Cranberry schowała miotacz pod kurtkę, odwróciła się do Nessie.
- Nic ci nie jest?
Pokręciła głową, machinalnie rozcierając nadwerężony szarpaniną łokieć. Nie mogła mówić przez ściśnięte gardło, zbyt przerażona tym, co przed chwilą wyczuła. Zaburzeniem Mocy. Bardzo, za bardzo podobnym do tego, które czuła na stacji kolejki. Kiedy Vader... kiedy... Rozszerzonymi oczami wpatrywała się w przyjaciółkę.
Cran natychmiast zrozumiała, co się dzieje.
- Wiem, nie powinnam. Ale dzięki temu jeszcze żyjemy. Nie patrz tak na mnie, Nes.
- Jak? - zdołała wykrztusić.
- Jakbym... jakbym była Sithem. Tamto już nie wróci. Przysięgam.
- Nigdy więcej tego nie rób, Cran - powiedziała cicho, z trudem znajdując właściwe słowa. - Nigdy nie używaj Mocy w taki sposób. Proszę cię.
Cranberry zacisnęła usta. Nie jest łatwo wyrzec się czegoś, co - wprawdzie przez krótki czas, ale jednak - było częścią ciebie.
Odczuła dreszcz, jakby w obawie, że Nessie odczyta jej myśli, choć wbrew temu, co sądziła część zwykłych ludzi, rycerze Jedi nie dysponowali takimi umiejętnościami.
- Postaram się.
To nie była obietnica i dobrze o tym wiedziały. Nessie opanowała się w końcu; jej wzrok zawadził o leżące na ziemi ciało bandyty. Zastrzelonego bandyty. Stłumiła westchnienie. Jeszcze jeden problem. Dlaczego życie nie może być prostsze? Najchętniej nie poruszałaby tej sprawy, ale wiedziała, że musi.
- Używasz miotacza - sformułowała zdanie lakonicznie, nie chcąc, żeby zabrzmiało jak oskarżenie, ale Cranberry i tak najeżyła się wewnętrznie.
- Owszem, używam. Nie możemy korzystać z mieczy, bo nas zdemaskują, a czymś się przecież muszę bronić.
- Tak nie wolno, wiesz o tym. - Rycerze Jedi nigdy nie używali broni palnej.
- Słuchaj Nessie, czasy się zmieniły. To jest wojna. Nie będę w niej walczyć gołymi rękami. Przecież nie zaatakowałam pierwsza - nagle zdała sobie sprawę, że zaczyna się rozpaczliwie tłumaczyć i poczuła cień irytacji. Przed kim ma się tłumaczyć, Rady już nie ma, a cały zakon Jedi jest na krawędzi zagłady. Czasy rzeczywiście się zmieniły.
Z drugiej strony, Nessie była jedną z trzech w całej galaktyce osób, na których opinii naprawdę jej zależało.
- Uważam, że nie mamy innego wyjścia - dodała już spokojniej.
Nessie w rozterce przeczesała dłonią włosy. Cranberry miała dużo racji - istotnie, brały teraz udział w wojnie i przecież jakąś bronią musiały się posługiwać. Nie było jej jednak łatwo zaakceptować złamanie zasad, według których wychowywano ją od tak dawna, że nie wyobrażała już sobie innego życia.
Znowu boleśnie odczuła to, że nie może porozmawiać z Yodą, z Qui-Gonem, z kimkolwiek. Z kimś mądrym i doświadczonym, kto wytłumaczyłby jej wszystko i wskazał, jak należy postępować.
- Zgadzam się - powiedziała wreszcie, przełamując się. Cranberry odetchnęła niemal niezauważalnie.
- Chodźmy stąd, zanim ktoś nas zobaczy.
***
Idzie wśród stojących w równych szeregach żołnierzy Imperium; ręce skute z tyłu, lufa miotacza między łopatkami. W metalowej podłodze wszystko się odbija, sprawiając wrażenie gabinetu luster. Stukot kroków. Zatrzymują się przed podwyższeniem, na którym stoi postać w czarnym stroju. Włosy jasnoblond, zielone oczy. Podobna i niepodobna.
Szarpnięciem za ramiona zmuszają ją, by uklękła. Tamta schodzi po schodach, coś mówi. Nie słychać słów. Patrzą na siebie obie.
Świst zapalanego miecza świetlnego. Czerwone ostrze nad jej głową...
Nie!!...
