nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

Stephen King
  Śmierć Jacka Hamiltona

        Stephen King "Wszystko jest względne"
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Wychodek to cholernie dobre miejsce na łapanie much. Zająłem stanowisko za drzwiami i zabrałem się do robienia pętli na nitkach, które dała mi Zajączek. Potem trzeba już było tylko stać w miejscu, w miarę w bezruchu. Tej umiejętności nauczyłem się na macie. I nigdy jej nie zapomniałem.
     Nie musiałem długo czekać. Muchy pojawiają się na początku maja, ale wtedy są jeszcze dość powolne. I każdy, kto sądzi, że nie można złapać na lasso gza... no, powiem tylko, że jeśli chcecie prawdziwego wyzwania, spróbujcie z komarami.
     Po trzech rzutach miałem pierwszą zdobycz. To było nic; na macie bywało tak, że zanim złapałem pierwszą, minęło pół ranka. Zaraz potem Zajączek krzyknęła:
     - Co ty wyrabiasz, na litość boską? To czary?
     Z pewnej odległości rzeczywiście mogło to wyglądać jak czary. Musicie sobie wyobrazić, co widziała z dwudziestu jardów: facet stoi pod wychodkiem, rzuca kawałek nitki - w przestrzeń, bo nic tam nie widzicie - ale nitka zamiast spaść na ziemię, zawisa w powietrzu! Pętla zacisnęła się na sporym gzie. Johnnie by go zobaczył, ale Zajączek nie miała wzroku Johnniego.
     Koniec nitki przykleiłem do klamki wychodka plastrem. Potem zaczaiłem się na następną muchę. I następną. Zajączek wyszła z kuchni, żeby lepiej się przyjrzeć, więc powiedziałem jej, że może zostać, jeżeli będzie cicho, i próbowała, ale nie bardzo jej wychodziło. W końcu powiedziałem, że odstrasza mi zwierzynę i odesłałem ją z powrotem do domu.
     Łowiłem przez półtorej godziny - na tyle długo, że przestał mi przeszkadzać smród z wychodka. Potem ochłodziło się i muchy zaczęły się robić ospałe. Złapałem pięć. Według standardów Pendleton było to całkiem spore stado, choć niewiele jak na kogoś, kto stał obok sracza. W każdym razie wszedłem do domu, gdy jeszcze nie ochłodziło się na tyle, by muchy się pochowały.
     Kiedy wolno szedłem przez kuchnię, Dock, Volney i Zajączek śmiali się i klaskali. Pokój Jacka był po drugiej stronie domu i panował tam półmrok. Dlatego chciałem mieć białe nitki, a nie czarne. Wyglądałem jak człowiek, który ściska w garści sznurki niewidzialnych balonów. Tyle że słychać było bzyczenie much - oszalałych i zdezorientowanych jak każde stworzenie, które zostało przez coś złapane i nie wie, jak to się stało.
     - Niech mnie diabli - mówi Dock Barker. - Poważnie, Homer, niech mnie wszyscy piekielni diabli. Gdzieś ty się tego nauczył?
     - W Zakładzie Poprawczym Pendleton - odpowiadam.
     - Kto ci pokazał?
     - Nikt. Po prostu jednego dnia zrobiłem to.
     - Czemu one nie plączą nitek? - zapytał Volney. Miał oczy wielkie jak winogrona. Rozśmieszyło mnie to, powiadam wam.
     - Nie wiem - mówię. - Zawsze latają w swojej przestrzeni i prawie nigdy nie przecinają sobie drogi.
     - Homer! - woła z drugiego pokoju Johnnie. - Jak już je masz, najlepiej przynieś od razu tutaj!
     Ruszyłem przez kuchnię, pociągając za uździenice z nitki jak dobry muszy kowboj, a Zajączek dotknęła mojej ręki.
     - Bądź ostrożny - mówi. - Twój kumpel już ledwie dyszy, twój drugi kumpel przez to wariuje. Później poczuje się lepiej, ale teraz nie jest bezpieczny.
     Wiedziałem o tym lepiej niż ona. Kiedy Johnnie pragnął czegoś z całej duszy, prawie zawsze mu się udawało. Tym razem jednak będzie inaczej.
     Jack leżał wsparty na poduszkach z głową w kącie i chociaż jego twarz była biała jak papier, znów wyglądał, jakby wróciły mu zmysły. Na koniec oprzytomniał, jak to się czasami ludziom zdarza.
     - Homer! - mówi tak wesoło, jak tylko można sobie życzyć. Potem widzi nitki w mojej ręce i wybucha śmiechem. Piskliwym, świszczącym i zupełnie niewesołym, a zaraz potem zaczyna kaszleć. Śmiał się i kaszlał na zmianę. Z ust poleciała mu krew - trochę opryskało moje białe nitki. - Tak jak w Michigan City! - mówi i wali się ręką w nogę. Po brodzie cieknie mu krew, skapując na podkoszulek. - Jak w dawnych czasach! - Znów się rozkaszlał.
     Twarz Johnniego wygląda strasznie. Widzę, że chce, żebym wyszedł z pokoju, zanim Jack rozpadnie się na kawałki, wiedział też jednak, że to i tak już o dupę potłuc i jeżeli Jack umrze szczęśliwy, patrząc na muchy na nitkach złapane obok sracza, niech tak będzie.
     - Jack - mówię. - Musisz być cicho.
