 |
Wsparcia udzielili mi sami Warneńczycy. Gracko przetrzepali nową flotę, burząc wszelkie marzenia o szybkim podboju. Znów zginęli ludzie, znów kląłem i piłem, a Nisa przez dwa dni nie odbierała wiadomości. Co ważne, kuzyni wysłali kapsułę, z prośbą o rozpoczęcie pokojowych negocjacji. W każdym wersie ich listu można było odczytać skryty żal i szczere przyznanie się do win. Niestety, na Ziemi znajdowały się trzy, może nieco więcej osób zdolnych odczytać te niuanse. Cała reszta nadal była święcie przekonana o warneńskiej arogancji. I nie ma się czemu dziwić - według solańskich standardów był to list promieniujący pychą zwycięzcy.
W tym czasie, krótko po pierwszej bitwie, rozpocząłem sianie defetyzmu poprzez prowadzenie możliwie wielu rozmów. Najpierw w jednym z portowych barów byłem świadkiem obrzucania naukowców z Instytutu Wojny Nowoczesnej możliwie dużą ilością jak najbardziej plugawych wyzwisk. Spróbuję to streścić (wyrazy nieparlamentarne wycinam):
- Ci ... naukowcy, wymyślili taki ... reaktor, że jak tylko jakiś ... pocisk nas trafił, to wszystko się .. rozłaziło w szwach. Tu się ... topi, tam ... wysadza, czujniki ... wariują ludzie mi ... znikają sprzed oczu, moc ... tracę, a co ... strzelę, to wszystko ... od nowa! - darł się Liu, jeden z moich znajomków.
Mówiąc kodem wspólnym - wspaniałe wynalazki naszych noblistów nie przewidywały istnienia przeciwnika. Nasz okręt trafiony pociskiem tracił praktycznie swoje uzbrojenie, bo superwydajny układ reaktorów przestawał być szczelny i losowe wiązki promieniowania latały po pokładach, mordując załogę z wydajnością przewidzianą dla Warneńczyków. Marynarze zdenerwowali się, i to bardzo. Lecieli przekonani o krótkiej, bezbolesnej bitwie i sprawdziło się to nawet, tylko w drugą stronę. Wszyscy uświadomili sobie nagle, że w walce można zginąć w bardzo nieprzyjemny sposób. Rekrutacja nie szła już tak płynnie i nie mogły jej przyspieszyć ani propozycje finansowe, ani najnowsze wynalazki naszych geniuszy. Już począłem słyszeć pacyfistyczną nutę w wypowiedziach moich rozmówców i jąłem sugerować nieśmiało mały marynarski proteścik antywojenny, kiedy mistrz Konopacki wyciągnął asa z rękawa.
Dowiedziałem się wszystkiego z mojego głównego źródła informacji, czyli rozmów w knajpach. Dorwałem małą Marthę, radosną gadułę niewielkich rozmiarów, zaproponowałem piwo i skręta, co spotkało się z przyjazną akceptacją i spytałem niezobowiązująco o jej partnerkę Antje, również pilota.. Zostałem nagrodzonym mrocznym spojrzeniem spode łba:
- A co to za dowcip? Drajdewizji nie oglądasz? - spytała Martha potrząsając bojowo fryzurą.
- Nie oglądam - potwierdziłem skwapliwie. - Albo mówią nieprawdę, albo ich nie rozumiem.
- Zabrali jej licencję na zawód i ograniczyli swobodę poruszania się - Mała zatrzęsła się nerwowo.
- Co??? - ryknąłem.
- Cicho, Astral, porządnie to zrobili, nie drzyj się, ludzie patrzą - pisnęła Mała. - Wszystko przez te ziółka. W zamian za nie mieliśmy tylko przemycać Warneńczykom dodatkowy i lepszy sprzęt, ale Antje zmieniała oprócz tego skład osobowy emigrantów.
