- Sądzę, że rozdzieranie ciała było zbyteczne. Podobnie gwałt na trupie. Dość niesmaczne. Choć nieprzeciętne. I należało może darować sobie zabawy z kwasem solnym. Piłą tarczową. Odsysanie szpiku. Łyżeczkowanie czaszki. Zmrożenie jelit. Te wszystkie ludyczne, nieludzkie, wampiryczne, oniryczne, kakofoniczne...Zresztą sam pan chyba pojmuje...
Metelski znowu uśmiecha a mnie znowu się to nie podoba. I znowu boli. Szary Fraktal wzywa na pojedynek: "Spróbujesz może jego myśli? Nuż się odsłoni?" - Dosiadam rozrosłego bułanka, chylę kopię do poziomu, i hajże! Wszędy mgła, może dym papierosowy, może smog, ale cokolwiek to jest, tak gęste, że z trudem przesuwamy się naprzód. Przeciwnik czeka na wzniesieniu, chroni cudzą myśl. Obserwuje okolicę ale nas nie widzi. Taki pożytek z mgły. Koń dostaje zadyszki i brnie, kopyto za kopytem, galop stał się deptakiem, że ledwie, ledwie. Przy wzgórce wychodzimy z gęstwiny oparów, i im wyżej wjeżdżamy, tym mniej na nas oparów, tym lepiej widzi nas wróg. Wreszcie mgła zostaje pod nami, spinam konia, ale cóż, kąt wzniesienia tak duży, a zatem, stęp za stępem, dokucza coraz bardziej, czterdzieści pięć stopni, pięćdziesiąt, tak dalej, tak trudniej, przeciwnik nawet nie dobywa broni, widzi moją niezdarność, przeparskiwanie chrap, rozbujdanie ostróg, kąt dochodzi do dziewięćdziesiątego stopnia, i rumak spada spode mnie, w rumowisko, rumakowisko, cud, że wyplątałem się spod niego, podciągam się już bez kopii, zaciśniętymi zębami, wyżej, wyżej, wolniej, wolniej, wyczołguję się do strażnika metelskich myśli, a tam niezdarnie dociągam sztylet, przy takich przeciążeniach musi ważyć ze trzydzieści kilo, jak udaje mi się wykonać niby pchnięcie, nie wiem, powolniony film, klatka za klatką, coraz słabiej, impet utracony, ostrze dosięga przeciwnika lekkim pukiem. Puk, puk, kto tam? (A, to ten słabeusz, zrzućcie go ze skały.)
- Szkoda czasu na zabawy - sugeruje Metelski a moje płuca proszące o tlen, mój oddech łaknący stabilizacji i gałki oczne przeplecione krwiecistą pajęczyną muszą przyznać mu rację. - Szkoda też czasu na studia, proszę je rzucić. A teraz nasza ostatnia propozycja. Tyle, ile punktów zdobytych w INRI, zaokrąglenie tysiąc wzwyż. Masa pieniędzy. Potrafi pan liczyć.
Milczę. Ale milczenie pieczętuje zgodę, muszę wyprzeć z siebie głos, powiedzieć cokolwiek.
- Zanim urwie pan ciszę - wcina się Metelski, - proszę przyjąć upominek. Dowód naszej sympatii. Oto jak żywe: palce z bardzo czułymi opuszkami. Cacko mikro nano piko femto atto technologii. Zachwyci pan siostrę takim nabytkiem. Proszę, bez zobowiązań.
- Skurwysyn - nareszcie przerywam milczenie.
- A tak. - Metelski kiwa głową. - Napijmy się za przyszłą współpracę. Przecież nie odrzuci pan dwudziestu jeden tysięcy złotych tylko dlatego, że nie ufa pan naszym czystym intencjom. Pan pomoże nam, my pomożemy panu. Jak to w rodzinie. Sztama? ("Ten przypadkowy wyraz pewnie mnie ostrzega", myślę, "Sz...TAMA!") Dwadzieścia jeden tysięcy czy po prostu dziewięć? ("Dziewięć?", zadrapie nieprzyjazne wspomnienie.) Dziewięć milimetrów miał pistolet a także taśma, na której ktoś zarejestrował amatorski obraz zbrodni. Pan się nie dziwi, przecież uprzedzałem, że mamy haka.
