nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Edward Guziakiewicz
  Afrodyta

        Edward Guziakiewicz jest publicystą i dziennikarzem od przeszło dwudziestu lat. Studiował na Wydziale Teologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, uzyskując tytuły magistra teologii i licencjata teologii pastoralnej ogólnej. Macierzysta uczelnia wysłała go na stypendium naukowe do Belgii (Leuven). W latach 1981 - 1982 był sekretarzem redakcji tygodnika "Gość Niedzielny" w Katowicach, następnie współpracownikiem i redaktorem miesięcznika "Wzrastanie", współpracował stale z działem religijnym tygodnika "Katolik", regionalnym korespondentem Gazety Codziennej "Nowiny" w Rzeszowie...
Działalność wydawniczą rozpoczął dopiero przed kilkoma laty, sięgając w 1998 roku do swej "szuflady literackiej", w której zgromadził w ciągu piętnastu lat - pisząc dla własnej przyjemności, z potrzeby ducha - sporo pozycji książkowych. Dotąd wydał drukiem pięć swoich książek w krótkich seriach sondażowych, a część z nich jest nadal dostępna w księgarni internetowej.
Strona domowa Autora: www.eduardus.republika.pl

Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec
Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec
     1
     
     Znieruchomiała przy wejściu do wysokiego, wyłożonego marmurem salonu, wpatrując się z oddaniem w nieobecnego duchem Raoula. W chwilach takich jak ta czas się nie liczył. Raoul wreszcie drgnął, słysząc ciche kasłanie. Zlustrował jej postać, uzmysławiając sobie, że dziewczyna tkwi przy kolumnie już pewnie kilka minut, a potem na jego twarzy zagościł zagadkowy półuśmiech. Z ulgą się przeciągnął i odłożył na przeźroczysty blat błyszczący prospekt, nad którym w skupieniu medytował. Dobrze zrobił, że się na nią zdecydował. Pamiętał, że początkowo krępowały go niewinne spojrzenia chabrowych oczu boskiej dziewiętnastolatki i że w pierwszych tygodniach jej posiadania zachowywał się wobec niej tak, jak nuworysz wobec lodowatego i dystyngowanego lokaja. Było w tym coś na kształt subtelnego kompleksu niższości, ale i spychanego do podświadomości poczucia winy. Z moralnego punktu widzenia nie powinien był mieć kogoś takiego jak ona w domu i absolutnie na to nie zasługiwał. Na znanej z zamożności planecie, jaką była Diana, utworzona kiedyś z asteroidów i obiegająca Słońce między Marsem a Jowiszem, zwyczaj nabywania na własność klonowanych dziewcząt był wszakże usankcjonowany istniejącym prawem - i właściwie każdy, kogo było na to stać, mógł sobie pozwolić na ten zbytek i luksus. Na innych globach Układu Słonecznego krzywiono się z cicha na tę praktykę, co raz kanałami dyplomatycznymi dając Diananom do zrozumienia, że handlowanie klonowanymi hurysami pachnie niewolnictwem. Nic się nie zmieniło pod tym względem od stuleci - a szczególnie na Ziemi, która miała opinię najbardziej konserwatywnej z planet. No, może nieco inaczej było na księżycach Jowisza. Raoul po kilkudziesięciu latach służby ostatecznie pożegnał przejmującą grozą lodowatą bazę, mieszczącą się na odległej planetoidzie w pasie Kuipera i przeszedł na zasłużoną emeryturę. Nigdy nie był żonaty i bez wątpienia dlatego wysyłano go tam, gdzie diabeł chichocząc mówił "dobranoc". Czyli na obrzeża Układu Słonecznego. Na jego koncie w Marsjańskim Banku Komercyjnym uzbierała się spora suma, która dodatkowo jeszcze urosła dzięki temu, że natrafił przypadkiem na znaczne złoża retelitu, więc na spokojnych przedmieściach Nowego Konstantynopola mógł nabyć urządzoną ze smakiem kredowobiałą willę z palmami i podświetloną pływalnią z delfinem w przestronnym atrium. Miał tu też dwa młode oswojone owiraptory. W rezultacie tego zajmował się teraz tym, o czym skrycie marzył od wczesnej młodości. A więc niczym. Z natury pasywny, uwielbiał błogą bezczynność i już jako podrostek potrafił godzinami wylegiwać się i wpatrywać się w biały sufit, albo z rękami w kieszeniach włóczyć się bez sensu po miasteczku i okolicach, zbijając bąki. W głębi duszy nie gardził - jak prawie każdy mężczyzna - subtelnymi rozkoszami cielesnymi i nie zmieniły jego zmysłowych skłonności nawet wymagające wstrzemięźliwości lata służby w Siłach Kosmicznych Układu. Co więcej, wydawało się, że je jeszcze wzmocniły.