Nessie zerwała się raptownie, z bijącym sercem. To był sen, upomniała samą siebie, przeciągając wierzchem dłoni po mokrym od potu czole. Tylko sen.
Usiadła na łóżku, obejmując kolana ramionami. Spod przeciwległej ściany słychać było równy oddech Cran. Neon za oknem migotał nerwowo, najwyraźniej psuła się w nim któraś litera.
Rzadko miewała koszmary, ale ten był wyjątkowo paskudny. To pewnie reakcja jej podświadomości na to, co stało się dzisiaj. W tej uliczce...
Szybko odegnała od siebie to wspomnienie, wykonała w myślach kilka prostych ćwiczeń relaksacyjnych. Pomogło. To w końcu tylko sen, do rana o nim zapomni. A jeżeli nawet... jeżeli to był fragment jakiejś niespełnionej wizji przyszłości, to i tak nie ma się czym przejmować. Już się nie spełni. Cranberry nie wróci do Palpatine'a.
Bo on by ją zabił, podpowiedział jej jakiś wredny wewnętrzny głos.
Dość tego. Trzeba się skoncentrować na teraźniejszości, jak zawsze uczył ją mistrz, nie na rozważaniach, co by było, gdyby. Nessie ostatecznie oczyściła umysł ze wszystkich myśli, położyła się z powrotem i zapadła w sen, już uspokojona, nawet, jeśli było to uspokojenie na siłę.
Śniło jej się zachodzące słońce, wypełniające Aleje Racławickie złocistym blaskiem, rzędy topoli po obu stronach ulicy niknące w perspektywie. Nie miała pojęcia, że ten sen powtarza się bardzo często, bo po przebudzeniu nigdy go nie pamiętała.
***
Już drugi dzień włóczyły się bez celu po mieście, tym razem w centrum. Szerokie, wysadzane ozdobnymi drzewami ulice pełne były przechodniów ze wszystkich ważniejszych ras galaktyki. Pomiędzy nimi przemykały niekiedy śmigacze i inne niewielkie pojazdy, chociaż generalnie ruch był oddzielony od pieszych. Pogoda była nadal ładna, ale słońce od czasu do czasu chowało się za spiętrzonymi chmurami gnanymi wzmagającym się wiatrem. Na tej półkuli była wczesna jesień.
Szły powoli; po chwili zrównała się z nimi Kalamarianka z małym, oboje w charakterystycznych dla tej rasy zakrywających całe ciało kombinezonach, mających chronić organizm przed nadmiernym wysuszeniem. Dziecko - według ludzkiej miary rozwoju byłby to trzylatek - rozbrykane podbiegało i skakało na wszystkie strony; w pewnej chwili o mało nie wpadło Cranberry pod nogi. Ze względu na umieszczone po bokach głowy oczy Kalamarianie mieli problemy z właściwą oceną odległości, i chociaż w starszym wieku uczyli się tego poprzez doświadczenie, ich dzieci często popadały w kolizje z ruchomymi obiektami.
- Ładnie tutaj, tylko szkoda, że nic taniego do jedzenia nie sprzedają - odezwała się Nessie.
- A ty nic, tylko o jedzeniu - mruknęła Cran. - Masz apetyt jak dziesięciu Wookieech...
Nessie nie zwróciła uwagi na zaczepkę; nagle poczuła jakby chluśnięcie lodowatą wodą. Niebezpieczeństwo!
Rozejrzała się czujnie, w samą porę, żeby z daleka zauważyć zbliżający się z nadmierną prędkością śmigacz. Dla normalnego człowieka to były ułamki sekund, ale kiedy Kalamarianiątko z pełną prędkością wbiegło wprost pod nadlatującą maszynę, ona była już w skoku, jednym ruchem zgarnęła dziecko i przeturlała się po chodniku, czując na policzku powiew powietrza; pojazd niemal otarł się o nią.
Wstała, przekazała wyrywającego się małego matce, która przycisnęła go do siebie, z trudem wyjąkując podziękowania:
- Karid sadaa, na karid sadaa...
- Ha'ar karid, nark am tkrani - odparła Nessie, przywołując na pomoc całą swoją znajomość kalamariańskiego; w ostatniej chwili powstrzymała się od ukłonienia się na sposób Jedi. Wokół zgromadził się niewielki tłumek osób, które były świadkami wydarzenia. Część z nich zaczęła bić brawo. Z daleka słychać było syrenę policyjnego patrolu, najwyraźniej pirat drogowy został zatrzymany.
Cranberry pociągnęła ją za łokieć.
