 | Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec |
4
Stateczna dama była stryjenką Raoula, a jej dom kojarzyć się mógł z latami neosecesji. Stary i solidny budynek gwarantował bezpieczeństwo i był właściwie budowlą obronną. Trudno się było dostać do wnętrza bez wiedzy właścicielki, zważywszy solidne okna z pancernymi szybami, mocne framugi drzwi wejściowych i kuchennych, nie mówiąc ponadto o elektronicznych zabezpieczeniach. Licząca dziewięćdziesiąt osiem lat Anna Dupont nie ufała jednak nowinkom elektronicznym, więc poza tradycyjnym wyposażeniem, charakterystycznym dla tak zwanych inteligentnych domów, z komputerem dbającym o zachowanie czystości i porządku, zawiadującym maszynami do ścierania kurzu i regulatorami temperatury oraz składu chemicznego powietrza, jak również łączami expresstela i wideotela, nie było tu niczego, co mogło by się kojarzyć z rozpowszechnionymi w Układzie Słonecznym luksusami. Bardzo się ucieszyła z przybycia kuzyna. Dom z lekko spadzistym dachem stał na skraju pachnącego żywicą lasu, a tuż przed nim znaczyła się gładka tafla jeziora, w którym nie brakowało ponoć okoni, sandaczy, szczupaków i muskie. Francuski Afrodyty nie budził zastrzeżeń, więc starsza pani - w pierwszych chwilach nieco się bocząca na uwiedzione przez Raoula niewinne dziecię - szybko ją zaakceptowała, roztropnie przewidując, że śliczna młodziutka kobieta na jakiś czas przegoni z jej domu nudę.
Raoul nie zamierzał jednak ukrywać przed stryjenką prawdziwego pochodzenia dziewczyny. Ta była jednym z cudów techniki. Gdy zasiedli wieczorem przy kominku, w którym płonęły przy akompaniamencie trzasków prawdziwe klocki i polana, by pogawędzić o koligacjach rodzinnych, o tym, kto z kim, gdzie i kiedy, musiał jej w końcu zdradzić, jak wszedł w posiadanie tak ślicznej hurysy.
Starsza pani przyjęła tę rewelację bez specjalnego zdziwienia.
- Coś mi takiego właśnie chodziło po głowie, gdy tylko ją ujrzałam - z namysłem wyjawiła. - Ja mam dobre oczy. A poza tym wiem, jak to jest w tych laboratoriach. Tworzą nowe odmiany. Ma być bez skazy i perfekcyjnie piękna. Widać od razu, że naturalni rodzice nie mogliby sobie pozwolić na tak genetycznie obrobione dziecko. Nie było by ich stać! - zamilkła. - I pomyśleć, że kiedyś przed wiekami drogą krzyżowania tworzono tylko nowe hodowlane odmiany roślin i zwierząt. Teraz robią to samo z ludźmi!
Nie chciał, by ciągnęła ten temat. Starsi ludzie z reguły nie mieli zaufania do technicznych nowości. Zresztą, jakaż to była nowość!
- I nie będzie ci to przeszkadzać?! - ciekawie zapytał.
Wzruszyła ramionami.
- No wiesz? Nie należy się wtrącać do cudzego życia. Ale pozwól, że stara kobieta zaspokoi swoją ciekawość. Czy będziesz mieć z nią dzieci?
Chyba się zarumienił, ale w półmroku nie było widać. A może to ogień z kominka rzucił właśnie na jego oblicze czerwony blask.
- Raczej nie!
- Co to znaczy: "raczej nie"?
Poczuł się jak sztubak, przyłapany na kłamstwie. Teoretycznie biorąc, mógł sobie zafundować dzieciaka, zapłodnionego "in vitro" i ukształtowanego w inkubatorze. Jednakże musiał pamiętać o tym, iż nie miałby kto go wychowywać, zważywszy, że Afrodyta nie będzie żyć wiecznie. A poza tym wiązało się z tym wszystkim mnóstwo różnych drobnych kłopotów. Nie był pewny tego, czy dianański kodeks rodzinny i opiekuńczy pozwala na posiadanie potomstwa z klonowaną niewolnicą. Niejasne też było to, kto posiadał prawa do jej genów - pewnie firma "Body Perfect", albo jakaś inna, od której ta z kolei nabyła licencję.