     - Możesz podejść! - życzliwie zachęcił dziewczynę.
     Afrodyta była pierwszą i jedyną niewolnicą, na jaką mógł sobie w życiu pozwolić. Przychodziło mu do głowy, iż chyba nie był wewnętrznie przygotowany do jej posiadania. Jakaś część jego "ja" nie godziła się bowiem z  tym, że modelka o fenomenalnej urodzie jest tylko na niby człowiekiem i że nie posiada przyrodzonych praw, należnych żywej istocie ludzkiej. Przez pierwszy tydzień tłumił w sobie żądze, nie chcąc się posuwać wobec niej za daleko i traktując ją nieomal jak daleką kuzynkę, która na krótko zatrzymała się pod jego gościnnym dachem. Zachowywał się jak zadurzony sztubak i skwapliwie zabiegał o jej względy. Instynktownie grał rolę, która mu odpowiadała i jakoś go usprawiedliwiała we własnych oczach. Obiektywnie biorąc, jego zawstydzające miłosne zaloty i żenujące umizgi nie miały jednakże najmniejszego sensu i stanowiły bezsporną stratę czasu. Afrodyta bowiem była do niego bezwarunkowo przystosowana, a wszczepione jej standardowe programy z wyrafinowanym kluczem erotycznym rzadko kiedy zawodziły. Psychotronika stała wysoko na Dianie i w mózg wyklonowanego ciała, w którym aż roiło się od implantów i mikroprocesorów, wpisano złożony zespół zachowań, który zadowalał nawet najbardziej wybrednego kochanka. Blondynka o figurze Marilyn Monroe była więc na wpół elektroniczną maszyną do uprawiania seksu i zaspakajania męskiej chuci. I właściwie niczym więcej. Z prawnego punktu widzenia pozostawała androidem klasy zerowej. Żeby być człowiekiem trzeba było posiadać naturalnych rodziców, no i mieć trochę inaczej poukładane w głowie.
     - Niczym więcej?! - zapytał swego niewyraźnego odbicia w forniturze czarnego fortepianu, gdy podniósł się z wyściełanego miękką skórą fotela. - Niczym?!
     Dopiero teraz podeszła do niego, nie rozumiejąc jednakże rzuconych półgłosem słów. Nie była Alicją z Krainy Czarów i nie mogła przejść na drugą stronę lustra. Jak zwykle nie miała na sobie prawie niczego, gdyż zwykła była w jego towarzystwie zrzucać z siebie i tak skąpe odzienie. Owiał go oszałamiający zapach jej drogich perfum.
     - Tak, Raoulu?! - zapytała, a jej niewinnie spoglądające niebieskie oczy wydawały się wyrażać potrzebę odgadywania jego najskrytszych męskich pragnień. - Co cię niepokoi?!
     Ogarnął ją ramieniem i przytulił do siebie. Lubił ciepło jej ciała i jedwabistą gładkość jej skóry.
