 |
 |  | Plakat wersji japońskiej |
W listopadzie do kin jednocześnie trafił japoński horror "Ringu" 1 (jako "The Ring - Krąg") i jego amerykański remake "The Ring". Przyczyną tego dubletu był konsternujący przypadek rywalizacji dystrybutorów. Jednak wbrew temu, co mówiło się w polskich mediach, równoległa premiera nie jest w przypadku "Kręgu" niczym nadzwyczajnym. Poziom wiedzy o historii cyklu jest wśród czytelników zapewne różny, zatem na początek krótki rys historyczny cyklu. (Jeśli kogoś zagmatwana archeologia "Ringu" nie interesuje, proponuję pominąć następny akapit.)
Tradycyjnie, na początku było słowo - autorem był japoński pisarz, Koji Suzuki. W 1991 roku wydał powieść "Ringu", historię o morderczej kasecie wideo i zemście zza grobu ducha dziewczyny-medium (nawiasem mówiąc tło opowieści jest inspirowane autentycznymi wydarzeniami z Japonii z początku wieku - oczywiście pomijając sam motyw kasety wideo). Książka była sukcesem wydawniczym, toteż Suzuki kontynuował opowieść cztery lata później w sequelu "Rasen" (Spirala). Fuji Television Network uznało pierwszą książkę za obiecujący materiał na telewizyjny horror i w 1995 roku zaprezentowało film w reżyserii Chisui Takigawy. Film okazał się na tyle popularny, że po telewizyjnej premierze wprowadzono go do kin. W tym momencie doszło do nietypowego zagrania ze strony właścicieli praw do ekranizacji powieści, firmy Asmik Ace Entertainment. Postanowiono nakręcić "prawdziwą" kinową wersję opowieści, a dla zabezpieczenia, w razie czego zlecono pracę... dwóm oddzielnym ekipom filmowym, które realizowały niezależnie od siebie dwa filmy - na podstawie pierwszej i drugiej książki. Oba filmy wprowadzono do japońskich kin jednocześnie (jak widać polscy dystrybutorzy przypadkiem wpisali się w tę samą tradycję). "Rasen" (reż. Iida Joui) poniósł w kinach klęskę, "Ringu" (reż. Hideo Nakata) okazał się jednym z najbardziej kasowych filmów roku. Asmik Ace Entertainment uznało, że mimo porażki drugiego filmu, sukces da się powtórzyć i od tego momentu "Ringu" zmieniło się w maszynkę do produkcji pieniędzy. Równolegle rozpoczęto prace nad kilkoma nowymi inkarnacjami historii morderczego filmu. Po kolei: "Rasen" uznano za niebyły i zlecono Hideo Nakacie realizację kolejnego sequelu; równolegle sprzedano prawa do remake'u "Ringu" Nakaty - w 1999 roku na ekrany wszedł japońsko-koreański "Ring Virus" w reżyserii  | W filmie subtelnie zasugerowano też wyższość technologii japońskiej nad amerykańską. Bierzemy dwie taśmy wideo, po jednej z każdego kraju... |
Kim Dong-bina; w tym samym czasie Koji Suzuki napisał trzecią książkę w cyklu, a natychmiast po niej zbiór opowiadań; do tego w japońskiej telewizji w 1999 roku zaprezentowano 2 seriale ("Rasen" i "Ringu Saishuushou"). Drugi film Hideo Nakaty, "Ringu 2" (własna historia reżysera, niezwiązana z książkami), gotowy był w roku 2000 i narobił w Japonii gigantycznego zamieszania. Przychody z rozpowszechniania były cztery razy wyższe niż w przypadku "Ringu", który sam w sobie był dużym hitem. Jeszcze w tym samym roku do kin trafił też prequel "Ringu" - "Ringu 0" w reżyserii Norio Tsuruty. Uff... Czyli w samej Azji mamy trzy powieści, zbiór opowiadań, film telewizyjny, dwa seriale telewizyjne, cztery japońskie filmy kinowe i japońsko-koreański remake. Do tego między rokiem 1996 a 2000 powstało jeszcze o "Ringu" siedem komiksów mangowych, a Sega w jednym ze swoich parków rozrywki otwarła sekcję poświęconą "Ringu 0". O materiałach pobocznych nawet nie wspominam - wyszła cała seria scenariuszy, interpretacji, analiz filmu i książek, było też słuchowisko radiowe. Do tej listy dopisali się Amerykanie z hollywoodzkim remake pierwszego filmu Hideo Nakaty. Wiadomo już, że amerykański film będzie miał co najmniej jedną kontynuację, a być może jednocześnie sequel i prequel. Czyli podobnie jak w samej historii Koji Suzuki, wirus się rozprzestrzenia.