- No, na pewno nie!
Stryjenka z bólem westchnęła.
- Tego się właśnie spodziewałam - pokiwała z zadumą siwą głową. - Myślę jednak, że ona ci się jeszcze do czegoś przyda! - po chwili z namysłem dorzuciła.
Raoul jej nie rozumiał.
- Do czego?
Staruszka znowu westchnęła.
- Chodzi o te złoża retelitu, które zapewniły ci dostatek!
Nie przypuszczał, że jest taka przenikliwa. A poza tym wiedziała o nim więcej niż się spodziewał.
- Cóż w tym dziwnego? - lekko się najeżył, ale nie chciał tego okazywać.
- Jak to, co?! Umiem niuchać. Tylko kiep nie wpadłby na to, że wszedłeś komuś w drogę, kto już wcześniej odkrył tą planetoidę! - rzekła, a w jej oczach pojawiły się dziwne błyski. - Zdaje się, że jakaś pokrętna grupa przemytnicza chciała ukryć przed władzami fakt jej posiadania i eksploatowania!
Zdusił w sobie niepokój.
- Sadzisz, że będą chcieli się zemścić?!
- Całkiem możliwe - odpowiedziała. - Od kilku dni węszono w tej okolicy. Pytano o ciebie i twoje koneksje. Oj, musisz naprawdę na siebie uważać! - rzekła, spoglądając z troską na kuzyna.
Nie wierzył samemu sobie.
- Jesteś naprawdę znakomicie zorientowana!
- To zasługa twojego stryja, a mojego męża - postanowiła zdradzić mu w sekrecie. - Ty robiłeś karierę w Siłach Kosmicznych Układu, on zaś pracował w wywiadzie Unii Solarnej, o czym nikt z krewnych i znajomych nie miał zielonego pojęcia. Interesował się twoimi poczynaniami, a gdy było trzeba usuwał ci niepostrzeżenie kłody spod nóg. Teraz już możesz o tym wiedzieć - ziewnęła, zasłaniając sobie ręką usta. - Tego i owego więc się przy nim nauczyłam - podniosła się z fotela. - Ale chyba czas spać. - Wsparła się na jego ramieniu. - Jeżeli ci to nie sprawia trudności, odprowadź mnie do mojej sypialni. A potem wracaj do tej ślicznotki. Jest naprawdę przeurocza!
- No, dobrze! Ale co ona ma z tym wspólnego? - usiłował się dopytać.
Nie miała ochoty na dalszą rozmowę.
- Och, może kiedyś do tego wrócimy - rozstrzygnęła, kierując się w stronę drzwi. - Jest już raczej późno.
Przesyłkę odebrała osobiście Afrodyta, która pierwsza zeszła rankiem do kuchni, czując się w obowiązku przygotować śniadanie. Wprawdzie posłańcy wyglądali jak typy spod ciemnej gwiazdy, to jednak nic sobie z tego nie robiła. Nie musiała się bać takich mężczyzn - i chyba tamci o tym też wiedzieli, bo zachowywali się uprzedzająco uprzejmie i grzecznie. W gruncie rzeczy mieli niezłego pierdla. Opuścili posesję, asekuracyjnie wycofując się do tyłu i składając jej jak Chińczycy głębokie ukłony. Sporej wielkości skrzynia, która spoczęła w szerokim holu, była zaadresowana na Raoula Duponta. Mniej więcej w godzinę później otworzyli ją we troje, zaciekawieni zawartością. Ta zaś była rzeczywiście zaskakująca. Ktoś wypełnił pojemne wnętrze wyposażeniem grup specjalnych. Raul wydobywał kolejne elementy ekwipunku, układając je na podłodze. Zatrzymał w rękach jakiś miotacz, który z niczym znajomym mu się nie kojarzył. Odbezpieczył broń i przymierzył się, celując w ścianę. Choć służył w armii, musiał przyznać, że niektóre z tych cacek widzi pierwszy raz w życiu.