     - Nic, absolutnie nic - westchnął. - Jesteś słodka jak cukiereczek - pocałował ją w ucho, odgarniając furę jasnych włosów. - Jak zwykle!
     Zamruczała jak kotka i lekko się od niego odsunęła.
     - Czy wieczorem gdzieś razem wychodzimy? - ciekawie zapytała.
     Zerknął na wmontowany w ścianę cyferblat zegara, który jeśli się go odpowiednio ustawiło pokazywał czas na wszystkich planetach i księżycach Układu Słonecznego.
     - Może tak, a może nie - ziewnął, dyskretnie przysłaniając dłonią usta. - Pogoda jak wymaluj i nie zapowiadano na dzisiaj deszczu - skonstatował, ale bez przekonania. Z tej strony aglomeracji ciągnęły się pola uprawne, więc padało częściej niż gdzie indziej. Nagle się ożywił. - Wiesz, o czym dumam? Nigdy byś nie zgadła!
     Na tak postawione pytanie Afrodyta miała zawsze gotową tylko jedną odpowiedź.
     - Chcesz się teraz kochać? -  gdy się z tym do niego zwracała, jej aksamitny lekko wibrujący głos wydawał się zniewalać.
     - Nie - pokręcił przecząco głową. - To znaczy: tak! - poprawił się z ożywieniem. - Ale nie o tym myślałem, wspominając o mych najskrytszych marzeniach. - Zawahał się. - Chciałbym odbyć podróż na Ziemię! - zdradził wreszcie z pewnymi oporami, zaglądając z niepokojem jej w oczy i jakby licząc na to, że przesłodka przyjaciółka oceni ten zamysł z własnego punktu widzenia. - Tam się przecież wychowałem. Tam spędziłem dzieciństwo i młodość.
     Dziewczyna nigdy jednak nie oceniała jego projektów i zamierzeń. Tego jej nie było wolno i pod tym względem - niestety - nie różniła się nawet od prymitywnego androida klasy czwartej, który co piątek przylatywał mobilem i czyścił jego basen. Tkwiła w cienkiej półprzeźroczystej powłoce snu i obce jej były zawiłości życia wewnętrznego.
     - Skoro tak uważasz!.. - uniosła brwi, lekko marszcząc czoło. Chwilę się zastanawiała. - Czy to oznacza, że zabierzesz mnie tam ze sobą?!
     - Pewnie tak! - roześmiał się, zacierając ręce. - Przecież stać mnie na bilety w obie strony.
     Potem sięgnął dłonią do jej pełnych piersi, jednak pełniejszych od tych, które miała Marilyn Monroe, z rozmysłem pieszcząc i głaszcząc najpierw jedną, a potem drugą. Wyczuł twardniejące sutki. Poddała mu się z rozkoszą, a jej źrenice lekko się zwęziły. Pomyślał o planowanej wyprawie na Planetę Matkę. Nie był pewny tego, czy mógłby faktycznie polecieć tam z prześliczną kurtyzaną o platynowo-złotych włosach. Znakomicie sprawdzała się jako osoba do towarzystwa i był dumny jak paw, mogąc pokazywać się z nią w publicznych miejscach. Ostatnio chwalił się nią na zlocie swojego rocznika Sił Kosmicznych Układu i widział wściekłą zazdrość w oczach niektórych kolegów. Żaden z nich nie domyślał się, że towarzysząca mu skromnie piękność jest klonowaną "podróbką" Jedynym znakiem rozpoznawczym cyborga była mikroskopijnej wielkości metalowa tulejka, mieszcząca się tuż poniżej kości ogonowej - wszakże przypadkowy obserwator urodziwej seksbombie przecież do dessous nie zaglądał. Na Ziemi jednak posiadanie stymulowanych elektronicznie niewolnic było zakazane. Obiło mu się gdzieś o uszy, że podobno czyniono jakieś wyjątki dla osób, cieszących się obywatelstwem Diany, lecz nie był pewny tego, czy obejmują one takich jak on właścicieli. Przeszło mu przez głowę, że powinien połączyć się z radcą prawnym firmy, w której ją nabył i go o to zapytać.