Nie trudno zauważyć co przyciągnęło Amerykanów do "Ringu" Hideo Nakaty. W odróżnieniu od tradycji japońskiego horroru, stawiającego symbolikę i surrealizm ponad logiką fabuły, film Nakaty to przede wszystkim klarownie opowiedziana, spójna historia. Główna oś akcji gwarantuje suspens naturalnie wynikający z upływu czasu, a do tego fabuła, choć odwołuje się do tradycyjnych japońskich motywów, nie jest przeładowana tropami niemożliwymi do zdekodowania przez zachodniego widza. Dzięki temu adaptacja japońskiego filmu na potrzeby Hollywood nie wymagała wielu zabiegów. Wersja amerykańska zastąpiła dosłownie jeden wątek poboczny innym (hodowla koni zamiast retrospekcji z wyśmianym medium, inspirowanej faktycznymi wydarzeniami z Japonii z 1910 roku), dodaje jedną dużą nową scenę (dobrą - z szalonym koniem na statku) i wkleja jedną scenę z "Ringu 2" Hideo Nakaty (dziewczyna w szpitalu psychiatrycznym odgradzana parawanem od telewizora). Rozbudowuje też postać syna bohaterki, co uważam akurat za błąd (postać za mocno kojarzy się z "Szóstym zmysłem"). Poza tymi drobiazgami oba filmy są praktycznie identyczne fabularnie, co oczywiście stawia pod znakiem zapytania sens oglądania obu.
 |  | Plakat wersji amerykańskiej |
Film japoński i amerykański różni natomiast podejście do horroru jako gatunku. Wspomniałem, że Hideo Nakata częściowo zrywa z tradycyjnym japońskim podejściem do kina grozy (niesłychanie zakęconym logicznie i fabularnie), jednak nie odżegnuje się od niego całkowicie. Z większością japońskiego horroru łączy Nakatę zamiłowanie do surrealizmu jako nośnika "horrorowych wibracji". Horror japoński raczej rzadko straszy w sensie dosłownym - częściej koncentruje się na niepokoju, dziwacznej atmosferze zagrożenia i surrealistycznych obrazach, które mają wywołać w widzu wrażenie kontaktu z innym, niezrozumiałym światem. Nic dziwnego, że wśród największych "zachodnich" inspiracji japońskiego kina grozy są horrory gore Davida Cronenberga, surrealistyczne filmy Davida Lyncha, czy krwawe i często poetyckie, ale nielogiczne horrory włoskie Dario Argento, czy Lucio Fulciego.2 Podejście twórców amerykańskich do horroru jest inne - tutaj liczy się z jednej strony logiczna, czytelna historia ze zrozumiałym zakończeniem, a z drugiej mocny efekt - uderzenie w oczy, dźgnięcie widza nagłym, choć często łatwiejszym efektem. Tam gdzie Japończycy wolą ciarki na plecach widza, Amerykanie chcą zobaczyć jak widz podskakuje w fotelu i krzyczy, ale po filmie wychodzi uspokojony. Oba podejścia mają oczywiście swoich zwolenników i nie ma sensu żadnego ogólnie wyróżniać. Przyznam jednak, że osobiście preferuję raczej to podejście europejsko-azjatyckie. Choćby dlatego, że działa na mnie dłużej po samym filmie. Niepokój pozostaje, podczas gdy efekt nagłego filmowego szoku najczęściej szybko mija.
