nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Edward Guziakiewicz
  Afrodyta

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec
Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec
     3
     
     Siwobrody krępy kapitan "Olafa" czuł się dość swobodnie w roli, która tego dnia przypadła mu w udziale. Zapewne nie pierwszy raz udzielał ślubu na pokładzie ogromnej kosmicznej korwety, którą z dumą dowodził. Dystyngowany pan młody miał na oko około sześćdziesiątki i czuło się, że jest wojskowym, choć usilnie pozował na cywila, zaś zakochana w nim bez pamięci i bez reszty mu oddana panna młoda mogła liczyć nie więcej niż dziewiętnaście lat. Pewnie szef korwety chętnie zamieniłby się miejscami z dysponentem boskiego androida, ale zupełnie nie wypadało mu tego okazywać. Nie licowało by to z powagą sytuacji.
     Ceremonia przebiegała z należnym namaszczeniem i zgodnie z przewidzianym na tę okoliczność pokładowym rytuałem.
     - Czy godzisz się na to, by być wiernym towarzyszem doli i niedoli tego oto... Raoula - imię mężczyzny na krótką chwilę uleciało kapitanowi z pamięci - i być z nim wszędzie, od Merkurego po Plutona, w całym Układzie Słonecznym i jego przestrzeniach, oraz nigdy go nie opuszczać?
     Dziewczyna słodko przytaknęła.
     - Tego pragnę! - powiedziała.
     Potem Raoul usłyszał takie samo pytanie, skierowane do siebie. Potwierdził i uśmiechnął się do Afrodyty.
     - Jesteście mężem i żoną! - orzekł kapitan, zamykając przepastną księgę.
     Stojący z tyłu w charakterze świadków dwaj pokładowi oficerowie w galowych mundurach skwapliwie pośpieszyli z gratulacjami, pamiętając, że wolno im pocałować dziewczynę tylko w rękę. Od stewardessy w imieniu załogi Afrodyta otrzymała ogromny bukiet białych róż, pasujący do jej nieco może przykrótkiej ale przepięknej sukni ślubnej, która kosztowała Raoula krocie. Potem strzelił korek szampana. Podzielono pokryty białym lukrem tort weselny. Wreszcie nowożeńcy mogli udać się do ich kajuty.
     Raoul postanowił zadośćuczynić prawiekowej tradycji. Zatrzymał się przed otwartym wejściem, wziął swą żonę na ręce i z dumą przeniósł przez próg.
     - Zatem witaj w domu! - oznajmił uroczyście.
     - W domu? - zaniepokoiła się, gdy uwolniła się z jego objęć. Chyba go nie rozumiała. Czarowne elektroniczne konkubiny programowano na bezgraniczne, podobne do psiego oddanie, a nie na uświęcone tradycją małżeństwo. Nie miała tworzyć stadła z mężczyzną, który ją nabył, ale mu wiernie służyć swoim ciałem.
     Zmarszczył brwi, z niewypowiedzianym bólem to sobie uzmysławiając. Choćby bardzo chciał i choćby głęboko tego pragnął, w żaden sposób nie mógł sprawić, żeby Afrodyta przedzierzgnęła się w jego prawdziwą żonę. Wrócił myślami do kapitana kosmicznej fregaty i jego przemiłych oficerów. Gdyby brał ślub z androidem klasy trzeciej lub czwartej - z mechanicznymi odruchami i nie wyrażającą żadnych uczuć plastikową twarzą - pewnie z równą kurtuazją i galanterią by się zachowywali.
     - Och, to tylko taka przenośnia!.. - wychrypiał ze skrywanym żalem.
     Z wdziękiem i gracją przysiadła na okrągłym łożu, które zajmowało środek salonki. On zaś pochylił się i z niemal ojcowską troską zdjął jej z nóg białe czółenka. Nadal po prostu była mu niewolnicą i aż nadto jednoznacznie odczytała jego tkliwy gest.