- Niczego nie udowodnicie - bywam z siebie cudzym głosem cudzego przekonania i własną nieufnością we własne słowa, dobywam z siebie żałosne zapory. - Tam było ciemno. Blefujecie. Kłamiecie.
- Napijemy się, nieprawdaż?
Parę godzin później osadzałem Sommie nowe palce. Zdało mi się, że dotknęła mnie nimi lekko. Może pianistka z taniego horroru, ubezpieczająca narzędzie pracy przez zakusami japońskiej mafii wymuszającej haracz (do tego doszło) od świata sztuki. Może Lady Makbet zlizująca z siebie wyimaginowaną krew. Może tylko popijackie przeczulenie.
- Hej, bohaterze - mówi Siostra Szarego Fraktala i gładzi mnie po włosach. - Budzisz instynkty opiekuńcze, wiesz?
- Jak cię właściwie zwać? - Patrzę jej w oczy, głęboko do dna, zauważam nareszcie, że są zielone moją ulubioną zielenią soczystej, zwabnej trawy, na której poczywa człowiek łamany przez życie, patrzący na ciche baranki chmur snujące się ku rzeźni czarnego wiatru, przygryzający słomkę z mrówką na drugim planie i zliczający miłe chwile nieróbstwa. - Masz już jakieś imię?
- Dzisiaj będę nazywać się jak zechcesz - twierdzi Siostra Szarego Fraktala i całuje mnie w zapijaczone oczy (zauważa że są to oczy człowieka zgnębionego, stosowne do sytuacji: piwne, wódczane i rumiane), robi się ciepło i co ma poruszyć się: rusza, ma powstać: powstaje, jak będzie z tymi instynktami, powstrzymuje mnie współczucie: jeżeli podejrzy nas ktoś, nie opisze seksualnego wypełnienia, bo język będzie mu zbyt prostacki albo zbyt zwiewny, ale co mnie może obchodzić cudzy problem języka, ja swój wetknę w co trzeba, ale, ale, ona nie odpowiedziała jeszcze na pytanie. - Co powiesz na Życie?
- Dlaczego to robisz? - pytam ją [a może pytam własną dłoń błądzącą po jej udzie].
- Bo Życie znaczy... - mruczy mi grzesznym tonem, lecz brakuje grzechu gdzie brakuje wiary! - kupować mięso...
Zastanawiam się nad jej słowy. Gdzieś je już przejrzałem. Kupować? Czy parę białych piersi można kupić jak kawałeczek wołowiny bez kości a różowej deficytowej szynce między udami odlizać robaczywki, zdobyć na kartki kruche roześmianie pachwiny, co to zagarniają ku sobie bezradnego kupca, i nie popuszczają na wolność bez okupu?
- ...ćwiartować mięso...
Czy zrezygnujemy z gry wstępnej, odważania słów, odkrawania tłustszych kawałków z szafy grającej, machniemy ręką na niepotrzebne szepty i zaklinania, czy uda mi się nie oszukać ofiary, powiedzieć jej wprost, że zaraz zda gardło i stanie się odrzuconym na półkę kawałem obojętności, może lepiej bez tych mętnych preludiów opastować mięsu pysk i inne otwory wazeliną i włożyć w zapraszającą pochwę lśniący rzeźnicki nóż i ćwiartować na żylaste frakcje i kolebiące frykcje?10
- ...zabijać mięso...
Życie nie pozwala zabić się tak poprosto. Gdy czuje, że mógłbym za szybko zakończyć naszą zabawę, nasze rzeźnie numer pięć, trzynaście, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć i klasyczną, rozdziera na chwilę zachłanne kolana, horyzonty, i myśli się wtedy: nie jest aż tak źle, nie ma już tego tarcia, Życie nie stawia zbyt wyszukanych wymagań, i kto wie, może nawet sprostamy, nie poddawajmy się, nie kończmy tak szybko a myśl o samobójstwie schodzi z nas jak dziecko z konika na biegunach, tam też: raz wyżej, raz niżej, raz pod życiem, raz na życiu, i wokół rzeźnickiego noża robi się luźniej.
- ...uwielbiać mięso...
