 |  | 'Edi' - plakatu wersja 1 |
Fabularny pomysł na "Ediego" wziął reżyser Piotr Trzaskalski, jak sam przyznaje w jednym z wywiadów, z buddyjskiej przypowieści, w której młoda dziewczyna twierdzi, że współżyła z duchowym mistrzem tybetańskiej wioski i spodziewa się teraz jego dziecka. Mistrz nie zaprzecza ani nie potwierdza swojego ojcostwa. Po urodzeniu dziecka bierze je bez słowa skargi na wychowanie.
Przeniósł reżyser tą prostą historię w scenerię znaną nam aż za dobrze - tuż pod okna naszych domów i bloków. Kim bowiem jest tytułowy Edi? Jest alkoholikiem i brudnym menelem zbierającym po śmietnikach złom, takim co to śpi w brudzie i w brudzie żyje, zapijając to swoje marne życie najtańszym winem. To z jednej strony, a z drugiej - z drugiej jest filozofem, jest mędrcem, jest moralnością dołów społecznych. Od swego środowiska różni się niewiele, w ten sam sposób jak inni zarabia na życie, z takim samym uwielbieniem ściska w garści szklankę z tanim winem. Jednak widz nie da się oszukać, widz bardzo szybko zauważy, że Edi jest jakby z trochę innej bajki, nie pasuje do tego obskurnego garażu - swojego domu, nie pasuje do ludzi, którzy go otaczają. Jest kimś, i to widać od pierwszych minut filmu. Wybija się z otoczenia równie mocno jak zapalona w całkowitej ciemności zapałka. On jest taką zapałką - dobrym duchem swojego środowiska. Chyba jedynym, który taką egzystencję wybrał z własnej woli, jedynym, który nie czuje się rozżalony, bo jak sam w pewnym momencie stwierdza - to jest jego życie, nie ma innego takiego na świecie. Jakże więc odmawiać temu życiu uroku, jak podważać jego sens?
Gdy zostaje niesłusznie posądzony o gwałt na córce lokalnego bandziora, nie próbuje się nawet bronić. Bicie jakie znosi, pobyt w szpitalu, a następnie obowiązek wychowania urodzonego przez dziewczynę dziecka, którego rzekomo jest ojcem, przyjmuje z jakąś niezrozumiałą pokorą, niezrozumiałą dla widza, który przecież chce by ten wszystkiemu zaprzeczył i uniknął kary.
 | 'Edi' - plakatu wersja 2 |
Wydaje się, że bohater filmu jest złotym samorodkiem na dnie wypełnionego błotem i szlamem dołu. Samorodkiem samotnym, jedynym w swoim rodzaju, nie mającym w tym brudnym otoczeniu niczego, z czym mógłby się równać. Bo wszędzie sama zgnilizna i zło. Choć kto wie, czy taki osąd nie byłby zbyt prędki. Co bowiem z innymi jemu podobnymi "złomiarzami", w gruncie rzeczy wcale nie takimi złymi? Co w końcu z jąkałą Jureczkiem, jego przyjacielem i niby-uczniem? Cóż z tego, że głównym marzeniem Jureczka jest mieć telewizor, albo dwa, albo i jeszcze więcej, i żeby te telewizory grały cały czas - dzień i noc. Czy można śmiać się z takiego marzenia, czy można je, ot tak, nazwać głupim i prymitywnym? Pewnie tak, kto zabroni, można i iść dalej - można nazwać prymitywnym samego Jureczka zachwycającego się bogactwem koszy na śmieci w bogatej dzielnicy (- To chyba raj - mówi - tu wszystko jest). Lecz w tej jego prostocie, w tej dziecięcej naiwności odkrywa widz samego siebie - odkrywa swoje marzenia, czy ambitniejsze od telewizorów Jureczka? Odkrywa swoje lęki, i swoje fascynacje. Jureczek zafascynowany jest Edim, jego poglądem na świat, jego wiedzą, jego dobrocią wypływającą, po prawdzie to nie wiadomo z czego. Bo chyba nie z butelki taniego wina, a z czegoś troszkę cenniejszego.
Edi jest dobry i udowadnia wciąż, i wciąż, jak banalnie by to nie zabrzmiało, że warto być dobrym. Tak po prostu, po ludzku. Oto sprzedaje swój skarb - książki znalezione na śmietnikach - po to tylko by kupić nieznajomemu małemu chłopcu wymarzony przez niego elektryczny samochód. Potem jak niewidoczny złodziej siedzi w cieniu schodów by podglądać radość dziecka. Na pytanie Jureczka, po co to zrobił, odpowiada prosto - bo czasami tak trzeba. Jureczek uczy się od Ediego, spija z jego ust każde słowo, choć czasami wydaje się, że daleko mu do ich zrozumienia to traktuje przyjaciela jak duchowego mistrza. Jureczek zapamiętuje gest Ediego, by w finale prawie bliźniaczo go powtórzyć.
- Co to za raj co dzisiaj jest, a jutro go nie ma - mówi, jakby od niechcenia, Edi. Atakuje nas podobnymi prawdami przez cały czas, a prawdy te w ustach Henryka Gołębiewskiego wcielającego się w tytułowego bohatera brzmią, co tu dużo mówić - prawdziwie. Gołębiewski, niegdyś bardzo popularny dziecięcy aktor, tworzy tu doskonałą kreację. Jego poorana setką zmarszczek twarz i niewyraźny, "przepity" głos sprawiają, że Edi jest wiarygodny. Nie jest li tylko przebranym w brudne łachy aktorem, który łachów tych nie czuje i traktuje je z dystansem. Przysiągłbym, że Gołębiewski w swoim prywatnym życiu otarł się o środowisko pokazywane w obrazie Trzaskalskiego. A może po prostu jest tak dobrym aktorem.
O "Edim" zrobiło się głośno po tegorocznym 27 FPFF w Gdyni, gdzie ten debiutancki film młodego reżysera otrzymał nagrodę specjalną jury i nagrodę dziennikarzy. Złotych Lwów nie udało się zdobyć, jednak nie żal tego głównego gdyńskiego wyróżnienia. Bo, czy się to komuś podoba czy nie, Trzaskalski i tak ożywia polskie kino. Daje dowód, że kinematografia w naszym kraju nie musi się li tylko opierać na Kawalerowiczu i Wajdzie, i na kręconych przez nich przeróbkach kanonu z lekturowych półek. Więcej nawet - z powodzeniem przekonuje widzów, że można w naszym kraju robić filmy wychodzące polskiej rzeczywistości naprzeciw. Tej rzeczywistości i tym problemom z dnia dzisiejszego. I to w jaki sposób! Wymową bowiem i rozsiewanym wokół chorobliwym optymizmem przypomina obraz Trzaskalskiego wychwalaną przez wszystkich "Amelię". Porównanie nazbyt odważne? Być może, ale i tam widz łamał sobie głowę skąd w tej głównej bohaterce tyle dobroci, tyle miłości. I choć różni te dwa filmy prawie wszystko, pewien jestem, że ci dwaj bohaterowie, gdyby tylko dać im okazję do spotkania, zrozumieliby się bez słów. "Amelia" Oscara nie zdobyła, może więc "Edi"...
"Edi"
Reżyseria: Piotr Trzaskalski
Scenariusz: Wojciech Lepianka, Piotr Trzaskalski
Obsada: Henryk Gołębiewski, Jacek Braciak, Jacek Lenartowicz, Grzegorz Stelmaszewski
Ocena: 90%
Gatunek: dramat
|
|