nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

C. J. Cherryh
  Cyteen: Zdrada

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Podjeżdżające samochody i bieganina spieszących się strażników przy bezpiecznym wejściu do Sali Państwa świadczyły o tym, że nie było to zwykłe przybycie senatora. Michaił Corain na balkonie, na zewnątrz Izby Rady, otoczony własnymi ochroniarzami i asystentami, zatrzymał się i spojrzał w dół na pobrzmiewające kamiennym echem dolne piętro, z fontanną, mosiężnymi poręczami wielkiej klatki schodowej i gwiaździstym herbem ze złota na szarej kamiennej ścianie.
     Imperialny splendor dla imperialnych ambicji. A główny architekt zaprojektował to wejście zgodnie z jej ambicjami. Radna z Reseune, w towarzystwie Sekretarza Nauki. Ariane Carnath-Emory z całą swoją świtą, bardzo spóźniona, gdyż Radna była diabelnie przekonana o swojej wyższości i zniżyła się do wizyty w Sali tylko dlatego, że jako Członkini Rady musiała głosować osobiście.
     Michaił Corain spojrzał i poczuł, jak serce zaczyna bić mu mocniej - a przed tym właśnie ostrzegali go lekarze. Proszę zachować spokój, powtarzali mu. Nad pewnymi rzeczami nie da się jednak zapanować.
     To znaczy jest ktoś, kto powinien - Radna z Reseune.
     Cyteen, będąc najbardziej zaludnioną częścią składową Unii (na którą składały się planety i stacje), zdołała na stałe zagarnąć aż dwa stanowiska w organach rządzących, w Radzie i Dziewiątce. Było logiczne, że jednym z nich było Biuro Obywatelskie, zajmujące się pracą, rolnictwem i małymi firmami. Nie było niczym logicznym, że elektorat naukowy, rozproszony o całe lata świetle po obszarach kontrolowanych przez Unię, mając około tuzina doskonale nadających się do pełnienia tej funkcji kandydatów, nalegał na powrót Ariane Emory na rządowe salony.
     A nawet więcej. Na stanowisko, które zajmowała od pięćdziesięciu lat, diabelne pięćdziesiąt lat, przez które rządziła firmami za pomocą łapówek i zastraszania, na Cyteen i na każdej ze stacji Unii oraz (jak głosiły nigdy nie udowodnione plotki) także w Sojuszu i na Sol. Chcesz coś załatwić? Poproś kogoś, kto może o tym szepnąć słówko Radnemu Nauki. Ile chcesz zapłacić? Co oferujesz w zamian?
     A przeklęty elektorat naukowy, teoretycznie składający się z niegłupich ludzi, dalej na nią głosował, bez względu na to, jakie skandale jej towarzyszyły, bez względu na to, że praktycznie była właścicielką laboratoriów w Reseune, które w rządzie Unii miały prawie rangę planety, a w jej murach robiono rzeczy, które niezliczeni śledczy próbowali udowodnić (i oczywiście nigdy im się nie udało, z powodu technicznych przeszkód).
     Pieniądze nie były rozwiązaniem, Corain je miał. Chodziło o samą Ariane Emory. W rzeczywistości większość populacji Cyteen, większość populacji całej Unii w taki, bądź inny sposób, pochodziło z Reseune; a ci, którzy stamtąd nie pochodzili, korzystali z taśm... zaprojektowanych w Reseune.
     Zaprojektowanych... przez tę kobietę.
     Powątpiewanie w integralność taśm było szaleństwem. Och, byli tacy, którzy odmawiali korzystania z nich; studiowali bez nich wyższą matematykę i biznes, nigdy nie wzięli nawet pigułki i nigdy nie śnili o tym, o czym śniły masy w całej Unii, kiedy wiedza wlewała się sama do ich głów, w takich ilościach, jakie tylko byli w stanie wchłonąć, w kilku sesjach. Dramat - doświadczony oraz obejrzany... ze starannie wybraną intensywnością. Umiejętności - zdobyte na najbardziej podstawowym poziomie. Ludzie korzystali z taśm, bo robiła to konkurencja, bo chcąc być kimś w tym świecie, trzeba było prześcignąć innych; ponieważ był to jedyny sposób na nauczenie się czegoś szybko, dogłębnie i szeroko, a świat bez przerwy się zmieniał, nawet w obrębie jednego ludzkiego życia i trzeba było za tymi zmianami nadążyć.
