 | Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada |
Cornelius van Norg nie urodził się wdowcem. A to z tej przyczyny, że nikt się wdowcem nie rodzi. Jednak gdyby ktoś zadał sobie trud obserwowania go, gdy wolnym krokiem wybierał się do sklepu, lub na pocztę - a zdarzało się to nadzwyczaj rzadko, więc potencjalny badacz musiałby się uzbroić w cierpliwość - ujrzałby w nim prawdziwą alegorię wdowieństwa, wystylizowaną w najmniejszym szczególe, jakby owdowiał jeszcze przed swoim poczęciem. W zapiętym ciasno pod pomarszczoną szyją niemodnym, krochmalonym kołnierzyku, ze zwisającym smętnie jedwabnym krawatem spiętym szpilką z opalem, Cornelius van Norg załatwiał sprawunki z taką niechęcią i smutkiem, że za każdym razem zdawał się wykupywać miejsce na cmentarzu, albo wypełniać kwestionariusze pogrzebowe. W istocie jednak śmierć niewiele go wzruszała. Zdołał się do niej przyzwyczaić wiele lat temu.
Kupienie jedzenia na najbliższe parę dni, wysłanie listu, albo wypożyczenie książki z biblioteki miejskiej zajmowało mu akurat tyle czasu, ile musiało. Wychodził równie bezgłośnie jak wszedł, wciskając na głowę czarny, znoszony kapelusz z szerokim rondem, chroniącym go przed tutejszym światłem, które dla przybysza z północnej Holandii było trudniejsze do zniesienia, niż dla autochtonów.
Światło Wenecji było jednym z najważniejszych powodów, dla których przeniósł się tu przed ponad trzydziestu laty. Nigdy nie był specjalnie wykształcony i zupełnie nie znał się na sztuce, ale po śmierci żony, kiedy zaczął czytać wszystko, co mógł znaleźć w bibliotece, pośród wielu książek trafił w jego ręce album z reprodukcjami obrazów niejakiego Guardiego. Van Norg nie potrafił się zachwycać ani materią malarską, ani lekkością pędzla, ani wreszcie szlachetnością kompozycji, podobnie jak ktoś, kto nigdy nie nauczył się tabliczki mnożenia nie umie podziwiać misterności wzoru matematycznego fraktali, choć same fraktale mogą w nim budzić uczucie estetycznej sytości, swoistego ciepła gdzieś pomiędzy żołądkiem a sercem. Ale przecież mimo swej niewiedzy Cornelius odkrył wtedy w obrazach Guardiego coś, co wpłynęło na jego przyszłe losy - niebo.
Niebo nie miało tam określonej barwy. Porównuje się je często do tego z płócien Canaletta albo Bellotta. Ale to fałsz. W rzeczywistości Canaletto malował nieba odświętne, transparentne, pod którymi wielkie ceremonie gasnącej Republiki przebiegały w niezakłóconym porządku, opromienione jakimś kalendarzowo-rocznicowym entuzjazmem pogody. Produkował całe przezroczyste rejestry, całe kryształowe katalogi bezchmurności, wiszącej nad paradnymi zdobieniami gondol i dekoltów; olbrzymie panoptica odobłoczonych widnokręgów, bezkresnych horyzontów z burzami wyłupionymi dla jasności dekadenckiej dożariady.
Bellotto, gdy przez markotny pryzmat camera obscura wykreślił już z precyzją anatoma cięcia perspektywy i kontury cieni, klasyczne rytmy kolumn i framug, wyśmienite skróty gondol i posągów, pozostałe tło pacykował byle jak, takie same chmury zawieszając nad Dreznem, Wenecją i Warszawą.
U Guardiego natomiast to, co nad linią horyzontu, wydawało się znacznie istotniejsze niż to, co pod nią. Jakby rozpuścił w farbach porcelanę - myślał Cornelius, przewracając karty albumu. Albo jakby zmył z pękatych, kamionkowych brzuśców holenderskich dzbanów matowe plamki światła i zmieszał je z pigmentem. W istocie było coś ceramicznego w tych wedutach, jakiś odblsk wypalanego szkliwa o chropawej powierzchni, który sprawiał, że niebo wydawało się niejednolite, niczym widziana z dużej odległości, mieniąca się w blasku świec, mozaika ze św. Marka. Żadnych konturów chmur, żadnych kłębiastych zadów cumulusów - swobodne plamy ni to pary, ni to rozproszonego blasku, przelewające się jedna w drugą bez końca.