     - Nie, już się dobrze czuję - mówi, uśmiechając się i rzężąc. - Podejdź tu z nimi. Bliżej, żebym mógł zobaczyć! - Ale zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, znowu się rozkaszlał i zgięło go wpół nad prześcieradłem, które zakrywało podkurczone kolana i wyglądało jak koryto spryskane krwią.
     Popatrzyłem na Johnniego, który kiwnął głową. Chyba w końcu się pogodził. Dał mi znak, żebym podszedł. Zbliżyłem się wolno, trzymając w ręce nitki polatujące w górę - białe kreski w mroku. Jack też chyba wiedział, że z kaszlem wydaje ostatnie tchnienie.
     - Puść je - mówi mokrym, chrypliwym głosem. Ledwie go zrozumiałem. - Pamiętam...
     Puściłem nitki. Przez dwie sekundy były sczepione u dołu, tam gdzie ściskałem je w spoconej dłoni - a potem rozpłynęły się na wszystkie strony, wisząc pionowo w powietrzu. Nagle przypomniałem sobie Jacka, jak stał na ulicy po robocie w banku w Mason City. Strzelał z automatu i osłaniał mnie, Johnniego i Lestera, kiedy zaganialiśmy zakładników do samochodu. Kule gwizdały wokół niego i chociaż jedna go drasnęła, wyglądał, jakby miał żyć wiecznie. Teraz leżał z podciągniętymi kolanami i prześcieradłem pełnym krwi.
     - Kurczę, ale widok - mówi, gdy białe kreski unoszą się same pod sufit.
     - To jeszcze nie wszystko - odzywa się Johnnie. - Patrz na to. - Odsunął się krok w stronę kuchni, odwrócił się i ukłonił. Uśmiechał się, ale to był najsmutniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałem. Staraliśmy się; równie dobrze mogliśmy mu podać ostatni posiłek, nie? - Pamiętasz, jak chodziłem na rękach w warsztacie koszulowym?
     - Jasne! Nie zapomnij o gadce! - mówi Jack.
     - Panie i panowie! - odzywa się Johnnie. - A teraz na arenie wystąpi wspaniały i zdumiewający John Herbert Dillinger! - Wymówił swoje nazwisko z twardym "G", tak jak jego stary, tak jak sam je wymawiał, zanim stał się sławny. Potem klasnął i stanął na rękach. Lepiej nie zrobiłby tego Buster Crabbe. Nogawki opadły mu aż do kolan, odsłaniając brzeg skarpet i golenie. Z kieszeni wysypały mu się drobne i zabrzęczały o deski podłogi. Zaczął chodzić po pokoju zręcznie jak zawsze, śpiewając na całe gardło. - Tra-ra-ra-bum-di-da! - Wypadły mu też z kieszeni kluczyki od kradzionego forda. Jack śmiał się chrapliwie - jak gdyby miał grypę - a Dock Barker, Zajączek i Volney stłoczeni w drzwiach też się śmiali, i to z całego serca. Zajączek klaskała i wołała:
     - Brawo! Bis!
     Nad moją głową dalej polatywały białe nitki, co chwilę zbliżając się i oddalając od siebie. Śmiałem się ze wszystkimi, ale potem zobaczyłem, co się święci i przestałem.
     - Johnnie! - krzyknąłem. - Johnnie, uważaj na gnata! Uważaj na gnata!
     To ta cholerna trzydziestkaósemka, którą zawsze nosił. Powoli wysuwała się zza paska.
     - Hę? - powiedział i w tym momencie wypadła na podłogę, lądując na kluczach, i wystrzeliła. Trzydziestkaósemka nie jest najgłośniejszą bronią na świecie, ale w małym pokoju narobiła trochę hałasu. I dość mocno błysnęło. Dock wrzasnął, Zajączek zaczęła się wydzierać. Johnnie nic nie powiedział, tylko wywinął pełne salto i padł na twarz. Grzmotnął stopami w podłogę, o mało nie uderzając w nogi łóżka, na którym umierał Jack Hamilton. Potem znieruchomiał. Podbiegłem do niego, roztrącając białe nitki.
     Z początku myślałem, że nie żyje, bo kiedy go obróciłem, zobaczyłem krew na ustach i policzku. Potem usiadł. Otarł twarz, popatrzył na krew i na mnie.
     - Niech to szlag, Homer, czy ja się postrzeliłem? - mówi Johnnie.
     - Chyba tak - odpowiadam.
     - Jak to wygląda?
     Zanim zdążyłem mu powiedzieć, że nie wiem, Zajączek odepchnęła mnie na bok i starła mu krew fartuchem. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie, a potem mówi:
     - Nic ci nie jest. To tylko draśnięcie.
     Dopiero później, kiedy przemyła mu twarz jodyną, okazało się, że to dwa draśnięcia. Kula przecięła skórę z prawej strony nad wargą, przeleciała ze dwa cale w powietrzu i rozcięła policzek tuż obok oka. Potem zaryła się w suficie, ale wcześniej rozwaliła jedną muchę. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to prawda. Przysięgam. Mucha leżała na podłodze przykryta białą nitką - właściwie zostały z niej tylko nóżki.
     - Johnnie? - odzywa się Dock. - Chyba mam dla ciebie złe nowiny, wspólniku.
     Nie musiał mówić, o co chodzi. Jack ciągle siedział, ale głowa zwisała mu tak nisko, że włosy dotykały prześcieradła między kolanami. Kiedy zajmowaliśmy się rannym Johnniem, Jack umarł.
     