     Biuro Informacji badało te taśmy. Eksperci przeglądali je. W żaden sposób nie mogły się tam znaleźć żadne treści podprogowe. Michaił Corain nie należał do tych stukniętych odszczepieńców, którzy podejrzewają rząd o zakładanie podsłuchu w urządzeniach komunikacyjnych, Sojusz o zatruwanie dostaw zaś taśmy rozrywkowe o to, że zawierają zniewalające umysły treści podprogowe. Tacy puryści odmawiali kuracji odmładzających, umierali w wieku siedemdziesięciu pięciu lat i nie żyli z rządowych posad, gdyż byli nic niewiedzącymi samoukami.
     Ale cóż, diabli, tę kobietę nadal wybierano. I nie potrafił tego zrozumieć.
     Była tam, lekko pochylona w ramionach, ze specjalnie zostawionymi w czarnych włosach pasmami siwizny, choć każdy, kto potrafił liczyć, wiedział, że jest starsza niż Unia, po kuracji odmładzającej, srebrnowłosa pod farbą. Asystenci biegali wokół niej. Kamery wycelowane w nią, jakby była pępkiem świata. Cholerna koścista suka.
     Gdy ktoś chciał uzyskać człowieka, wytresowanego jak świnia truflowa, zwracał się do Reseune. Kto chciał żołnierzy, robotników, ludzi z mocnymi plecami i słabym umysłem albo doskonałego patentowanego geniusza - zwracał się do Reseune.
     Senatorzy i Radni przybyli, żeby się przed nią płaszczyć i prawić jej komplementy - dobry Boże, ktoś jej przyniósł nawet kwiaty.
     Michaił Corain odwrócił się z niesmakiem i przedarł się przez własnych asystentów.
     Od dwudziestu lat przewodził mniejszościowej partii Dziewiątki, dwadzieścia lat płynięcia pod prąd, dwadzieścia lat drobnych zdobyczy, dużych strat i ostatniej wielkiej - Stanisław Vogel z elektoratu Handlu zmarł, a Sojusz pogwałcił traktat natychmiast, gdy tylko był w stanie uzbroić statki kupców, Centryści powinni byli zdobyć ten mandat. Tak się nie stało. Elektorat Handlu wybrał Ludmiłę deFranco, siostrzenicę Vogela. Umiarkowana w poglądach deFranco podążała bezpiecznym kursem. Nie była w większym stopniu Ekspanjonistką niż jej wuj. Coś przeszło z rąk do rąk. Kogoś kupiono, ktoś obrócił Kompanię Andrusa przeciwko deFranco, a Centryści stracili szansę na wprowadzenie piątego członka do Dziewiątki i zdobycie większości w rządzie po raz pierwszy w historii.
     Było to wielkie rozczarowanie.
     A na dole, pośród pochlebców i młodych, zdolnych legislatorów był ktoś, kto pociągał za sznurki, do czego nie wystarczały same pieniądze.
     Przysługa polityczna. Towar nie do wyśledzenia i udokumentowania.
     Na nim spoczywał los Unii.
     Pozwolił sobie na najstraszniejszą fantazję, nie po raz pierwszy, że na schodach poniżej pojawia się jakiś szaleniec z pistoletem albo nożem i rozwiązuje problem w sekundę. Poczuł silny niepokój na samą myśl o czymś takim. Ale to zmieniłoby kształt Unii. Dałoby ludzkości szansę, zanim będzie za późno.
     Jedno życie - na tej szali ważyło tak niewiele.
     Wziął kilka głębokich oddechów. Poszedł do sal Rady i odbył kilka uprzejmych rozmów z ludźmi, którzy przyszli wyrazić współczucie przegranym. Zacisnął zęby i podszedł złożyć uprzejme gratulacje Bogdanovitchowi, który przewodził Radzie jako zajmujący stanowisko z ramienia Biura Stanu.