- Uważaj! - ostrzegła go Afrodyta, zręcznie wyjmując mu z rąk tę zabawkę. - Rozwaliłbyś cały dom.
Zdziwił się.
- Umiesz się tym posługiwać?! - zapytał.
Przytaknęła.
- To jest oscylator pulsującego megapola, typ B 156. Działa cicho, ale jest straszny. Znam wszystkie te półautomaty!
Zmarszczył brwi. Zapomniał się na chwilę i zapytał z odrobiną ironii:
- A któż cię tak wyszkolił, mała?
Ugryzł się w język, lecz było już za późno. Dziewczyna nie miała przeszłości i nie powinien był tego odgrzebywać. Ta chwilę się z sobą mocowała, usiłując mu odpowiedzieć. Wreszcie opadły jej ręce i bezradnie wyznała:
- Nie pamiętam. Ale jestem pewna, że ktoś mnie tego nauczył!
Zapakowali z powrotem sprzęt do skrzyni. Potem jednak za radą stryjenki Raoul pozwolił Afrodycie wybrać kilka sztuk z tego rynsztunku i przenieść do stojącego przed willą autolotu. Licho nie spało, więc gdyby rzeczywiście coś im groziło to podręczne wyposażenie mogłoby się im przydać do odparcia ataku i obrony.
Jakiś nieuchwytny impuls sprawił, że Raoul nagle otworzył oczy. Mogła być druga lub trzecia w nocy, w sypialni panowała zupełna cisza, jednak Afrodyty nie było przy nim na posłaniu. Przebiegł szybko myślami cały poprzedni dzień. Zajrzał z dziewczyną do szkoły, do której chodził w dzieciństwie, odwiedził miasteczko i złożył wizytę w domu, gdzie kiedyś mieszkał, niestety należącym już od lat do nowych właścicieli, a po południu wybrał się z nią na ryby. Pływali po jeziorze. Potem w pojedynkę udał się na cmentarz, zatrzymując się przy grobie rodziców. Na wystających z trawy i pokrytych mchem płytach widniały ich imiona i nazwiska. Jego szkolna miłość też już odeszła z tego świata i chwilę medytował przy jej kamiennym obelisku. Księżyc w pełni przedarł się właśnie przez chmury i dojrzał Afrodytę, która tuż przy oknie przywarła do ściany. Była już ubrana.
Wsparł się na łokciu.
- Co się stało? - szepnął w jej stronę.
Cicho odsunęła się od futryny i wróciła do łóżka.
- Mamy niespodziewanych gości! - dmuchnęła mu w ucho. - Jest ich co najmniej sześciu. I chyba jeszcze jeden pozostał w wahadłowcu.
- Widzisz ich? - zdziwił się niezmiernie.
- Tak, na podczerwieni.
Nie pytał, jak to się dzieje, że nie ma żadnych kłopotów z niuchaniem w zupełnych ciemnościach.
- Co mam zrobić?
- Ty?! Nic. Zostaw to mnie!
- Może trzeba zawiadomić policję?!
Skrzywiła się.
- Nic z tego, to są cwaniacy. Ekranują wszystkie połączenia. Żaden sygnał się nie przebije!
Nim się spostrzegł, znowu jej nie było. Poruszała się cicho jak Indianin. Domyślił się, że zeszła na dół, więc narzucił coś na siebie i ostrożnie ruszył tam za nią. Na szczęście schody nie skrzypiały. Nie omylił się. Szukała czegoś w skrzyni ze sprzętem wojskowym. Coś tam z niej wydobyła, przytraczając sobie do pasa.
- Chcesz się z nimi zmierzyć?
Odgarnęła włosy.
- Muszę. Inaczej cię zabiją!
Założyła czarną kurtkę, wiszącą obok drzwi wejściowych.
- Idź do stryjenki. Niech ze swego pokoju otworzy główne wejście. Ale najwyżej na pięć sekund. A potem niech je zamknie - cicho poleciła. - Wrócę i zastukam, jak będzie po wszystkim!
