nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Cranberry
  [GW] :  Obława

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     ***
     
     Teraz, siedząc przy barze i sącząc z lekkim obrzydzeniem wódkę lokalnej produkcji, nie myślała wcale o bitwie, chociaż wzięło ją na wspomnienia. Przypominała sobie "The Shadow", jaki tam miała wygodny, chociaż wcale nie luksusowy, apartament, jakie dobre jedzenie, jaką ciepłą wodę w nieograniczonych ilościach. Że wszyscy stawali na baczność, kiedy się zjawiała, a widok z mostka, gdy wychodzili z nadprzestrzeni w jakimś układzie, aż zapierał dech. I w ogóle jaki to był piękny statek. Przypominała sobie i trafiał ją szlag.
     Snułaby dalej te ponure rozmyślania, ale wyczuła lekkie drgnięcie Mocy, tak delikatne, że na pewno zupełnie nieświadomie wywołane przez kogoś, kto sam nie był na Moc wrażliwy. Rozejrzała się dyskretnie i dość zdziwiona zobaczyła, że dwa stołki od niej siedzi przy barze młodziutki chłopak.
     Skąd, bogowie, wziął się tu ten żółtodziób, który jest tak nieobyty, że wpatruje się w nią jak w pierwszą lepszą przemytniczkę. Chyba nikt nie zdążył mu wytłumaczyć, z kim ma do czynienia. Kto go tu wpuścił?
     Beyre nie była przyzwyczajona do wyczuwania tak subtelnych emocji, ale teraz miała pewność - podobała mu się. I to bardzo.
     Daj spokój, chłopczyku, mogłabym być twoją matką, pomyślała i zaraz się poprawiła - Prawie mogłabym.
     Chociaż właściwie? Jeżeli on jest w takim wieku, jak jej się wydaje, to osiemnaście plus osiemnaście - wyrobiłaby się. Bardzo ją ta myśl ubawiła. Zwłaszcza, że sama wyglądała na dziesięć lat młodszą, niż była w rzeczywistości, i doskonale o tym wiedziała.
     Przypomniały jej się czasy, kiedy miała tyle lat co on i spędziła na rodzinnej planecie tych kilka miesięcy, jedynych w życiu, kiedy nie musiała się pilnować i kontrolować na zimno każdego swojego kroku.
     Zrobiło się jej gorąco.
     Oczywiście mogła się opanować. W każdej chwili. Po prostu przymknęłaby na sekundę oczy i potem byłaby znowu obojętna i lodowata jak kamień. Przecież teraz musi być jeszcze bardziej czujna, niż na niszczycielu, a wtedy nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliła.
     Ale ona wcale nie chciała się opanować! I w tym tkwiła istota sprawy. A na samym dnie miłego podniecenia czuła kropelkę Ciemnej Strony i to chyba było najrozkoszniejsze.
     Zsunęła się miękko ze stołka i wskazała głową w stronę drzwi.
     - Idziemy.
     Chłopakowi zaświeciły się oczy i poszedł za nią. Barman podniósł wzrok znad szklanek. Znał Windu z widzenia, ale na tyle dobrze, żeby się zdziwić.
     