W przypadku "Ringów" z tej różnicy podejścia bierze się między innymi fakt, że amerykański film stara się widzowi jak najwięcej wyjaśnić. Bodaj najlepszym przykładem różnic między filmem Nakaty i Verbińskiego jest ten krótki, oniryczny filmik zapisany w obu filmach na taśmie wideo. W wersji japońskiej to zbiór kilku dziwacznych, zamazanych, z trudem rozpoznawalnych obrazów. Żaden z nich nie pojawia się później w filmie, przez co obrazy pozostają niepokojące i niejasne. Film amerykański daje nam długą sekwencję scen, które z czasem widzimy na ekranie i odnosimy do filmiku z taśmy. Tajemnica zostaje wyjaśniona i twórców  | I proszę, z taśmy japońskiej brak sygnału rozkłada się na całym ekranie. Teraz można do woli wpatrywać się w coraz to nowszy, ładnie rozmieszczony śnieg. |
nie interesuje to, że w międzyczasie ginie gdzieś logika (filmik japoński dla wszystkich oglądających kolejne kopie niesie ten sam przekaz, podczas gdy filmik amerykański zawiera m.in. obrazy związane wyłącznie ze śledztwem głównej bohaterki - co w takim razie oznacza dla innych osób oglądających kolejne kopie?!). Innym przykładem tego wszystkowyjaśniającego podejścia jest kwestia tytułu. W wersji japońskiej nie wiemy co oznacza "ring" - może krąg ludzi zaangażowanych bezwolnie w działanie Sadako? W wersji amerykańskiej krąg zostaje dokładnie wyjaśniony - to obraz otworu studni oglądany przed śmiercią przez dziewczynkę. Całkiem interesujące wyjaśnienie, ale znowu - po jego obejrzeniu tajemnica znika, zatem znika również niepokój i ciekawość.
Ze wspomnianej różnicy podejścia bierze się także różnica tempa prowadzenia opowieści. Film Nakaty powolutku dostaje się pod skórę, drażni nerwy i coraz mocniej przyciska za gardło, aż do samej najmocniejszej końcówki - to przykład przypalania widza na wolnym ogniu. I to przypalania za pomocą prostych środków aktorskich i realizacyjnych. Film Gore'a Verbinskiego powstał dla widza z założenia mniej cierpliwego, wiec od początku musi walić po głowie i dźgać w oczy obrzydliwymi obrazami w nagłych zbliżeniach. I znowu - to bywa efektywne, ale raczej na krótszą metę. Znacznie prostsze chwyty Nakaty - dziwny wyraz twarzy, cisza na ścieżce dźwiękowej - wydawały mi się jednocześnie dużo bardziej niepokojące, niż "straszny" makijaż trupów i nagłe hałasy w filmie Amerykańskim. W tym przypadku dużo większy budżet (film amerykański kosztował 35 razy więcej niż japoński) zaowocował osłabieniem efektu. Na szczęście Verbiński nie używa tych "tanich" chwytów przesadnie często i w wielu momentach stara się jednak zachować posmak surrealistycznego minimalizmu z filmu japońskiego. Kiedy dodaje do japońskiego filmu nową sekwencję (wspomniana scena z koniem na statku), również mimo wszystko trzyma się ducha opowieści. Dzięki temu wersja amerykańskiego filmu bez problemu wyrasta ponad większość hollywoodzkich produkcji horrorowych dla nastolatków.
