nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Achika
  [GW] :  Ucieczka

        ciąg dalszy "Obławy" autorstwa Cranberry...

Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada
Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada
     Trudna do uchwycenia dla niewprawnego ucha zmiana odgłosu pracy silników oznaczała, że statek podchodził do lądowania. Beyre bez trudu wyłowiła podniesienie się równomiernego pomruku o pół tonu, kiedy włączyły się silniki hamujące. Jeszcze chwila i lekki wstrząs wprawiający w wibrację metalowe ściany oznajmił, że wylądowali.
     Sięgnęła Mocą na zewnątrz, żeby sprawdzić, w którym momencie żołnierze i załoga opuszczą pokład. Nie mogła wyjść na oczach zbyt wielu świadków - wszystkich naraz nie udałoby się jej skłonić do uwierzenia, że nic nie widzieli - ale też zbytnie zwlekanie mogło doprowadzić do tego, że zamkną ją w środku.
     Teraz.
     Wymknęła się z ładowni, zbiegła po trapie, całą uwagę skupiając na tym, żeby nikt nie zwrócił na nią uwagi. Dopiero na odległym końcu lądowiska rozejrzała się po otaczającym krajobrazie.
     I zdrętwiała.
     Ten horyzont, ta doskonale jej znana linia budynków, na prawo dwie białe wieże połączone czymś w rodzaju wiszącego mostu, obok nich przypominający miedziano-złocistą piramidę gmach Banku Galaktycznego, jeszcze dalej bliźniacze czarne budowle Akademii...
     Znajdowała się na rządowym lądowisku na dachu Pałacu Sprawiedliwości.
     Bardzo powoli przeszła za załom muru. Z tej strony wyraźnie było widać charakterystyczny, spodkowaty budynek Senatu, a za nim...
     Inna doskonale jej znana budowla - jeszcze nie ukończona, podnoszona z gruzów, w jakie obrócił ją przeszło piętnaście lat temu starannie upozorowany nieszczęśliwy wypadek.
     Beyre na sekundę zamknęła oczy z rozpaczą, przeklinając w myślach cały świat. To się nazywa wpaść z deszczu pod rynnę, przypomniała sobie przysłowie z rodzinnej planety. Dlaczego, ze wszystkich cholernych planet Galaktyki, ten statek musiał wylądować akurat na Coruscant?!
     Odpowiedź przyszła natychmiast: no tak, a gdzie miał wylądować? Odwiózł skazanych po procesie i wraca. Wyleci za jakiś czas z nową ich partią, znowu na Ord Mantell albo do kolonii karnej na Kessel. Tak, że ponowne ukrycie się na pokładzie nie wchodziło w grę, jeżeli nie chciała znaleźć się w jeszcze gorszej sytuacji.
     
     Gnana potrzebą znalezienia się jak najdalej od tego miejsca, podziemną kolejką pojechała niemal na drugą stronę planety. Tu widać było zniszczenia wojenne. Część budynków straszyła kalekimi szkieletami konstrukcji, odartymi przez eksplozje z szyb, elewacji i ścian działowych. Większość z nich straciła całkowicie górne piętra zmiecione bombardowaniami od mniej więcej połowy wysokości. A że zabudowa zawsze była tu niższa niż w centrum, zamiast dumnych drapaczy chmur dookoła jeżyły się dziesięcio-piętnastopiętrowe popękane i nadpalone zgliszcza. Wiele z nich nadawało się jeszcze do zamieszkania, ale stały pustką. Rządy Imperatora dość skutecznie oczyściły stolicę z rozmaitych szumowin, porządni obywatele zaś woleli przeprowadzić się do nietkniętych domów.
     Beyre przystanęła na rogu dwóch ulic zasypanych gruzem i poskręcanymi kawałkami żelastwa i zaczęła się zastanawiać nad sytuacją. Bez trudu mogła tu znaleźć w miarę bezpieczną kryjówkę na jakiś czas, ale problem polegał na tym, że ona wcale nie chciała się ukrywać. Chciała wynieść się z tej planety tak szybko, jak tylko można.
     Usiadła na wypalonym wraku śmigacza i zamyśliła się, podpierając podbródek pięścią. Wszystkie porty kosmiczne są z pewnością objęte ścisłą kontrolą. Świeżo okrzepły rząd - bogowie, co ja mówię, jaki rząd! terroryści! - musi się liczyć z groźbą zamachów, czy to ze strony zwolenników Imperium, czy zwykłych organizacji przestępczych. Takich chociażby, jak Czarne Słońce. Xizor nie żyje, ale jego mafia przetrwała, wszyscy o tym wiedzieli.
     Zaraz, ale może wsiadających nie sprawdzają tak dokładnie, jak wysiadających? Iskierka nadziei zgasła równie szybko, jak się pojawiła. Na nic. W ciągu tych czterech dni, jakie zajęła jej podróż, tamci bez wątpienia zdążyli rozesłać za nią listy gończe po całej Galaktyce. A jeśli domyślą się, że uciec z Ord Mantell mogła tylko statkiem więziennym... Beyre poczuła, jak żołądek kurczy jej się ze zdenerwowania, skręcając w bolesny supeł. Po chwili jednak doszła do wniosku, że prawdziwą przyczyną tego był głód. Ostatecznie, od czterech dni nic nie jadła.
     