     Z sali prowadził na dwór długi, kręty i źle oświetlony korytarz. Sama knajpa była w piwnicy, przy wyjściu, w przedsionku, gdzie zawsze rezydowała ochrona, stał stary stół. Służył za recepcję hoteliku na godziny mieszczącego się na parterze.
     Beyre i chłopak weszli na półpiętro. Kiedy nie patrzył, odpięła miecz i wrzuciła do torby. Miotacz zostawiła w kaburze. Popchnęła chłopca za załomek muru i zaczęła całować. Był szczupły, miał długie, ciemne włosy i brązowe oczy, człowiek na sto procent, bez żadnych domieszek. Trochę podobny do Baila Organy, podsunęła niegrzecznie pamięć.
     Zamknęła oczy i skupiła się tylko na tym, o czym on myślał. Same uczucia, gwałtowne i łatwo rozpoznawalne. Rozpuścił jej włosy i aż westchnął. Pozwoliła się dotykać. To było naprawdę przyjemne.
     Trochę już odpływała, nie była pewna, czy wyczułaby czyjąś obecność na schodach.
     - Nie tutaj - syknęła, zabrzmiało to ostrzej, niż miała zamiar.
     To ona zapłaciła za pokój. Chłopak się żachnął, ale wiedział, że dyskusji nie będzie.
     Pomieszczenie wyglądało dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Obskurna klitka, w powietrzu zapach czegoś nieokreślonego. Przypomniała sobie gabinet na "The Shadow", z obitym czarną skórą siedziskiem i wielkim oknem z widokiem na wschodzącą Eriadu. Chciało jej się wyć.
     Rzuciła na łóżko swój sithowski płaszcz, nie chciała tego materaca dotykać, nie bez ubrania. Siłą woli zmusiła się do myślenia o chłopaku, a nie o tym gdzie to wszystko ma miejsce.
     Nawet nie zauważyła, że trochę go odrzuciły blizny na jej ramionach. Ale to był już ten etap, że je zlekceważył.
     Szeptał w jakimś pół dla niej zrozumiałym dialekcie.
     - Cicho - zasłoniła mu usta ręką.
     Nie miała ochoty na czułości. Ugryzła go w szyję, aż syknął.
     Dawno nie była z mężczyzną, bardzo dawno i to co zrobili, nie wywarło na niej takiego wrażenia jak na chłopcu, który teraz, wciąż oszołomiony, usiłował się ubrać.
     - Idź już - rozkazała.
     Leżała owinięta płaszczem. Powiedziała to takim tonem, że chłopak wyszedł bez słowa, tylko zasuwając za sobą drzwi, rzucił jej pełne wyrzutu spojrzenie.
     Sama też zaczęła się zbierać. Do łazienki nawet nie miała zamiaru zaglądać. Już niedługo otworzą port, umyje się na statku.
     Wyszła na dwór. Padał deszcz, wielkimi, ciepłymi kroplami. Zdjęła kaptur i pozwoliła wodzie spływać po twarzy. Dopiero w tym momencie zaczęła mieć naprawdę świetny humor. Czuła słodkie rozleniwienie, dochodziła trzecia nad ranem. Po chwili Beyre schowała się przed deszczem w podcienie. Nie chciała zjawić się przed urzędnikami w porcie cała ociekająca wodą.
     