     - Gdzie to zrobimy, kochany? - omdlewająco szepnęła. Na myśl o rozkoszy oczy zachodziły jej mgłą.
     Wskazał jej dłonią miękki puszysty dywan, pokrywający środek salonu. Poszła spojrzeniem za tym gestem. Ułożyła się wdzięcznie w miejscu, które wybrał i zachęcająco rozchyliła uda.
     - Chodź! - błagalnie wyciągnęła do niego ramiona.
     
     
     Bezmyślnie dłubał wykałaczką w zębach i nieco poirytowany wlepiał gały w wirtualny ekran, nie pojmując, skąd się biorą fale anomalii. Symulacja z początku przebiegała bez zarzutu, potem jednak coś się rwało, a doskonale wymodelowane i płynne zachowania hurysy traciły harmonię Wydawało się, że w programie są błędy. Nagłe i obce impulsy sprawiały, że urocza madonna w okamgnieniu przeistaczała się w agresywną amazonkę, jeśli nie wręcz w bestialską wojowniczkę.
     - Co za palant grzebał w projekcie?! - wykrztusił wreszcie, nie pojmując, co się stało. Snuł przypuszczenia. Ubrdał sobie, że jakiś programista nieudacznik musiał coś schrzanić. Zajęcie miał raczej nudne, jak wszyscy początkujący w tym dziale. Od dwóch dni testował na monitorze kolejne klony, badając ich reakcje w kilkuset standardowych sytuacjach, ale nie natrafił wcześniej na żaden podobny przypadek. Rzadko kiedy odstępstwa od normy były większe niż dwie lub trzy setne procenta. Zamyślił się na chwilę, potem sięgnął od niechcenia po stymulujące pracę mózgu kapsułki, wysypał kilka z tulei i jedną wrzucił sobie do ust. Popił sokiem z mandarynek. Zdecydował się jeszcze raz przejrzeć symulację, oznaczoną numerem dwieście siedemnastym, ale wcześniej postanowił wpisać od nowa parametry wyjściowe. Te z pierwszej setki były bezbarwne i usypiające, więc ciągnęły się mu jak włoski makaron. Klonowana piękność odpowiadała bowiem na zwroty typu: "Dzień dobry!", "Do widzenia!" i na banalne pytania z rodzaju: "Jak się nazywasz?", "Co cię łączy z panem X"? Druga setka była ciekawsza, bo zahaczała o gry ruchowe i sporty ekstremalne, a poza tym obejmowała różne sytuacje konfliktowe. Testowana madonna znajdowała się w grawitującej w próżni dużej bazie kosmicznej, gdzie napadał na nią silniejszy od niej jednooki cyborg, przystosowany do bezpardonowej walki wręcz. Powinna była zręcznie się wycofać, korzystając z labiryntów słabo oświetlonych korytarzy. Tymczasem ku zdumieniu Paula weryfikowany model o wdzięcznym imieniu Iryda wcale nie zamierzał uciekać. Stawał dęba i jak byk na corridzie ruszał do wściekłego kontrnatarcia, które kończyło się koszmarnie. Walcząca dziewczyna traciła obie ręce, a cyklop dostawał ją w swe łapy jak łopaty, łamiąc jej z trzaskiem kręgosłup. Odstępstwo od wzorca sięgało siedemdziesięciu czterech procent.
     Siedział w obrotowym fotelu i główkował nad rozsierdzonym klonem kamikadze. Ukończył z wyróżnieniem informatykę przemysłową ze specjalizacją z dziedziny produktów metaorganicznych, ale wiedzę uniwersytecką dzieliła zawsze od praktyki spora przepaść.
