nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Krzysztof Bartnicki
  Morbus Sacer

        część trzecia powieści
ciąg dalszy z poprzedniej strony

Ilustracja: Wojciech Gołąbowski
Ilustracja: Wojciech Gołąbowski
     - Syn pańskiej matki jest schizofrenikiem - ośmielił się doktor Jasnorzewicz.
     Wyraził to w taki sposób, abym nie mógł się przyczepić. Syn mojej matki, też coś! Równie dobrze / źle: dysponent mojego serca, właściciel moich płuc, powiernik moich tętnic, zawiadowca moich histerii i zwątpień, intendent najeżeń i zagrożeń, totumfacki płciowości, najemca myśli, dzierżawca mojego losu, delegat moich własnych zakichanych sprzeciwów!
     - Nieprzyznawanie się do własnej choroby jest dość symptomatyczne - ciągnie doktor, ciągnie własną zgubę, w końcu mu przywalę, zrobi się cicho jak cyjankiem zasiał, lecz coś mnie powstrzymuje, powstrzymuje mnie niepewność, niepewność czy jest to ten sam doktor, który jest silniejszy ode mnie, ten sam, który mi się przyśnił, w tym rzecz, że nie ogarniam czy on się tylko przyśnił, czy aż przyśnił, czy może coś więcej, bo na pewno nie mniej.
     (Szary skrył się. "Nie podoba mi się ten dupek", stwierdził nim zniknął. Skoro to mówi, boi się. Jego Siostra zobrazowała się w moją matkę. Siedzi na skrawku krzesła i zastanawia się co powiedzieć.)
     - Czy nie powinien pan raczej zbadać mojej córki? - pyta mama, oj, głos nie ten, o, już dobrze.
     - Pani córka to przypadek nietykalny - stwierdza Jasnorzewicz. - Umrze bez zmian. A za to pani syn...Zaobserwowałem, że odczuwa wewnętrzny przymus uzdrowienia siostry. To wszak jest niemożliwe, więc zmyśla sobie potężnych przyjaciół oferujących nadludzkie możliwości.
     Umrze? Gnój pewnie miał na myśli uśnie. Grecy to odkryli: koimo, śpię, koimeterion, sypialnia.
     - Syn traci kontakt z własną jaźnią. Rozdwojenie już nastąpiło a dalsze procesy dystrybucji...
     Rozdwojenie? Nie bądź taki skromny, felczerze, nie przygasaj tak nagle! Gdzie się zapodziewa szykowne rozczwórzenie, rozpiętrzenie, rozpętanie, rozpaczanie, rozpuszczanie? Umiemy chyba liczyć dalej? Hej, znachorze, hej, łataczu, zlicz! Nie poprzestawaj na maluczkim a skromnym! Idź na całość! Idź na całość! Ruszaj się, matole! Tłum wiwatuje! Uwaga, uwaga, główną nagrodą w dzisiejszym programie jest...niespodzianka! Cóż znajduje się w czerwonej skrzynce? W bramce numer dwa? Gdy zrezygnuje pan z bramki, damy w zamian królestwo i pół zdrowej siostry! Czy też odwrotnie, wedle woli! Więc jaki wybór? Tak! Tak! Od dzisiaj możemy zaczynać zdania od więc! Ham! Bo mamy sponsorów! Tłumy wiwatują! Wygrał pan nuklearny zestaw kąpielowy, szezlong z wibratorem i klinikę w południowej, zadymionej Polsce...
     - Chciałbym zabrać go na jakiś czas na obserwację. Myślę, że wystarczy podpis łaskawej pani...
     - Jaki podpis? - Mama nachyla się nad podsuniętym kajetem elektronicznym, obwąchuje mikrofon.
     (- Nie chciałbym wygrać tej kliniki - zmawia mi Grześ. - W Klinice Dîira nikomu nie umierało się zgodnie z grafikiem. Beznadziejne przypadki wstawały na nogi a zwichnięte nadgarstki kładły się do turbiny kremacyjnej. Straciłem tyle czasu na falstarty i spóźnione finisze. Nie udało się! Stąd potrzeba mi trupa in spe, zdecydowanego na datę i godzinę! Zaraz, czy twoja siostra nie planuje usnąć?
     Usnąć? Przyjaciel pewnie miał na myśli umrzeć. Grecy to odkryli: koimo, odchodzę, koimeterion, cmentarz.)