     - Przepraszamy, jeszcze tylko jedna mała formalność. Komendant portu chciałby się z panią na chwilę widzieć.
     Bogowie, pomyślała i natychmiast sobie uświadomiła, że jeżeli zacznie używać tego zwrotu równie często w mowie jak w myślach, to będzie źle, ponieważ wskazywał on jednoznacznie na jej coruscanckie pochodzenie, a tego wolałaby uniknąć. Na szczęście nigdy nie była zbyt gadatliwa.
     A wezwanie do komendanta naprawdę jest tylko małą formalnością. Przechodziła to już parę razy. Policjanci z portu nie byli aż tak głupi, żeby nie widzieć, że jest coś podejrzanego w "pilotach" zjawiających się bez żadnego ładunku i po paru dniach odlatujących, również pustymi statkami. Zwłaszcza jeżeli powtarzało się to dosyć często, a rzekomi pechowi przewoźnicy nie mieli nawet licencji łowców nagród, co by sytuację jakoś tłumaczyło. Ale z drugiej strony, nie mogli im udowodnić jakiegokolwiek przestępstwa, więc na tak porządnych planetach jak Ord Mantell przynajmniej próbowali nękać niezobowiązującymi pogawędkami z komendantem.
     Beyre była do takich rozmów świetnie przygotowana, miała nawet wzorowo wypełniony elektroniczny formularz przewozów, z licznymi potwierdzeniami odprawy celnej, fakt, że zazwyczaj z małych portów, gdzie nie było kamer przemysłowych i rozmowa między nią i urzędnikiem nie miała okazji być nagrana. Bardzo się pilnowała.
     Biura mieściły się w osobnym, kilkupiętrowym budynku na samym końcu portu, oddzielone tylko trawiastym pasem od dżungli. Beyre przeszła przez plac, deszcz już nie padał. W kałużach, które utworzyły się w zagłębieniach nierównego betonu, odbijały się odległe światła. Daleko za nią pozostały hangary i sięgająca aż pod horyzont, ogromna przestrzeń lądowiska. Na tle czarnego, ale utkanego gwiazdami nieba, sylwetka budowli wydawała się jeszcze ciemniejsza.
     Po przekroczeniu drzwi Beyre zmrużyła oczy w ostrym świetle. Port działał całą dobę, ale o tej porze na korytarzu nie było żywego ducha. W absolutnej ciszy Beyre, czekając na windę, usłyszała strzępki rozmowy toczonej w jednym z pokoi.
     - To kiedy oni wreszcie przylecą z tego Coruscantu?
     - Jeszcze trochę, spokojnie, wszystko jest pod kontrolą.
     Potem nagła cisza, ktoś chyba zasunął drzwi.
     Z Coruscantu? Beyre sprężyła się odruchowo jak do skoku. Nie, spokojnie, nie należy popadać w paranoję.
     W tym momencie przyjechała winda.
     Na górze poręczne strzałki wymalowane na ścianach zaprowadziły ją prosto do biura komendanta. Port na Ord Mantell był bardzo funkcjonalnie urządzony. Minimalnym nakładem kosztów.
     Komendant, Mrlssti, siedział przy biurku. Za plecami miał szerokie okno ze wspaniałym widokiem na tonące w ciemności lądowisko, oświetlone budynki i łunę odległego miasta.
     Już wiedziała, że to nie jest paranoja. Poznała po tym, jak komendant nerwowo bębnił palcami po blacie. I po jego paraliżującym, lepkim strachu. Nie mógł się tak bać Windu. Bał się jej, Darth Beyre.
     Stało się.
     - Nazywam się Windu, to są dokumenty mojego statku.
     Położyła kartę na stole. Była pewna, że nad drzwiami jest kamera, po prostu czuła, jak wypala jej dziurę na karku, przez związane w węzeł włosy, ale nie mogła się odwrócić i sprawdzić. Nie może zmusić komendanta do wydania pozwolenia na odlot, bo ci, którzy patrzą na nią na ekranie, będą doskonale wiedzieli, że takie pozwolenie nic nie znaczy. A oni, anonimowi i odlegli, byli całkowicie poza jej zasięgiem. Nie mogła wpływać na wolę istoty, której obecności nie wyczuwa.
     Nawet nie drgnęła jej powieka, ale Moc dała jej w tej chwili siłę, której Mrlssti nigdy by sobie nie wyobrażał. Gdyby widział Beyre na Fra Mauro albo Vadera wchodzącego do bazy na Hoth, nie zgodziłby się spotkać z nią twarzą w twarz.
     - Tak, to transporty z zeszłego miesiąca. Skraplacze na Tatooine, potem części zamienne do pojazdów wyścigowych - absolutnie spokojna. Wyciszona, potwornie teraz niebezpieczna. Gdyby zechciała.
     Wyczulony słuch złowił szmer wojskowych butów za ścianą i chrzęst ładowanej broni. Dużo ich, pojawią się, jeżeli coś pójdzie nie tak. Bardzo dużo, tyle, że sobie nie poradzi. Musieli dostać z Coruscantu szczegółowe instrukcje.
     Więc dobrze.
     Jednym susem znalazła się na biurku. Odbiła się z całej siły, skoczyła z furkotem płaszcza nad głową komendanta, zasłoniła ramionami głowę i uderzyła barkiem w okno. Przeleciała przez szybę, prawie nie robiąc sobie krzywdy. Większy problem miała z wyhamowaniem upadku z piątego piętra, zaczętego w tak dziwnej pozycji. Jeszcze kilka lat temu by się jej to nie udało. Miał rację stary Jedi, kiedy do znudzenia powtarzał, że nie jest ważny wiek i fizyczna sprawność, tylko wiedza i doświadczenie.
     Uderzenie było bolesne, przetoczyła się po betonie. Wokół niej brzęczał deszcz potłuczonego szkła. Torba spadła kilka metrów dalej, ale Beyre po nią nie wróciła. Z biurowca i najbliższego hangaru wysypywali się żołnierze, słyszała rozkazy. Spuszczone z uwięzi zwierzęta biegły w jej kierunku, połyskując w ciemności jasną sierścią. Reflektor na dachu włączył się nagle i oblał ją jaskrawym blaskiem.
     Skoczyła na oślep w mrok, w stronę lasu. Nie oglądała się. Pędziła przed siebie, byle nie być tak na widoku.
     Żołnierze strzelali, ale czerwone smugi z miotaczy trafiały w pustkę, w beton. Ona się za szybko poruszała, dziwnie, nie po ludzku. Ścigali demona.
     
