bezrozumnie, co zwołuje jeno ten efekt, że Szary Fraktal wariuje, Gość opluwa mnie a Promotor złomyślnie patrzy na mnie, dobrze że go przytrzymują, jakby miał ochotę użreć mi serce razem z czerwiennym korzeniem, wesz podcinająca pocałunkiem korzeń włosa 5 życia. Mam chociaż pełnię siły w oczach. Patrzę. Bennu opadł a tygrys jest przy nim ale nie rusza go. Może zdumiony nagłym powaleniem się ofiary a może lubujący się w zapachu strachu, czeka aż człowiek zabije się sam. Bennu wykręca się w zły, czarny precelis, nogi wyrzuca w powietrze, opadają niepłynnie w runo, runo zielone, złote nogi, pokryte drżeniem, już po chwili całe ciało targa się na boki, na strzępy, na okropieństwo. To jest atak. Szymon i Grzegorz wracają wzrok: czego nie rozumiemy, tego nie oglądamy, i czy to sprawka boska czy diabelska. Promotor, urzeczony czarownicą, gapi się, i ślini się, więc jest drugi. Dziąsła Bennu zmieniają się w pianę, piana mieni się w krew, krew zmienia się w wino, stopy ryją w trawie konwulsyjne runy, dłubią jak pies, który chce zakopać swój nagły skarb, a tygrys węszy i decyduje się do ciosu.
- Ależ widowisko - wyparskuje Promotor przez chrapy, nie to już nie Promotor, to współwinny oglądactwa, voyeur bólu.
- Dzień od ataku: zero! - Beata przybiera swój zwykły człowieczy morfem, szydzi nad Bennu. - Możesz liczyć od nowa...
Zwraca się ku mnie jak sęp, który wspomniał o drugim ochłapie padliny. Moje stopy już czerpią z baterii, jeszcze trochę.
- Może pan liczyć od nowa... - mówi Stridor Metelski.
(Perfidny wyraz: "liczyć". Nie zawsze można na niego liczyć. Liczyć można na liczby. Na przykład? U Sumerów 1, 2, 3 to gesh, min i esh. Pierwsze denotuje mężczyznę, jego członek, bowiem od niego wszystko się zaczyna; drugi wyraz oznacza kobietę, złego ducha i kopulację, natomiast esh to dużo, jest to też znak dla liczby mnogiej, początku wielu. Oto w trzech prościutkich liczebnikach jest przy okazji cała kosmogonia. W hebrajszczyznie wyrazy liczyć i księga wyglądają tak samo. Kabaliści zliczali imiona sumień, daimonionów i demonów, które je strzegły. Tak, wszyscy starcy mędrcy różnych religii i buntów wiedzieli dobrze co robili, przeczuwali, gdy wśród liczb szukali bytu dla siebie. - Czerwona rozgwiazda, sygnał stop! - O czym mówi ten człowiek?)
Jestem w jego gabinecie. Być może zgłosiłem się do pracy, ale nie wpuścili mnie na salę operacyjną. Być może zjawił się Metelski i zabrał mnie do siebie. Być może był tam też personalny i pytali mnie naprzemiennie czy już się zastanowiłem. Być może wyplatałem swoje zastrzeżenia co do formuły Crowleya dokładnego odwzorowania. Być może parodiowali owo zwątpienie i przypominali o kartce pełnej Blake'a. Być może zapytałem ich jak to zrobili. Być może Metelski rzucił wtedy nieumyślnie coś o lustrach, czego nie zrozumiałem. Być może chciałem nasycić się szczegółami a personalny powiedział, że ostatecznie wszystko jest kwestią pieniędzy i zapytał mnie o cenę. Być może stwierdziłem, że cyrografy wyszły z mody a Szary Fraktal nabił mnie za to pięściakiem w twarz. Być może straciłem przytomność, personalny zirytowany wyszedł z pokoju. Być może Gość Szarego Fraktala zapytał w moim imieniu na ile mogę liczyć. Być może Metelski wpisał na kartce nową propozycję pensji. Być może... Bo niczego nie pamiętam. Kto mi podpowie, ham? Rozglądam się nerwowo po stosie całopalnym zepsutych dendrytów. Żadnych znajomych myśli, stowarzyszonych z pamięcią obrazów. Płomień bucha, ham, spod stosu, liże mnie w stopy. Czuję je. Siły wróciły. Spróbuję starej ścieżki z czytaniem umysłu. - Nie dam rady. On jest za mocny. Może nawet mnie wyczuwa. Kto wie skąd ma tyle informacji o mnie. Lepiej wycofać się. Istnieje jeszcze jedna magiczna ścieżka: pytanie.