Toteż kiedy później wybrał się w pierwszą podróż do Wenecji, by następny Nowy Rok witać już jako jej mieszkaniec, wiodła go tam między innymi wola przekonania się, że niebo z obrazów Guardiego istnieje w rzeczywistości - być może nie co dzień, być może w święta ustępuje swemu lazurowemu, fircykowatemu kuzynowi, ale istnieje. Nie zawiódł się. Ale to był tylko margines jego pragnień.
Przez trzy okrągłe lata po śmierci Anne Cornelius, jak już wspominałem, czytał przeróżne książki. Były między nimi powieści grozy i tanie romanse, średniowieczne eposy, kalendarze sprzed dwustu lat, pełne rymowanek i porad gospodarskich, wreszcie dzieła filozoficzne, psychologiczne i traktaty o czarnej magii. Między innymi zaplątała się tam niewielka broszurka, wydana w siedemnastowiecznym Amsterdamie staraniem pewnego kabalisty, wykluczonego z gminy za nieprawomyślne poglądy. Van Norg wypożyczył ją z biblioteki zupełnie przypadkowo, ot, stare okładki "Traktatu o golemach" skleiły się z obwolutą "Traktu do Madison" i w ten sposób trafiły razem na blat biurka, a potem do teczki.
Hodowanie golemów zainteresowało go bardziej niż "... Mieszkańcy Madison są wstrząśnięci serią brutalnych mordów na młodych dziewczętach. Od kiedy sprawą zainteresował się porucznik Cave, spirala grozy...". Nie znaczy to jednak, że rzucił się na traktat jak wygłodniały lew na chrześcijańską duszę, wręcz przeciwnie, czytał go powoli, w skupieniu, nie pozwalając sobie na najmniejszą chwilę nieuwagi. Jeśli był śpiący, bez żalu odkładał lekturę na dzień następny, jeśli zgłębiał treść nie dość poważnie, zabierał się do zagadki traktu do Madison. Dawno nie używane słownictwo i trudne w czytaniu, obrzmiałe czcionki nieraz zniechęcały go na dzień lub dwa, ale zawsze powracał do broszurki, aż pracowicie przestudiował ją od deski do deski. A wtedy, rozważywszy wszystkie za i przeciw zabrał się do poznawania tajemnic kabały.
Odważył się na to tylko dlatego, że nie bardzo wiedział, na co się zamierzył. Podobnie nie zatrwożyłyby go ani pisma filozofów antycznych i oświeceniowych, ani mistycy hiszpańscy i wyższa matematyka, ani starożytne eposy i poezja Blake'a. W swej naiwności wierzył, że dobra wola i ciekawość świata pozwolą mu przeniknąć odwieczne tajemnice kreacji, jak w czasach dzieciństwa pozwoliły mu nauczyć się tabliczki mnożenia i nie ma siły, która mogłaby powstrzymać ten nieunikniony proces. Wiedział, że kabałą może się zająć tylko ktoś, kto ukończył czterdzieści lat, w przeciwnym bowiem razie grozi mu obłęd. Ale nie przejął się tym zakazem. Do czterdziestki brakowało mu zaledwie dwóch lat i nie zamierzał z tego powodu powstrzymywać swojej żądzy poznania.
Czytał, czytał i czytał. Niebawem nazwisko Cornelius van Norg stało się znane większości europejskich specjalistów od kabalistyki, i to nie ze względu na wiedzę, która wciąż była dość znikoma, ale przez nietypowość i przenikliwość stawianych im w listach pytań. Wieczorem, wróciwszy z pracy, zasiadał do książek i korespondencji, po czym ślęczał nad papierami do późna w nocy, by następnego ranka mieć minę równie żałosną i cerę równie zieloną, co dnia uprzedniego. Tak mijał mu czas.
Trudno powiedzieć, dlaczego golemy tak go zafascynowały, jeśli nie zdecydujemy się wyjawić, z czego utrzymywał się, zanim przyjechał do Wenecji.
Cornelius van Norg wywodził się z narodu hodowców tulipanów i szlifierzy diamentów, toteż wielu widziałoby go najchętniej nad stołem jubilera, albo między rabatami kwiatów, odpoczywającego w cieniu wiatraka. Powinien mieć dłonie pulchne i troskliwe, nawykłe do rozgarniania łodyg, by nie uczynić im krzywdy podczas podlewania, dłonie precyzyjnie obracające wiertła i ostrza szlifierki, na większą chwałę kamienia. Potomek handlarzy jedwabiem i aksamitem, którzy za jednym dotknięciem tkaniny potrafili ocenić misterność splotu i cenę, odmierzaną w sytych guldenach. Kuzyn Vermeera, z takim mistrzostwem oddzielającego światłość od ciemności i mleko od tego, co mlekiem nie jest; Vermeera, stwórcy w mieszczańskich papuciach, który jedną kroplą ołowiowej bieli osądza całe wszechświaty gospodyń w krochmalonych czepcach i koronczarek, zapatrzonych w ścieg losu; kum Leeuwenhoeka, zaglądającego pod ogon stułbiom, a pantofelkom pod pantofelek, niesforny prawnuk Spinozy, który między atakami dychawicznego kaszlu szlifował soczewki na równi z traktatami.
