To nie był żaden konkretny film, chociaż w pewnym sensie od filmu wziął się pomysł i na takim podłożu najlepiej zjawisko widać. Ostatnie jego wystąpienie zaobserwowałem na tegorocznym Polconie, jako element konwentowego krajobrazu, jest to zresztą nieco dokładniej opisane w sąsiednim dziale. Oto po raz kolejny spotkałem Osobę z Pierwszych Stron Gazet.
Ten "kolejny raz" brzmi dumniej, niż jest wart. Takich razów zdarzyło mi sie oczywiście tylko kilka, ale siłą rzeczy także i ta ilość mieści się w jakiejś kolejności. Również i "pierwsze strony" są dość umowne, wspomniana osoba w rzeczywistości tam raczej nie bywa, tym niemniej jest dość powszechnie znana.
Mam oczywiście na myśli Stanisława Mąderka. Tłumy, jakie gromadził wokół siebie, muszę przyznać, zdumiały mnie. Owszem, chyba prawie każdy już widział "Stars in Black", toteż i ich główny bohater jest rozpoznawany, ale nie przypuszczałem, że do tego stopnia.
Właśnie, główny bohater. Mąderek jest przecież przede wszystkim autorem, a jednak myślę, że gdyby nie pojawiał się w swoich filmach, zainteresowanie jego osobą byłoby znacznie mniejsze, jeżeli nie w ogóle znikome. Pewnie, pomijając wspomniane w polconowej relacji predyspozycje czysto towarzyskie, zgromadziłby wokół siebie paru mniej lub bardziej zawodowych grafików komputerowych, do tego trochę amatorów bawiących się POV-Rayem, to wszystko. Tymczasem jednak on nie tylko nakręcił film, ale też w nim zagrał. A ludzie pobiegli obejrzeć go z bliska.
Właściwie rzecz nie powinna mnie dziwić, w końcu i ja zrobiłem to samo. Podszedłem do całkiem obcego człowieka, sam oczywiście równie, a nawet bardziej mu nie znany, po czym zacząłem z nim rozmawiać. W gruncie rzeczy to przecież zachowanie niezbyt przyjęte, w ostateczności może w pociągach, ale trudno uznać przedział wagonu za warunki normalne. Tymczasem w odniesieniu do kogoś, kogo się widziało na ekranie, wydaje się ono całkiem naturalne.
Tak się jeszcze później złożyło, że wracając z Polconu, na peronie krakowskiego dworca minąłem się z Jerzym Trelą. I znowu przez chwilę czułem to przekonanie, że mogę go zatrzymać i... Właściwie nie bardzo wiadomo, co dalej. Powiedzieć, że jest dobrym aktorem? On to chyba wie i beze mnie. A może wręcz przeciwnie, nazwać go miernym komediantem? Akurat nie Trelę, ale kilku kandydatów by się znalazło. Właściwie nie chodzi chyba w takich sytuacjach o to, aby oddać hołd geniuszowi artysty, ale aby przez chwilę zanurzyć się samemu w wielkim świecie, a może przy odrobinie szczęścia z nim porozmawiać. Jeżeliby nawet wielki świat miał do powiedzienia jedynie: "Niestety, spieszy mi się.", zostanie chociaż wspomnienie, że to ja, ja a nie nikt inny, przeszkadzałem Znanej Osobie.
Tymczasem tak naprawdę, do wielkiego świata mamy całkiem blisko. Przecież dziecięciem będąc, jeździłem autobusami MPK, które prowadził Władysław Frasyniuk. Oczywiście wtedy nie miałem tego świadomości, ale fakt pozostaje faktem: cokolwiek by o nim nie myśleć, jest to znana osobistość. Parę lat później, zabranemu przy okazji jakiejś ojcowskiej delegacji do Warszawy, udało mi się zwiedzić budynek Sejmu, skąd do teraz pamiętam jakieś podarte skrawki papieru na półce przy jednym z miejsc. To spotkanie było, jak widać, niezbyt osobiste, ale za to podobno z samym Wojciechem Jaruzelskim. Minęło kolejne kilka lat i stałem w drzwiach zatłoczonej reprezentacyjnej sali mojego liceum, gdzie siedział już nie kierowca, ale chyba wtedy poseł Frasyniuk, jako świta ówczesnego premiera Mazowieckiego, nawiedzającego młodzież przed wyborami. I znowu, po następnych paru latach, do sklepu mojego ojca wszedł człowiek, który zapytał przy okazji zakupów, jak się sprzedaje "Polityka", bodaj czy nie świeżo odeszła wtedy od dawnego, wielkiego formatu. Okazało się, że w jakichś swoich sprawach zawitał na wrocławski Oporów pisujący w tejże, a i w telewizji występujący, Krzysztof Mroziewicz. Poznał go mój wspomniany już ojciec, który z kolei twierdzi, a nie jest to takie znowu niemożliwe, że za młodych lat zdarzało mu się jeździć na nartach z pewnym krakowskim księdzem nazwiskiem Wojtyła.