     - Chcesz się teraz kochać? - zapytała, a jej aksamitny głos - jak zwykle w takich chwilach - zaczynał niepokojąco wibrować, zapowiadając uniesienie, trans i upojenie.
     - O, tak! - skwapliwie potwierdził. - Ale nie zdejmuj tej czarownej sukni ślubnej - szybko sobie zastrzegł. - Sam cię z niej, najdroższa, uwolnię!
     Gdy już potem zasnęła, równomiernie oddychając, długo wpatrywał się w jej niewinną słodką twarz. Chodziły mu po głowie szczenięce lata. Z rękami w kieszeniach wyżywał się na przypadkowych kamykach, przedzierając się przez wyimaginowaną linię obrony i celując w niewidoczną bramkę, albo rzucał kasztanami w niebo, usiłując strącić swojego anioła stróża i przywołać go do porządku. Bowiem jego anioł stróż nie był w porządku. Cóż, nie każdy chłopak mógł mieć tę dziewczynę, którą chciał. Jego szkolna miłość wybrała innego - i od tamtej pory nigdy więcej się nie zadurzył. Aż do chwili, w której pierwszy raz posiadł Afrodytę. Coś mu wszakże mówiło, że nie powinien był zakochiwać się w androidzie. Cicho załkał, uprzytamniając sobie, jak bardzo jest opuszczony i samotny, a po jego policzkach spłynęły gorzkie łzy. Ona też była bardzo samotna. Ironia losu sprawiła, że mieli tylko siebie.
     
     
     Przy bufecie było nudnawo, barman z przyzwyczajenia czyścił kieliszki, rezygnując z pomocy maszyny, która uczyniłaby to dużo lepiej i szybciej od niego. Orkiestra leniwie przygrywała, światła przygaszono, a po parkiecie kręciło się niemrawo kilka par. Wysoko w ogromnym iluminatorze cieszył widok Marsa, którego akurat mijał kosmiczny goliat, pełniący rolę transportowca i zarazem statku pasażerskiego. Paul był senny, lecz wcale nie miał zamiaru iść spać. Miał nadzieję, że pojawi się znowu przepiękna stewardessa, która wcześniej obdarowała go kilka razy promiennym uśmiechem. Nie przypadkiem znalazł się na "Olafie", lecącym z Jowisza na Wenus, ze stacjami przesiadkowymi na Dianie i na Ziemi. W serwisie firmy "Body Perfect" zdążył przepracować nieledwie dwa dni, a już wysłano go w służbową podróż Zaskoczono go tym, ale nie miał powodów, żeby kaprysić. Zresztą było to niewątpliwe wyróżnienie, bo sam nie byłby w stanie sfinansować sobie tak pasjonującej wycieczki. Miał asystować klonowi, którego zabrał w drogę jego zamożny właściciel, być tam gdzie i oni oboje, a w razie potrzeby służyć pomocą techniczną. Przygotowano mu podręczny sprzęt. Posiadacz naszpikowanej elektroniką piękności wiedział o jego cichym towarzystwie - wszelako zobligowano Paula by się mu nie narzucał i bez wyraźnej potrzeby nie wchodził w drogę. Miał pozostawać w cieniu.
     Chłopak westchnął i odstawił kieliszek. Ta niespodziewana wyprawa miała swoje plusy, ale i minusy. Afrodyta była bowiem absolutnie nietypową konkubiną, co odkrył, wpisując jej programy podróżne. O swych wątpliwościach wspomniał kierownikowi serwisu, ale ten machnął na to ręką, nie każąc mu się tym przejmować. Dziwiło go też to, że rzucają tak nieopierzonego jak on młokosa na głęboką wodę. Nigdy wcześniej nie był na Ziemi i nie wiedział, jak się tam poruszać. Pocieszono go, że po wylądowaniu wesprą go dwaj inni pracownicy firmy, którzy przebywają od lat na tamtej planecie. Coś niezwykle tajemniczego za tym wszystkim się kryło, ale nie mógł w żaden sposób dociec, co.
