nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Krzysztof Bartnicki
  Morbus Sacer

        część trzecia powieści
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     - Podsumujmy co wyliczyłeś. - Szary Fraktal przegląda notatki. - Uważasz, że szukasz wyrazów pierwotnych, lecz nie za bardzo wiesz po co. Może któreś z nich uleczy ciebie. Albo twój sen. Albo twoją siostrę. Która oczekuje, że ją uratujesz a ty chcesz spłacić dług wdzięczności, jaki przyśnił ci się w łonie matki. Tam przekląłeś Boga, który się nie przyśnił. Matka nie zgadza się z twoim postępowaniem zaś ojciec, którego nie znasz, pojawia się w innym śnie, aby ci pomóc i w tym celu opowiada bajki o mieście na południu. Kluczem łączącym miraże mógłby być ból, lecz gdy chciałeś dowiedzieć się czegoś od epileptyka, okazało się, że nie istnieje, może ucieka przed tobą, mimo że nie jesteś tygrysem. Nieistniejący pokierował cię do myszy odkrywających niespisane wiersze. Zdarzało ci się czytać umysły, którą możność utrzymywałeś wyłącznie po stronie snu lub stronie rzeczywistości, ale skoro nie poznajesz, która strona jest którą, dar wymknął gdzieś i nie wiadomo czy wróci. Na twój mózg liczą ludzie, którzy zamiast szantażować cię kradzieżą, którą wyśniłeś, wspominają morderstwo, o którym nie masz pojęcia. Zagraża ci Beata, bo pisze paranoiczną księgę, z której świat dowie się o bezróżnicy pomiędzy jawą, ułudą a śmiercią. I liczysz na mnie, bo tylko mnie ufasz, czy tak?
     - Tak, ale może i ty się śnisz. - Przytakująco zadumanym. - Sen to dosyć po-dupa-dający. Wielkie wysypisko.
     (Gość Szarego Fraktala zmyśla: "Jednoznaczny wyraz: "wysypisko". Magiczne pole, na którym człowiek się wysypia.")
     ("Za kogo ty się uważasz!", okrzykuję, "Powiedziałem ci już, że masz przy mnie nie istnieć! Kręcisz się jak wściekły pies w łańcuchu i jątrzysz mój spokój! Nie masz prawa istnieć przy mnie!")
     ("Twoje ułudzenia dowodzą jednego, padalcze", wysykuje Gość, "czym nie radzę się chwalić na królewskich dworach!")
     ("Zabiję cię!", myślę z taką siłą, że Gość cofa się za Szarego Fraktala, bo brzmię bardzo prawdziwie, do brata diabła.)
     - Nie, nie zabijesz mojej siostry - mówi sucho Szary Fraktal a ja nieruchomieję, ruchomieję, przepuszczam bokiem.
     - Nie baw się tak ze mną - myślę cicho, oddycham głośno. - Dobrze wiemy, że to nie może być prawda. Nigdy, nigdy nie wspomniałeś, że...Nie, nie. Lepiej zajmijmy się moimi sprawami. No wiesz, Beata stoi na drodze. Musisz mi pomóc.
     - Nie zabijesz mojej kochanki - dodaje Szary Fraktal kolumbarium, lodowato, późną szkocką jesienią wedle Loch Awe.
     Między nami zapada ścisza, jakiej nie zaznał żaden z grobów, żadna z głuchoniemych armii, żaden pień Yggdrasila. Szary zmienił się w muszlę, tak mi się zdało. Bywało dość, ham, ciemno. Chcąc, może nie chcąc, przystawiam do niego ucho.
     - Siostry i kochanki - powtarza, aby upewnić mnie, że tym razem niczego nie śniłem. - Rozumiesz wyraz pierwszy, drugi znasz. Cóż mam ci pomyśleć?...Jeśli ją przegonisz precz, nie odejdę, bo przysięgałem tkwić przy tobie, ale nie licz wtedy na szczególny mój zapał we współpracy. A, co słusznie podjąłeś, Beata stoi na drodze. Od ciebie teraz zależy czy stoi nam czy wyłącznie tobie.
     (Do pokoju wchodzi mama, rozgląda się, poprawia siwe włosy; taka moda: wszystkie starsze matki farbują włosy na siwo.
     - Ciemno tu a ty z jakąś muszlą przy uchu... - mówi, nie reaguję, pyta: - Chcesz wiedzieć, co ostatnio czytałam?