     Poza obszarem ruin znalazła tani, kiepski bar szybkiej obsługi. Serwowane w nim żarcie było paskudne w smaku, w dodatku syntetyczne, ale Beyre jadła z takim apetytem, jakby to były najwykwintniejsze przysmaki na bankiecie u króla Alderaanu. Co za upodlenie. Ona, która przez całe życie nienawidziła sztucznego jedzenia i zawsze dbała o to, żeby się zdrowo odżywiać.
     Krzywiąc się z niesmakiem wrzuciła pustą tacę do zsypu. Trudno, znajdzie sobie jakieś miejsce na nocleg i przyczai się na parę dni, a potem... zobaczymy. Ostatecznie, przez cały czas sprzyjało jej szczęście, więc niby dlaczego teraz miałoby ją opuścić?
     
     ***
     
     Wybrała mało zrujnowany lokal na pierwszym piętrze. Kiedyś zapewne biuro, sądząc po resztkach umeblowania. Elektryczności nie było, ale łazienka, o dziwo, funkcjonowała, a to było najważniejsze. Beyre zrobiła sobie w kącie posłanie z połamanych foteli, drzwi zabarykadowała biurkiem i wreszcie poczuła się w miarę bezpiecznie.
     Nie okłamuj sama siebie. Nie, wcale nie czuła się bezpiecznie na tej planecie. Nie mogła używać miecza ani Mocy z obawy przed natychmiastowym zdemaskowaniem, a to powodowało, że czuła się irytująco bezbronna. Miotacz, cóż to za broń? A miecza nie mogła nawet nosić u boku, bo gdzie jak gdzie, ale na Coruscant ta broń była doskonale znana wszystkim.
     Następnego dnia kupiła farbę i przefarbowała włosy na brąz. Kiepski to kamuflaż, ale miała nadzieję, że w połączeniu z cywilnym strojem utrudni to nieco jej rozpoznanie, przynajmniej z daleka. Wiedziała, że istnieją w galaktyce osoby, które rozpoznają jej twarz nawet gdyby pokryła ją sithowskim tatuażem, ale małe było prawdopodobieństwo, że któraś z nich tu zabłądzi.
     Rozmyślała o operacji plastycznej, musiała jednak porzucić ten pomysł. Gdyby była na Korelii albo Nar Shadaa, albo chociaż na Rodii, to co innego. Tu w stolicy wszystkie gabinety chirurgiczne są z pewnością pod obserwacją. I to nie tylko ze względu na nią. Było więcej ludzi, którzy po przegranej wojnie woleli zmienić tożsamość.
     Chyba najbardziej denerwowało ją, że w obecnym wcieleniu nie mogła nosić rękawic. Raz, że przy tym stroju wyglądałyby dziwacznie, dwa - był to jeszcze jeden szczegół, który mógłby ją łatwo zdradzić. A bez rękawic czuła się odsłonięta; brzydziło ją też dotykanie gołymi rękami drzwi i przedmiotów w podłych barach, w których się żywiła. Za każdym razem z najwyższym trudem tłumiła odruch wytarcia dłoni o spodnie.
     Przestawiła się na nocny tryb życia, opuszczając swoją kryjówkę głównie po to, żeby coś zjeść i dla utrzymania formy pobiegać trochę po ruinach. Raz odważyła się pójść do portu kosmicznego, wybierając najmniejszy i najbardziej zapadły jak na standardy coruscanckie - to znaczy, mniej więcej pięciokrotnie większy od największego portu na Tatooine czy Anoat - ale nawet i w nim na ścianie zobaczyła list gończy za sobą, to znaczy za Windu. "Poszukiwana żywa lub martwa, nagroda 50 000 kredytów" - no proszę, nieźle mnie wycenili - "Uwaga! Wyjątkowo niebezpieczna morderczyni, zachować najwyższą ostrożność!" Beyre uśmiechnęła się krzywo na myśl, że tak jej się boją. zaraz jednak jej przeszło. Cholerny port był strzeżony jak twierdza: kamery, żołnierze, roboty przy bramkach celnych, strach myśleć, co działo się w bardziej uczęszczanych miejscach. Nie była pewna, czy to standardowa procedura samozwańczej Nowej Republiki, czy też specjalnie na jej cześć używają automatów, z natury swojej odpornych na mentalne sztuczki Sithów i Jedi. W każdym razie droga była zamknięta i wściekła Beyre musiała zawrócić, kryjąc twarz przed spojrzeniami przechodniów.
     