     - Syn traci kontakt z własną jaźnią. Roztrojenie już nastąpiło a dalsze procesy dystrybucji...
     Uciec, uciec, nie słuchać tych bzdur! Głowa boli mnie tak bardzo, iż zaczynam rozumieć gdzie skrył się Szary Fraktal. Oto i przechadza się po Dublinie. No, może przechadza to nieodpowiednia ekspresja. No, może Dublin to też nie jest. Ale jest na pewno Irlandzka Armia Republikańska, postawiona na straży katolicyzmu, tradycji, języka. Szary drepcze nerwowo, do spełnienia ma misję a do niej pistolet. To nic, że jego partię pięć lat wcześniej wyzwano od nielegalnych. Misja jest misją i już. Na przekór wojnie na świecie (czy raczej dzięki niej) łatwiej dostrzec zdrajców Narodu. Biegnę cichcem do Szarego i pytam o kogo chodzi tym razem.
     - Taki tam. - Szary stawia na sztorc kołnierz płaszcza. - Sprzedawczyk. Niby wielki gość a skrewił. Chciało mu się pisać po angielsku. Angielsku, kumasz, brachu? I o czym pisał? Gdzie tam, żeby o naszych chłopcach! O dupie Maryni pisał i to tak, że nikt go nie trawi, choćby nie wiem jak długo żuł! Tak jest, że Angole mają Westminster a my mamy Tarę i niechaj tak i pozostanie. Od razu mi się ten nochal nie widział! I wiesz jak jego stary miał na imię? Jezu, to nawet trudno wyrzec! Staniczek, Stawonóg, Czarnystaw, Satanista, Stanisław, jakoś tak cudacznie, a palić go sześć, złamańca! Nieprawdziwy to Irlandczyk - i dla takiego nadchodzi dzień pokutny!
     - Przepraszam, która godzina? - Jakiś starszy pan przystaje obok, trzyma za rękę złą kobietę, z wieku córkę.
     - O'Joise, Seumas O'Joise? - pyta go Szary, tamten kiwa głową zdumioną, Szary wtyka mi do ręki broń, sam zza pazuchy dobywa małą kamerę na film 9mm, czyli inną broń, skoro wiadomość w mediach jest ważniejsza niż pluton w rynsztunku, nagrywa w czerni i bieli, żałobie i świętości, to, co przychodzi mi wytacza się karuzelą z dyspozytorni zboczonych chęci.
     - W imieniu Republiki - chrypię i pociągam za spust. Jeden strzał nie wystarcza. Jest jeszcze ta niby córka. Drugi strzał.
     - Nnnnozzził...wwwilg...raaazy...killlga, bonnnieśli...i...illga - skrzeczy przed śmiercią kobieta, patrzy we mnie twarzą dogasającą, obliczem z każdą chwilą beaciejącym. Zlany zimnym potem, drżę i upuszczam pistolet, Szarego przy mnie nie ma, uciekł, wtem pełny jestem wrzących wszem magm, zbitych z atomu neutr, rozproszonych centr, rozklekotanych plen, w skroń pulsuje kolejna wielka standaryzacja bólu, siłowa bastaryzacja lęku, jest bodziec, przyczyna, zostaję główną filią centrali bolesności (Szkaradny wyraz: "filia", mówi o braterstwie, wspólnocie krwi, lecz nie tej krwi rozlanej na chodnik i w oczy zaszokowanych przechodniów...) - Wyeliminowałem Beatę!
     - Co zrobiłeś? - Mama nachyla się nad podsuniętym zdaniem, obwąchuje glosy. Nie usłyszała. Jak dobrze.
     - Nic, nic - wyrzucam tonem pośpiesznym, druga klasa, przedział dla palących, bagaż doświadczeń ostaje w brankardzie. Więc to jedynie koszmar, ham, to jedynie ulica wiązów, chora imaginacja, nieprawda, nie powiedziałem chora, bo jestem zdrowy i zarabiam na replikanty genetyczne dla siostry, wymieniłem ją już prawie, ham, w ośmiu procentach, gdyż jestem zdrowy i zarabiam na replikanty, bowiem jestem zdrowy i zarabiam na, ponieważ jestem.
     - Był tu nasz posterunkowy... - mówi mama. - Nie bardzo wiem o co mu chodziło.