Był produktem całych tabunów zacnych mieszczan, sumiennie spisujących księgi handlowe i księgę życia, starannie obrastających w angielskie prześcieradła, sznury pereł i olbrzymie spiżarnie obrazów na równi z obrastaniem w tłuszcz, ale przede wszystkim mieszczan nadzwyczaj precyzyjnych we wszystkim, czego się ważyli dotknąć.
Tymczasem ręce Corneliusa były bękarcie. Suche, szczupłe, po trosze prowadzące osobną egzystencję. Wiecznie wymykały mu się spod kontroli, imały się niepotrzebnie parzących fajerek, zaostrzonych sztachet i psich zębów, przez co przez lata pokryły się bohaterską siecią blizn. Ale nawet kiedy był młody, van Norg nie umiał zajmować się tulipanami ani szlifować pereł. Jeśli w porywie entuzjazmu próbował namalować martwą naturę, już pierwszym dotknięciem pędzla marnował całe olśniewające equilibrium, jakie noszą w sobie przedmioty uczynione rękoma ludzi zrównoważonych. I żeby chociaż to marnotrawstwo prowadziło do jakiegoś feerycznego kataklizmu, fantastycznego armageddonu w galaktyce rozsypanych na stole owoców i glinianych naczyń o smukłych szyjkach. Ale nie. Żadne trąby archanielskie, żadne zniekształcone żałośnie kształty, wołające z płótna o pomszczenie profanacji. Na obrazie pojawiała się trudna do opisania bylejakość, jakieś bezbarwne, szarawe mazidło, nie mające początku ni końca - prócz krawędzi blejtramu, rzecz jasna, choć nawet i nie tego, biorąc pod uwagę niechlujność Corneliusa - i właśnie z tej przeklętej obojętności scen historycznych, szklanych römerów, na wpół napełnionych winem, widoczków wsi, wszystkich konsekwentnie w jednej, miałkiej konsystencji gliniastego dna koleiny, wzięła się profesja van Norga.
Teraz, kiedy po latach oglądał na starym, śnieżącym telewizorze czarno-białe reportaże ze swojej ojczyzny - o kaszowate, pasiaste dobrodziejstwa eurounii! - kiedy natrafił na program o jednym ze swych nieświadomych następców, nie czuł prawie niczego. Przysłuchiwał się wywiadowi na wpół obojętnie, łowiąc coraz bardziej obce słowa - obce nie dlatego, że mieszkał we Włoszech i zapominał powoli holenderskiego, ale dlatego, że dla człowieka książek i inskrypcji dźwięk wypowiadanych wyrazów brzmi fałszywie, jak pęknięty dzwonek - i próbował znaleźć jakąś nić porozumienia z tym młodym, brzydkim Flamandem o rybich wargach, ledwie widocznym zza migających przez ekran pasków i plam. Ale nic. Żadnych punktów zaczepienia, choć mieli przecież podobne przeżycia.
Tamten mówił, że mycie nieboszczyków jest pracą jak każda inna, że tylko wzruszają go ciałka dzieci i ten osobliwy chłód, który czuje się przez palce rękawiczki. Nie, nie boi się zostawać na noc, ani wchodzić do ciemnej sali, pełnej prosektoryjnych stołów. Pokazywał skomplikowane instrumentarium skalpelów, nożyc i grzebieni, baterie pudru, sekretne uroki trumiennego makijażu. A Cornelius patrzył się na to beznamiętnie, tak, jak patrzyłby się na akcesoria fryzjera psów albo bednarza. Czasy się zmieniły.