     Od tamtej pory minęło kilka tygodni. Czasami miała wrażenie, że popada w obłęd. Przed każdym powrotem do kryjówki kluczyła po ruinach co najmniej przez pół godziny, choć przecież Moc ostrzegłaby ją, gdyby była śledzona. Obsesyjnie bała się, że może zdradzić ją cokolwiek, sposób poruszania się albo jakiś głęboko zakorzeniony odruch - kilka razy przyłapała się na machinalnym zakładaniu krótkich teraz włosów za ucho. Bała się, że tamci wyczują, że posługuje się Mocą - bo wprawdzie na najniższym, elementarnym poziomie, ale musiała z niej korzystać, inaczej nie przeżyłaby. Mogła tylko liczyć na to, że na tak gęsto zaludnionej planecie wykrycie jej emanacji w Mocy nie będzie łatwe.
     Czekała, wegetując z dnia na dzień i powoli tracąc nadzieję, że kiedykolwiek uda jej się wydostać z tej planety. Czasami, doprowadzona do ostateczności, zastanawiała się nad samobójczym atakiem na budynki rządowe Rebeliantów. Na samą myśl o tym zły uśmiech wykrzywiał jej twarz, aż obnażała zęby w wilczym grymasie. O tak, zdążyłaby narobić wielu szkód, zanim by ją w końcu zabili. Popamiętaliby ją na długo. Bardzo długo.
     Ale rozsądek zawsze w końcu zwyciężał. Jestem Sithem, jestem drapieżnikiem. Nie poddaję się tak łatwo.
     Przenigdy nie przyznałaby się sama przed sobą, że zamiast drapieżnika coraz bardziej zaczyna przypominać coś w rodzaju osaczonego szczura.
     
     ***
     
     Zjawili się w samo południe, kiedy odsypiała poprzednią noc, wypełnioną wyjątkowo intensywnym treningiem fizycznym. Biegała i skakała po ruinach jakby zmęczeniem chciała zabić brak nadziei. Ktoś musiał ich poinformować, jaki tryb życia prowadzi, inaczej pewnie przyszliby nad ranem.
     Beyre obudziła się gwałtownie, jakby ktoś krzyknął jej do ucha. Nie musiała wyglądać na zewnątrz, wyraźnie wyczuwała obecność wielu osób. Wielu zdeterminowanych i gotowych do walki osób.
     A więc to już.
     Szkoda.

     Wstała, spojrzała przez okno z daleka, nie podchodząc do niego. Ulica z obu stron zastawiona była opancerzonymi transporterami, z których wysypywali się żołnierze w charakterystycznych granatowych mundurach jednostek specjalnych. Dowódca wywrzaskiwał coś przez megafon, pewnie wezwanie do poddania. Przestrzegają procedur.
     Wygładziła zmięte od snu ubranie, wyciągnęła z torby miecz. Wrogów jest za dużo, nie przedrze się, ale może przynajmniej zabrać kilku z nich ze sobą.
     Przez chwilę czuła żal, że to się musi tak skończyć, ale zaraz jego miejsce zajęła wściekłość i sithowska żądza mordu. Popamiętacie mnie, rebelianckie ścierwa.
     Wybiegła z budynku z zapalonym mieczem w jednym ręku i miotaczem w drugim, rzuciła się między zajmujących stanowiska ogniowe żołnierzy.
     