     Dock kazał nam zabrać ciało do wyrobiska żwirowego dwie mile dalej, zaraz za rogatkami Aurory. Pod zlewem stała butelka ługu, którą Zajączek nam dała.
     - Wiecie, co z tym zrobić, prawda? - pyta.
     - Jasne - mówi Johnnie. Na górnej wardze miał nalepiony plaster i w tym miejscu później już nigdy nie rósł mu wąs. Mówił głuchym głosem, unikając jej wzroku.
     - Zmuś go, żeby to zrobił, Homer - zwraca się do mnie Zajączek i wskazuje kciukiem pokój, gdzie leży Jack owinięty w zakrwawione prześcieradło. - Jeżeli go znajdą i zidentyfikują, zanim się zmyjecie, wszyscy będziemy mieli kłopoty.
     - Przyjęliście nas, gdy nikt inny nie chciał - mówi Johnnie. - Nie pożałujecie tego.
     Zajączek uśmiechnęła się do niego. Kobiety prawie zawsze miały słabość do Johnniego. Wcześniej myślałem, że ta jest wyjątkiem, bo cały czas była taka zasadnicza, ale teraz zobaczyłem, że wcale nie. Zachowywała się rzeczowo i poważnie, bo wiedziała, że uroda nie jest jej najmocniejszą stroną. Poza tym, kiedy w domu tłoczy się gromada uzbrojonych facetów, rozsądna kobieta raczej nie chce prowokować między nimi żadnych kłótni.
     - Jak wrócicie, już nas nie będzie - mówi Volney. - Mama ciągle mówi o Florydzie, ma na oku jakieś gniazdko nad jeziorem Weir...
     - Zamknij się, Vol - wtrąca się Dock i mocno szturcha go w ramię.
     - W każdym razie spadamy stąd - odzywa się, pocierając miejsce, w które trafiła ręka Docka. - Wy też powinniście spadać. Zabierzcie bagaże. Nawet się nie zatrzymujcie, jak będziecie wracać. Wszystko może się bardzo szybko zmienić.
     - Dobra - mówi Johnnie.
     - Przynajmniej umarł szczęśliwy - mówi Volney. - Śmiał się.
     Ja milczałem. Dochodziło do mnie, że Red Hamilton - mój stary kumpel - naprawdę nie żyje. Zrobiło mi się okropnie smutno. Próbowałem myśleć o tym, że kula tylko otarła się o Johnniego (i zamiast niego zabiła muchę), ale w ogóle mnie to nie pocieszyło. Poczułem się jeszcze gorzej.
     Dock uścisnął mi rękę, potem Johnniemu. Był blady i ponury.
     - Nie wiem, dlaczego tak skończyliśmy, taka jest prawda - mówi. - Jak byłem mały, chciałem zostać tylko cholernym inżynierem kolejnictwa.
     - Coś ci powiem - Johnnie na to. - Nie musimy się martwić. Bóg zawsze w końcu robi porządek.
     