Kiedy van Norg po raz pierwszy zatrudnił się przy myciu zwłok w zakładzie pogrzebowym "Charon" pana Aapena, martwi byli tak samo gliniaści i małomówni, przesiewali się chłodem przez gumowe rękawiczki i patrzyli się szklanym wzrokiem, jeśli unieść im szpatułką powieki. Ale nie byli otoczeni zgrają pikających i świecących aparatur, armadami kredek do warg, strzykawek z silikonem, ciężarków do powiek i czego tam jeszcze ludzie nie wymyślili przez ostatnie pół wieku. Mył umarłych tak, jak myto jego dziadka, pradziadka i prapradziadka, powtarzał zestaw tych samych prostych, nudnawych czynności. Teraz, przez pryzmat urządzeń, nie rozpoznawał w rybim facecie swojego następcy w tym ponurym fachu - to był jakiś podejrzany typ, szykujący ludzi na pośmiertne randki, robiący im ostatnie operacje plastyczne, za które zdążyli zapłacić, a nie zdążyli dożyć, jakiś fircykowaty trupi wizażysta. Było w tym coś zboczonego, jakieś rozmiłowanie w upiększaniu ciał, jakby miały jeszcze kiedykolwiek służyć do czego innego niż do gnicia.
Prosektoria i domy pogrzebowe zmieniły się od tamtych czasów. Jeśli zdarzało się Corneliusowi widzieć te włoskie, przypominające niewielkie pałacyki burgeois na przedmieściach większych miasteczek, obłożone marmurami i tanią sztukaterią, tęsknił do prostych, żeliwnych zlewów, stołów z łupku, obrębionych kanalikiem do spływania wody i mydlin.
Tak, to prawda. Nie wstydził się tego. Przez dwadzieścia lat szykował ciała w firmie pana Aapena, człowieka rzetelnego i poważnego. Nie był to szczyt jego marzeń, ani ulubione zajęcie, za to można się było przy nim obyć bez rąk jubilera. Martwi byli odporni na stłuczenia i niezgrabne ruchy. Pociągnięci za włosy nie krzywili się, rąbnięci miską w czoło nie krzyczeli. W szarej sali, w której spędzał cały dzień, przesiąkając zapachem szarego mydła i szarych środków dezynfekujących, Cornelius nie musiał się troszczyć ani o tulipany, ani o martwe natury, ani o diamenty. Jego niezgułowatość znajdowała pełne zrozumienie w tym gliniastym, bezwładnym żywiole. Był zadowolony.
Poznał Anne, której nie przeszkadzał zapach chemikaliów i zła sława, a wraz z nią poznał zapach ud żywej kobiety, jakże inny od chłodnego, roślinnego odoru kobiecych ciał, do których się przyzwyczaił. Wzorem zacnych przodków, którzy nie przekazali mu wprawdzie zwinnych dłoni, ale obdarzyli go obyczajami, niedługo potem poprosił Anne o rękę. A ona się zgodziła.
Żyli razem. Pracowali. Zdarzało im się kochać.
Kiedy więc wrócił pewnego wieczora do domu i nikt nie odpowiedział na jego powitanie, kiedy w kuchni nie natrafił na parującą z garnka zupę dla dwojga, kiedy w całym mieszkaniu nie paliła się ani jedna lampa, a on otwierał po kolei wszystkie drzwi i za każdymi natrafiał na chorowity zmierzch, kiedy duże, wełniste kłęby milczenia wyłaziły spod tanich mebli, wycieranych co rano do połysku, a przecież teraz dziwnie matowych, kiedy znalazł Anne, leżącą na tapczanie w granatowej sukience, opiętej na spuchniętych łydkach, tę Anne ze szklistym wzrokiem utkwionym w głąb samej siebie, tę Anne, która dała się oszukać sprytnemu negatywowi swoich tkanek, rakowi, przegryzającemu po kolei wszystkie narządy, rozpoczynając od nerwów, by nic nie bolało, kiedy tak stał nad nią i zastanawiał się, nie myśląc przecież wtedy o samotnych wieczorach i zimnym łóżku, o gotowaniu i praniu, otóż kiedy tak zastanawiał się, taksując ją fachowym wzrokiem, jaki kolor różu trzeba będzie nałożyć na policzki, nie stać go było na nic innego, tylko na podniesienie brwi i zapytanie - sam nie wiedział kogo - "Już?".
Nigdy nie mówił wiele, przez co nie przeszkadzała mu małomówność nieboszczyków. Przygotował Anne do pogrzebu najlepiej jak umiał, zaś pan Aapen, zgodnie z umową, wziął na siebie koszty całej ceremonii, wliczając w to olbrzymie kosze kalii i lampkę niezłego wina na skromnej stypie. Nie ma co ukrywać, był człowiekiem z gestem.