     Ożywił się, bowiem przysiadł się do baru mężczyzna, który już wcześniej przykuł jego uwagę. Był na pewno ze zdelegalizowanych ostatnio Ekip Ekstremalnych "Omega", a świadczył o tym noszony przez dzień lub dwa niewielki błyszczący znaczek na piersi. Potem tamten go zdjął, nie chcąc widocznie, by go na pokładzie fregaty kojarzono z tą niesławną formacją. Minę miał raczej ponurą, był oschły i odpychający, za dużo pił, a i teraz zamówił kilka kolejek. Paul nie próbował sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby przypadkiem zadarł z takim bydlakiem. Prawdopodobnie tamten rozerwałby go na strzępy i zamieniłby chłopaka w mokrą czerwoną plamę. Na platformie pasażerskiej prawie wszyscy instynktownie ustępowali mu z drogi. Nic więc dziwnego, że serce mu mocniej zabiło, gdy nieoczekiwanie do baru zbliżyła się Afrodyta. Przeczuwał, że dziewczyna może się znaleźć w niebezpieczeństwie. Rozejrzał się dyskretnie po sali, ale nigdzie nie dostrzegł Raoula Duponta.
     Urocza platynowa blondynka zamówiła coś do picia. Przysiadła, wskazała barmanowi folder, który chciała przejrzeć i nie zwracając uwagi na nikogo zaczęła ze skupieniem studiować jego ilustrowaną zawartość.
     - Ej, mała, napijesz się? - zachrypiał rosły spec od mokrej roboty, nieobojętny na jej wdzięki.
     Nie podniosła głowy i świadoma swej przewagi wzruszyła obojętnie ramionami.
     Tamten ruszył w jej stronę, lekko chwiejąc się na nogach, a barman, przeczuwając, co się święci, szybko połączył się z boksem oficera dyżurnego, prosząc o pomoc. Było już jednak za późno.
     - No, nie bądź taka chłodna. Na pewno mi nie odmówisz! - intruz beknął poufale, brutalnie łapiąc ją w pół i po chamsku przyciągając do siebie.
     Na ułamek sekundy chabrowe oczy dziewczyny znieruchomiały i przyciemniały. Potem pojawiły się w nich jakieś niepokojące błyski. Podniecony Paul jak przez mgłę ujrzał elektroniczne cv seksbomby i przeraził się możliwymi następstwami jej nagłego przeobrażenia. Gdzieś tam w głębi klonowanego mózgu trwał już proces błyskawicznej analizy powstałej sytuacji i uruchamiały się złowrogie programy, które nie powinny były się uruchomić. Afrodyta należała wyłącznie do Raoula Duponta, emerytowanego wojskowego z Nowego Konstantynopola na Dianie i żadnemu innemu mężczyźnie nie wolno jej było obejmować i dotykać.
     Starcie było krótkie i chyba mało kto z obecnych w dużej sali bankietowej pojął, co się naprawdę stało. Dziewczyna miała nie tylko przerażający refleks, ale i straszliwą siłę uderzenia, jakby przez całe lata ćwiczyła kung-fu. Zadała zwyrodnialcowi dwa bardzo szybkie ciosy, po których ten z niewymownym zdziwieniem na twarzy jak worek piasku osunął się na posadzkę, by już się z niej nie podnieść.
     - Kretyn, idiota, palant! - wściekle rzuciła w jego stronę, ale ten pewnie już tego nie usłyszał.
     Przez kilka następnych sekund czuła się jednak nieco zdezorientowana i zagubiona. Rozejrzała się niepewnie dookoła i wtedy dostrzegła Paula. Zobaczył w jej oczach lęk i rozpaczliwą potrzebę znalezienia kogoś bliskiego, kto byłby jej w stanie wyjaśnić, co się z nią naprawdę dzieje. Miał ochotę krzyknąć: "Tak trzymaj, nie daj się!", ale z wrażenia trząsł się jak galareta. Jeszcze chwilę sterczała niezdecydowanie nad leżącym agentem, gdy jednak zauważyła, że nadbiegają w mundurach chłopcy z ochrony, opanowała się, najspokojniej w świecie odwróciła się i z wdziękiem odeszła, zabierając ze sobą interesujący ją folder.