     - A co pytał? - Pociąg nie zwalnia, napięcie wzrasta, bez hamowania na łukach, bez miłosierdzia po wzniosach.
     - Czy ktoś może potwierdzić - pyta policjant, - że przedwczoraj o godzinie dwudziestej znajdował się pan w łóżku?
     - Moja matka: ale ona nie zagląda do mojej sypialni. Moja siostra: ale ona nie zagląda nigdzie. Moi przyjaciele, którzy ze mną nocują: lecz ci nie zechcą z panem rozmawiać. Moje sumienie: ale ono pana nie interesuje. Moje słowo: ale ono pana nie przekona. Czyli nie bardzo. Zresztą uważam, że możliwa jest bilokacja, więc i tak nic by z alibi nie wyszło.
     - Bilo...bili...co takiego?
     - Bilokacja: przebywanie osoby jednocześnie w dwóch miejscach. Alibi: przebywanie osoby w miejscu innym niż miejsce popełnienia przestępstwa. (Bawny neologizm: "alibilokacja"?) O co jestem oskarżony? Podejrzany? Dlaczego zatrzymany?
     - Nikt pana nie oskarżył. Nikt pana nie podejrzał. Nikt pana nie zatrzymał. Sam się pan zgłosił.
     A tak. Promotor jest...zafrapowany, choć to słowo zbyt drobnego kalibru. Oto w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął Szymek (policja nie zrobi nic, bo od rzekomego zniknięcia (porwania przez kosmitów, porwania na strzępy, niepotrzebne skreślić) nie upłynęły przepisowe dwa tygodnie czasu rzeczywistego) a kilka godzin później znalazła się Beata (tu policja zrobi co w jej mocy, bo znalazła się nieżywa, okrutnie zaszlachtowaną; ginęła w nieopisanej męce). Wyobraziłem sobie w jaki sposób mógłbym zamordować Beatę (gdyż Szymka mam głęboko w, ham, nieważne) i wyobrażenia te były tak realne i mózgowo namacalne, ham, że aż się ich przestraszyłem. A kiedy obywatel się boi, szuka pomocy u organów.
     - Coś panu pokażę - chrząka policjant i podsuwa mi na drugi ekran plik filmowy.
     ("Uwaga, uwaga, kino domowe zajechało!", cieszą się Szary Fraktal i siostra kochanka. Mama obwąchuje.)
     Na filmie rekonstrukcja zbrodni. Para skryta w wycieniu, niewidoczne twarze, widoczne błyski z pistoletu, dwa błyski: po pierwszym martwieje na trotuarze starszy pan zaś po drugim kobieta wyglądająca na Beatę. Oficer śledczy komentuje ich: starszy pan to włóczęga i jego sprawę uważa się za zamkniętą, no ale owa kobieta, nie wygląda może na studentkę, lecz to studentka - i jaka - z IQ wywindowanym w górne chmurne rejestry skali, stypendystka, olbrzymi potencjał, może zamach zlecił ktoś, komu nie pasuje intelektualny rozwój naszego państwa, lecz to tylko jedna z hipotez, proszę dalej. Trupów nie pozostawiono w spokoju. Na widok niepokojenia wzbierają we mnie wymioty. Zamachowców była dwójka. Strzelał tylko jeden. Jeden został oprawcą. Nie znamy funkcji tego drugiego, mówi policjant. Nadzorca? Komendant? System awaryjny? Rejestrator? Fantom?
     - Coś pan z tego rozumie? - wzdycha policjant. - Czy kogoś pan skojarzył? Znał pan przecież ofiarę. Czy mogła się kogoś obawiać? Publiczne groźby? Szantaż? Molestowanie? Chcemy skonstruować portret psychologiczny sprawcy. Cokolwiek?
     - Nie - mówię ale głos nagle traci pewność i zasycha skrzepem w tchawicy. Przerywam łączność z posterunkiem, modem obraża się nieco, jeszcze się nie napatrzył, nie naprzesyłał danych.
     (- Syn traci kontakt z własną tchawicą. Kwadrofurkacja już nastąpiła a dalsze procesy...)

xxxx

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

37
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.