- Proszę nie robić scen. Ani to panu, ani mnie nie jest potrzebne. Po co zwracać na siebie uwagę?
- Słucham zatem! Jaką ma pan dla mnie propozycję? I radzę, by przestał pan już mylić tropy i wystękał wreszcie, o co chodzi, bo naprawdę zaczynam się niecierpliwić...
Orkiestra odezwała się ponownie. Od pierwszych nut rozpoznał "Horst Wessel Lied". Kilku mężczyzn w mundurach NSDAP podniosła się z siedzeń i wysunęło do przodu rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Ani Harlan, ani Lützke nawet nie drgnęli. Nikt zresztą tego od nich nie wymagał.
- Pan zdaje sobie sprawę z tego, że wojna powoli zbliża się do końca...
Do końca? - powtórzył w myśli. - Tak, kiedyś musi być jej koniec. Wiem jednak doskonale, co rozumiesz pod tym pojęciem: Do końca...
- Niech pan mówi dalej, Lützke.
- Jeśli tylko chce pan słuchać...
- Proszę mówić!
- Nawet najbardziej zagorzały narodowy socjalista musi zdawać sobie sprawę z nieuchronności dziejów - kontynuował człowiek w mundurze SS-mana, który jednak wcale nie mówił jak SS-man. - Należy się liczyć z każdą możliwością, zarówno ze zwycięstwem, jak i...
- Czyżby zapomnieli o tobie, wyłapując wszystkich zwolenników Stauffenberga? - mruknął pod nosem tak cicho, by Lützke nie mógł go usłyszeć.
- Mówiąc krótko: jest nam pan potrzebny!
Tego się Harlan nie spodziewał.
Potrzebny? Jestem potrzebny? - kłębiło mu się w głowie. - Mówią mi to od dziesięciu lat, ale on chyba ma na myśli coś zupełnie innego.
- Komu? - zapytał.
- Chociażby przyszłym władzom Niemiec.
- Zakłada pan, że władze te mogą w przyszłości się zmienić?
- Nikt nie jest wieczny - odparł oficer.
- Nie, nie - zaoponował Harlan. - Nie to pan ma na myśli.
- Proszę nie łapać mnie za słówka. Tym bardziej że i tak nie będzie pan w stanie nic udowodnić...
- Za kogo pan mnie uważa? - zdenerwował się, ale jego złość sprawiała wrażenie nieszczerej, wystawionej jedynie na pokaz. - Jestem artystą, nie denuncjatorem.
- I tylko dlatego do pana przyszedłem. Jest pan - powiedział to ze szczególnym akcentem - rzeczywiście artystą i dlatego chcemy dać panu szansę. Tyle pan przeżył, tyle pan widział. Chcemy pana ocalić!
- Chcemy? Jacy "my"? I przed kim wy mnie chcecie ocalać? - pytał, kompletnie już skonsternowany.
- Rola świadka nie będzie chyba zbyt trudną dla kogoś, kto był aktorem?
Gra, jaką prowadził z nim Lützke, wkroczyła na bardzo niebezpieczne tory. A jeśli jest to jedynie szyta wyjątkowo grubymi nićmi prowokacja? - myślał Harlan. - Jeśli to, zawsze o wszystko zazdrosny, Himmler stara się wykopać pode mną olbrzymi dół, bym wpadł doń i połamał sobie wszystkie kończyny? Nie, Joseph by na to nie pozwolił. On jeden trzyma rękę na pulsie od czasu, kiedy Führer popadł w ten swój melancholijny, wypełniony mistycyzmem, nastrój. Jest jeszcze Göring, który mógł się sprzymierzyć z Himmlerem. Ale to mało prawdopodobne...
- Moje filmy są świadectwem - stwierdził oficjalnie Harlan.
- Owszem, ale przeciwko panu. My zaś będziemy się starali pana ochronić. Oczywiście, jeżeli przyjmie pan naszą propozycję.
I znowu ci "oni", o których Lützke mówi tak, jakby nic na tym świecie nie miało prawa zdarzyć się bez ich udziału.