     Myśli Paula zwróciły się ku nieświadomemu niczego właścicielowi i rudzielec poczuł znowu gęsią skórkę. Ależ lanie mógłby android spuścić Dupontowi, gdyby ten niechcący go sprowokował! Gdzieś tam znaczyła się niewidoczna granica, której nawet i jemu jako panu i władcy nie wolno było przekraczać. Jednak nic złego się nie stało, a następnego poranka przy śniadaniu chłopak dostrzegł ich oboje razem przy tym samym co zwykle stoliku. Afrodyta nie dołożyła Raoulowi. Wpatrywała się z oddaniem w jego oczy, ten był w znakomitym humorze i nic nie wskazywało na to, by między nim a jego ślicznotką coś niespodziewanego i dla niego groźnego zaszło ostatniej nocy.
     Ciemny typ z Ekip Ekstremalnych nie przeszedł jednak nad tym incydentem do porządku dziennego, gdyż to by nie było w jego stylu. Musiał się odegrać. Dziewczyna go skompromitowała i wystawiła na pośmiewisko. Wyszedł na niedołęgę, ofermę i mięczaka, a przecież górował nad nią wzrostem i wagą, nie mówiąc o doskonałym przygotowaniu do walki wręcz. Był wszak specem od zabijania. I do rewanżu rzeczywiście już wkrótce doszło.
     Kilku oficerów z Sił Kosmicznych Układu wracało "Olafem" na Ziemię i Dupont chętnie wdawał się z nimi w pogaduszki. I tym razem spędził z jednym z nich ze dwa kwadranse po obiedzie w obrębie holograficznej konsoli spacerowej, pozwalając Afrodycie poszaleć z kilkoma nastolatkami, które wybrały się na przechadzkę po symulowanym brzegu morskim i wybiegającym naprzeciw falom długim molo. Na wirtualnym niebie złote słońce przedzierało się zza chmur. Paul usiłował podpiąć się do tego roześmianego towarzystwa. I nawet mu się to udało, bo od dziewcząt z Callisto nie odstawał zbytnio wiekiem.
     Zbir cierpliwie czekał, aż Raoul skończy pogawędkę. Dopadł go dopiero wtedy, gdy ten zamierzał wraz z dziewczyną opuścić konsolę.
     - Koleś! - zagrodził wyjście na korytarz. - Źle wychowałeś swoją córuńcię.
     Raoul zerknął na Afrodytę.
     - To on?! - zapytał.
     Milcząco przytaknęła.
     Pułkownik ruszył do przodu, usiłując go wyminąć. Oprych jednak nie ustąpił i ten odbił się od niego jak od ściany.
     - O, wypraszam to sobie! - rzucił do barykady ze stalowych mięśni.
     Intruz był o głowę wyższy od Raoula. Niemal bezwiednie wykonał lekki skręt w prawo i zamierzył się do ciosu. Afrodyta była jednak szybsza.
     - Sorry!
     Pięść agenta ugrzęzła w jej chwycie jak w żelaznym imadle.
     - Co?! - tamtego tylko to rozwścieczyło.
     Raoul znalazł się na boku, nie pojmując, co się dzieje.
     - Zostaw go! - krzyknął do dziewczyny.
     Afrodyta jednak tego już chyba nie słyszała. Skoczyła jak młody mnich z pradawnego klasztoru Shaolin, zwalając z nóg zaskoczonego przeciwnika. Jej razy były perfekcyjnie dokładne i bezlitosne. Pohamowała się dopiero wtedy, gdy usłyszała bezradne i stłumione baranie stęknięcie, a po nim gruchot łamiących się kości.
     Powolutku się wyprostowała i z zażenowaniem spuściła wzrok.