     - Chcę. - Trzymam Szarego mocno, żeby nie przeistoczył się w coś nienamiejscowego, a drży cały, bo wyczuwa książkę, zapalam boczne światło, przy fotelu. Mama siada, unosi okładkę przed sobą jak Mojżesz kamienną tablicę, tak, bym mógł odczytać tytuł: "List Jen-Tsy do księcia King w sprawie poezji i snu". Jen-Tsy nigdy tego nie napisał. Mama napisała ten list. Nieświadomie. Wierzy, że jej książki same pojawiają się w mieszkaniu. Po wylewie poczuła imperatyw, aby tworzyć fikcyjne dzieła innych autorów. Ponad połowa pozycji w naszej bibliotece domowej jest autorstwa mamy. Uzbrojonej w te dzisiejsze nowoczesne mikro makro beta fiki miki, wydanie czegoś nie sprawia problemu. Zaczynam już gubić się między fałszywkami i autentykami. Apokryfy, adaptacje, reedycje. Po skończeniu utworu przychodzi, bym dokonał sprawiedliwej oceny Platona czy Lautréamonta. - Czytaj, proszę.
     - Szacowny książę - zaczyna mama, - odpowiem na pytanie, jakie mi zadałeś, który przywiał mi przeszłej nocy północny wiatr. Pytasz, książę, dlaczego głoszę publicznie, że dobremu rzemieślnikowi czoło objaśnia płomień losu lepszy niźli ten, który wieńczy skroń geniusza? Zważ więc to, książę, co przyjdzie ci tym łatwiej, że sam jesteś poetą, dlaczego moje słowa są słuszne. Co potrzeba geniuszowi, aby stworzył dzieło wielkie, które potomni zachowują w swoich skarbcach i pierwsze z nich wynoszą, wskroś popłochu, przed groźbą ognia czy pożogą najeźdźcy szturmującego zamek? Muszą błogosławić mu Najwyższe Istoty, które zgodzą się podzielić z nim natchnieniem. Dzieło piękne, nieśmiertelne geniusz stworzy w trudzie, przygryzając wargi nad każdym jego znakiem, każdym machnięciem pędzla i wachlarza, a dzieło ukończąc jest szczęśliwy lecz zmęczony tak, że nieprędko po czemu innemu się pokwapi. O książę, bez błogosławieństwa, o którym ci piszę, na nic zdałyby się najlepsze przybory i najżarliwsze chęci. A teraz rzemieślnik: ten, który po modelu pagody zbuduje identyczną; widząc czarę herbacianą, równie piękną w piecu umie wypalić. A jeżeli mu do poezji przyjdzie, starczy trudu wyuczonego przez lata, i weźmie owy cudowne dzieło geniusza i przełoży je na dialekt innej prowincji (uwaga, książę) a nie trzeba mu będzie przyzwolenia Najwyższych Istot, bo czym innym jest rozdawana przez nich sztuka, czym innym to rzemiosło, które zależy wyłącznie od cierpliwości i wieku tego, kto zechciał stać się mistrzem. Bo czy łatwiej było ci, książę, wymyślić styl szponu tygrysa czy też pojąć wyśmienicie taniec stylu modliszki, który już wcześniej ułożono? I znowu rzemieślnik: jeżeli dobry jest w swej umiejętności i przetłumaczy wielkie dzieło, to i tłumaczenie stanie się wielkim dziełem innego języka, i je pieścić będą ostrożne ręce, opisywać słowa posiadacza pełne dumy i obejmować chron przed wrogiem. Tu rozstrzygnij, książę, czy lepiej jest tworzyć temu, kto musi kłaniać się bogom, wypalać trociczki, stawać w świątyniach, aby stworzyć wielkość - czy temu, kto wielkość stworzy ale zdany tylko na własne siły i pogodę ducha?
     - Ładne, mamo - mówię gdy kończy. - Ale nic nie usłyszałem o śnie wymienionym w tytule.
     - Bo tego jeszcze nie przeczytałam - mówi mama. - Teraz ty opowiedz mi coś w zamian.