- Liczyć co?
xxxx
Oglądam się za siebie. Nikt mnie nie śledzi. Chyba nikt. Ani chyba nic. Jakaż tu cisza zastygła...
... Cisza śledzi mnie. Czuję się nieswój. Czyjś obcy. Bo patrzę na ledwie wyraźne, ledwie doraźne zarysy nóg i myślę: nie moje. Dłonie: nie moje. Kroki: nie moje. Szary Fraktal miał mnie ubezpieczać ale się nie pojawił, zdrajca...
... Ale zjawiła się śmierć, wierna. Zatem Bennu już niema. Beata zakończyła. Choć niczego nie możemy udowodnić...
... Mogę udowodnić sobie strach, owszem. Niebezpieczna partia. Nie, wcale nie gra. Pojedynek. I Beata wygrywa...
... Serce wygrywa przyspieszone marsze. Szarego nie ma. Cisza jest. I buraczany mrok, galaretowaciejący wokół...
... Teraz ostrożnie. Nie obudzić Szymona. Jeszcze ufa, że może wygrać wyścig o MBA, jeszcze się łudzi. Śpi przy wejściu do nastawni blokowej, zazdrosny o sprzęt, który zbudował. Potężny generator iluzji, błyszczący, mrugający, dawca miraży i wykoślawień nie pomoże mu, nie. Szymek bez szans. Muszę sprawdzić co z Grzesiem. Gdyby Beata zdołała rozważania o duszy i śmierci wyeliminować z gonitwy... zostalibyśmy wówczas tylko my, ostateczni...
... W ów czas? Jaki czas? Nie wiem nawet czy to wszystko nie majak, delirium. Stakka bo działa, jędrnieje w płucach...
... Sen, nie sen, zakradam się do imitatora Szymona. Zarysem nieswojej ręki dotykam maszynerii. Miła ma, sprytna moja, prorokini, inokini, gołąbeczko, turkusowa turkaweczko, ty powiesz jak to jest z umieraniem, czyż nie?...
- A, jesteś wreszcie - zmyśla się w moją stronę Szary Fraktal. Jest ubrany we mnie. W moje ciało. Pokazuje na Szymona, że ten leży z poderżniętym gardłem, wyłupanym okiem, odciętym palcem: oto czego trzeba nam do uruchomienia maszyn. Nie obawiajmy się, bo jeżeli to wszystko wyobraźnia? W świecie rzeczywistym nikt nie chciałby umrzeć jak Ben Abba. Ja chcę. Przyłożyć urżnięty palec do czytnika numer raz, oko kleić do czytnika numer dwa: komora symulacyjna jest otwarta. - Gdzie się włóczyłeś?
- Oddawaj mnie - syczę ściszenie, choć pewnie nikt niepowołany mnie już nie usłyszy. - Kończyny, uszy, łeb, szybko!
- Stul pysk, niewdzięczniku! - warczy Szary Fraktal. - Gdyby nie podmiana, system alarmowy już dawno by cię wykrył!
- A tobie jak się niby udało, hę?
- Ja jestem mistrzem kamuflażu. No, zabieraj te swoje śmiertelności.