     - Na Dianę! - Raoul zdębiał z wrażenia. Zrobił wielkie oczy. Nie wiedział, czy powinien ufać własnym zmysłom. Oszołomiony, przyjrzał się najpierw z uwagą dziewczynie, co najmniej tak jakby widział ją pierwszy raz w życiu, a potem z przejęciem pochylił się nad napastnikiem. Tamten cicho jęknął, zaciskając w niemym bólu zęby. Podtrzymywał bezwładną prawą rękę. - Nie do wiary. Jak sobie z nim poradziłaś?
     Wzruszyła obojętnie ramionami, jakby chodziło o jakiś drobiazg, na przykład o podanie filiżanki parującej aromatycznej kawy albo o odpędzenie zbyt nachalnie domagających się pieszczot owiraptorów.
     - Chciał cię skrzywdzić. A ja chodziłam na treningi - cicho wyjawiła. Bacznie lustrowała otoczenie. - Droga wolna, możemy iść dalej! - usłużnie mu podpowiedziała, widząc, że zagrożenie minęło. - Między nami nic się nie zmieniło, kochanie! - dorzuciła, widząc jego przestraszoną minę. Wsunęła mu z oddaniem dłoń pod ramię. Była znowu cicha, łagodna i słodka. Taka sama jak przez ostatnie tygodnie.
     
     
     Incydent nie przeszedł bez echa i wywołał niejakie wrażenie na statku, na którym - co tu dużo mówić - w czasie przydługawej i monotonnej podróży w gruncie rzeczy nic naprawdę zajmującego się nie działo. Korweta cięła bezkresne próżnie, a kolejne dni na jej pokładzie niczym się nie różniły. Dyskretne pokładowe kamery zarejestrowały przebieg krótkiej lecz bezpardonowej walki - i kto z trzydziestu kilku pasażerów "Olafa" zawarł bliższą znajomość z siwobrodym kapitanem albo z jednym z jego zastępców, mógł ją sobie obejrzeć w nieco zwolnionym tempie. Z filmową relacją z pokładowego "ringu" zapoznali się więc wszyscy, którzy tego pragnęli. A w rezultacie tego państwo Dupontowie z Nowego Konstantynopola na Dianie - chcąc nie chcąc - znaleźli się na jakiś czas w centrum powszechnej uwagi. Pikanterii wypadkom dodawał fakt, że na "Olafie" w pierwszych dniach podróży zawarli związek małżeński. Kilka osób gratulowało Raoulowi młodej żony, podziwiając nie tylko jej urodę, ale i niezwykłą sprawność fizyczną. "Olafem" podróżowała - między innymi - dystyngowana para małżeńska z Ganimeda, skoligacona ponoć z monarchą hiszpańskim. Staruszkowie zakochali się na amen w młodziutkiej Afrodycie, goszcząc ją przy swym stoliku i traktując nieomal jak wnuczkę. Raoul otrzymał od nich zaproszenie do złożenia wizyty w ich ganimedzkiej posiadłości. Trochę się zżymał, zmuszony do konieczności rozsyłania uśmiechów i składania ukłonów na prawo i lewo, ale ostatecznie szybko scedował ten obowiązek na swoją przyjaciółkę. To ona bowiem była obiektem zainteresowania, budziła podziw i zdumienie. Sam w gruncie rzeczy wolał pozostawać na uboczu.
     Paul beznamiętnie śledził przebieg zdarzeń. Tak długo włóczył się za piękną stewardessą, która już wcześniej wpadła mu w oko, aż ta udostępniła mu utajnione nagranie z krótkiej walki. Nad materiałem filmowym musiał długo siedzieć jakiś pokładowy spec, bowiem był już po mistrzowsku obrobiony. Edyta zdradziła mu w sekrecie, iż kapitan "Olafa" duma nad tym, czy nie wykorzystać tej sekwencji do celów reklamowych. Agent Ekip Ekstremalnych nie był już groźny dla Raoula i jego uroczego klona. Do końca podróży zatrzymano go bowiem w pokładowym areszcie, zaś po przylocie na Ziemię miał być oddany do dyspozycji policji. Złamane ramię jako tako mu poskładano, stosując techniki biostymulacyjne. Paul ujrzał go jeszcze raz, ale dopiero na ruchliwej stacji orbitalnej Ziemi, do której ostrożnie przybił ich krążownik. Zbir potulnie kroczył korytarzem w towarzystwie kilku miejscowych agentów ochrony, zakuty w stalowe kajdanki i w obrożę.