- Niezwracanie na siebie uwagi wychodzi ci po prostu wspaniale - mruknęła, kiedy były już w bezpiecznej odległości.
- Miałaś inne wyjście?
- No, nie, ale...
Usłyszały, że ktoś biegnie za nimi.
- Ej, wy! Zaczekajcie! - dogoniła je ekstrawagancko ubrana dziewczyna z szopą ufarbowanych na obsydianowo czarny kolor kędziorów, ciągnąca za rękę szczupłego, ciemnowłosego chłopaka. Oboje wyglądali na jakieś siedemnaście lat.
- Jesteście najemniczkami, prawda? - dziewczyna nie dając im czasu na odpowiedź ciągnęła dalej jednym tchem: - Potrzebujecie może pracy? Bo mielibyśmy dla was propozycję.
- Można tak powiedzieć - odparła powoli Nessie.
- To świetnie. Potrzebujemy ochrony. I pilota. Umiecie chyba pilotować statek?
- Tak - odpowiedziały równocześnie.
- Nie wiem, czy rozsądnie robisz, skarbie - wtrącił się chłopak, obejmując dziewczynę mocniej. - Wynajmować ludzi z ulicy?
- Ja się znam na ludziach - powiedział z przekonaniem skarb. - Przecież ona uratowała dziecko. A poza tym, zobacz, jak porządnie wygląda. Chcemy lecieć na Korelię - zwróciła się do Nessie. - I może jeszcze gdzieś po drodze, zastanowimy się.
Nessie i Cranberry wymieniły spojrzenia.
- Właściwie wystarczyłaby nam jedna osoba - zauważył chłopak. - Pilot i ochrona zarazem.
- Nie rozdzielamy się - powiedziała twardo Cran.
- Jak chcecie lecieć dokądkolwiek? - spytała rzeczowo Nessie. - Zdaje się, że obowiązuje zakaz startów.
Czarnula roześmiała się perliście.
- Zakazy są dla zwykłych ludzi - powiedziała zarozumiale. - Nie dla córki gubernatora planety.
W oczywisty sposób spodziewała się jakiejś reakcji, ale Nessie ograniczyła się do lekkiego uniesienia brwi. Jeszcze raz rzuciła okiem na Cranberry.
Rycerz Jedi jako ochrona pary rozpuszczonych smarkaczy. Ta galaktyka rzeczywiście zmierza prosto do upadku.
- W porządku - powiedziała głośno. - Macie pilota i nawigatora.
- I ochronę - dorzucił chłopak.
- Zamierzacie się zapuszczać w aż tak niebezpieczne miejsca? - nie wytrzymała Cranberry.
- Och, wiecie przecież, jaką sławą cieszy się Korelia. A my chcemy pozwiedzać sobie swobodnie, zobaczyć trochę prawdziwego życia. Poza tym, z ochroną, to tak...
- Efektowniej - podpowiedział chłopak.
- Właśnie, efektowniej. Dzięki, cukiereczku - dziewczyna cmoknęła go w policzek. Cranberry przewróciła oczami, ale opanowała się pod wpływem kopniaka w kostkę.
- No to jak?
- Zgoda - Nessie podskórnie wyczuwała, że Cran nie jest zachwycona, ale zadecydowała za obie.
- Ja jestem Zeloe, a to Mattis, mój narzeczony - dziewczyna zachichotała wdzięcznie
i przytuliła się do boku chłopca.
- Nina Jinn.
- Windy McRan.
- Macie jakieś dokumenty? - wykazał przytomność umysłu Mattis. Pokazały swoje fałszywe karty identyfikacyjne. Obejrzał je uważnie, z mądrą miną, ale było jasne, że nie jest w stanie rozpoznać fałszerstwa.
- W porządku. Spotkamy się przy głównej bramie portu za trzy godziny.
Kiedy ich nowi pracodawcy oddalili się, czule objęci, dziewczyny popatrzyły na siebie.
- Tej dwójce raczej by się przydała niańka niż ochroniarz - mruknęła Cranberry. Nessie szelmowsko uśmiechnęła się jednym kącikiem ust.
- Pewnie za jakiś czas im się przyda... Nie marudź. Prawdziwy Jedi musi mieć wszechstronne umiejętności.
Roześmiały się obie.