     - Dobrze. - Kiwam głową, przymykam oczy, raz czy dwa potrząsam muszlą: "Słuchaj, Szary! I każ siostrze słuchać!" - To będzie krótka legenda Indian Nawaho. "Dawno, przed wiekami jeszcze i listami do książąt Orientu, żył bóg Begodichi. A był on dwupłciowy, więc wiodąc wyznawców, których zwano Ludem Motyli, dawał im dzieci jakie chcieli. Lecz nadszedł czas, że musiał ów bóg opuścić ich dla chmur, rzeczek i drzew, skoro zbliżały się czasy, co nie znały litości dla starszych wierzeń. Przed odejściem Begodichi zebrał swój lud i tak mu powiedział: "Zwą was Motylami, bo piękni jesteście i lotni jesteście. Ten dar wam zostawię lecz nie odpowiedź co z nim uczynić." A wśród żałosnych jęków i pobić w bębny bóg ich odszedł. Lud Motyli znalazł miejsce spoczynku w pobliżu innych ludów od innych bóstw przywiedzionych, lecz wydawały im się tamte ludy nieokrzesane i brzydkie. A że zabrakło nasienia boga, tak powiadali między sobą: "Musimy małżonków szukać za plemieniem albo w klanie piękno nasze zatrzymać i nie strwonić go na obcych." I tak zdecydowali, że pojmował brat siostrę i miał z nią potomstwo. A dzieci, które się rodziły wyrastały na szaleńców i padały w konwulsjach i mękach a pianę toczyły z ust. Zabito znowu w żałobne bębny i Begodichi przybył na ich wezwanie, by rzec: "Wybraliście więc tak a nie inaczej, i wybór sam się okupuje waszym potomstwem. Będą te dzieci latać, bo też są z Motyli, ale nie znajdą znaku o czasie, kiedy upadną bez czucia a z drżeniem ciała wielkim. Dlatego od teraz zwać się powinniście Ćmami, bo jak ćmy w ogień padać wam przyjdzie." A sąsiednie plemiona miały odtąd w pogardzie Ćmy i ich szaleństwo.
     "Czy to znaczy, że mnie akceptujesz?", pyta Gość Szarego Fraktala. Objawia się jako światło przy fotelu, poznaję.
     "To znaczy, że potrzebuję pomocy twojego brata męża", myślę jej, "choć bardzo sobą za nią gardzę."
     - Dziękuję - mówi mama i odchodzi powoli a muszla powtarza niczym echo: "Dziękuję. - Teraz chętnie ci pomożemy.")
     Przymykam oczy. Mój ojciec pojawia się za skórką powiek i przemawia, odziany w liturgiczne szaty wtórej Thelemy:
     - Nie wyciągaj fałszywych wniosków. Czyż miały Motyle dzielić się z innymi klanami czy kroczyć samotnie? Zwątpiłeś w nie, ponieważ wybrały Szatana? A tak, a tak, Szatan ze swej natury kroczy samotnie, nie zdając do siebie przystępu.
     - Mylisz się. To Bóg kroczy samotnie. Jego trzy współ-istotności nie zwiodą mnie.
     - Mylisz się. Oto jest i Ojciec, który jest umysłem, i Duch, który jest z umysłu myślą, i Syn, który jest z myśli słowem: to odmienne byty. A kto obok nich jest Lustrem, czyli jakie jest ze słowa znaczenie, to powinno cię interesować.
     - Mylisz się - powiadam do dozownika z płynnym stakka bo, który przedostaje mi się w żyły słodkim nieporozumieniem. Zasypiam we śnie i śni mi się, że nie zasypiam; źle się z tym czuję. Dodaję więcej stakka bo do paleniska, ham, do krwi.

xxxx

     Szymon zgodził się z moją oceną sytuacji. Czas na duet przeciw Beacie. Nie ma sensu zwracać się o pomoc do Promotora: jest pod urokiem wiedźmy. A Grzegorza pomijamy, bo on nigdy z nikim nie wejdzie w sojusze.
     - Niedługo suka zacznie odkrywać nasze zamiary nim zdołamy je określić! - gorączkuje się Szymon. - A wiesz, że uśpiła mnie niedawno i grzebała w aparaturze. Niby zero odcisków, autozapis skasowany, ale wiem, że to była ona!
     - Co powiesz o zesłaniu ducha? - Zastukam palcem w prawe ucho; znak zadumania. - To wówczas języki na krótko stały się wymienialne. Może znajdziemy tam język tego Irlandczyka i skrzywimy go? Wiedźma zgubiłaby rezon?
     - Dobry pomysł - mówi Szymek i łapie mnie za ramię. - Ale pamiętasz, coś za coś: ja udostępniam sprzęt, ty przebierasz się za kogo trzeba. Znasz sukę lepiej, później cię odkryje, wiesz w co ją grzmocić. O ile tam jest.
