nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

David Zindell
  Klejnot światła: rozdział 1

        David Zindell "Klejnot światła"
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Maram poczerwieniał ze złości. Wiedziałem, że nie uznaje obowiązującej wśród Valarich hierarchii pozycji i zasług. Irytowało go, że jakiś starzec, zwykły wieśniak bez kropli szlacheckiej krwi w żyłach, może przewyższać rangą księcia.
     Spojrzałem na pierścień, który tkwił na moim palcu. Nie było w nim ani czterech brylantów lorda, ani trzech wodza, ani nawet dwóch przysługujących zwykłemu rycerzowi. W srebrnej obrączce tkwił jeden jedyny kamyk. Byłem prostym wojownikiem. Ba, miałem szczęście, że w ogóle trafił mi się jakiś pierścień. Gdyby nie jakie takie obycie z mieczem i łukiem, które zawdzięczałem ojcowskim naukom, nie miałbym i tego. No bo co to za wojownik, który nienawidzi wojny? Jak to możliwe, że rycerz Valarich (a właściwie chłopak, który marzy o zostaniu rycerzem) woli grać na flecie i pisać wiersze, niż próbować swych sił w potyczkach z braćmi i rodakami?
     Lord Harsha uśmiechnął się ponuro i zapytał:
     - Dawno nie zapuszczaliście się w tutejsze lasy, co?
     - Istotnie, panie - odparłem. - Dawno.
     - Powinniście byli mnie odwiedzić, przywitać się, zanim stratujecie moją ziemię. W dzisiejszych czasach młodzi za nic mają dobre maniery.
     - Wybacz, panie, ale spieszyliśmy się. Późno wyruszyliśmy.
     Nie tłumaczyłem mu, że wyjazd na polowanie opóźnił się o godzinę, bo musiałem przetrząsnąć cały zamek w poszukiwaniu Marama. W końcu znalazłem go w łóżku jednej z pokojówek mojego ojca.
     - Rzeczywiście, bardzo późno. - Lord Harsha spojrzał na słońce. - Ishkanie was uprzedzili.
     - Jacy Ishkanie? - spytałem zaniepokojony.
     Asaru wpatrywał się z natężeniem w las.
     - Oni też nie mieli czasu, żeby się przedstawić. Ale było ich pięciu; słyszałem, jak się przechwalali, że zasadzą się na niedźwiedzia.
     Na te słowa Maram jeszcze mocniej zacisnął palce na drzewcu łuku. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu.
     - W takim razie... - zaczął. - Powinniśmy chyba zostawić im ten las.
     Asaru uśmiechnął się tylko, jakby Maram proponował odstąpienie wrogowi całego Meshu.
     - Ishkanie lubią polować na niedźwiedzie - powiedział. - W każdym razie las jest spory, a oni mają nad nami dobrą godzinę przewagi. Pewnie zdążyli już zabłądzić.
     - Uważajcie, żeby i wam się to nie przydarzyło - ostrzegł lord Harsha.
     Asaru posłał mi dziwne spojrzenie.
     - Mój brat czuje się w lesie jak w domu - zauważył. - Lepiej niż we własnym zamku. Nie zgubimy się.
     - To dobrze. Powodzenia na łowach. - Lord Harsha skłonił mi się lekko. - Czy i wy szukacie niedźwiedzia?
     - Nie, jelenia. Podobnie jak ostatnim razem - odparłem.
     - A jednak wtedy znaleźliście niedźwiedzia.
     - Raczej to on nas znalazł.
     Maram wytrzeszczył oczy i spojrzał na mnie. Kłykcie ściskającej łuk dłoni całkiem mu zbielały.
     - Jak to: znalazł was?
     Nie miałem ochoty opowiadać mu tej historii, odwróciłem się więc i zapatrzyłem w las. Wyręczył mnie lord Harsha:
     - To było dziesięć lat temu. Lord Asaru dopiero co otrzymał rycerski pierścień, a Val miał... Zaraz, ile? Jedenaście lat? Dziesięć?
     - Dziesięć - przytaknąłem.
     - Właśnie. - Lord Harsha pokiwał głową. - Chłopcy sami zapuścili się w las w pogoni za jeleniem. Wtedy niedźwiedź...
     - Duży? - przerwał mu Maram.
     Lord Harsha zmrużył oko, karcąc go spojrzeniem jak niesforne dziecko.
     - Niedźwiedź się na nich rzucił - ciągnął. - Złamał lordowi Asaru rękę i pogruchotał żebra. Pokaleczył też Valashu, co zresztą widać do dziś. - Wskazał bliznę na moim czole.
     - Mówiłeś, że się z tym urodziłeś! - wykrzyknął Maram oskarżycielsko.
     - Bo to prawda.