***
Na umówione miejsce przyszły równo o czasie, nie chcąc niepotrzebnym czekaniem ściągać na siebie uwagi. Wprawdzie porty kosmiczne zawsze były ruchliwymi, ludnymi miejscami, pełnymi najdziwniejszych postaci, ale przy wydanym przez Imperium nakazie kontroli wszystkich odlatujących nie chciały ryzykować. Celnicy mogli mieć polecenie zwracania szczególnej uwagi na dwie młode dziewczyny.
- Nadal nie wiem, czy dobrze robimy - Cranberry kopnęła jakiś śmieć i wbiła ręce w kieszenie kurtki. Nessie też nie wiedziała. Rozglądała się ukradkiem dookoła, bo zleceniodawcy spóźniali się już dobry kwadrans. Postanowiła jednak zaczekać. Młodzi nie wyglądali na kogoś, kto przejmuje się punktualnością.
- Przynajmniej wydostaniemy się stąd. Sama słyszałaś, że chcą lecieć na Korelię. Dobrze się składa, tam jest komórka Sojuszu... znaczy się, naszych. Znam nazwisko ich przywódcy. Jak już złapiemy kontakt, wszystko będzie dobrze.
- Idą - zauważyła Cran. Istotnie, przez betonową płytę parkingu szli w ich stronę Zeloe i Mattis; ten ostatni z wielką, kolorową torbą w ręku i bardzo małym plecaczkiem na plecach. Nessie z rozbawieniem pomyślała, że chyba zgaduje, w którym bagażu są rzeczy jego, a w którym jego dziewczyny.
- O, już jesteście, to dobrze - zaszczebiotała Zeloe. - No to idziemy. Stanowisko piąte.
Ruszyła naprzód, nie oglądając się nawet, najwyraźniej przyzwyczajona była, że ludzie słuchają jej poleceń. Poszły za nią, trzymając się nieco z tyłu i po bokach, jak typowa obstawa, i starając się wyglądać profesjonalnie. Nessie złowiła spojrzenie Cran i mrugnęła do niej, uśmiechając się kącikiem ust, ale Cranberry nie wyglądała na ubawioną całą sytuacją.
Przeszli przez cały port, aż do zastrzeżonej, rządowej części. Zeloe radośnie pomachała ręką strażnikowi.
- Panienka T'bira! Dzień dobry panience. Jak tam tatuś? - ukłonił się, przepuszczając całą czwórkę. Nie zażądał żadnych dokumentów i w ogóle zachowywał się, jakby kontrolowanie córki gubernatora nie należało do dobrego tonu. Nessie zaczęła wierzyć, że to się może udać.
Dotarli na stanowisko piąte, gdzie pysznił się lśniący srebrzyście pojazd z wymalowanym na boku napisem "Kryształowa gwiazda" - Nessie pomyślała, że nazwa jak ulał pasuje do osobowości jego właścicielki. Trwała przy nim ożywiona praca przygotowywania do startu. Gamorreański technik kończył właśnie tankować paliwo; dwóch innych, pod wodzą nieco nadętego Twi'leka, ładowało do luku zaopatrzeniowego skrzynki z prowiantem.
- Co, jeszcze nie gotowe? - Zeloe zmarszczyła nosek na ten widok. Obejrzała się na Nessie i Cran.
- Ej, wy tam... Windy, Nina, pomóżcie im, będzie szybciej.
Nie oglądając się weszła do statku, ze swoim chłopakiem u boku. Cranberry stanęła w miejscu jak przymurowana, zaciskając pięści.
- Nie będzie mną jakaś...
- Chodź, nie rób zamieszania - Nessie trąciła ją w łokieć, po czym złapała pierwszą z brzegu skrzynkę. Dyskretnie pomagając sobie Mocą, wrzuciła ją do ładowni.
- ...komenderowała - dokończyła Cran zduszonym głosem, podążając za nią.
- Przecież jesteśmy po to, aby służyć Galaktyce - zażartowała Nessie, ale nie odniosło to skutku. Cranberry popatrzyła na nią jak najbardziej poważnie.
- Nie rozumiem, jak możesz to tolerować.
- Zapominasz, że pracowałam jako maszynistka. Myślisz, że mało razy parzyłam szefowi herbatę? Ładujże te paki i nie rób problemu z byle czego.
Cran zacisnęła usta, ale zrobiła, co jej kazano. W parę minut wszystko było już w środku i Gamorreanin zatrzasnął luk. Zeloe pojawiła się na trapie.
- Chodźcie wreszcie, co tam robicie tyle czasu? - ton głosu był taki, że nawet Nessie zgrzytnęła zębami. - Mamy już pozwolenie na start.
|
|