A kiedy odrastają we mnie siły, kiedy opóźniam wytrysk rozpaczy, pijacką chęć skończenia z Tym Wszystkim, co dokucza i kłuje, kiedy dostępuje przebłysk nadziei, że los zatoczy się lepiej, że cofniemy czas, nie zerwiemy jabłka, nie pożegnamy raju, nie skażemy się na Ból, wtedy robi się błogo, uwielbnie, i Życie pod spodem wije się przyjemnie, coś mruczy nie do rymu, upojna chwila należy tylko do mnie, nie oddam jej, nadciąga sztych rzeźnickiego noża, nadejdź, nadejdź, nadejdź.
- ...zapładniać mięso...
By w ostateczności dmuchnąć wściekle snopem mrożonych opiłków w sam środek Życia, rozgotować do wewnętrza gejzer stalowych okruchów, przemienić metal w płyn, trysnąć soczywem rzeźbiącym dróżki ewakuacyjne owłosionym tragarzom wynoszącym jaja ze składowisk, ogruchnąć bladym, letnim sosem, zbyt słodkim przez poobiednie czerwone ryby i owoce, wyszarpnąć z trzewi nasienie rozrzutne (wierzy, że starczy go za wszystkie), przesądne (że będzie ostatnie), zazdrosne (że było pierwsze), wygrać z siebie lutnią spełnienia, struny rwą jedna za drugą i wyginają obręcze kręgosłupów promienistą, spazmiczną jogą, by wraz - w parę chwil - falą odpływu zacząć równanie tchu, prostowanie lędźwi, poskramianie pulsu.
- ...przeklinać mięso...
Zdradziłem przyjaciela, myślę nagle, a nie ma nic do rzeczy z kim i dlaczego, i po ilu butelkach, nie zasłaniam się chucią, nierozumnością, że niby raz i że się nie powtórzy, bez sensu, dziwka uwiodła mnie, strzeż się, przyjacielu, bo wybór twój jest przeklęty: nie zechcesz mnie i odejdziesz ze zdrajczynią lub nie zechcesz jej i zostaniesz przy zdrajcy. A Szary Fraktal patrzy na mnie, studiuje też Życie, z której wycieka moje posłannictwo, plamiąc prześcieradło zarzucone niezgrabnie pod plecy, obserwuje migrację potu pomiędzy nami, nie wypowiada słowa i za to przeklinam Życie.
- ...nauczać mięso...
Kochanka odpycha mnie od siebie, drwiąco spogląda na moją męskość zamieniają się w pomarszczoną kukiełkę, kulejącą skórkę, wapniejącą larwę, i szydzi: co sobie wyobraziłeś, głupcze, miałam chętkę, dostałam cię, koniec, śmieje się głośno, zbyt głośno, wybiera z podłogi ubrania, te moje omija jak trujące grzyby, przechodzi przez pokoik smukła, pierwszy raz w świetle świata, myślę: jakaż ona piękna; cofam to, kiedy Życie maskuje się w zaśmiane wulgarnie usta, Szary wyświadcza mi ostatnia przysługę, uderza ją, z warg tryska krew, wsiąka w dywan; Szary mówi: może to cię czegoś nauczy, siostro, ty suko, Życie w odpowiedzi znika pod łóżkiem, paruje na pajęczynę w rogu.
- ...i grzebać mięso. ("Bywaj", zmyśla Szary Fraktal, robi się niebieski jak zasłona w moim pokoju, potem drewniany jak okiennica, potem czarny jak wiatr za szybą, potem znika. Nie ma go. Brakuje. Podstępny wyraz: "przyjaciel", sugeruje, że będzie przy tobie zawsze - a nieprawda.)
- Jak to nieprawda, gnoju? - denerwuje się oficer śledczy. - Twój przyjaciel wszystko widział!
- Kto taki? - Jeszcze szumi mi w głowie. Próbuję przytknąć rękę do czoła ale czoło jest pierwsze, przytyka się do dłoni.
- Idziesz w zaparte. - Policjant skubie wargę i woła gdzieś na tyły smętnego, zielonawego pomieszczenia: - Lusterko!
Wyszturchują mnie do pomieszczenia ze ścianami niestarannie oblanymi wapnem. Para typków po prawej, trzech z lewej. Przed nami szyba czysta a nieprzezroczysta. Za szybą tylko moje domysły. Widziałem to na starych filmach archiwalnych. Jakiś pomocnik chce wetknąć mi do rąk tabliczkę z cyfrą 3. Każę czołu wrócić na z góry zaplanowaną pozycję i odbieram znak podporządkowania. Staję się małą wartością w linearnej funkcji oprychów spod ciemnej gwiazdy.