     Bogdanovitch nie okazywał żadnych uczuć, jego łagodne oczy z siwymi brwiami podtrzymywały wizerunek dziadka wszystkich ludzi, pełnego łagodności i uprzejmości. Ani śladu triumfu. Gdyby był w tym taki dobry, gdy negocjował układ z Sojuszem, Unia posiadałaby kody Pell. Bogdanovitch był zawsze lepszy w polityce na małą skalę. I był kolejnym, który się utrzymał u steru. Jego elektorat w całości składał się z profesjonalistów, konsuli, delegatów, imigrantów, zarządców stacji - niewielka liczba ludzi mająca wybierać człowieka zajmującego urząd, który początkowo był znacznie mniej ważny, niż się ostatecznie okazało. Boże, czemu twórcy Konstytucji pozwolili sobie na twórcze zabawy z systemem politycznym? Nazywali to "nowym modelem"; "rządem powołanym przez świadomy elektorat". Wyrzucili za burtę dziesięć tysięcy lat ludzkiego doświadczenia, cholerna banda teoretyków społecznych, a wśród nich... wśród nich byli Olga Emory i James Carnath, w czasach, kiedy Cyteen miała pięć stanowisk w Dziewiątce i większość w Radzie Światów.
     - Nie było to łatwe, Michaił - rzekł Bogdanovitch potrząsając jego dłoń i poklepując ją.
     - Cóż, wola wyborców - odparł Corain. - Nie da się z nią walczyć. - Uśmiechnął się z pełnym opanowaniem. - I tak zdobyliśmy największy w dziejach procent głosów.
     A któregoś dnia zdobędziemy większość, stary draniu.
     I ty tego dnia dożyjesz.
     - Wola wyborców - rzekł Bogdanovitch, ciągle się uśmiechając, a Corain również uśmiechnął się, aż zabolały go wyszczerzone zęby, po czym odwrócił się od Bogdanovitcha do Jennera Harogo, kolejnego z tego lobby, zajmującego ważne stanowisko w Biurze Spraw Wewnętrznych, oraz Catherine Lao, zajmującej się Biurem Informacji, która badała wszystkie hipnotaśmy. Oczywiście.
     Emory wpłynęła na pełnych żaglach i wszyscy porzucili go wpół zdania, dołączając do jej kliki. Corain wymienił pełne bólu spojrzenie z odpowiedzialnym za Biuro Przemysłu Nguyenem Tienem z Vikinga oraz Biuro Finansów - Mahmudem Chavesem ze Stacji Voyager; obaj byli Centrystami. Zajmujący czwartą pozycję admirał Leonid Gorodin panował nad chaotycznym przepływem swoich podobnych do siebie asystentów. Odpowiedzialny za Biuro Obrony był, o ironio, najmniej godny zaufania - najbardziej skłonny do zmiany pozycji i przeskoku do obozu Ekspansjonistów, gdyby tylko znalazł jakiś pretekst. Taki był Gorodin, który został Centrystą tylko dlatego, że wolał, by jego transportery wojskowe klasy Ekscelsior znajdowały się w bliskiej przestrzeni, gdzie mógł z nich skorzystać, a nie jak to ujmował, "gdzieś z tyłu, kiedy Sojusz wprowadzi kolejne cholerne embargo. Jeśli chcecie, żeby wyborcy dobijali się wam do drzwi, jeśli chcecie kolejnej zażartej wojny, obywatele, wyślijcie transportowce w głęboki kosmos i zostawcie nas na łasce kupców Sojuszu..."
     Nie mówiąc oczywiście, że Traktat z Pell ustalający, że kupcy Sojuszu będą tylko transportowali ładunki, a nie budowali okręty wojenne; zaś Unia, która zbudowała już znaczną liczbę tych transportowców, zachowa swoją flotę, ale nie będzie budować statków konkurujących z kupcami... była to dyplomatyczna łapówka, okup, który miał zapewnić wznowienie dostaw. Bogdanovitch wyciągnął to na światło dzienne i nawet Emory głosowała przeciw.
     Stacje to zaakceptowały. Pełna Rada Generalna musiała przeprowadzić głosowanie i projekt przeszedł minimalną większością. Unia była zmęczona wojną, po prostu o to chodziło, zmęczona zakłóceniami w handlu, skąpymi dostawami.
     A teraz Emory chciała skierować kolejną falę eksploracji i kolonizacji w głęboki kosmos.