     - Czego nie dowiemy się bez próby - chrząkam. - Odpalaj symulator, czas wchodzić do komory.
     ("Dlaczego nie zastanawia nad historiami triumwiratów? Prawda, że dwoje podoła trzeciemu, lecz trzeci sięga ich zemstą zza grobu, bo zaczynają spierać się między sobą. A może on mnie lekceważy, Szymek?")
     - Co rzekłeś, Macieju? - Jan i Filip nachylają się nade mną. A ja spoglądam przez okiennicę i widzę, że nadciąga burza.
     - Co rzekłem? - wykręcam ich słowa, cofam je, udając zadziwienie, obmacuję rozległość podróżnych szat i rozglądam się za Joyce'em zwanym tu Jakubem. - A rzekłem co? Chyba tylko tyle, że nadciąga burza.
     - Jakub także zauważył chmury i poszedł na dach odprawić modły - odrzeka Jan i naciąga kaptur na głowę. - Zimnawo.
     - Zaraz pioruny kuliste wpadną do tej komnaty i wygubią obcych - mówię. - Trzeba wołać wszystkich do środka, ham!
     - Cóż to: ham? I skąd to mógłbyś wiedzieć? - Jan ślepia po mnie niezbyt pewnie i strząsa brodą, niemniej pierwsze błyski i huki wyciągają mu ramię, prostują rozkazująco palec. - Przywołać Jakuba!
     Wtedy Irlandczyk wychyla głowę przez otwór w dachu i wypiera w moją stronę z zażartością:
     - A ten co robi wśród nas, bracia, że nas poucza o zjawiskach nocy? Może to mag, który mruczy dziwne rzeczy? Następca Iskarioty? Powiedziano to u proroka Joela: Kiedy nadejdzie czas odgarniania jagniąt od lwów, mowa zdrajcy gmatwać się będzie i po tym go wyznacie. Słowa będą takiemu wciąż żywsze a sensy staną się rozleglejsze. Korab, który po strumieniu cichym pływa nie odnajdzie się wśród wzbuchanych kipieli i rozlewisk nieprzekupnych. Fałszywy prorok wymówi dziwne rzeczy, niedobre synom Izraela!
     - Czy oskarżasz o coś brata Macieja? - rozpytuje Filip. - A może młodym winem się upiłeś, Jakubie?
     W odpowiedzi słyszymy grzmot tak donośny, że wszyscy drżą w posadach. Pioruny obliczają odległości, zliczają sekundy, niecierpliwią się, tupią kutymi kopytami w smoliste obłoki, przyganiają szum. W ów dziwny wieczór światło postępowało za dźwiękiem, odwrotnie niż zwykle. Szymek chyli się z nastawni, przebran za pobożnego Kreteńczyka, chce zaświadczyć cudu, przynajmniej rozlewu krwi. "Uważaj, suka poznała cię!", szepcze przeciw narastającym zgiełkom. Kiwam nań ręką, żeby się zbliżył. Ogląda się niepewnie po pulpicie sterowniczym i wchodzi. Nie widzi już, że Siostra Fraktala zajmuje mu miejsce. Plan działa, czas zarzucić sieć, łup oszamotać.
     - No co jest? - Szymek szturcha mnie w ramię. - Idź i zaduś ją wreszcie albo wynośmy się do wszystkich diabłów!
     Stoi tyłem do Irlandczyka, mistrza kamuflażu, mojego znajomego aktora. A kiedy odwróci się, będzie już za późno.
     - Ty zwałeś się Szymon - wygłasza Szary Fraktal i dotyka mu czoła - ale od dziś będziesz Piotrem, czyli Skałą, na której inni zbudują swoje zwycięstwo.
     Apostołowie nie patrzą na nas, bo pioruny zrywają się z niewidzialnej smyczy. Wybiegamy z Szarym ze scenerii a Siostra zamyka za nami iluzję. Szymek stoi przerażony, obmacuje się po czole, i pierwszy piorun trafia właśnie w niego. Rozumie nagle język zdrady; wie, że go uwięziliśmy w symulatorze, że nie wydostanie się już stamtąd i doczeka cudzego końca. Bo ciebie nie potrzebowali, odzywa się język zdrady, ale twojej maszyny: owszem. - KONIEC GRY
     ("To się uda!", cieszy się Szary Fraktal, kiedy po raz n-ty scenariusz spełnia się według naszych założeń.)