- Musiałby pan tylko udać się ze mną...
- Dokąd?
- Przyjmijmy, że to pozostałoby na razie tajemnicą.
- Pan musiał naprawdę zwariować! - Z ogromnym trudem trzymał już nerwy na wodzy. Irytował go ten oficer, który mówił tak dużo, a zarazem nie zdecydował się na powiedzenie niczego konkretnego. Śmierdziało mu tu coś na odległość.
Ale, z drugiej strony, czy nie warto zabezpieczyć się na przyszłość? Bo Lützke chyba coś takiego ma na myśli... - zastanawiał się.
- Przypuśćmy, że panu wierzę i oddaję się w pana ręce. Co wtedy?
- Wychodzimy stąd razem i idziemy do mojego mieszkania. Nikt nie może o tym wiedzieć, co oznacza, że od tej chwili zrywa pan kontakty z rodziną i znajomymi.
- To brzmi absurdalnie!
- Taki jest mój warunek.
- A co otrzymam w zamian?
- Życie!
2.
Spokój wieczoru przerwały syreny alarmowe. Niemcy znali już te sygnały na pamięć. Systematycznie prowadzone od kilku miesięcy naloty na niemieckie miasta, w tym również na Berlin, mocno dawały się we znaki.
Goście poderwali się z miejsc, orkiestra zamilkła. Kierownik sali stanął w drzwiach wejściowych i uderzał w gong.
- Drodzy państwo - zaczął niezwykle spokojnym tonem głosu. - Syrena oznacza, że niebawem nadlecą nad Berlin wrogie samoloty. Nie pozostaje nam nic innego, jak przerwać zabawę i udać się do schronu przeciwlotniczego, który znajduje się w piwnicy kamienicy położonej naprzeciwko.
Niewielu gości czekało jednak na to, co ma on do powiedzenia. Kierowali się w stronę szatni, by jak najszybciej odebrać garderobę i wyjść na ulicę.
- Proszę nie wpadać w panikę. Zaopiekują się państwem nasi pracownicy. Oni również, po państwa wyjściu, pilnować będą pozostawione przez was rzeczy... - kontynuował ubrany w gustowny kostium mężczyzna. - Możecie być pewni, że nic nie zaginie. Ręczymy za to honorem!
Jeśli bomba trafi dokładnie w to miejsce, jakie to będzie miało jeszcze znaczenie? - pomyślał Harlan. Nie wstając z miejsca, przyglądał się spanikowanym ludziom. Krzątali się nerwowo po sali, przepychali w drodze do wyjścia. On jednak nie miał najmniejszego zamiaru ruszyć ich śladem. Także Lützke zachowywał kamienny spokój. Przyglądał się Harlanowi badawczo, jakby chciał wyczytać z jego twarzy, czy ten rzeczywiście niczego się nie boi, czy jedynie przybrał pozę twardego człowieka.
- Pan chce tu zostać? - spytał oficer.
- Gdybym miał przerywać zdjęcia za każdym razem, gdy nad wytwórnię nadlatują alianckie bombowce, w ciągu ostatniego roku nie nakręciłbym ani jednego metra taśmy - wyjaśnił.
Sala już prawie opustoszała. Opuszczali ją ostatni goście. W okolicach wyjścia krzątali się jeszcze pracownicy restauracji, z oddali natomiast wciąż dochodził przeciągły złowrogi ryk syren. Dopiero po chwili jeden z kelnerów dostrzegł ich i zbliżył się do jedynego zajętego jeszcze stolika.
Uniżonym tonem wytłumaczył:
- Proszę mi wybaczyć, ale moim zdaniem powinni się panowie udać do schronu. To nie jest daleko, tu naprzeciwko.
- My zostaniemy! - odparł krótko Lützke.
- Przykro mi - nie dawał za wygraną kelner - ale to polecenie właściciela restauracji, który, zgodnie z obowiązującymi przepisami, odpowiedzialny jest za bezpieczeństwo gości podczas nalotów.