     Wszyscy wiedzieli, że czekały ich tam kłopoty. To, na co stacja Sol trafiła po drugiej stronie kosmosu, wykazało to wystarczająco dobitnie. Zmusiło Sol do powrotu do Sojuszu, żebrania o handel i rynki. Sol miała sąsiadów i jej nieostrożne penetrowanie przestrzeni mogło sprowadzić kłopoty przez kuchenne drzwi Sojuszu, prosto do obszarów kontrolowanych przez Unię. Gorodin nieustannie podkreślał ten punkt. I domagał się większego udział Obrony w budżecie.
     Gorodin stał na najsłabszej pozycji. Był wrażliwy na głosowanie nad votum zaufania. Mogli go stracić, gdyby nie udało mu się umieścić statków Floty, których się domagał, na pozycjach, o które mu chodziło.
     Zaś nowiny od wyborców były poważnym ciosem. Centryści sądzili, że tę rundę już wygrali. Naprawdę wydawało się im, że potrafią powstrzymać Emory, a teraz co najwyżej mogli przeforsować jeden punkt porządku obrad, przekonać Radę, że nie należy głosować nad projektem Hope, gdyż wiązał się on z przydziałem statków i podjęciem ważnych decyzji o priorytetach budżetowych, do chwili aż deFranco miała przylecieć z Esperance i zająć swoje miejsce.
     Czy też... mogli pogwałcić kworum i przekazać głosowanie Radzie Światów. To rozwaliłoby kabałę postawioną przez Emory. Przedstawiciele byli w znacznie większym stopniu niezależni, szczególnie duża grupa z Cyteen, która składała się głównie z Centrystów. Niech zatopią zęby w całej tej złożoności, nieprzetrawionej dotąd przez Dziewiątkę, i będą się w tym grzebać miesiącami, domagając się zmian, które Dziewiątka zawetuje, i tak w kółko.
     Dajmy Gorodinowi jeszcze jedną szansę na przekonanie Ekspansjonistów, żeby opóźnili głosowanie. Gorodin był niezdecydowany, facet z medalami, bohater wojenny. Rzućmy tym w niego, zobaczymy, czy odbije. Jeśli nie, Centryści wkroczą, cała czwórka. Pogwałcenie kworum i zamknięcie zgromadzenia wiązało się z kosztami politycznymi, i to poważnymi.
     Potrzebny im był jednak czas na znalezienie kluczowych członków lobby, czas na sprawdzenie, czy zdołają pociągnąć za parę sznurków i przekonanie się, czy deFranco, kiedy już przybędzie, da się namówić przynajmniej na przechylenie się na stronę Centrystów dzięki ustawie tak ważnej dla jej okręgu wyborczego. Mogła, mogła zagłosować za wstrzymaniem projektu.
     Radni podeszli do swoich foteli. Grupa Emory pojawiła się na końcu. Co było do przewidzenia.
     Bogdanovitch stuknął zabytkowym młotkiem.
     - Ogłaszam rozpoczęcie sesji rady - rzekł Bogdanovitch i przeszedł do wyników wyborów i oficjalnego potwierdzenia wyboru Ludmiły de Franco jako Radnej Biura Handlu.
     Zgłoszono wniosek i wstępnie zatwierdzono Catherine Lao i Jenner Harogo. Emory siedziała z obojętnym wyrazem twarzy. Nigdy nie wykonywała przypadkowych ruchów. Znudzony wyraz jej twarzy, powolne obroty rysika w jej palcach zakończonych długimi paznokciami - to wszystko świadczyło o wystudiowanej cierpliwości w stosunku do form.
     Żadnej dyskusji. Uprzejma, czysto formalna runda głosów "za", oficjalnie zarejestrowanych.
     Następny punkt porządku - rzekł Bogdanovitch - akceptacja głosowania Denizill Lal w zastępstwie Sery deFranco, do chwili jej przybycia.
     Taka sama rutynowa procedura. Kolejna znudzona runda głosów akceptujących, szybka wymiana zdań między Harogo i Lao, krótki śmiech. Żadnej reakcji ze strony Gorodina, Chavesa, Tiena. Emory to zauważyła; Corain zobaczył, jak zachichotała i zamilkła, rzucając z ukosa spojrzenie. Rysik przestał się obracać. Spojrzenie Emory było teraz uważne i ostre, gdy patrzyła w stronę Coraina i rzuciła mu powolny, lekki uśmiech, taki, którym zwykle próbuje się złagodzić przypadkowe napotkanie czyjegoś wzroku.