Posłuchał i wspiął się szybko po schodach. Adrenalina robiła swoje i dopadło go nagłe wrażenie, że ubyło mu lat. Anna Dupont czuwała, a przy tym - jak się zorientował - była uzbrojona po zęby. Miała wyczulony słuch i dobrze wiedziała, co się dzieje wokół jej domu.
- Żywcem nas nie wezmą! - syknęła do kuzyna, stając z dumą w bojowej postawie z automatem w ręce.
Bezczynność była jednak dla Raoula nie do zniesienia. Warował przy oknie, usiłując przebić wzrokiem ciemności nocy, wszakże poza nieruchomym zarysem drzew i krzewów, rozjaśnionych srebrzystą poświatą księżyca, nic więcej nie wpadało mu w oczy. Wytrzymał tak może z pięć minut, potem zmełł w ustach soczyste przekleństwo i postanowił działać. Wymógł na stryjence, by powtórzyła wcześniejszy manewr z otwieraniem i zamykaniem drzwi, a korzystając ze zwolnionej na kilka sekund blokady jak cień wymknął się w ślad za Afrodytą.
Księżyc właśnie skrył się za chmurami, jeszcze bardziej ograniczając widoczność. Poczuł na twarzy lekki mokry powiew wiatru. Pochylony, wytężał wzrok. Z paralizatorem w dłoni ostrożnie podążał dookoła posesji, trzymając się okolicznych zarośli. Założył, że w pobliżu jeziora nikogo nie spotka. Potknął się wreszcie na czymś, co okazało się ciałem jednego z napastników. Przewrócił tamtego na wznak. Facet był nieprzytomny. Odór gazu usypiającego sprawił, że cofnął się z obrzydzeniem. Poszedł dalej, wchodząc w sosnowy las. Ze skarpy dojrzał jeszcze jednego typa, leżącego z bezradnie rozłożonymi rękami. Ponad poszyciem w oddali błysnęło światło i domyślił się, że ukryto tam wahadłowiec, o którym wspominała dziewczyna. Udał się ostrożnie w tamtą stronę, bacząc, by nie mu nie strzeliła pod butem jakaś sucha gałąź. Obłe kształty pojazdu szybko się przed nim zmaterializowały, ale nie zdążył rozsądzić, czy powinien podejść bliżej, czy nie. Jakaś dłoń zasłoniła mu usta i nim się spostrzegł, wywinął kozła, miękko lądując na trawie.
- Ciii-cho! - Afrodyta zwolniła ucisk. - Tamci już nie są groźni. Został tylko ten ostatni w maszynie.
Z konieczności pozostał z tyłu, pozwalając jej dalej swobodnie grasować. Dziewczyna poskrobała delikatnie w pokrywę włazu. Czuła się w ciemnościach nocy jak drapieżny zwierz, który ruszył na łowy. Chwilę trwało, nim klapa się uchyliła. Amazonce to wystarczyło. Mężczyznę, który był w środku, wyrzuciło jak z katapulty. Wywinął olimpijskie salto. Unieszkodliwiła go, nim zdążył krzyknąć.
- Gotowe! - oznajmiła, siedząc na nim okrakiem.
Jednym skokiem dostała się maszyny, lokując się za sterami i zręcznie manipulując przyrządami pokładowymi. Zaraz też otworzył się luk towarowy.
- Pomóż mi ich przytargać - półgłosem rzuciła. - Albo nie! - zawahała się. - Lepiej zrobić to inaczej. Po co się męczyć?!
Kazała mu wsiąść i lekko poderwała wahadłowiec do góry, osadzając go zgrabnie w kilku kolejnych i niezbyt odległych od siebie miejscach, więc po niejakim czasie cała siódemka - wbrew swojej woli - znalazła sobie raczej mało wygodne posłania w pustej ładowni. Raoul trochę się przy tym zasapał, bo napastnicy byli rośli. Gdy Afrodyta ostatecznie zamykała właz, właśnie jeden z nich zaczynał się budzić. Podniósł głowę i rozejrzał się nieprzytomnie.