Wchodzę do kabiny już jako Ja. Szary Fraktal zręcznie podsuwa się do pulpitu operatora i wstukuje sekwencje. Myślę, że gdyby teraz chciał się mnie pozbyć, gdyby był moim wrogiem, bez trudu uwięziłby mnie w starych opowieściach, zapętlił na biblijną zawszoność. Ta myśl dodaje mi otuchy, jest bowiem oznaką, że myślenie wróciło do właściciela.
"Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!"
Tyle historii. Jeśli dusza istnieje, wystawię ją na próbę. Somma, powtarzam sobie, Somma, Somma.
"Ojcze, cofam to, co powiedziałem. Zastanowiłem się. Zmądrzałem, mógłbyś rzec. Oddal ten kielich, proszę."
Krwawy pot inkrustuje mi czoło. Cóż to za odpowiedź. Ocieram czoło, wymazuję odpowiedź i żądam już, nie błagam:
"Ojcze, nie mam ochoty męczyć się za człowieka. To zbyt plugawa istota, aby za nią ginąć. Być może dręczą nas wyrzuty, że ją stworzyliśmy, ale to bez znaczenia. Mimo wszystko należy zachować proporcje. Oddal kielich!"
Ojciec milczy. Jego cisza znaczy: Nie będziesz miał woli cudzej przede mną? A ja nie chcę zginąć tak marnie! Wloką mnie na ukrzyżowanie a Ojciec milczy. Milczy: to zbyt dużo powiedziane. Nawet nie słucha, nie śledzi tej wartkiej akcji. Moje losy były przesądzone dawno temu. Szarpię się. ["Szary! Dlaczego on mnie nie słucha?!"] Widzę: jakiś osiłek zastanawia się czy mnie do belki wiązać czy raczej przybić. Nawoływania o bretnale, bolce, wsporniki. ["Szary!"] O piwo, bo upał.
- Obserwuj duszę - odpowiada w myślach Szary Fraktal. Ubiera się w wyrosłego rzymskiego legionistę, ćwiczy pchnięcia włócznią, rzuty kośćmi, wygrywanie szat. - Obserwuj umieranie.
- Do cholery, nie będzie żadnej duszy! - podnoszę głos. Podnoszą krzyż. Bo-o-oli, r-r-r-wie, i buch, stoję, wywyższony ponad ziemskie czerwie. - Szary! Musisz mi pomóc! Oni mnie za chwilę za-a-abiją (ćwiek przez stopy), durniu! Myślisz, że śmierć ma szanse? Gówno prawda! Śmierć nie ma żadnych sza-a-a-a-ans (szyderstwa tłuszczy), żadnych, powtarzam!
- Śmierć ma zawsze szanse - filozofuje Rzymianin. Mogę przeglądać się w jego poharatanym puklerzu. Moje odbicie.
- Pomóż mi! Pomóż mi! Pomóż mi! Pomóż mi-i-i-i! - drę się histerycznie. Moje ciało skowyta o skrót. - Zaaaraaaz!
- Jeśliś królem świata... - Rzymianin odkłada broń i zapalczywie dłubie w zębach. Przerywa. - ... hm, to sam sobie...