     W jej oczach jednak wcale nie było uśmiechu. Co takiego zrobisz? - zastanawiały się. Co masz zamiar zrobić, Corain?
     Nie było zbyt wiele możliwości, a umysł takiego kalibru, jak Emory, potrzebował niewiele czasu na wymienienie ich wszystkich. Utkwiła w nim spojrzenie pełne zrozumienia, groźne jak ostrze na szczycie muru. Nienawidził jej. Nienawidził wszystkiego, czym była. Tylko że, na Boga, obcowanie z nią przypominało telepatię: patrzył sztywno, rewanżując się groźbą, ze zmarszczeniem brwi, które głosiło: możesz postawić mnie pod ścianą, ale ja pociągnę cię za sobą. Tak, zrobię to. Osłabię Radę. Sparaliżuję rząd.
     Półprzymknięte powieki, zadowolony uśmiech odpowiedziały: Dobre uderzenie, Corain. Jesteś pewien, że chcesz tej wojny? Możesz nie być do niej przygotowany.
     Zadowolenie w jego uśmiechu odparło: Tak. To jest granica, Emory. Chcesz kryzysu, właśnie w chwili, gdy ruszają dwa z twoich ważnych projektów, będziesz go miała.
     Zamrugała oczami, jej spojrzenie prześliznęło się po stole i z powrotem, uśmiech wąski, powieki opuszczone. Więc wojna. Uśmiech stał się szerszy. Albo negocjacje. Obserwuj moje ruchy, Corain: zrobisz poważny błąd, jeśli otwarcie mi się sprzeciwisz.
     Wygram, Corain. Możesz trochę przeciągnąć sprawę. Możesz zwołać najpierw wybory, szlag z tobą. A wtedy stracimy więcej czasu, niż czekając na deFranco.
     - Kwestia przydziałów dla Stacji Hope - odezwał się Bogdanovitch. - Oddaję głos pierwszej mówczyni, Serze Lao...
     Emory i Lao wymieniły jakiś sygnał. Corain nie widział twarzy Lao, tylko tył jej głowy i jasne włosy, jej znak firmowy - koronę z warkoczy. Niewątpliwie Lao miała niepewny wyraz twarzy. Emory wezwała gestem asystenta, wyszeptała mu coś do ucha i jego twarz stężała, usta zacisnęły się w wąską kreskę, oczy wyrażały zwątpienie.
     Asystent podszedł do jednego z asystentów Lao, powiedział coś do niego, ten z kolei zwrócił się do samej Lao. Ruch ramion Lao, wzięcie głębokiego oddechu, był równie czytelny, co wyraz jej widocznej teraz z profilu twarzy ze zmarszczonymi brwiami.
     - Ser Prezydencie - rzekła Lao - składam wniosek o przełożenie debaty na temat ustawy o Stacji Hope do osobistego objęcia przez Serę deFranco jej stanowiska. Ta kwestia ma zbyt duży wpływ na Handel. Z całym szacunkiem dla szanownego dżentelmena z Fargone, ta sprawa może poczekać.
     - Popieram - rzucił ostro Corain.
     Pomruk niepokoju przetoczył się przez nawy, głowy pochyliły się do siebie, nawet głowy Radnych. Bogdanovitch otworzył usta. Chwilę mu zajęło, zanim zdążył zareagować i stuknął młotkiem z godnością.
     - Zgłoszono i poparto wniosek, aby debata dotycząca ustawy o Stacji Hope została odłożona do chwili, aż Sera deFranco zajmie swoje miejsce osobiście. Czy są jakieś uwagi?
     Była to czysta formalność, Emory pochwaliła pełnomocnika, dżentelmena z Fargone, zgadzając się z Lao.
     Corain złożył wniosek o udzielenie głosu, by ponuro zgodzić się z Lao. Być może wymieniliby kilka niezobowiązujących uwag. Czasem tak robili - Ekspansjoniści z Centrystami, z nutką ironii, kiedy rozstrzygano sprawy.