O cholera. Jest to jedna z rzeczy, których naprawdę nie wolno robić. Warneńczycy podesłali sobie setki wykwalifikowanych techników, inżynierów i agrotechników, zubażając w ten sposób inne światy. Zakończyłem szybko rozmowę, na którą żadne z nas nie miało już więcej ochoty, wróciłem do domu, szybko włączyłem wizor i zacząłem ściągać wszystkie dane do sprawy. Udowodniono wszystko bez zarzutu, znajdując sfałszowane listy przewozowe, które przeszłyby, gdyby nie staranne kontrole. Admiralicja szukała czegoś na marynarzy i udało im się. Winnych kapitanów i celników pozbawiono po pokazowym procesie prawa do pracy.
Była to więc prawda i to taka, o której nikt mi na Warnie nie wspomniał. Dla pewności zrobiłem niewielki wywiad po znajomych i okazało się, że wszystkie postawione w trakcie rozprawy zarzuty są w stu procentach słuszne. Wszystko to wywołało nieliche oburzenie na Ziemi, a Konopackiemu dało bat na pilotów. Przyznam się jednak, że i mnie zrobiło się nieswojo. Wychowano mnie w poczuciu, że Ekspansja jest naszą wspólną sprawą i wzajemne okradanie się jest po prostu świństwem wobec milionów mieszkańców innych planet. Pal licho sprzęt, ten da się łatwo wytworzyć, ale pozbawianie rozwijającego się świata fachowców spowalniało jej rozwój, zatrzymując kolejne statki z emigrantami na orbitach i wymuszając dłuższe trzymanie ludzi w hibernacji. A nie był to proces tak stuprocentowo skuteczny, żeby wszystkich dało się odzyskać.
Udało się więc zebrać następną Flotę. Polecieli, dostali baty, wrócili. Nie było w nich już jednak takiego przygnębienia. Stracili dużo statków, owszem, ale Warneńczycy też nieźle oberwali. Wszystko dzięki pierwszemu wielkiemu wynalazkowi naszych naukowców. Jak to wyznał z rozczuleniem jeden z ocalałych kumpli na wspólnym piciu: "Wreszcie kochani profesorzy wymyślili coś działającego". Pancerz sieciowy (bo o nim to mowa) był po prostu grubą na kilkaset metrów plecionką z drutu. Nie wiązano go wprawdzie, lecz spawano łączem molekularnym, monokrystaliczne pręty nie dawały bowiem się aż tak łatwo giąć, ale ta skomplikowana procedura pozwalała na stworzenie osłony dużo lżejszej i skuteczniejszej niż dotychczasowe. Wrogie pociski więzły w niej, oddając swoją energię gniotącej się strukturze. Statek mniej się trząsł, a jeszcze w dodatku nie było takich problemów z oddawaniem energii - sieć była zarazem gigantycznym pojemnikiem na ciepło i bardzo dobrym radiatorem, którego specyficzny wzorzec promieniowania podczerwonego dawał naszym załogom w zamęcie bitwy znakomitą możliwość orientowania się, kto jest kto. Ziemskie statki nie mogły już tak dobrze strzelać, ale też przeżywały dużo dłużej.
Na szczęście, teraz zaczęli z wolna sarkać przeciętni Ziemianie, do których te nowinki nie docierały. Co ważniejsze, zaczynali również narzekać urzędnicy. Największe marudzenie dochodziło z komisji potrzeb podstawowych, która musiała troszczyć się teraz o wszystkich nie wysłanych emigrantów. Narzekano w komisji finansów, produkcji statków, wskaźników populacyjnych i wydobycia. Coraz więcej ofiar, coraz więcej poświęceń, a Warneńczycy nadal mieli się nieźle. Senatorzy urzędowi i część wybieralnych zaczynali się zastanawiać, czy nie warto by było ogłosić końca wojny, zwłaszcza, że Warneńczycy znowu poprosili o pokój. Jako, że nadal łaziłem po barach opowiadając o kochanych braciach z Warny, paru członków Rady Ziemi zaprosiło mnie na nieoficjalne spotkania, gdzie przy wystawnym posiłku delikatnie mnie sondowano, próbując poznać warunki, jakich mogliby zażądać Warneńczycy. W międzyczasie moja przyjaciółka Nisa robiła swoje. Nie wiem jakim cudem, ale udało jej się wepchnąć w struktury urzędu wskaźników populacji i wykonać kawał dobrej roboty. W jej biurze wszyscy martwili się spadkiem produkcji nakierowanych obecnie na wojnę stoczni i spowodowanym przez to zahamowaniem transportu emigrantów. Fala cichego niezadowolenia rozchodziła się po biurokratycznych hierarchiach roboczych w dół i w górę.