 | A na taśmie amerykańskiej - dupa. Sygnał rozkłada się nierówno, widzowi kręci się w głowie, ogólnie średnia zabawa. Ma się wrażenie kręcenia w kółko. |
Niewątpliwym minusem filmu amerykańskiego jest dla mnie zagubienie podtekstów kulturowych obecnych w filmie japońskim. Dwa najważniejsze kulturowe odwołania filmu japońskiego wiążą się z wizerunkiem dziewczynki-ducha. Po pierwsze, jej imię, Sadako, kojarzy się z Sadako Sasaki - dzieckiem, które przeżyło wybuch bomby atomowej w Hiroszimie. Dziewczynka zmarła w 1955 roku na białaczkę, ale wcześniej stała się sławna. Przed śmiercią wykonała 1000 papierowych żurawii origami, co według japońskiej legendy miało dać jej prawo do spełnienia jednego życzenia (życzyła sobie nie uzdrowienia, tylko pokoju na świecie). W Japonii jest dziś symbolem niewinnego dziecka skrzywdzonego przez dorosłych. Pośmiertnie wystawiono jej w Hiroszimie pomnik, pod który przez długie lata przysyłano z całego świata papierowe żurawie. Nadanie filmowemu duchowi imienia Sadako natychmiast zdobywa dla filmowej postaci współczucie widza, jako że kojarzy się ze skrzywdzonym dzieckiem. (Swoją drogą Koji Suzuki przyznaje, że to skojarzenie jest oczywiste, choć w przypadku książkowej Sadako inspiracją była jeszcze inna dziewczynka - Sadako Takahashi, autentyczne japońskie medium, które potrafiło podobno wpływać na odległość na stan nośników obrazu.)
Drugie odniesienie wiąże się z wyglądem dziewczynki. Długie białe szaty, ciemne włosy częściowo zasłaniające twarz i zniekształcona twarz kojarzą się w japońskiej tradycji z postacią Oiwa (Oiwa-san) - jednym z najbardziej znanych japońskich duchów. Oiwa była żoną osiemnastowiecznego samuraja, który, według legendy, pod wpływem kochanki podał żonie straszną truciznę oszpecającą ofiary przed śmiercią. Oiwa, zanim zmarła, straciła jedno oko, a drugie wychodziło jej z oczodołu. W akcie zemsty, po śmierci wróciła, aby nachodzić męża. To oznacza, że w wizerunku dziewczynki-ducha z filmu Nakaty ścierają się dwa obrazy - niewinnego dziecka i złośliwego ducha skrzywdzonej kobiety. Przez cały film nie wiemy zatem, czy duch ma na pewno złe zamiary. W scenie pozornego zakończenia (konfrontacja w studni) stwierdzamy ostatecznie, że jednak zamiary ducha były dobre, tylko po to, żeby dać się zaskoczyć w następnej scenie. Końcowe ujęcie twarzy z łypiącym nienawistnie okiem jest ostatecznym potwierdzeniem, że oglądamy Oiwa. W wersji japońskiej w subtelny sposób dowiadujemy się zatem, że bohaterka została oszukana i zamiast uratować ducha pognębionej dziewczynki, uwolniła ducha złego - a dowiadujemy się tego w sposób integralny dla wcześniejszej symboliki filmu. W filmie amerykańskim wiadomość ta trafia do nas już w formie bezpośrednio dopowiadanej, do tego w sposób mało logiczny - chłopiec zdradza nagle matce, że nie powinna była uwalniać dziewczynki (dlaczego nie powiedział jej o tym wcześniej?).
 | I człowiek tylko tak siedzi znudzony całymi tygodniami. (Oczywiście pomóc mogłoby włączenie wtyczki sprzetu do kontaktu, ale który Amerykanin chciałby po to wstać z kanapy.) |
W filmie amerykańskim wszystkie te odniesienia kulturowe znikają. Dziecko wygląda tak jak wygląda, bo... twórcy uznali chyba, że ten wizerunek jest "cool". Imię dziewczynki (Samara) nie niesie dla nas praktycznie żadnego przekazu. Dlatego film amerykański traci przede wszystkim suspens tego zawieszonego pytania - czy duch jest dobry, czy zły? Czy to skrzywdzone dziecko, czy może wściekła mścicielka? W filmie Verbinskiego dziewczynka i jej duch są od początku jedynie narzędziem - straszą i koniec. Z trójwymiarowego symbolu zrobił się jednowymiarowy chwyt.