     Rzeczywiście tak było. Matka tak się męczyła, wydając mnie na świat, jakbym koniecznie chciał pozostać w środku, w ciemnościach. W końcu akuszerka musiała wyciągnąć mnie szczypcami, które rozcięły mi skórę. Rana nie goiła się najlepiej i blizna przybrała zygzakowaty kształt.
     - Niedźwiedź rozdarł mu starą bliznę i zadał głębszą ranę - wyjaśnił Asaru.
     - Powinniście się cieszyć, że nie rozorał mu czaszki - dodał lord Harsha. - Obaj bracia mieli szczęście, że mój syn, niech spoczywa w spokoju, spacerował tego dnia po lesie. Znalazł ich ledwie żywych na spłachetku mchu i zadźgał niedźwiedzia włócznią, zanim ten ich zabił.
     Andaru Harsha; dobrze pamiętałem imię mojego wybawcy. W Bitwie pod Czerwoną Górą zostałem ranny w udo, broniąc go przed ciosami włóczni Waasów. Później w tej samej bitwie zdarzyło się też, że stałem jak sparaliżowany i nie mogłem dobić jednego z wrogów, chociaż był bezbronny i bezradny. Z tego powodu ludzie wciąż mieli mnie za tchórza. Jedynie Asaru nigdy mnie tak nie nazwał.
     - Twój syn ocalił im życie - stwierdził Maram.
     - Zawsze potem powtarzał, że była to najlepsza rzecz, jaką zrobił w życiu.
     Maram podszedł do mnie i złapał mnie za łokieć.
     - Wydaje ci się, że wracając do tego lasu spłacisz dług wobec jego syna? - zapytał.
     - Właśnie.
     - Ach tak... - Obrzucił mnie bacznym spojrzeniem. - Rozumiem.
     Rzeczywiście rozumiał. Dlatego go kochałem. Nie musiałem mu niczego tłumaczyć; wiedział, po co wróciłem. Nie chodziło mi o to, żeby zemścić się i nafaszerować strzałami pierwszego lepszego niedźwiedzia. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że musiałem stawić czoło wielu potworom.
     - No, dość już tych opowieści o niedźwiedziach - uciął lord Harsha. - Przegryziecie coś przed polowaniem?
     Byliśmy głodni jak wilki, bo z powodu igraszek Marama przegapiliśmy posiłek. Asaru pewnie by się tym nie przejął, ale nie chciał urazić lorda Harshy. Dlatego ukłonił się i przemówił w imieniu nas wszystkich, jakby już był królem:
     - Będzie to dla nas prawdziwy zaszczyt.
     Lord Harsha zaczął rozpakowywać juki. Nasze konie niecierpliwie przebierały nogami i próbowały szczypać trawę porastającą teren między kamiennym murkiem i lasem. Przeniosłem wzrok na stojący po drugiej stronie pól dom lorda Harshy. Podobała mi się jego wielkość, kształt, dach kryty cedrowym gontem, spadzisty jak dachy chat wysoko w górach. Dom zbudowano z kamienia i drewna dębu; był surowy, prosty, piękny w taki zwyczajny sposób - bardzo w stylu Valarich. Przypomniałem sobie, jak Andaru Harsha przyniósł mnie do tego domu; pół dnia przeleżałem w malignie, a stary lord opatrywał mi ranę.
     - Proszę. - Lord Harsha rozłożył obrus na szerokim szczycie murku. - Siadajcie. Porozmawiamy o wojnie.
     Kiedy zajmowaliśmy miejsca, wyłożył na obrus dwa bochenki ciemnego jęczmiennego chleba, faskę koziego sera i kilka świeżo wyrwanych dymek. Pokroiliśmy chleb i zaczęliśmy jeść. Dymka przyjemnie szczypała w język, słony ser świetnie do niej pasował. Całości dopełniało ciemne piwo z drewnianej beczułki, którym lord Harsha napełnił cztery srebrne pucharki.
     - Warzone ubiegłej jesieni - wyjaśnił. Podał puchary kolejno Asaru, mnie i Joshu, a sam wziął do ręki czwarty, ostatni. - Żniwa były dobre, a piwo jeszcze lepsze. Za co wypijemy?
     Maram w milczeniu oblizał wargi, jakby zaniemówił z żalu.
     - Zapomniałeś o Maramie, panie - zauważyłem.
     - Czyżby? - uśmiechnął się lord Harsha. - Mówiliście, że przystał do Bractwa. Obowiązują go chyba śluby?
     - To prawda - przyznał Maram. - Nie dla mnie wino, kobiety i wojna.
     - A zatem?
     - Nie ślubowałem, że nie będę pił piwa.
     - Coś kręcisz, książę Maramie.