     W niespiesznie płynącej w dół windzie grawitacyjnej przylepiony do okna rudzielec chłonął z zachwytem wieczorną panoramę Long Island. Na powierzchni w wysokim holu dworca kosmicznego w New Jersey czekali już na niego dwaj milczący pracownicy konsorcjum. Doskonale wiedzieli, jak będzie wyglądał i wyłowili go bez trudu z różnokolorowego tłumu podróżnych. Jednakże ich aparycja całkowicie go zaskoczyła i zbiła z tropu, a nawet wręcz przeraziła. Chłopak zupełnie inaczej ich sobie wyobrażał. Nie robili wrażenia informatyków, gotowych bez końca gawędzić o cudach elektroniki i raczej przypominali ponurych speców od mokrej roboty. Ich zakazane gęby odstraszały. Przywitał się więc z nimi bez specjalnego entuzjazmu, chłodno i raczej z rezerwą. Cóż jednak mógł innego uczynić? Nie miał wyboru i był na Planecie Matce - o czym dobrze wiedział - zdany na ich łaskę i niełaskę. Trzymali się swoich planów, bezceremonialnie zabrali jego bagaż i bez ceregieli powlekli go ze sobą, nie przejmując się tym, że traci wzrokowy kontakt z powściągliwym Raoulem Dupontem i jego boskim klonem.
     Goryl ze zmiażdżonym nosem miał na imię John, on też decydował o prawie wszystkim w tym cichociemnym towarzystwie. Sekundujący mu niższy Andy prawie się nie odzywał. Sunąc z nimi taksówką powietrzną, przyglądał się z wysokości komunikacyjnych eskapad zabudowie strzelającego wieżowcami w gwiazdy Manhattanu. Niewiele tu się zmieniło od stuleci. Metropolia stwarzała wrażenie zadbanej i nadal należała do największych w Układzie Słonecznym. Mimo sporego ruchu z niesłychaną prędkością dotarli do hotelu przy Szóstej Alei. Paul się ożywił, w recepcji okazało się bowiem, że państwo Dupontowie już tam też są. Afrodyta w gustownym białym kombinezonie mignęła mu przed oczyma przy jednej z wind. Jednakże apartament na sześćdziesiątym siódmym poziomie ostatecznie pozbawił go złudzeń co do roli jego rzekomych kompanów z firmy. Gdy wpuścili go do wnętrza, odkrył, że zgromadzili tam rynsztunek, z którym z powodzeniem mogliby rozpętać wojnę - i bynajmniej z tymi trefnymi utensyliami przed Paulem nie zamierzali się kryć. Cały osprzęt był raczej lekki, nowy i przedniego gatunku, a ktoś, kto się zdecydował na sfinansowanie tego groźnego ekwipunku, na pewno nie szczędził kasy. A poza tym prawdopodobnie był bardzo wpływowy. Nie pytał więc, po co to wszystko. Zresztą gonił ich czas i na szczęście nie mieli ochoty, by świeżo przybyły z Diany szczeniak patrzył im na ręce i plątał się między nogami. Zdaje się, że chcieli to uzbrojenie zgrabnie spakować, sądząc po stojącej pod jedną ze ścian otwartej skrzyni. Odesłali go więc do sąsiedniego numeru, jednakowoż młokos musiał ich zapewnić, że bez ich zgody nie wypryśnie gdzieś na miasto i nie przepadnie bez śladu. John oznajmił Paulowi, że w Nowym Jorku spędzą tylko jedną noc, a z jego mglistej zapowiedzi wynikało, że następnego ranka czeka ich lot do Kanady.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.