- Rozgość się! - Raoul rzucił mu kpiąco na rozstanie.
Niecierpliwie wybijał palcami rytm na przeźroczystym blacie okrągłego stołu, od wczesnych godzin rannych oczekując na meldunek z Ziemi. Kiedy rozległ się modulowany sygnał, nerwowo poderwał się z fotela.
- No i jak? - zapytał, gdy tylko Konstancja weszła do jego gabinetu. - Są już jakieś wiadomości?
Tamta nie śpieszyła się z odpowiedzią. Przez krótką chwilę wybierała wzrokiem fotel, a potem bez pośpiechu się rozsiadła, co najmniej tak jakby chodziło o kolejną i nudną poranną naradę, dotyczącą z reguły rzeczy nieważkich, bzdurnych i arcybanalnych.
- Owszem, są już wiadomości z Ziemi! - odrzekła oschle i sucho. Zawsze była taka.
- Zostało coś z tej Afrodyty? - tamten się naprawdę niecierpliwił. - No, mówże wreszcie, kobieto! - usiłował ją ponaglić.
Bez przekonania odchrząknęła. A potem wyrecytowała jak kiepski automat:
- Model klonoandroida, oznaczony symbolem CA 1056, o imieniu własnym "Afrodyta", będący w posiadaniu niejakiego Raoula Duponta, sprawdził się w stu procentach. Wyeliminował bez trudu siedmioosobowy zespół, złożony z byłych funkcjonariuszy Ekip Ekstremalnych i działający na zlecenie prowadzącej mafijne interesy Grupy Trzynastu. Afrodyta pozostała zdrowa i cała, a jej właściciel, jak dotąd, nie złożył u naszego technika żadnych zastrzeżeń, dotyczących jej funkcjonowania!..
Prezes oniemiał. A potem popadł w niebywałe uniesienie. Porwał nagle Konstancję i wycałował w oba policzki. Omal nie odtańczył z nią triumfalnego tańca po jasnym gabinecie, z którego ogromnych okien było widać strzelający w górę na kilkadziesiąt pięter Pomnik Słońca. Później jednak oklapł i ciężko opadł na swój fotel.
- A więc zwycięstwo, wielkie zwycięstwo, choć - bądźmy szczerzy - nieco pyrrusowe! - podsumował, zadyszany. Oczy jednak nadal radośnie mu się świeciły. - Udało nam się wreszcie bezkolizyjnie połączyć słodką dziewczynę do uciech cielesnych z bezpardonową i bezwzględną wojowniczką. Boże, ileż kosztowało naszą firmę naprawianie szkód, wywołanych przez wcześniejsze nieudane modele. Te niedochodowe procesy sądowe i te krociowe odszkodowania. Na szczęście, ten okres mamy już za sobą!
- Niech pan będzie szczery, panie prezesie, nie powiodło by się nam, gdybyśmy się nie odwołali do reguł paradoksu Rogersona. Gdyby nie ta udana teoria matematyczna, dalej dreptalibyśmy w miejscu.
- Masz rację, kochana Konstancjo. Napijesz się czegoś? - skwapliwie zapytał, widząc wchodzącą sekretarkę. Zaraz zaś potem dodał: - A co z tym Raoulem Dupontem? Czy nie należy mu...
- Och, nie! - pewna swego przerwała szefowi. - Skoro jest zadowolony z dziewczyny, nie widzę racji, byśmy się z nim spotykali i dzielili najtajniejszymi sekretami firmy. - Wzruszyła ramionami. - Po cóż miałby wiedzieć, że stał się królikiem doświadczalnym - dorzuciła. - I że wytypowaliśmy go do naszego ukrytego eksperymentu?! Zresztą w jedenastym punkcie zestawu umiejętności klona mieści się sztuka samoobrony. Sądzę, że to powinno rozwiać jego wątpliwości, o ile będzie je mieć!
Zgodził się bez oporów. Z zadowoleniem zatarł ręce.
- My zaś będziemy mogli rzucić na rynek absolutnie nowy rewelacyjny produkt. Nareszcie poprawią się obroty spółki!...
|
|