Jeszcze kilka podobnych zdarzeń mógłbym sobie przypomnieć, ale nie miałyby one większego znaczenia, bo chyba już widać, o co chodzi. Nie, bynajmniej nie o to, że gdybym jechał w Papamobile, ludzie pytaliby, kto to jest ten jakiś biało ubrany facet obok Pawła Pluty. Po prostu wielki świat jest częścią tego zwykłego, ładnie mówiąc częścią integralną, a kontakty z nim są tak okazyjne, jakie są, po prostu dlatego, że on jest całkiem malutki i nie daje rady objawiać się osobiście częściej.
Zresztą, może w rzeczywistości w ogóle nie ma tego wielkiego świata? Policzyłem sobie, w ciągu kilku lat działania napisanego między innymi przeze mnie programu, wydrukowane za jego pomocą bilety do teatrów kupiło parę milionów ludzi. To już trochę jest. Reklamy telewizyjne, do których scenopisy rysuje Kasia, te kilka milionów ludzi obejrzy może nawet w jeden dzień. Książki napisane przez Anię, lub inne, przetłumaczone przez Piotra, mają czytelników liczonych w grubych tysiącach. Agnieszka pracuje w urzędzie województwa obejmującego przynajmniej kilkaset tysięcy mieszkańców, a Tomek zarządza sieciowymi serwerami, których działanie ma zapewne znaczenie dla ponownie może i z miliona osób, podobnie jak Beata pracująca przy informatyce bankowej. Że nie ma ludzi niezastąpionych i każdą z tych rzeczy mógłby robić ktoś inny, zamiast tych paru wymienionych, których akurat znam? Owszem, ale jednak to właśnie oni je robią.
Wbrew pozorom, Konrad z "Dziadów" ze swoim cierpieniem za milijony nie jest aż tak wyjątkowy. Przecież nawet rolnik, przy całym szacunku dla tej profesji kojarzony jednak z nieszczególnym otwarciem na świat, daje temuż pszenicę czy inne buraki, z których zrobione mąka lub cukier trafiają do ludzi oddalonych o setki kilometrów. Niby banalna rzecz, podobnie jak wypuszczenie co roku jednej czy dwóch setek absolwentów przez liceum, takie na przykład jak to, w którym uczy ich wcześniej między innymi moja matka, a przecież oba te przykładowe elementy są niezbędne dla funkcjonowania całego społeczeństwa. Nie da się ich usunąć.
Może się komuś wydawać, że to żadna atrakcja, takie anonimowe zasługi. Cóż, pechowcy potrzebują rozgłosu aż w telewizji. Ale czy ktoś kiedyś słyszał na przykład o projektancie znanego wszystkim EN-57, podmiejskiego trójczłonu, tego słynnego pociągu, który jest żółty, ale do połowy, bo dalej to niebieski? Trudno sobie bez niego wyobrazić linie kolejowe, ta konstrukcja istnieje właściwie od zawsze. Ale kto ją stworzył, nie wiadomo. Dokładniej - wie pewnie rodzina twórcy, a i to nie cała, może kilku znajomych. Chociaż niekiedy może się wydawać, że żyjemy w małym kraiku, gdzie wszyscy się znają, czterdzieści milionów to jednak sporo ludzi. Nie każdego da się pokazać w telewizji, nie o kazdym napiszą w gazetach. Za to każdy może zrobić coś, co te miliony ludzi odczują, choćby i nieświadomie. Wielki świat, to my.
|
|