     ***
     
     Beyre słyszała kiedyś legendy o ludziach, którzy pod wpływem światła trzech księżyców Eriadu zamieniali się nocą w drapieżniki. Tak właśnie się w tej chwili czuła. Prawie frunęła nad bagnistą ziemią, nurkowała pod konarami drzew. Wiedziała, że to bzdura, ale mogłaby przysiąc, że jej oczy świecą w ciemnościach. Gdyby ktoś ją teraz zaatakował, przegryzłaby mu gardło. W głowie szumiała jej Ciemna Strona, grała w mięśniach, płynęła tętnicami przez całe ciało.
     Pogoń została całe kilometry za nią.
     Nagle Beyre wybiegła z lasu i w ostatniej chwili zatrzymała się nad urwiskiem. W dole płynęła leniwie wielka, mętna rzeka. Daleko majaczył drugi brzeg. Na widocznym teraz niebie płonęły zimne, bardzo jasne gwiazdy.
     Beyre zaryzykowała i skoczyła. Gdyby tu była płycizna, Moc przecież by ją ostrzegła. Taką przynajmniej miała nadzieję.
     Otrzeźwienie przyszło natychmiast.
     Woda była zaskakująco zimna. I brudna. W momencie uderzenia o taflę trochę tej paskudnej, cuchnącej cieczy dostało się Beyre do ust i nosa.
     Zapadała się coraz głębiej, a nadal nie gruntowała. Dopiero po chwili oprzytomniała na tyle, żeby próbować wypłynąć. A ja się bałam płycizny.
     Strasznie dawno nie pływała, całe lata. Przeszkadzały jej buty, a ciężki płaszcz ciągnął do dołu. Przez ułamek sekundy walczyła z pokusą, żeby odpiąć klamrę i pozwolić mu opaść na dno, ale tego nie zrobiła. Odezwał się odruch - nie pozbywaj się łatwo rzeczy, które nie wiadomo kiedy będziesz mogła zastąpić innymi.
     Wreszcie wystawiła głowę na powierzchnię i parsknęła, wypluwając wodę. Twarz oblepiały jej włosy, musiała je odgarnąć. Widać węzeł, w który były związane, rozpadł się jakoś w międzyczasie.
     Rozejrzała się i w tym momencie zza zakrętu wypłynęła wielka barka, sądząc z kształtu wojskowa. Pruła samym środkiem rzeki, oświetlając oba brzegi reflektorami.
     Beyre zmięła w ustach to samo co zawsze, przywiezione jeszcze z rodzinnej planety przekleństwo, nabrała powietrza i zanurkowała. Nie próbowała otwierać oczu. Po pierwsze było ciemno, po drugie Moc i tak jej więcej mówiła, a wreszcie po trzecie nie miała pojęcia, co za chemikalia są w tej przeklętej rzece, a nie chciała akurat teraz stracić wzroku.
     Trwała więc pod wodą, starając się jak najmniej poruszać i wykorzystywała umiejętność wstrzymywania oddechu. Włosy jak obleśne macki oplatały jej głowę.
     Pozbędę się ich, cholera, zaraz się pozbędę. Przeklinała w duchu własną próżność, która kazała jej ich nie ścinać nawet, kiedy przestała prowadzić luksusowy tryb życia. Co z tego, że ładne. Jesteś Sithem, nie nubiańską królową.
     Mimo starań nie mogła już dłużej wytrzymać. Znowu się zachłysnęła i charcząc wypłynęła na powierzchnię. Barka była daleko, tylko fala, którą wywołała, znowu przykryła Beyre.
     Klnąc i plując wynurzyła się ponownie i popłynęła w stronę drugiego brzegu. Włosy, które utrudniały jej nabieranie powietrza, po prostu zlekceważyła. Dobrze, że prąd był niemrawy, bo i tak zniósł ją mocno.
     A kiedy dotarła do lądu, zdarzył się cud. W małej zatoczce, wyciągnięty na brzeg, leżał ponton.
     Beyre wyszła na brzeg, wyżęła płaszcz i wylała wodę z butów. Potem zgarnęła włosy do tyłu, jakby je chciała związać w koński ogon, i pasmo po paśmie obcięła swoim na szczęście zawsze ostrym scyzorykiem. Wyszło strasznie krzywo, ale teraz jej to już nie przeszkadzało.
     Zepchnęła ponton na wodę i zapuściła bezgłośny silnik. Łódka pomknęła w dół rzeki.
     
     Nie było powodu, żeby się dziwić, jak im się udało tak szybko zorganizować obławę. Przecież musieli mieć gotowe procedury postępowania w razie ucieczki szczególnie niebezpiecznych więźniów.
     Pytanie jak się dowiedzieli. Na pewno nie chłopak, mimo że o nim pierwszym pomyślała. Raz, że nie miał jak się zorientować, dwa, że to musiało się stać znacznie wcześniej. Czyli ktoś inny, potem się nad tym zastanowi.
     Żal jej było torby, zwłaszcza lekarstw. Pozostawiony w hangarze statek eksploduje po drugiej próbie uruchomienia pokładowego komputera przez kogoś o innych niż Beyre liniach papilarnych.
     Musi się stąd wydostać, zanim "przylecą ci z Coruscantu". I właśnie w tym momencie uświadomiła sobie, dlaczego płynie w dół rzeki, w stronę miasta. Jedynym statkiem, co do którego można było mieć jakąkolwiek nadzieję, że wystartuje mimo blokady portu, którą teraz na pewno zarządzą, będzie więzienny transportowiec.
     Może nie wpadną na to, że Beyre zamiast uciekać w głąb dżungli, wróci prosto na kordon otaczający platformę. Bo kiedy tamci przylecą, kiedy ona przyleci, Beyre już się nie wymknie.
     