     Zabraliśmy Jacka na ostatnią przejażdżkę. Zapakowanego w poplamione krwią prześcieradło wepchnęliśmy na tylne siedzenie kradzionego forda. Johnnie pojechał na drugi koniec żwirowiska. Autem cały czas telepało (na jazdę po wertepach zawsze wybrałbym terraplane'a zamiast forda). Potem zatrzymał się, zgasił silnik i dotknął plastra nad górną wargą.
     - Dzisiaj wykorzystałem do końca mój fart, Homer - mówi. - Teraz już mnie dostaną.
     - Nie mów tak - odpowiadam.
     - Czemu nie? To prawda. - Niebo nad nami było białe i zanosiło się na deszcz. Pewnie solidnie nas pokropi i zabłoci w drodze z Aurory do Chicago (Johnnie uznał, że powinniśmy wrócić, bo w Saint Paul będą na nas czekać federalni). Gdzieś daleko krakały wrony. Jedynym poza tym dźwiękiem było tykanie stygnącego silnika. Patrzyłem w lusterko wsteczne na zawinięte ciało na tylnym siedzeniu. Widziałem wystające kolana i łokcie, małe czerwone kropki tam, gdzie się na koniec pochylał, śmiejąc się i kaszląc.
     - Popatrz, Homer - mówi Johnnie, wskazując na trzydziestkęósemkę zatkniętą za pasek. Potem obrócił breloczek pana Francisa w palcach, na których, mimo jego wysiłków, zaczynały odrastać linie papilarne. Na kółku poza kluczykiem do forda było chyba z pięć innych kluczy. I ta koniczynka na szczęście. - Kolba uderzyła w to, jak spadła - mówi. Kiwnął głową. - Walnęła w mój szczęśliwy znak. I już po moim farcie. Pomóż mi z Jackiem.
     Wytaszczyliśmy Jacka na żwirowe zbocze wyrobiska. Potem Johnnie wziął butelkę z ługiem. Na etykiecie była brązowa czaszka i skrzyżowane piszczele.
     Johnnie ukląkł i rozwinął prześcieradło.
     - Zdejmij mu sygnety - mówi i robię to. Johnnie chowa je do kieszeni. Potem dostaliśmy za nie czterdzieści pięć dolarów w Calumet, chociaż Johnnie przysięgał na wszystko, że ten mały miał prawdziwy brylant.
     - Teraz przytrzymaj mu ręce.
     Posłuchałem go, a Johnnie nalał na każdą opuszkę palca nakrętkę ługu. Te linie papilarne już nigdy nie miały odrosnąć. Potem schylił się nad twarzą Jacka i pocałował go w czoło.
     - Robię to z bólem, Red, ale wiem, że ty zrobiłbyś ze mną to samo, gdyby poszło inaczej.
     Potem polał ługiem policzki, usta i czoło Jacka. Zasyczało, zabulgotało i skóra zbielała. Odwróciłem się, kiedy zaczęło mu wyżerać zamknięte powieki. Oczywiście, nie na wiele to się zdało; ciało znalazł jakiś farmer, który przyjechał po żwir. Kamienie, którymi przysypaliśmy Jacka, rozrzuciła sfora psów i jadła to, co zostało z jego rąk i twarzy. Na reszcie ciała było tyle blizn, że gliny mogły bez trudu zidentyfikować zwłoki Jacka Hamiltona.
     Taki było koniec fartu Johnniego. Każdy ruch, jaki potem wykonał - aż do tamtej nocy pod Biograph Theater, gdzie przyskrzynił go Purvis ze swoimi uzbrojonymi w odznaki siepaczami - okazał się błędem. Czy mógł po prostu podnieść ręce i poddać się? Moim zdaniem nie. Purvis chciał go mieć martwego, tak czy inaczej. Dlatego federalni nie powiedzieli glinom z Chicago, że Johnnie jest w mieście.
     