     - Dlaczego ten wredny babsztyl nie ma w ogóle instynktu samozachowawczego? - pytał, w zadumie gładząc brodę, na której rysował się ledwo znaczący się drobny zarost. - Co to może być, do diaska? - główkował. - A jeśli to jakieś zwarcie na pułapie sprzężeń zwrotnych? - olśniła go nagła myśl. Wreszcie dał sobie z tym spokój. - Szlag by to trafił! - żachnął się, z niesmakiem sumując domorosłe zmagania z pięknym klonem, który nie chciał się podporządkować firmowym wymaganiom. Nie był od tego, by zajmować się tak wyrafinowanymi zadaniami. - Hej, profesorze! - zawołał, nie ruszając się zza pulpitu. - Maaa-myyy kło-po-ty!..
     Ten akurat przechodził obok jego boksu, więc chcąc, nie chcąc musiał się zatrzymać. Chwilę przypatrywał się temu, co na ekranie pozostało z walecznej hurysy, a potem skrzywił się z niesmakiem i orzekł:
     - Znów pracujemy na podzespołach tych klonowanych amazonek. Wojowniczki jakoś ostatnio nie idą, wyszły z mody. Klienci są zdania, że klony płci męskiej lepiej się prezentują w roli goryli i ochroniarzy, więc tamci z góry z konieczności przystosowują nam części do kurtyzan, nad którymi teraz, biedaku, siedzisz. Oto cena, jaką musimy płacić za drastyczne oszczędności w firmie! - westchnął z żalem. - Ale nie przejmuj się! - życzliwie klepnął chłopaka po plecach. - Zapisz ten egzemplarz na straty. Przepuszczaj tylko te, które za bardzo nie wierzgają!
     - Serio?! - Paul zrobił wielkie oczy. Miał nieledwie dwadzieścia dwa lata, nieco naiwny pogląd na świat i wydawało mu się, że ludzie nie są zdolni do takich świństw jak to, którego był świadkiem. - Przecież te mikroprocesory są już po solidnej obróbce i nie da się z nich wymazać do końca instynktu walki. Jak taka rozmarzona słodka cizia w pewnej chwili uzmysłowi sobie, że może z nagła przyłożyć facetowi, który korzysta z jej usług, to...
     - Ciii-cho! - profesor rozejrzał się niepewnie dookoła, jakby w obawie, że ktoś niepowołany może ich usłyszeć. Licho nie spało. - To nie moja, ani nie twoja sprawa, młody kolego! - bezradnie zamachał rękami. - Rób tylko to, co do ciebie należy! - gorączkowo rzucił na odchodnym i odfrunął czym prędzej w stronę innych boksów.
     Paul pozostał sam na sam z ponurymi myślami. Długo medytował, wreszcie podniósł się i rozejrzał nad ściankami działowymi, bacznie lustrując otoczenie. Inni już wychodzili, kończąc pracę. Zamruczał coś wstydliwie pod nosem i sięgnął do szuflady, wydobywając prywatny dysk. W niespełna dwie minuty ustawił na nowo parametry wyjściowe symulacji. Dorzucił swoje dane osobiste, założył kask mentalny, a następnie błogo zanurzył się w świecie wirtualnym. Był ciekaw tego, jak zaprogramowana na miłość i oddanie Iryda wobec niego się zachowa.
     - Narowista jesteś, kochana, ale taki ogier jak ja sobie z tobą poradzi - szepnął podniecony. - Dam ci tego, czego pragniesz, a może nawet więcej. Pewnie już przełykasz ślinkę.
     Pierwsze sekwencje były nawet przyjemne. Śliczna kurtyzana zaprosiła go do swojego komfortowego apartamentu. Potem opuściła go na chwilę, zmieniając toaletę. Wróciła do niego w czymś, co sprawiło, że prawie zaparło mu dech z wrażenia. Wziął ją w ramiona, szepcząc jej do ucha szalone wyznania miłosne. Kiedy jednak łakomie zsunął dłonie na jej biodra, odepchnęła go, a potem niespodziewanie dała mu pięścią w zęby. Cofnął się instynktownie, a jego fotel poleciał do tyłu.