- Crowleya nie da się oszukać - warczy echo znikające za zakrętem korytarza.
To zdanie podnosi mnie na ciele. Przypomina mi się ojciec, no i te jego praskie zwiastowanie. Przypomina może być złym słowem, bo prawdopodobnie wszystko sam wymyśliłem. Ale witam się z szybą, próbuję zgadnąć co czai się za nią. Szyba, początkowo nieco wywyższona, mającą się za coś lepszego, po kilku komplementach i pytaniach o kruche zdrowie rodziny w Wenecji, zdradza cóż tam Alicji szykują od drugiej strony. Oficer nadzoruje krzątaninę szeregowca w sinym uniformie, który ustawia na blacie wielkiego stołu statyw, coś niczym archaiczny mikroskop, tylko bez okularu, zamiast niego celuje w nas uchwyt, w którego ramach osadzono jakieś...lusterko. O nie, myślę, to głupota, policjanci tak nie działają: powinni raczej użyć trzystuwoltowych pieszczot, tonf łamiących kości, grafologii, testów prawdy, biotyków i szantażu, wymuszeń i podstawionych świadków objętych ochroną, zabawy w dobrego i złego porucznika, tresowanych szczurów i tak dalej...ale lusterko? Chcę zakpić: nagle ojciec znów mi się wspomina (odtwarza) mówiąc, że są rzeczy, o których mi się nie, dobrze, wiem o co chodzi. Jeżeli to tylko majak, nie zaszkodzi z nim pograć; jeżeli nie...
- Hej - pytam szybę, - co oni knują?
Szyba odpowiada, że lusterko w obejmie to jakiś daleki kuzynek jej ciotecznej prababki, która wiele lat temu puściła się z biednym ale seksownie połyskliwym, półpancernym młokosem z wnętrza żółtej amerykańskiej taksówki. Familia toleruje go jeszcze przez wzgląd na nazwisko, bo krzem nie woda, cierpliwość seniorów się kończy. Kuzyn wysyła zamiast odbijać - a to jest niegodne szanującego się zwierciadła. Poza tym często się upija, bełkocze coś o potężnym znajomym - Kraulu, Kreolu czy innym Krouleju, mamy go szczerze dość, dodaje szyba i matowieje, oto seans się zaczyna.
- Morderca! - skrzeczy oficer w stronę lustra i uśmiecha się z tryumfem. Wyraz odbity od powierzchni kuzyna nie potrafi znaleźć sobie miejsca, wiruje po pokoju przesłuchań, obwąchuje oficera i szeregowca, myka pod krzesłami, stołem, przez moment zastanawia się czy nie wrócić do domu, nagle dostrzega szybę dzielącą go od nowego wspaniałego świata, prosi o przejście, zero odpowiedzi, przeciska się z wściekłą zaciętością przez kryształ, policjant podchodzi.
- Robię to dla ciebie, kochany! - Uśmiecha się do mnie szyba. - Nie znoszę tego przygłupa.
Reformuje swoje struktury, odbite słowo gubi się między szczelinami, porzuca ciasne przejścia, idzie na łatwiznę i strzela z drugiej strony szyby jak korek z butelki, pędzi niesiony siłą odrzutu po skrzywionej trajektorii, stara się ją wyrównać ale dystans jest zbyt mały, prędkość zbyt duża, i zamiast mnie trafić w czoło nabija bark oprycha po lewej. Zdumiony śledczy kiwa się na nogach, nie wierzy własnym oczom, łapie się za gardło, podbiega.
- To nie koniec, gnoju! Jeszcze się spotkamy! (Niech się wysyczy a procedura to procedura. Musi mnie puścić.) Masz nie opuszczać miasta, zrozumiano?!
Gdyby zabronił mi opuszczać ciało, wtedy byłby kłopot. Boli mnie głowa. Szeregowiec wychodzi z paralizatorem i powala gościa, ham, którego wskazało lusterko. Ham. Muszę pamiętać, ham, by kupić sobie podobne. I muszę pamiętać, że zaraz zadzwoni do mnie Grześ. Dużo do pamiętania a głowa taka słaba. Budzę się z rzeczywistości, cicha noc, śnięta noc.
xxxx
10 Mądrością jest na jadle się skupić i nie przyglądać się pośladkom, jak ujął rzecz prowincjonalny poeta.
|
|