Wyglądało już różowo, ale, niestety, Konopackiemu starczyło jeszcze sił na zmontowanie następnej wyprawy, a Instytut Wojny Nowoczesnej wyprodukował coś aż za bardzo użytecznego. Lotniskowce, a konkretnie związana z nimi technika przekazywania energii okazały się w wojnie prawdziwym przełomem. Dotychczas każdy statek musiał być wyposażony w urządzenia przechwytujące emitowane przez centralną gwiazdę fale grawitacyjne oraz generatory przetwarzające tą pochwyconą energię na energię kinetyczną. Duże to było, ciężkie i zabierało większość miejsca na statku. Teraz zadanie to przejął w całości lotniskowiec, będący gargantuicznym, przerośniętym receptorem, który zbierał energię z otoczenia, dodawał do niej to, co wytworzył we własnych nieprzyzwoicie rozszerzonych reaktorach anihilacyjnych i wytwarzał falę grawitacyjną, skupiając ją w promień wiodący. Na końcu takiej wiązki znajdował się myśliwiec - jednostka nieźle opancerzona, ale zwrotna, szybka i dysponująca dużą siłą ognia.
W trakcie pierwszej bitwy z użyciem lotniskowców Warneńczycy nagle stanęli w obliczu floty kilkakrotnie większej niż dotychczas i składającej się ze statków, z jakimi nigdy jeszcze nie walczyli. Nadal byli dużo lepszymi pilotami i wiele ziemskich statków zmieniło się w kupy porozrywanego metalu. Ale Flota złamała ich i zmusiła do ucieczki. Ziemskie statki miały czas i możliwość na uzupełnienie masy reakcyjnej, co pozwoliło kontynuować walkę. Wtedy też udało się po raz pierwszy wtargnąć pomiędzy wewnętrzne planety układy Warny. Zniszczono stocznie na Lutferze i szykowano się już do ataku na instalacje umieszczone na orbicie Gligorowa, siódmej planety układu. Warneńczycy pozbierali się jednak po pierwszym szoku, zebrali wszystko, co im jeszcze zostało i przeprowadzili morderczo skuteczny kontratak. Wiedzeni właściwą tylko sobie intuicją skierowali całe siły na lotniskowce, nie wdając się w potyczki z myśliwcami. Udało im się zniszczyć trzy - pomimo przepotężnych osłon sieciowych "Queen Elisabeth", "Lincoln" i "Vittorio Veneto" poszły do gwiezdnego pyłu. Najbardziej zaskakujący był jednak sposób w jaki to się stało. Otóż skubani krewniacy wdarli się w pozostawione w osłonie lotniskowców luki, przez które wylatywały nasze myśliwce. A nie były to proste kanaliki, lecz istny labirynt z drutu, wyposażony w urządzenia obronne. Jakim cudem warneńscy piloci zdołali pokonać tą plątaninę - nie wiadomo. Faktem jest jednak, że Warneńczycy zdołali nas odepchnąć, ale stracili wielu ze swoich znakomitych pilotów. Ich flota też znajdowała się w opłakanym stanie.