     - Szlag by to trafił! - warknął, podnosząc się z posadzki w szachownicę i zrywając kask mentalny.
     Pomieszczenie wypełnił modulowany sygnał alarmowy, a czerwone światło nad wejściem zaczęło pulsować.
     - Wpadłem! - jęknął, rzucając się do komputera, by skasować nagranie.
     Miły kobiecy głos instruował przez głośniki: "Naruszenie statusu w sekcji B. Uprasza się o przerwanie pracy, natychmiastowe opuszczenie sali i zgłoszenie się do punktu kontroli!"
     
     
     Jak się wkrótce okazało, mógł polecieć na Ziemię w towarzystwie bliskiej jego sercu choć nieco kłopotliwej niewolnicy. Nieco ozięble zakomunikowano mu, że rysuje się taka prawna możliwość, ale że wiąże się ona z pewnymi niedogodnościami i przy tym nie jest wcale zalecana przez właścicieli firmy "Body Perfect". Połączono go z szefem jakiegoś ważnego działu. Raoul musiał mianowicie - naprawdę śmieszna sprawa - wziąć ślub z domowym androidem. Na Dianie, co oczywiste, nie udzielano takich małżeństw, a co więcej - wręcz ich zakazywano. W przestrzeni kosmicznej było jednakże inaczej. Na pokładach wahadłowców obowiązywały bowiem dosyć liberalne przepisy kodeksu międzyplanetarnego. Tam pasażer mógł się związać świętym węzłem małżeńskim - jak rechotano trzymając się za brzuchy - nawet z robotem do prac ogrodniczych z sekatorami zamiast rąk. Wystarczyło, że obiekt, w którym podróżny się zakochał, był zdolny się podpisać albo w przypadku braku wyspecjalizowanych kończyn potrafił w inny sposób potwierdzić swą tożsamość. Jednakże w drodze powrotnej z Planety Matki Raoul musiał z kolei - również w kosmosie - wziąć rozwód z nafaszerowaną elektroniką dziewczyną, o ile chciał z powrotem zagościć na Dianie i z rozpędu nie trafić za kratki albo do hibernatora. Szczegółowych instrukcji z tym związanych miał mu udzielić w osobistej rozmowie radca prawny firmy. Wszystkie niezbędne formularze były dostępne na pokładach transportowców, choć też nie na wszystkich. Odpychający urzędas, z którym telekonferował, łypnął w końcu łaskawie okiem i poradził mu, żeby skorzystał z usług "Air Saturn Company", gdyż u tego przewoźnika o takie rzeczy skrupulatnie dbano. No, ale dojrzał za plecami Raoula coś, co go naprawdę poruszyło. Zaaferowany komandor nie zastanawiał się nad tym, co, a z tyłu za sobą miał tylko wejścia do modułu kuchennego i dwu uroczych sypialni. Pewnie niuchał tam któryś z owiraptorów, Cezar albo Brutus.
     Połączenie z biurem informacyjnym się urwało i wypełniający całą ścianę salonu przestrzenny obraz skurczył się i zgasł, zamieniając się w świecący coraz słabiej punkt w przestrzeni. Raoul przeciągnął się z ulgą, aż strzeliły mu kości. Na swój sposób to było kuszące. Wyciągnął się wygodnie w fotelu, przymykając powieki, a myślami się przeniósł na pokład turystycznego wahadłowca, jak przez mgłę widząc Afrodytę w króciutkiej białej sukni ślubnej i z bukiecikiem orchidei w ręku. To było słodkie.
     Usłyszał za sobą cichy szelest i obejrzał się zaskoczony. Romantyczny obraz rozprysł się jak rzucone o ziemię starodawne lusterko. Przyłapała go na gorącym uczynku i zarumienił się jak sztubak.