- Gdzieś mam twojego szefa i przepisy, którymi się kieruje! - stwierdził podniesionym głosem SS-man. Wstając, poklepał się dłonią po kaburze, po czym dodał - Nie powtórzę tego po raz trzeci: chcemy zostać tutaj sami!
Kelner, wyraźnie zakłopotany, musiał ustąpić, choćby miała go za to czekać nagana szefa. Ale i on nic by tutaj nie wskórał.
- Mam tylko nadzieję, że nic się panom nie stanie - odpowiedział i odszedł. Przed wyjściem z sali spojrzał jeszcze raz za siebie, na tych dwóch niecodziennych gości.
- Naoglądał się pan westernów - stwierdził Harlan, kiedy zostali we dwójkę w potężnej, ale pustej już, sali.
- Czasami trzeba używać niekonwencjonalnych argumentów - powiedział SS-man. - Wierzę jednak, że w pana przypadku nie będę musiał po nie sięgać...
- Jeśli tylko potrafi mnie pan przekonać...
- Czy to, co już powiedziałem, nie przekonało pana?
- Zabrzmiało raczej jak groźba. Jedyny wniosek, jaki mógłbym wyciągnąć z pańskich słów, to ten, że musi pan być człowiekiem chorym psychicznie.
- Jeżeli któryś z nas zwariował, stawiałbym raczej na pana - zripostował oficer. - Proszę zrozumieć, że daję panu szansę.
- Jaką?
- Na normalne życie, kiedy to wszystko się już skończy... Oczywiście w zamian za coś.
- Za co? Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć?
- Bo nie mogę.
- W takim razie nie przekona mnie pan.
Lützke, odruchowo, pod stołem zaczął grzebać przy kaburze. Harlan dostrzegł ten ruch. Przez moment na jego spokojnej dotychczas i opanowanej twarzy zagościł niepokój. Ale nie dał tego po sobie poznać.
- Niech pan nie zapomina, że jestem... chroniony - powiedział tylko, modląc się zarazem w duchu, by świadomość tego ostudziła zapędy SS-mana. - Nie sądzi pan chyba, że w tej chwili - rozejrzał się po sali - naprawdę zostawiono nas samych sobie.
Oficer, nieco wytrącony z równowagi, pochylił się nad stolikiem i zbliżył do Harlana.
- Pan nic nie rozumie - wyszeptał tak, by usłyszeć mógł go tylko on. - Jest pan cholernie ważnym człowiekiem, ale tylko do czasu. Wszystko się skończy w dniu, kiedy runie tysiącletnia Trzecia Rzesza. Co wtedy pan zrobi?
- Nadal będę robił filmy. To potrafię najlepiej.
- Dla kogo?
Harlan nie odpowiadał. Syreny za oknami umilkły. Teraz słychać było szum lecących nad miastem bombowców. Chwilę później rozległy się odgłosy wybuchów. Na szczęście bardzo odległe. Szyby jednak zadrżały trwożliwie w oknach.
- Może zniszczą ten pański Babelsberg?! - wycedził przez zęby oficer.
- Zapewniam pana, że wybierają znacznie ważniejsze z militarnego punktu widzenia cele - odparł Harlan.
- Mógłbym przecież pana porwać!
- Dlaczego pan tego nie zrobi? To ma szansę się udać. Właśnie teraz, w tym zamieszaniu...
- Mogłem to zrobić już dużo wcześniej. Ale nie w tym rzecz. Pan musi wybrać.
- Ja już wybrałem - zostaję! Tu jest moje miejsce. Tu mam pracę. Muszę dokończyć film!
- Zdąży pan?
Harlan uśmiechnął się. Sprawiał wrażenie pokerzysty, który rozgryzł do końca swojego przeciwnika. Teraz miał nad nim przewagę, bo wiedział, kim jest tamten. Miał przewagę, bo wystarczyłby jeden telefon, aby oddać go w ręce sprawiedliwości.