     Nigdy nie zapomnę, jak Jack się śmiał, kiedy mu przyniosłem muchy na nitkach. Był w porządku. Większość była w porządku - dobrzy ludzie, którzy zajęli się nieodpowiednią robotą. A Johnnie był najlepszy. Nikt nie miał wierniejszego przyjaciela. Zrobiliśmy razem jeszcze jeden bank, Merchants National w South Bend w Indianie. Był z nami jeszcze Lester Nelson. Jak wyjeżdżaliśmy z miasta, wydawało się, że wali w nas ołowiem każdy wieśniak w Indianie, ale mimo to uciekliśmy. Tylko po co? Spodziewaliśmy się zgarnąć ponad sto kawałków, tyle, żeby wyjechać do Meksyku i żyć jak królowie. Skończyło się na parszywych dwudziestu tysiącach, większość w bilonie i brudnych banknotach dolarowych.
     Bóg zawsze w końcu robi porządek, tak Johnnie powiedział do Docka Barkera, kiedy się żegnaliśmy. Wychowano mnie na chrześcijanina - fakt, trochę zboczyłem z właściwej drogi - ale wierzę w jedno: musimy się zadowolić tym, co mamy, ale to dobrze; w oczach Boga nie jesteśmy niczym więcej niż muchy na nitkach i liczy się tylko to, ile radości uda się nam dać po drodze innym. Kiedy ostatni raz widziałem Johnniego Dillingera w Chicago, śmiał się z czegoś, co powiedziałem. I tyle mi wystarczy.
     
     Gdy byłem dzieckiem, fascynowały mnie opowieści o przestępcach z czasów wielkiego kryzysu, a moje zainteresowania chyba najmocniej pobudził niezwykły film Arthura Penna "Bonnie i Clyde". Wiosną 2000 roku przeczytałem jeszcze raz historię epoki kryzysu, "The Dillinger Days" Johna Tolanda, z której szczególnie spodobała mi się opowieść o tym, jak towarzysz Dillingera, Homer Van Meter, nauczył się łapać muchy w Zakładzie Poprawczym Pendleton. Powolna śmierć Jacka "Reda" Hamiltona to udokumentowany fakt; moje opowiadanie o tym, co zdarzyło się w kryjówce Docka Barkera, to oczywiście czysta fikcja... lub mit, jeśli bardziej wam to odpowiada to słowo. Mnie odpowiada.
     
     Przełożył
     Łukasz Praski



Stephen King "Wszystko jest względne" (Everything's Eventual)
Prószyński i S-ka 2002
ISBN 83-7337-203-2
Cena: 39,90 zł

ciąg dalszy w książce

powrót do indeksunastępna strona

48
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.