     - Już maleńka nie pływasz? - nie mógł ukryć zdumienia. Nie przypuszczał, że dotrze do jej uszu ta rozmowa, no i że ujrzy ją przy okazji sterczącą za nim oschły facet z firmy.
     Bóstwo było owinięte tylko ręcznikiem kąpielowym. Dziewczyna zwykle nie wychodziła z mającego kilka metrów głębokości i podświetlanego od dołu basenu przez dwa lub trzy kwadranse, z wdziękiem nurkując i ścigając się z delfinem. Potrafiła obyć się bez oddychania znacznie dłużej niż Raoul.
     - Wróciłam przed minutą, ale przez wschodni pawilon - wytłumaczyła się skwapliwie.
     Włosy miała jeszcze wilgotne. Spoglądała na niego z oddaniem, a jej zmysłowe usta aż błagały, żeby je całować.
     - Ach tak?
     Po raz któryś z rzędu uzmysłowił sobie, że prawie zawsze, gdy z kimś gawędził, jak duch pojawiała się tuż obok niego. Nie, nie, żeby podsłuchiwać. Po prostu była chyba elektronicznie uwarunkowana na pewien rodzaj dyskretnej wdzięcznej asysty. Miała obowiązek być obok, robić dobre wrażenie i grzecznie przytakiwać. I zwykle jej się to udawało. No, ale facetów skręcało w środku, gdy widzieli jej twarz, piersi, biodra i nogi.
     - Słyszałaś moją rozmowę z biurem "Body Perfect"?! - zapytał, udając surowość.
     Króciutko się wahała, ale jej wyraz twarzy w niczym się nie zmienił.
     - A nie powinnam?! - zapytała szczerze. - Jeśli nie, to mogę o niej zapomnieć.
     Odwrócił się wraz z fotelem nieco skonsternowany. Nerwowo zatarł ręce. Wiedział, że Afrodyta potrafi w jednej chwili wymazać każdą wskazaną przez niego scenę ze swoich wspomnień, ale wcale nie pragnął, by w kółko to czyniła. Zresztą, na dłuższą metę były irytujące takie nagłe luki w pamięci. Tego, co raz zapomniała, nie dawało się już przywrócić.
     - Och, nie w tym rzecz! - szybko skwitował - A więc słyszałaś?
     - Tak - kiwnęła głową. - Mówili, że mogę wyjść za ciebie.
     Czuł, że musi się wytłumaczyć.
     - To warunek, byś mogła polecieć ze mną na tę pieprzoną Ziemię. Powinnaś tam występować oficjalnie jako moja żona. To wszystko przez te idiotyczne przepisy, które na każdej planecie są inne. Tam musisz być moją połowicą, zaś tu - z kolei - absolutnie nie możesz nią być - objaśniał. - Więc w drodze powrotnej musimy się rozwieść! - dorzucił z odrobiną złości, bo wiedział, że brzmiało to wykrętnie. Chciał to naprawić, więc ociężale podniósł się z fotela i zbliżył się do dziewczyny, przyciągając ją do siebie. Z czułością pogładził jej wilgotne włosy. - Zgadzasz się na takie rozwiązanie?!
     Myślał, że potwierdzi bez wahania, dodając - jak zwykle - że jego wola jest dla niej święta, i że uczyni wszystko, czego zechce, ale Afrodyta tym razem tak się nie zachowała. Zmarszczyła brwi, z cicha nad czym medytując.
     - A czy po rozwodzie nic się między nami nie zmieni? Nadal będę mogła być z tobą, i tylko z tobą?! - wiernie zajrzała mu w oczy.
     Przez chwilę przyglądał się jej podejrzliwie, a potem odetchnął z ulgą. Jakoś nie do końca wierzył, że można tak doskonale sformatować klonowany mózg. Czy raczej - aż tak go wypaczyć.