- Niech pan teraz wstanie od stolika i odejdzie - powiedział głośno do SS-mana. - Zapomnę o tej rozmowie. Dla pańskiego dobra... Zapomnę, że się kiedykolwiek spotkaliśmy, że składał mi pan jakiekolwiek propozycje. Jeżeli kiedyś jeszcze los zetknie nas ze sobą, może pan być pewny, że nie pisnę o tym wszystkim słówka. - Przemawiał żarliwie, będąc w pełni przekonanym o własnej racji. Ton jego głosu nie dopuszczał sprzeciwu.
Lützke podniósł się i poprawił na sobie mundur.
- Żal mi pana - stwierdził tylko i ruszył w kierunku wyjścia z sali.
Harlan patrzył, jak znika w drzwiach prowadzących na korytarz, a potem obserwował go chwilę przez szybę, nim tamten skręcił za róg ulicy.
Ulica sprawiała wrażenie wymarłej. Coraz częstsze ostatnimi czasy naloty Anglików powodowały wśród mieszkańców Berlina nieopisaną panikę. Wojna coraz bardziej dawała im się we znaki, co jednak nie równało się wcale ze spadkiem popularności Adolfa Hitlera. Mniej lub bardziej zamordystycznymi sposobami, hitlerowcy potrafili utrzymać własne społeczeństwo w ryzach. Niemiecki ordnung dawał o sobie znać również podczas nalotów. Był odgórny nakaz, by chować się w schronach bądź specjalnie do tego przystosowanych piwnicach, i Niemcy go wypełniali. Można było mieć niemal stuprocentową pewność, że aż do momentu ogłoszenia za pomocą syren odwołania alarmu, żaden uczciwy Niemiec nie wychyli nosa ze schowka.
Przebieg rozmowy z Harlanem nie zdziwił ani nie zaskoczył oficera. Dokładnie wiedział, z jakim typem człowieka będzie miał do czynienia i wszystkie, zebrane wcześniej na jego temat, informacje w zasadzie się potwierdziły. Harlan był "dzieckiem" hitleryzmu, jego nieodłączną częścią, i bez Hitlera, bez narodowego socjalizmu nie był w stanie istnieć, a już na pewno twórczo pracować.
Od początku miał wątpliwości, by rozmowa ta miała przynieść pożądane efekty.
- Harlan nie jest z tych, co zdradzają - powiedział szefowi swojej komórki jeszcze dzisiaj rano.
- Ale on jest nam potrzebny! - odparł mężczyzna po pięćdziesiątce, prawnik z Oksfordu.
- Żywy czy martwy? - zażartował.
Waxworth zmierzył go nieprzyjaznym wzrokiem. Nie lubił tego typu żartów. Uderzył dłonią w plik papierów równo złożonych na jego zabytkowym dębowym biurku.
- Spójrz na to! - powiedział dramatycznym tonem. - To akta, które zbieramy od pięciu lat.
- Wiem - wtrącił. - Są tam przecież także dokumenty, które ja zdobyłem.
- Są także zeznania wielu świadków - kontynuował oksfordzki prawnik. - To prawie gotowy materiał dowodowy. Zwróć uwagę na jedno jedyne słówko: prawie... - Wyraźnie zmęczony, opadł na fotel, również masywny, dębowy, z czasów wiktoriańskich. - Te dokumenty są jak puzzle. By ułożyć cały obrazek, potrzebny jest nam jeszcze jeden element. Zeznania Harlana! Po prostu: musimy go mieć.
- A jeśli się nie zgodzi? - spytał. - Musimy się liczyć z taką ewentualnością.
- Możesz użyć wszystkich możliwych środków. Masz do swojej dyspozycji całą grupę specjalistów.
Waxworth sięgnął po słuchawkę telefoniczną i wyszeptał do niej coś, czego on nie mógł dosłyszeć. Po chwili otworzyły się drzwi i pojawił się w nich mężczyzna w czarnym dwuczęściowym garniturze.
- Poznajcie się, panowie. To jest agent Norwich, a to...
Twarz mężczyzny wydała mu się znajoma. Musiał ją już gdzieś widzieć: w gazecie, w kinowej kronice, a może po prostu spotkali się już kiedyś i wymienili ze sobą kilka zdań.
- ...nasz gość z Ameryki, pan Fritz Lang - dokończył prezentację Waxworth.
|
|