     - Nieźle, nieźle, panie Samski - uaktywnia się Metelski. - Ale NCM może to panu załatwić szybciej i zgrabniej.
     - Jeśli jesteście choć w połowie tacy dobrzy jak się chwalicie - psykam, - nie potrzebujecie mnie!
     - Jeśli jest pan choć w połowie tak dobry jak uważamy, potrzebujemy pana - ripostuje Metelski. - A jeśli jest pan choć w połowie tak mądry jak się panu zdaje, przyjdzie pan do nas.
     - A to niby po co? Wasze groźby nie przekonują mnie. Wasze pieniądze też nie. Dużo większe zarobię gdzie indziej.
     - Myśli pan o akademickiej karierze? - chichocze Metelski, choć chichot do niego nie pasuje. - Nie uda się panu.
     (- A wy skąd możecie to wiedzieć? - podpuszcza Szary Fraktal po odłożeniu na bok lektury Jen-Tsy.)
     - Nieufny wyraz: skąd... - Metelski podkłada mi pod oczy dysk. - Nasz czarnorynkowy katalog. Proszę przejrzeć.
     Zbiór pustych przechwałanek. Złodzieje osobowości, potrafią modelować cudzą świadomość. Typy spod ciemnej gwiazdy, na zlecenie wykradną kody genetyczne. Detektywi wytrenowani do monitorowania myśli określonego rodzaju. Chemikalia zmieniające płeć. Rozwinięte układy agresji strukturalnych w białka, szarą masę, cały ten koktajl. Certyfikaty, referencje, rekomendacje od ludzi i niby ludzi; pewnie rządzą światem skoro nie ma ich w nagłówkach serwisów. Asasyni, esesmani, oseski, kliki podziemne i podskórne, likwidują życie, genom, psychikę. Technologia zamkniętych oczu - dysk po lekturze formatuje się sam i staje bezużyteczną płytką z wonną nutą związków krzemu w tle.
     - Dlaczego nie weźmiecie innych? Nie jestem przecież jedynym Ziemianinem z wysokim IQ.
     - Lecz przy okazji ma pan bardzo wysokie MQ - uśmiecha się pełnokrwiście Metelski i taki grymas mu pasuje.
     - Was es auch immer bedeutet... - szepczę, wypróbowuję własną technologię zamkniętych oczu. Metelski rozpływa się w nierozróżnieniu między jawą a zwidem, moja mama wraca do łask z książeczką na kolanach i czyta spolegliwie, spójnie:
     - Książę, teraz o śnie. Choć wiemy kiedy nas dogania, nie udaje nam się zbiec. O śmierci nie wiemy, kiedy nas dopędza, toteż porzucamy myśl o ucieczce, choć nie o strachu. (Lecz to inne zagadnienie.) Na swoim dworze, książę, masz podobno mędrców, którzy potrafią wnikać pod skorupę snu, ale jest takich niewielu, często tracą rozum i odchodzą przedwcześnie. Bez błogosławieństwa Najwyższych Istot nikt nie zadecyduje o tym, co mu się przyśni, ani nie zapamięta, co mu się śniło. W trudzie i potępieniu czasu staramy się pętać własne marzenia i nie udaje się to. Tak, potężny jest geniusz dawcy snu. A spójrz na cichego rzemieślnika imieniem śmierć. Naśladuje sen, tłumaczy na zrozumiały język. Nie zamęcza się przy tym i nie złorzeczy, jest sprawiedliwa, pilna i nie trzeba jej zgody Bóstw, zaś efekty jej pracy są równie ważkie co natchnienia snu. Teraz rozstrzygnij sam, książę: czy łatwiej jest odczytać dzieło snu czy śmierci? I gdy zdecydujesz, poznasz że łatwiej jest dobremu rzemieślnikowi aniżeli geniuszowi.
     - Dobrze, mamo - mówię. - Teraz ja opowiem ci coś w zamian.
     - Czekaj, pójdę po herbatę i sok jarzębinowy - mówi mama, listopadowa okiennica otwiera się ze świstem, mama walczy z wiatrakiem roztrzepanego pledu, zły dżin wiatru zostaje odcięty, mama idzie do kuchni. Szary Fraktal skorzysta z chwili jej nieobecności, wykształci się z muszli, za nim jego Siostra. Siadają mi w kolanach.

xxxx

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

36
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.