Drajdewizja skorzystała z okazji i zrobiła film o Bitwie pod Gligorowem. W ramach przyzwyczajania się do głównego źródła informacji moich sąsiadów postanowiłem obejrzeć. Och, jakież to było piękne! Najpierw w czarnej pustce pojawiła się znikąd ziemska flotylla, pięć gigantycznych kul lotniskowców otoczonych chmarą niewielkich myśliwców i zdolnych do samodzielnego lotu międzygwiezdnego krążowników. Całe zgromadzenie ruszyło dostojnie w kierunku warneńskich instalacji. Już po kilkunastu sekundach w ich kierunku pomknęły stada warneńśkich okrętów i zaczął się cyrk. Pomiędzy okrętami błyskało i co chwilę jakaś jednostka wychodziła z szyku, aby dokonać żywota w objęciach grawitacji. Efektowne zbliżenia poszczególnych starć i wspaniała gra aktorów na pokładach mogły uczynić militarystę z każdego. W końcu, po wykorzystaniu Możliwości dostępnych programów graficznych, Ziemianie odtrąbili odwrót, motywując to brakami w masie reakcyjnej.
Martha, która z przyczyn oczywistych musiała zostać jedną z pilotek Floty przedstawiła mi nieco inny obraz sytuacji:
- Nieporządnie było Astral. Oni są po prostu zbyt szybcy. My ich otaczamy i walimy z wszystkich rur, a oni sobie robią uniki i demolują nasze statki, jeden za drugim. Przylecieliśmy w tylu, że musieli w końcu się poddać, ale to jeszcze nie był koniec - relacjonowała Mała. - Polecieliśmy uzupełnić paliwo, no a potem pędem do Gligorowa. A ci - zatchnęło ją lekko - już tam byli.
Mała mogła mówić co chciała, ale było to jednak zwycięstwo i następna Flota, wyposażona już w siedem lotniskowców zdołała założyć stałą bazę na krańcach układu Warny. Zaczęła się długa, nieprzyjemna wojna na wyniszczenie. Ziemskie statki dolatywały do warneńskich na odległość strzału, obrzucały wroga wszystkim, co tylko miały w zbrojowniach i uciekały pod bezpieczną osłonę ogromnej floty myśliwców. Warneńczycy, przykuci do swoich stoczni nigdy nie odważyli się za nimi polecieć, ani też podjąć ofensywy w wielkim stylu. Schowali się i ograniczyli do okazyjnych lotów do dostępnych im jeszcze gazowych olbrzymów. Wiedzieli, że już przegrali, ale Ziemianie też nie mieli ochoty na zadanie ostatecznego ciosu.
Oglądałem właśnie drajdewizję, snując luźne rozważania na temat ludzkiej natury, kiedy nadawany właśnie program został przerwany. Na ekranie pojawiła się przystojna gęba jednego z prezenterów, który ze zdumieniem ogłosił, że Warneńczycy odwrócili przebieg wojny konstruując nieprzenikalny dla naszych statków system obronny. Jako, że w życiu nie słyszałem o takim cudzie, pognałem natychmiast do knajpy szukać informacji. Nic, nul, zero, wszyscy byli tak samo zaskoczeni. Dodatkowe wieści miały przyjść dopiero wraz z powrotem obecnej zmiany pilotów, czyli za jakieś dwa miesiące. Dostałem jednak wiadomość od Nisy, która, korzystając ze swoich kanałów zdołała się dowiedzieć o co chodzi. Idea była tak prosta, że aż dziwne, że nikt wcześniej tego nie stosował. Przestałem się dziwić, że rozszerzająca się szybko chmura, która, na podobieństwo strefy Dysona, otaczała warneńskie planety i gwiazdę odstraszała nasze statki tak skutecznie.