     - Owszem, kręcę, ale wyłącznie gdy w grę wchodzą sprawy najwyższej wagi.
     - Takie jak picie piwa?
     - Takie jak picie meskiego piwa, które słynie jak Ea długa i szeroka.
     Tego komplementu lord Harsha nie mógł zignorować. Wybuchnął śmiechem i jakimś magicznym sposobem wygrzebał z juków piąty kufel. Przechylił antałek. Piwo polało się strumieniem.
     - Wypijmy za króla - zaproponował, wznosząc puchar. - Niech wysłucha woli Jedynego i mądrze rozsądzi, co dla nas najlepsze: wojna czy pokój.
     Stuknęliśmy się pucharkami i spróbowałem pienistego napitku. Smakował jęczmieniem, chmielem i prażonymi orzechami talaru, które rosną tylko w lasach u podnóży Arakela. Oczywiście Maram pierwszy skończył swoją porcję; żłopał piwo jak pies mleko. Podstawił puchar lordowi Harshy.
     - Teraz ja wzniosę toast - powiedział. - Za lordów i rycerzy Meshu, którzy wiernie walczyli za króla.
     - Znakomicie. - Lord Harsha nalał mu piwa. - Chętnie za to wypiję.
     Maram spełnił toast, oblizał pianę z wąsów i znów wysunął przed siebie rękę z pustym pucharkiem.
     - A teraz... teraz za waszych odważnych wojowników... Jak wy to mówicie? Za męstwo i zwycięstwo.
     Lord Harsha zakorkował antałek.
     - Nie - stwierdził. - Jeżeli chcecie dziś jeszcze polować, wystarczy. Jak by to wyglądało, gdyby młodzi książęta powystrzelali się nawzajem?
     - Ależ panie! - zaprotestował Maram. - Chciałem powiedzieć, że męstwo wojowników z Meshu jest natchnieniem dla tych z nas, którzy mogą tylko mieć nadzieję...
     - Prawdziwy z ciebie dyplomata - zaśmiał się lord Harsha. - Może to ty powinieneś negocjować z Ishkanami. Kto wie? Z równą łatwością namówiłbyś ich, by odstąpili od swych wojennych planów, jak mnie przekonałeś, żebym rozstał się z moim piwem.
     - Właściwie to nie rozumiem, dlaczego w ogóle ma dojść do wojny.
     - Napsuliśmy sobie nawzajem sporo krwi. To wszystko.
     - Ale to przecież jedna i ta sama krew, prawda? Wszyscy pochodzicie z Valarich.
     - Tak, jedna krew... - zgodził się lord Harsha i zamyślony pociągnął łyk piwa. Spojrzał na mnie ze smutkiem. - Kłopot w tym, że Ishkanie przelewają ją w sposób, który przynosi hańbę każdemu Valari. Tak właśnie zabili dziadka Valashu.
     - Przecież jego dziad poległ w boju! Zaraz... W Bitwie nad Diamentową Rzeką, tak?
     Lord Harsha przełknął resztki piwa z wysiłkiem, jakby kazano mu wychylić kielich krwi. Potarł zasłonięty przepaską oczodół.
     - Tak, nad Diamentową. Dwanaście lat temu. Tam też wyłupili mi oko. Poświęcili pięć kompanii, żeby przedrzeć się w pobliże króla Elkamesha, i wtedy go zabili.
     - Taka jest wojna. Co w tym dziwnego?
     - Nie chodzi o wojnę, lecz o pojedynek. Ishkanie nienawidzili króla Elkamesha, bo kiedy był w twoim wieku, zabił w pojedynku lorda Dorje. Wykorzystali bitwę, żeby się zemścić.
     - Lord Dorje był najstarszym bratem króla Hadaru - wyjaśniłem Maramowi.
     - Teraz rozumiem. Ale ten pierwszy pojedynek odbył się... Kiedy, pięćdziesiąt lat temu? Wy, Valari, nie spieszycie się z zemstą.
     Spojrzałem na północ: od strony Ishki nadciągały ciemne chmury. Zamyśliłem się, wspominając zło i krzywdy, których dzieje sięgały w przeszłość stokroć dalej niż pięćdziesiąt lat.
     - Nie mów, proszę, "my, Valari" - odrzekł chłodno lord Harsha. Roztarł strzaskane kolano. - Sar Lensu z Waasu zdruzgotał mi nogę maczugą. To była wojna, więc nikt nie myśli o zemście. Waasowie to rozumieją. Nie próbowaliby nigdy zabić króla Elkamesha w taki sposób, jak zrobili to Ishkanie.
     Zerwał się z ziemi i strzepnął okruchy z obrusa.
     - To było coś więcej niż zemsta - wycedziłem przez zaciśnięte zęby.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

53
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.