     Było jeszcze ciemno, tylko daleko na wschodzie niebo zaczynało pomarańczowieć. Beyre obchodziła miasto dookoła, klucząc po przedmieściach. W pewnym momencie schowała się za róg. Ktoś szedł.
     Mężczyzna, humanoid. Trochę pijany, wzrostu podobnego do Beyre. Nie mogła uciekać w swoim czarnym ubraniu, było zbyt charakterystyczne, za oczywiste. Zacisnęła tylko pięść, wszystko stało się dla niej w tej chwili łatwe, nie wkładała w koncentrację żadnego wysiłku. Mężczyzna upadł.
     Włożyła zdjęte z trupa spodnie, trochę dla niej za szerokie, ale ściągnęła je pasem z bronią, potem bluzę i skórzaną kurtkę. Były cudownie suche. I ciepłe. W kieszeni znalazła pieniądze i mały miotacz, przydadzą się. Jak ja nisko upadłam, co ja robię.
     Koszula pachniała poprzednim właścicielem, Beyre wzdrygnęła się z obrzydzenia. Sama woń nie była odrażająca, wręcz przeciwnie, zapach potu, tak delikatny, że aż miły, jakiś dezodorant.
     Paskudne, paskudne. Opanuj się.
     "Skup się na teraźniejszości, liczy się tylko tu i teraz."
     Zjadliwa satysfakcja, z jaką przywołała słowa Jedi w tych akurat okolicznościach, pomogła jej się zmobilizować. Ciało i swoje rzeczy wrzuciła do kontenera na śmieci, oby znaleźli je jak najpóźniej. Tym razem palenie czegokolwiek nie wchodziło w grę.
     Kiedy doszła do platformy startowej, już szarzało. Statek był ogromny, kilka pootwieranych na oścież wejść, a strażnicy daleko, na obrzeżach platformy. Fakt, że było ich wielu i normalnemu intruzowi nie udałoby się dostać do środka na pewno.
     Ale Beyre po prostu przeszła szybkim krokiem przez otwartą przestrzeń i wbiegła po trapie. Nikt nawet się za nią nie obejrzał. Była w tym dobra, najlepsza.
     Znała konstrukcję takich statków na tyle, żeby zaszyć się w ładowni. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, nikt jej tu nie będzie szukał.
     Zwinęła się w kłębek w swojej kryjówce. Zaczynała mieć dreszcze, rosła jej gorączka, szczękały zęby, przełykała ślinę, ale było jej tylko coraz bardziej niedobrze. Kiedyś ją takie ataki przerażały, bo nasłuchała się przez całe dzieciństwo, że Moc absolutnie nie może działać autodestrukcyjnie, że korzystanie z niej ma być niewymuszone i przyjemne. Bajki dla grzecznych padawanów. Wystarczy się trochę wysilić i już ma się coś, o czym mistrzowie starego Zakonu mogli tylko marzyć. A to są jedynie... drobne efekty uboczne. Można się przyzwyczaić.
     Dłuższa chwila koncentracji i znowu było jej ciepło. Minęło. Beyre przeczesała ręką krótkie teraz i szorstkie od brudnej wody włosy. Potem się przeciągnęła i zapadła w półsen-półtrans, nie tracąc jednak kontaktu z rzeczywistością, cały czas nasłuchując. Nie była głodna ani nie chciało jej się spać tak naprawdę. Przydały się treningi sprawnościowe, wielodniowe głodówki i odzwyczajanie się od snu, nie zmarnowała lat spędzonych na "The Shadow".
     A co będzie dalej? Nie ogłoszą jej "zmartwychwstania", nie będą chcieli siać paniki. Ale Windu na pewno stanie się wrogiem publicznym numer jeden.
     No i tych troje zacznie Beyre szukać. "Ciemną Stronę widzieć trudno", uśmiechnęła się pod nosem. Pobawimy się w chowanego. A jak mnie złapiesz, też dobrze - w końcu to na ciebie czekam.
     Z ogromną ulgą poczuła, jak włączają się silniki i cały statek zaczyna dygotać. Powoli odrywał się od ziemi.
     Jeszcze się nie dam zabić. Jeszcze nie.

powrót do indeksunastępna strona

29
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.