- Kto by pomyślał, że wykorzystają supramolekuły? - pytanie, którym zostałem przywitany bardzo dobrze podsumowywało istotę problemu. Wszyscy byli oswojeni z faktem, że struktury orbitalne wznoszone były za pomocą galaretowatej masy zdolnej do pobierania energii pod wszelkimi postaciami. Żel ów pełen był skomplikowanych cząstek metaloorganicznych, które przetwarzały podawane im surowce w wymaganą od nich strukturę. Warneńczycy odwrócili ten proces. Budowniczy stali się specjalistami od rozbiórki. Wszystko co wlatywało w chmurkę wpadało w pyski żarłocznych chemikaliów, które, czerpiąc energię ze słonecznego promieniowania przerabiały metale na tlenki, tworzywa sztuczne na gazy, a ceramikę zmiękczały i czyniły porowatą. Ostatnim wysiłkiem nasi krewniacy zdołali rozproszyć i zainfekować materiał trzech planet i pasa asteroid, a obecnie pompowali w to wszystko, co tylko dało się wyekstrahować ze Słońca. Obrona była to nieszczelna i niestabilna, ale chwilowo sprawdzała się znakomicie. Zanim ogłupiałe dowództwo lokalne zrozumiało co się dzieje, wysłało wiadomość na Sol i dostało odpowiedź, było już po wszystkim. Wrogowie nie mogli spoza swojej zasłony wylecieć, ale my nie mogliśmy tam wlecieć. Pat.
Nie do końca jednak. Wszyscy zapomnieliśmy jednak o potędze ludzkiego rozumu i prawa. Przyszedł czas na najgorszą część mojej opowieści. Zacznę od początku, czyli małego spotkania bojowego z Nisą i jej znajomkami z biura.
- Astral, dlaczego Konopacki może chcieć uznać Warneńczyków za obcą rasę? - spytała Nisa po dopełnieniu początkowych ceremonii zapoznawczych.
Pochlebiała mi jej wiara w mój rozum, ale nie miałem najmniejszego pojęcia o co chodzi Konopackiemu.
- Szkoda - wtrącił się jeden z urzędników, Shanmug bodajże. - Chce bardzo, żeby Rada uznała, że Warneńczycy postawili wniosek o wyłączenie z ludzkiego gatunku.
- Ten numer nie przejdzie - odpowiedziałem zdecydowanie. - Sami wiecie, jakich papierkowych cudów muszą dopełnić zainteresowani, żeby w ogóle móc postawić taki wniosek.
Jako że towarzystwo uważało mnie dziwnym zrządzeniem losu za eksperta od stosunków międzynarodowych, zostawiliśmy komiczne pomysły admirała w spokoju. Czas nie sprzyjał też myśleniu wielotorowemu. Zakładaliśmy właśnie Partię Pokoju, która miała wziąć udział w następnych wyborach do Rady Ziemi. Nie liczyliśmy na własnych senatorów, ale trochę czasu antenowego jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Na wszelki wypadek obmyśliliśmy kilka cudownie nieomijalnych zapór prawno-proceduralnych, które miały zapobiec dziwnym poczynaniom szefa Floty, ale była to bardziej złośliwość aniżeli konkretna strategia.
Na następnym spotkaniu, dwa tygodnie później, wszyscy mieliśmy nosy na kwintę. To znaczy, ja na początku byłem jeszcze całkiem wesoły. Rundy po barach i centrach sklepowych różnego poziomu upewniły mnie co do znużenia wojną i zapewniły całkiem pokaźną sumkę podpisów pod deklaracją poparcia istnienia naszej partii. Moją radość zburzyła jednak Nisa, która grobowym głosem zdeklarowała:
- Warneńczycy już nie są ludźmi de iure.
Zamurowało mnie.
- Zaraz, a to jakim cudem? Spaliście przez te dwa tygodnie? Nisa, gdzie twoje znajomości? - wysyczałem niesprawiedliwie i złośliwie.
Nisa obraziła się. Odpowiedział jeden z jej towarzyszy.
- Miał dwa mocne argumenty. Po pierwsze, Warneńczycy ogłosili stan wojny wobec Ziemi i wyłączyli się z jej struktur władzy.
- Bzdura - zdenerwowałem się. - Pójdę i dam w mordę Konopackiemu i co, też zostanę Obcym?