     - Ufff! Ależ oczywiście. A jakże by mogło być inaczej! - potwierdził z przekonaniem, z przyjemnością gładząc jej rozkoszne ramię. - Wiesz, że nie zamierzam się z tobą nigdy rozstawać Ani teraz, ani w przyszłości!
     Wygłaszając tę kwestię, ciężko westchnął. Bezczelnie kłamał, a to ostatnie wcale nie było prawdą. Klonowane piękności miały gwarancję na siedem lat. A potem po prostu szły na złom, bo firma nie dawała pewności, że nadal wszystko z nimi będzie w porządku. Zwracano je z powrotem do magazynów, gdzie po rozmontowaniu podzespołów - jak Raoul gdzieś zasłyszał - młode martwe ciała wrzucano do pieca krematoryjnego. Zwrot uprawniał do sporej bonifikaty przy zakupie następnej seksbomby. Jeżeli klient był wyjątkowo kapryśny i wybrzydzał na inne piękności, chcąc mieć znowu taką samą dziewczynę, mógł z odpowiednim wyprzedzeniem zamówić klonowanego sobowtóra. Rzadko jednak kiedy nowy egzemplarz był dokładnie taki sam jak poprzedni. Zwykle czuło się i widziało różnicę. Zwłaszcza na początku. Przecież nabywany towar miał znowu dziewiętnaście a nie dwadzieścia sześć lat. Przyszło mu do głowy, że mógłby po ślubie zostać z nią na Ziemi na dłużej, ale "Body Perfect" nie miała tam rozbudowanego serwisu. Raz do roku należało oddać androida do przeglądu, który trwał zwykle kilka dni. Musiałby więc przez sześć kolejnych lat z rzędu latać z dziewczyną na Dianę, sześć razy się z nią rozwodzić i tyleż samo razy brać ślub. Ale takiego numeru już by mu nie wybaczono. Dla przykładu pod byłe pretekstem powieszono by go za jaja.
     - Jeżeli tak, to zgadzam się! - potwierdziła. - I na małżeństwo, i na rozwód. Zresztą, po co pytam? - dodała, marszcząc zabawnie nosek. - Przecież twoja wola jest dla mnie święta. I zawsze będę czynić to, co uznasz za słuszne!
     Pomyślał, że Afrodyta się uczy. Jakaś bardziej optymistyczna część jego męskiego "ja" obudziła się i zachichotała radośnie. Gdzieś tam, w zakamarkach jej mózgu rodziła się potrzeba samodzielnej oceny sytuacji. Ta pesymistyczna miała jednakże pewne wątpliwości. W grę bowiem mogło wchodzić działanie najzwyklejszego pod słońcem programu adaptacyjnego. W miarę możliwości sprzedany przez firmę nabytek powinien był stopniowo dostrajać się do zmieniających się z czasem oczekiwań właściciela, choć nie powinno było to rzucać się w oczy.
     Postanowił uciąć tę dyskusję.
     - Ile razy już dziś kochałaś się ze mną?! - delikatnie pocałował ją w czoło.
     Tym razem odrzekła natychmiast, wzdychając z odrobiną żalu:
     - Tylko raz, kochany. Tuż przed świtem.
     Nie mógł pozwolić na to, by jego ósmy cud świata cierpiał. Sięgnął po leżący na ławie poradnik, otwierając kolorowe stronice.
     - A może byśmy zrobili to w taki sposób?
     Podeszła i skwapliwie przyjrzała się ilustracji.
     - Dobrze - odrzekła, pozwalając, by ręcznik, którym się owinęła, niby to mimochodem zsunął się na posadzkę. Znowu była Wenus, wynurzającą się z morskiej piany i skłonną do kolejnego elektryzującego spektaklu. Świadoma swej boskiej urody z wdziękiem uklękła przed nim, sięgając dłońmi jego szortów i obiecując spojrzeniem chabrowych oczu ekstazę i upojenie.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.