Ból jest kursorem mrugającym na monitorze, powraca przez zapisane linie mojego ciała, kasuje je, znak po znaku, gest za gestem, nerw w nerw, bez postoju. Jestem teraz czystą stronicą, sformatowanym dyskiem, czekającym ulepszonych treści, którego istnienia dowodzi jedynie ów migający przedsionek, pulsujący rytmicznie znak. Którą torturą będę poczęstowany, jaki stygmat stanie się moim udziałem, nie wiem, ale wiem: zegar taktowany biciem serca nie tyka na próżno. Czekam na wszystkie nowe okrucieństwa, jakie edytor losów zechce wygenerować i wykluć w moim pliku, by potem wydrukować go krwią, zwątpieniem i zamęczeniem na krętej, nieprostej drodze do nieśpiesznej śmierci. Próbuję o tym nie myśleć, staram się wmówić samemu sobie, że bólu nie ma, że Grzegorz nie zważy duszy, duszy nie ma, jeśli nawet jest, to ginie z ekranu kiedy dzieją się na nim rzeczy cielesne, by objawiać się przy innych okazjach, jakże mało istotnych. Mój druh nie otrzyma jednoznacznych wyników, bo są ludzie bezduszni i są tacy, którzy umierają szybko i bezboleśnie, albo głośno a raptownie, półbogowie i herosi, o których mało wiadomo i bogowie, o których nie wiadomo niczego. Dusze zawikłane w bezustanny monitoring połączeń z cielesnością, te gotowe do zrywania pęt, ulegające pokusom falstartów, niecierpliwiące się, i zgoła inne: niezgułowate, rozproszone i rozkojarzone; są też dusze, które śpią mocno i nie budzą się, nigdy nie meldują się przy terminalowych odprawach, trzeba ich szukać, nawoływać z tabliczkami wysoko uniesionymi nad tłumami śpieszącymi do taksówek, dorożek, bieżni i lotni. I w tym całym zgiełku ważyć duszę, odtwarzać jej własności? W oczekiwaniu na śmierć człowiek myśli bardzo pośpiesznie i bardzo naiwnie, chcąc zdążyć z pomyśleniem wszystkiego możliwego... Oto zaczyna się! Kursor mruga z miejsca, a niewidzialne palce wstukują wewnątrz mnie nawrotne definicje cierpienia, rozpisują nowe scenariusze misji FPP pod tytułem Beznadziejne Zdychanie Na Krzyżu.
- Eloqui, Eloqui, semma sabbathani! - wykrztuszam z siebie a jest mi trudno, każdy wyraz grzęźnie w przełyku, ramiona wykręcają mi się na krzyżu, wywijam się w przód na boki, rozłamuję, kruszę jak hostia, pękam jak stara gałąź z zespołem Marfana, że nawet mocne włókna kolagenowe wzbogacone fosforem muszą puścić z trzaskiem, i czebole tych włókien na raz plajtują, zamykają się, wracają do pączka, a barki wyskakuje z osadu i spadają bezradnie gdzieś tam na żebra, a żebra osuwają się na biodra a patelnia bioder praska na pół, a pół na ćwierć, i tak dalej, kark ściśnięty do szerokości nadgarstka łaknie oddechu, paru zwariowanych cząstek tlenu, ostatnia myśl grzęźnie w czaszce, i już jej nie przepcham, i nie zdołam, ciemności gromadzą się, piekła rozwierają wierzeje, koślawy Murzyn z Nowego Orleanu rezerwuje mi na trzy dni duszny, potępiony pokoik z obscenicznymi ideogramami na ostatnich skrawkach tapet, kurtyna unosi się nad Ziemią, i oto konam, oto Wykonuje Się, a mali ludzie z ruin wielkiej świątyni mówią, bo wiedzą: Descendit ad inferos, bo wiedzą: Mane Tekel Fares, Draco mihi dux.
(Skarżący się wyraz: "czebol". Cierpiący w kodzie, nie pojmujący na początku. Skrót prostego, hiobowego "czemu ból".)
- Witaj, inkarnacjo - powiada mały czarny rumak. Bardzo lubiłem go w dzieciństwie. Miał wtedy garb i galopował przez otoczone złoconym wzorkiem ikony po prawej stronie. Po lewej były litery, których wtedy jeszcze nie potrafiłem odczytać i byłem zdany na mądrość mamy. Somma też słuchała i oglądała. Stare czasy. - Witaj w piekle.
- Dlaczego nazywasz mnie inkarnacją? - pytam, Ben Abba.
- Oj, nie, nie, w tym miejscu przestałeś już zwać się dawnym mianem. Tutaj nie jesteś synem i nie masz ojca. Może teraz ciemność usynowi cię lub ciemność ci się uojczy, kto wie? Ale Ben Abba, z przeproszeniem? O nie, co to, to nie. Cha cha.