- Tylko, że ty, koźle od makaronu, nie masz daleko posuniętych zmian w układzie nerwowym, które poszerzają twoje postrzeganie i zmieniają szybkość oraz sposób reakcji - Nisa wzięła odwet. Mogłaby mnie nawet obrzucać jeszcze przez chwilę wyzwiskami - nawet bym nie mrugnął. Siedziałem i przerzucałem bez sensu impulsy pomiędzy jednym neuronem a drugim.
- Patrz Weimin i jego śmierć, ty surowcu do salami - parsknęła Nisa. - Jego choroba zaatakowała układ nerwowy.
Inny z jej kumpli, Alex nie miał do mnie urazy i rozjaśnił mroki panujące w mojej czaszce:
- Panie Otanto, jeżeli założymy, że infiltrację owymi obcymi chemikaliami przeżywają jedynie osobnicy dopasowani genotypem do warneńskiej flory, to oznacza to, że końcowym produktem tej dolegliwości będą ludzko-roślinne symbionty charakteryzujące się odmienną fizjologią. Można też założyć, że ta zmiana, zdolna przecież do przekształcenia percepcji wywołuje w Obcych wrogość do Ziemi i podwyższa poziom agresji - wyłożył mi.
Chyba rozumiałem. I bardzo mi się to nie podobało. Kiedy jeszcze nastąpiła zmiana pilotów, o mało nie narobiłem w gacie. Wszyscy, z którymi dało się pogadać, wrócili z Warny na Ziemię. Polecieli najnowsi i najtępsi, po prostu stado wykonawców. Kroiło się coś dużego i śmierdzącego, tyle, że nikt nie wiedział co. Z Warny nie przychodziły żadne kapsuły informacyjne. O tym, co się stało, dowiedziałem się dopiero po powrocie tej powolnej myślowo zmiany, czyli dużo za późno.
Jak tylko wróciła owa pamiętna ekipa, gnany niecierpliwością zaprosiłem, wbrew swoim zasadom pierwszego napotkanego ze świeżo upieczonych, "konopackich" pilotów na wspólną rozmowę z trunkami, dorabiając się paru zdziwionych spojrzeń ze strony starszych, doświadczonych kumpli.
- I jak tam Warna? - spytałem lekko.
- Jaka Warna? - parsknął - Nie ma już Warny. Zrobiliśmy im wewnątrzukładowe odpalenie - dodał dumnie.
- Co? - wyszeptałem. Nie wiem co stało się z moją twarzą, ale mój rozmówca natychmiast uderzył w inne tony.
- Mieliśmy rozkazy, rozumiesz - tłumaczył się coraz ciszej. - Poza tym, wiesz, może rzuci ich w okolice jakiegoś Słońca...
- Wystrzeliliście im wszystkie planety we Wszechświat!? - ryknąłem - Ach, ty... wy... - dławiłem się wściekłością. W końcu rzuciłem się na niego celując pięścią w coś możliwie bolesnego.
Uznano to za sygnał za ogólnej rozróby. W ruch poszły pięści, buty i co też sobie obdarzeni fantazją piloci poprzyczepiali. Tym razem potyczka rozgrywała się w konfiguracji nowi-starzy. Trafiłem mojego gdzieś w korpus, poprawiłem kolanem, on odwdzięczył mi się podobnie. Pchaliśmy się i kopaliśmy, szamocząc w dziwacznym tańcu, aż w końcu dostałem porządnie w łeb. Odtoczyłem się, otrząsnąłem i, napędzany wściekłością milionów zamordowanych Warneńczyków, ruszyłem znów do walki. Szukałem w bójce tego oczyszczającego uczucia, które nadchodzi po zużyciu wszystkich hormonów agresji, ale nie dane było mi spełnienie. Raz biłem ja, raz mnie, ale żadna kuracja nie była w stanie wypalić mojego bólu i wstydu.
|
|
 |
|