     Tym razem tak się nie stało. Emory, szlag z nią, podkradła mu pomysł i zapał, dała mu to, czego chciał i patrzyła prosto na niego, kiedy tak wygłaszał swoje banalne uprzejmości Denzillowi Lalowi, po czym zajął miejsce.
     Przyglądaj mi się uważnie, głosiło to spojrzenie. To będzie kosztować.
     Wniosek przeszedł jednogłośnie, Denzill Lal głosował w zastępstwie za wnioskiem, który wyjął mu z rąk ustawę o przydziale środków dla Hope.
     - Tym samym wyczerpaliśmy porządek dnia - oświadczył Bogdanovitch. - Przeznaczyliśmy na debatę trzy dni. Następny projekt ustawy w harmonogramie należy do pani, Sera Emory, numer 2405, także przydziały budżetowe dla Biura Nauki. Czy zgłasza pani wniosek o zmianę porządku?
     - Ser Prezydencie, jestem gotowa by kontynuować, ale na pewno nie chciałabym przyspieszać tych procedur nie dając moim kolegom wystarczającej ilości czasu na przygotowanie debaty. Chciałabym przełożyć to na jutro, jeśli moi szanowni koledzy nie zgłaszają sprzeciwu.
     Uprzejmy pomruk. Żadnych sprzeciwów. Corain wymruczał coś podobnego.
     - Sera Emory, czy chciałaby pani zgłosić formalny wniosek?
     Poparto i zatwierdzono.
     Wniosek o zawieszenie obrad.
     Poparto i zatwierdzono.
     W sali wybuchł gwar większy niż zwykle. Corain siedział nieruchomo, czując ciężar dłoni na końcu ramienia i spojrzał w twarz Mahmuda Chaveza. Chavez wyglądał, jakby równocześnie odczuwał ulgę i zaniepokojenie.
     Co się stało? - pytał jego wyraz twarzy. Głośno powiedział jednak:
     - A to niespodzianka.
     - W moim biurze - odparł Corain. - Za trzydzieści minut.

***

     Lunch składał się herbaty i kanapek przyniesionych przez asystentów. Spotkanie rozrosło się poza biuro i wypełniło salę konferencyjną. W powiewie paranoi adiutanci przeszukiwali salę sprawdzając, czy nie ma podsłuchu i obszukiwali innych asystentów, czy nie mają urządzeń rejestrujących, zaś admirał Gorodin przez cały czas siedział ponuro w milczeniu, z założonymi rękami. Gorodin chciał przyłączyć się do bojkotu. Tymczasem wszystko rozegrało się inaczej i admirał rozglądał się wokół z niechęcią, rozdrażniony, gdyż okazało się, że Emory została zapędzona w kozi róg w kwestii budżetu dla Hope i być może mieli w rękach ultimatum.
     - Chodzi nam o informację - rzekł Corain i wziął szklankę wody mineralnej od asystenta. Przed nim leżał wydruk budżetu Biura Nauki, objaśnienia i liczby, osiemset stron, z podkreślonymi niektórymi pozycjami: w Biurze Nauki byli Centryści i pojawiły się uzasadnione plotki o popierających ustawę. Zawsze tak było. I co roku wiele z nich dotyczyło Reseune. - To cholerne miejsce nie prosi o sam budżet, mamy na nich tylko znaczne wpływy z podatków, a dlaczego, u licha, Reseune domaga się powołania na Osobę o Specjalnym Statusie dwudziestoletniego chemika z Fargone? Kto to, do cholery, jest Benjamin P. Rubin?
     Chavez poprzekładał papiery na stole, wziął jeden, podsunięty mu pod rękę przez asystenta i przygryzł wargę, śledząc przesuwający się po stronie palec asystenta.
     - Student - odparł Chavez. - Brak specjalnych danych.
     - Czy w jakiś sposób należy do projektu Hope? Nawet gdybyśmy mocno wytężyli wyobraźnię?
     - Jest na Fargone. W trasie.
     - Moglibyśmy spytać Emory - rzekł kwaśno Chavez.
     - Szlag, pewnie będziemy musieli, oficjalnie, przyjmując wszelkie dokumenty, jakie ona przedstawi.