Rozglądam się. Wszędzie śmiech. Akrobacje śmiechu. Obija się o ściany krypty, fikołkuje, przewija się w spirale, nasiąka w czarnoziem. Czarny garbusek staje się czarnoziemem. Rozskwiera się przed oczami, żadne tam jęzory ognia, wyłącznie prawielki chłód, chłód ścinający szkło w zwierciadłach tak że pękają, chłód ścinający korzenie myśli, zabijający neutrony, jęzory chłodu, wyzwalające się z oków, kąsające po tamach, magiach, przeszłościach. Nienawistny on.
- Gdzie moja, ham, dusza? - pytam, cofam się przed rozpadliną, krok przed krokiem, nuta przed nutą. - Czego się dowie?
- Dusza? - chichocze czarnoziem, drży kanionami, zarzecznymi dolinami spulchnia sobie dykcję. - Tu nie ma niczego!
- Szary, wydostań mnie stąd! - ryczę rozpaczliwie, rozpadliwie. I rozpadlina goni, nuty wracają się przed swój wyśpiew, wstecz, szybciej, szybciej. - Tu nie ma duszy! Słyszysz mnie?! Szary, kurwa! Szary!
Chłód dociera. Bada moje słowa, sprawdza z jakim przeciwnikiem ma do czynienia, zastanawia się nad taktyką, tempem. Pędzę w dół zbocza górskiego a za mną biegnie lawina, kawały lodu odbijają się przy mnie, wybijają leje, kradną za sobą motki trawy, kępy krzaków, podżerają źródła ciepła i przyjaźni, biedronki i liszki, słoneczniki i ogrody, słońce fiołkowe, i zbrunatniałe chmury, i żaby, by wrazem zwałem zbrylonego w lództwo masiwa przetoczyć mi się nad głową i zatchnąć się nagle u podnóża.
- Szary! Szary! Szary! Wycofaj mnie!... - Czuję, że słowa stopniowo wybijają mi się w gardle sztyletami, soplami, tężeją w zmartwiałe leksemy, leksemy nieruchomieją w morfemy, morfemy redukują w morf, morf zawija się w stalowo zziębłe zero. - Sza-a-a-a-a... !
Wulkan dzieli się, całkuje, rozcala, wytęża. Lawa już nie jednego zimna ale wielokrotnie sfałdowanych zimen, jak płaszcz rozpościera się, rozlewa nad kardynałem zranionego wcześniejszą lawiną zbocza, dostojnie spływa i przemienia wszystko w taką nicość, że sama siebie nicuje. A więc to jest przedsionek ko-o-o-ńca. Łotr, któremu obiecałem: "ty jeszcze dzisiaj będziesz ze mną w raju", nie ma już nóg ale lodowy neant, nie ma już piersi ale lodowy bezbyt, jeszcze ma oczy pożerane impulsją lawy i te oczy patrzą na mnie wyraziście: "kłamca!"; a i drugi łotr już nie urąga, ale kona w braku męczarni, a że nie może zrozumieć końca, któremu nie da się przypisać bólu, a nie pojmując takiego końca nowego typu - wrzeszczy.
- No i po co tak wrzeszczeć. - Szary Fraktal uśmiecha się spoza konsolety, manewruje paznokciem przy podstacji WN.
- Bardzo dobrze, że boli. Czy teraz rozumiesz Go lepiej? - pyta Rzymianin. Przeprasza mnie na chwilę, odchodzi, wraca do szarej fraktalowej współpostaci, odgania sępy, hieny, ludzi. Ham, boli, ham, boli!
- Starotestamentowe bóstwo opuściło mnie. Albo jest przygłuche, z racji wieku. Albo jest mi nierówne. Albo nie istnieje.
- Miałem na myśli ból. - Rzymianin przebija mi golenie, pogląda na zegarek, przekłada kable w skrzyni połączeń. - Czas na drugi wzór Crowleya.
Zasypiam. A może budzę się. Już coraz, ham, rzadziej rozpoznaję te stany.
ciąg dalszy w następnym numerze
|
5 Kochany Ducasse!
|
|