Niekiedy nie rozumiał van Norga - pogodny rumiany, na swój sposób rubaszny, o ile przedsiębiorca pogrzebowy w ogóle może być rubaszny, z początku chował urazę, że tak sumienny pracownik wydaje się wiecznie mieć coś za złe. Ale przekonał się z czasem, że cicha natura i zdawkowe odpowiedzi na żarty nie mają w sobie nic z nieuprzejmości. Nie wiedział, że podczas gdy on czuje się nieswojo w towarzystwie van Norga, szereg wybitnych kabalistów z podziwem komentuje we wzajemnej korespondencji lakoniczność i celność jego frazy.
Wszyscy oni byli trochę do niego podobni. Cornelius, obcując z nimi tylko listownie, czuł coraz wyraźniej, że jest ulepiony z tej samej gliny, co oni. Milczący, zamknięci w klitkach tych samych samotnych pokojów, wynajmowanych od lat w tych samych tanich pensjonatach, pijący tę samą cienką, gorzką herbatę z tych samych wyszczerbionych kubków, byli jego braćmi w ciszy.
- Chore plemię - myślał sobie van Norg - nie powiązane ze sobą żadnymi więzami krwi, bowiem niezdolne jest do rozrodu. Skazane na niespodziewane pojawianie się w szacownych rodzinach i bezdzietną śmierć, zupełnie jak zrakowaciałe narośle, produkujące twory piękne i przerażające zarazem. Kabała to nie nauka, to gorączka, przychodząca nad ranem, po nocy spędzonej nad pismami mędrców. Gnieździ się w zimnych pokoikach na strychu, w tanich apartamentach uniwersyteckich, dawanych przez rektora wybitnym badaczom, którzy nie potrafią sobie poradzić w życiu, choć poznali istotę rzeczy.
Ale wszystko to byli naukowcy. On wiedział, że to nie nauka go pociąga, a coś, co stoi za nią. I nagle, w iluminacji godnej najwspanialszych cadyków, pracownik zakładu pogrzebowego "Charon" Aapena, czesząc włosy siedemdziesięciotrzyletniej pensjonariuszki domu starców, kobiety o krótko obgryzionych paznokciach i obwisłych piersiach, kobiety leżącej na stole z zielonego łupku, po którym spływały zimne mydliny, kobiety która była tylko jednym z wielu ciał, które mył tego dnia, on, obdarzony dłońmi paralityka, tłuczącymi miseczki z pianką do golenia pośmiertnego zarostu, dłońmi nieustannie zawadzającymi o kant stołu i narzędzia, dłońmi pokancerowanymi i posiniaczonymi, dłońmi, które powoli zapominały z jakim wstydem błądziły nieumiejętnie po ciele jego żony, kiedy jeszcze biło w nim serce, on, nieśmiały uczeń wielkich mistrzów tajemnej wiedzy - zrozumiał.
Stwórca nie wyposażył go w niezręczne dłonie bez powodu. Nie było bowiem jego powołaniem ani szlifowanie martwych diamentów, ani malowanie martwych natur, ani obmywanie martwych ciał. Urodził się, by dawać życie, by tymi wielkimi łapskami lepić z gliny toporne torsy i bezkształtne łydki, a potem powoływać je do istnienia sztuką słowa, zapełniać świat tworami lepszymi od niego samego.
Plan pojawił się jeszcze tego samego popołudnia. Wziął z "Charona" zaległy urlop, spakował walizkę i wyjechał na pierwszą wycieczkę do Wenecji. Tam, po dokładnym zwiedzeniu miasta i okolic, zasięgnął języka u właścicielki niewielkiego pensjonatu, w którym mieszkał, po czym wynajął dwa zawilgocone pokoje i zagrzybioną piwnicę w centrum Adriatyki na czas nieokreślony, licząc od początku następnego kwartału. Tyle potrzebował na zlikwidowanie wszystkich spraw w Holandii, pożegnanie z Aapenem, który był chyba jedynym naprawdę życzliwym mu człowiekiem, prócz, rzecz jasna, kabalistów, ale dla nich wyjazd Corneliusa oznaczał tylko zmianę znaczków z holenderskich na włoskie i inny adres na kopercie. Obliczył, że zgromadzony kapitalik pozwoli mu na dostatnie życie, może bez luksusów, ale w sam raz dla pracownika zakładu pogrzebowego na wcześniejszej emeryturze. Sprzedał większość mebli, a drobiazgi, ubrania i książki spakował do kilku skrzyń i we wrześniu objął w posiadanie pięćdziesiąt trzy - siedemdziesiąt trzy, jeśli liczyć z piwnicą - metry swojego przyszłego życia.
|
|