     Zebrani potoczyli wokół ponurymi spojrzeniami.
     - Tylko bez żartów - wtrącił Gorodin.
     Lu, Sekretarz Obrony, odchrząknął.
     - Mamy kontakt z kimś, komu możemy zaufać, a przynajmniej łańcuch kontaktów. Nasz ostatni kandydat z ramienia Nauki...
     - On jest ksenologiem - rzekł Tien tonem sprzeciwu.
     - I bliskim przyjacielem doktora Jordana Warricka z Reseune. Doktor Warrick jest tutaj, przybył jako część ważnego personelu Radnej Emory. Poprosiliśmy go, za pośrednictwem Byrda, o spotkanie z... hmm... niektórymi członkami Nauki.
     Kiedy Lu wyrażał się z właściwą mu precyzją, często mówił więcej niż mógł oficjalnie wyrazić tymi słowami. Corain patrzył prosto na niego, a Gorodin słuchał z uwagą. Admirał oderwał się od spraw wojskowych, ale miał do nich powrócić i zostawić wszystkie szczegóły administracyjne Biura Obrony sekretarzowi i jego ludziom; był to aksjomat - Radni mogli być ekspertami w swojej dziedzinie, ale to sekretarze kręcili całą tą maszyną oraz szefowie departamentów, którzy wiedzieli, kto z kim sypia.
     - Byrd jest z nimi?
     - To bardzo prawdopodobne - odparł sztywno Lu i zamilkł.
     Trzeba to zapamiętać - pomyślał Corain.
     - To jakaś stara znajomość? - spytał niskim głosem Tien.
     - Od jakichś dwudziestu lat.
     - Czy to jest bezpieczne dla Warricka? - spytał Gorodin. - Czemu zagrażamy?
     - Prawie niczemu - odparł Lu. - Na pewno nie przyjaźni Warricka z Emory. Warrick ma swoje własne biura, rzadko chodzi do niej, i odwrotnie. Między nimi jest jakaś ukryta wrogość. Zażądał autonomii w Reseune i dostał ją. W Reseune nie ma Centrystów. Tylko że Warrick nie jest poplecznikiem Emory. Tak naprawdę przyjechał tu, żeby skonsultować się z biurem w kwestii transferu.
     - On jest jedną z Osób o Specjalnym Statusie - rzekł Corain dla tych, którzy nie pochodzili z Cyteen i być może nie zdawali sobie w pełni sprawy z tego, kim był Warrick. Patentowany geniusz. Dobro narodowe, prawem chronione. - Ma jakieś czterdzieści lat, żaden z niego przyjaciel Emory. Miał wiele okazji, żeby odejść i założyć własną placówkę, ale ona torpeduje to w Biurze i za każdym razem mu odmawiają. Przeprowadził osobiste badania dotyczące Reseune i Emory. Ale niektóre informacje nie były dostępne, zaś śledzenie ich wzajemnych powiązań do nich należało. Czy Byrd może się z nim skontaktować?
     - Harmonogramy są w proszku - rzekł miękko Lu, swoim tonem wykładowcy. - Oczywiście wszystko w porządku obrad trzeba będzie zmieniać. Jestem pewien, że coś z tym można zrobić. Chcesz, żebym to zanotował?
     - Oczywiście. Poprzestańmy na tym. Niech ludzie wezmą się do roboty.
     - Moi pracownicy będą dziś tutaj do późna - rzekł Corain. - Jeśli stanie się cokolwiek, o czym powinniśmy... - Wzruszył ramionami. - Jeśli cokolwiek się stanie, coś o charakterze - no wiecie, że powinniśmy o tym wiedzieć... - Bojkot nie był słowem używanym otwarcie i nie wszyscy obecni pracownicy wiedzieli, że coś takiego jest możliwe, szczególnie pracownicy biura. - Moi ludzie skontaktują się z panami bezpośrednio.
     Następnie dodał cicho, łapiąc Gorodina i Lu, kiedy reszta przemieszczała się wolno w stronę swoich pokoi, na obrady w swoich Biurach i departamentach:
     - Czy potrafisz znaleźć Warricka?
     - Lu? - spytał Gorodin, zaś Lu odparł, lekko wzruszając ramionami:
     - Sądzę, że tak.
      

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

57
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.