     Ci, którzy przeżyli, opowiadali o tym jeszcze długo - po pewnym czasie legenda zniekształciła fakty, mnożąc liczbę zabitych, dając Beyre długie, czarne włosy i ubierając ją w czarny strój zamiast zniszczonych cywilnych ciuchów. W pamięci komandosów zachowała się jako demon walki, siejący zniszczenie, pojawiający się w kilku miejscach naraz, poruszający się z nadludzką prędkością i cudem unikający trafień. Odbijała wystrzały czerwonym świetlnym ostrzem, zabijała jak drapieżnik, mieczem, miotaczem, czasem kopniakami, jeśli ktoś nawinął jej się dostatecznie blisko. W ciągu kilkunastu sekund ponad połowa oddziału leżała martwa lub ciężko ranna.
     Ale przewaga liczebna była po ich stronie i w końcu Beyre, trafiona z kilku stron, upadła na kolano, przyciskając dłoń do zranionego boku. Miecz wypadł jej z ręki i zgasł - któryś z przytomniej myślących komandosów natychmiast roztrzaskał go celnym strzałem.
     - Przerwać ogień!
     Nad ruinami zapadła cisza, przeraźliwa, śmiertelna cisza; taka, jaka może zapaść tylko po bitwie. Beyre słyszała tylko swój ciężki, nierówny oddech i chrzęst gruzu pod butami żołnierzy, zbliżających się coraz ciaśniejszym kręgiem z gotową do strzału bronią. Nagle wydało jej się, że to wszystko dzieje się bardzo powoli, jak na zwolnionym filmie.
     Spojrzała na nich wściekle; miała ochotę ich udusić, jednego po drugim, ale nie mogła - wypaliła się całkowicie w tym desperackim ataku, pozwalając, żeby Ciemna Strona wyssała z niej wszystkie siły.
     No dalej, sukinsyny, na co czekacie!
     Chciała powiedzieć to na głos, ale rozkaszlała się tylko. Postrzał w płuco nie pozwalał nabrać jej głębszego oddechu. Promieniujący z ran ból niemal odbierał jej przytomność.
     Niech to się wreszcie skończy.
     Zza budynków wyłonił się nagle lecący szybko śmigacz z rządowymi oznaczeniami, gwałtownie obniżył wysokość i zahamował ostro, wzbijając tuman cementowego kurzu. Beyre wbiła wzrok w kobietę, która wyskoczyła zza kierownicy, chociaż nawet z zamkniętymi oczami i przez ścianę wiedziałaby, kto to jest.
     Była bez płaszcza, tylko w płowej tunice: gotowa do walki. Jasne włosy nosiła teraz ścięte krótko, niemal po męsku, co odmładzało ją, chociaż i tak, jak każdy Jedi, nie wyglądała na swój wiek.
     Omiotła ulicę jednym spojrzeniem; Beyre wyraźnie wyczuła falę jej smutku na widok pozabijanych żołnierzy. Dobrze ci tak.
     Dowódca oddziału stanął na baczność, coś meldując zachrypniętym od wykrzykiwania rozkazów głosem. Nessie słuchała go uważnie, patrząc cały czas na Beyre.
     - Kto wydał rozkaz ataku? Moglibyśmy uniknąć strat, gdybyście na mnie zaczekali...
     Beyre nie usłyszała odpowiedzi, zresztą nie obchodziła jej ona w najmniejszym stopniu. Nagle cały świat zawęził się do linii prostej między dwiema parami oczu.
     Nessie ruchem ręki odprawiła dowódcę i zbliżyła się do niej, czujna i zwarta, z dłonią na rękojeści miecza świetlnego, Beyre przysięgłaby jednak, że w jej spojrzeniu mignęło coś na kształt... litości? żalu?
     Wściekłość zalała ją niczym wrzący kwas. Jak ona śmie mnie żałować?! Zacisnęła pięść, ale nie miała już sił, żeby kogoś udusić na odległość, poza tym z rycerzem Jedi i tak pewnie by jej się nie udało. Posłała więc tylko tamtej spojrzenie pełne nienawiści.
     Nessie była już o dwa kroki. Żołnierze z miotaczami rozsunęli się trochę, żeby ją przepuścić.
     - Na mocy uprawnień nadanych mi przez rząd Nowej Republiki, skazuję cię, Darth Beyre, na karę śmierci za zbrodnie wojenne - głos był spokojny i równy, chociaż dziwnie matowy. - Wyrok zostanie wykonany natychmiast.
     Beyre podniosła hardo głowę. Oczekiwała, że teraz padną słowa ,,Pod ścianę z nią", ale się pomyliła.
     Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała, był świst zapalanego miecza świetlnego.
     
     ***
     
     Stos pogrzebowy dopalał się. Nessie stała przy nim, jak kazał obyczaj, do samego końca. Żołnierzy odesłała już dawno; wielu z nich okazywało jawne zdziwienie, dlaczego wyprawia Sithowi ceremonialny pogrzeb, ale uciszyła ich zdecydowanym stwierdzeniem, że zemsta nie powinna sięgać poza śmierć.
     Teraz stała zupełnie sama wśród ruin, za którymi kryło się ogromne coruscanckie słońce. Było cicho, nawet odgłosy miasta tu nie docierały.
     W jej głowie tłukły się słowa pewnej rozmowy z mistrzem, dawno, ponad dziesięć lat temu.
     - Więc nie ma dla niej nadziei?
     - Dla każdego jest nadzieja, Nessie. Każdy może wrócić z Ciemnej Strony. Tylko...
     - Co, mistrzu?
     - Musi tego chcieć.

powrót do indeksunastępna strona

30
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.