Oba filmy łączy natomiast nawiązanie do fascynacji kulturą obrazkową i wszechobecnym, przekształcanym na różne sposoby obrazem - sygnałem wideo, obrazami z satelity, polaroidowymi zdjęciami, monitorem telewizji przemysłowej itd. To one są z jednej strony nośnikiem zła (film, który zabija), a z drugiej - to przez nie weryfikujemy rzeczywistość (obraz wyróżnia tych, którzy są naznaczeni). Gratulacje należą się oczywiście przede wszystkim autorowi książki za zgrabne wpisanie horroru w ten nowoczesny krajobraz. Ale w filmie Nakaty wyszło to również czytelnie. Japoński "Ringu" to coś na kształt techno-horroru, który mimo wszystko wyrasta z tradycji opowieści o duchach i nawiedzonych miejscach. W filmie Verbińskiego wspomniane wcześniej odwołania kulturowe znikają, toteż i połączenie między tym, co w horrorze tradycyjne i co nowoczesne wyszło słabiej. Mimo to nie powiedziałbym, że film japoński niesie tutaj głębszy przekaz niż film amerykański. Żaden z "Ringów" nie klasyfikuje się jako kino głębiej analizujące zjawiska związane z kulturą wideo. Oba wykorzystują wideo przede wszystkim jako punkt zaczepny dla akcji. Mimo jawnej inspiracji, ani Nakata, ani Verbiński nie zgłaszają pretensji do kontynuowania kierunku, w jakim poszedł David Cronenberg w "Videodromie".
 | Albo pozostaje, w najlepszym razie, teatrzyk cieni na ścianie. Jeśli ktoś ma pod ręką latarkę. |
Oba filmy łączy jeszcze jeden ciekawy element, choć akurat jest to wynik przypadku. Oba mimochodem prezentują problem, który zwłaszcza w ciągu ostatniego roku stał się ważny - kwestię odpowiedzialności za zbrodnię. W obu filmach skrzywdzonej postaci nie wystarczy zemsta na bezpośrednich sprawcach krzywdy. Zemsta skrzywdzonej jest ślepa i dotyka na chybił-trafił każdego, kto znajdzie się w jej zasięgu. Kiedy Nakata kręcił swój film, mechanizm takiej ślepej zemsty był jedynie tradycyjnym horrorowym chwytem, bez większego podtekstu. W filmie Verbińskiego także znalazł się, jak sądzę, przez mechaniczne kopiowanie fabuły oryginału. Ale w ciągu tych kilkunastu miesięcy czasy się zmieniły i dziś, w obliczu narastającego konfliktu ze światem muzułmańskim, myśl o ślepej zemście, za którą karze się na chybił trafił wszystkich przedstawicieli "drugiej strony" nabrała dla mnie dziwnie symbolicznego wydźwięku. Nie mam oczywiście wątpliwości, że to mój własny dopisek do znaczeń filmu - twórcy chyba nie mieli nic takiego na myśli.
Pomimo wszystkich wspomnianych różnic, uważam, że filmu japońskiego i amerykańskiego nie dzieli różnica klasy. To raczej różnica założeń i jeśli zaakceptować tę myśl, okaże się że Gore Verbinski zrealizował swoje założenia nie gorzej od Nakaty (choć może z mniejszym poszanowaniem logiki). Oba "Kręgi" w swoim podejściu okazują się efektywnymi filmami grozy, choć każdy na inny sposób - japoński niepokoi i niewiele wyjaśnia, amerykański straszy, ale odpowiada na większość pytań. W tej sytuacji reakcja zależy już od własnych preferencji widza i, biorąc pod uwagę identyczną fabułę, również od tego, który film obejrzymy jako pierwszy. Sam preferuję wersję japońską, która znałem na długo przed filmem amerykańskim. Metody Hideo Nakaty uważam też za subtelniejsze, a jego film za "bogatszy" w sensie większej ilości ciekawych kulturowych odniesień. Ale wersję amerykańską również obejrzałem z przyjemnością. Czego i innym widzom życzę.
1 Etymologia japońskiego tytułu jest na tyle dziwna, że warto o niej wspomnieć. Koji Suzuki, kończąc pierwszą powieść w cyklu, szukał ciekawego tytułu. Na chybił trafił przeglądał słownik języka angielskiego i rzuciło mu się w oczy słowo "ring", które oznacza jednocześnie krąg, ring, dzwonek telefonu, pierścień i garść jeszcze innych rzeczy. Zakres znaczeń spodobał mu się na tyle, że nie przejmując się treścią powieści nadał książce taki tytuł. W wersji japońskiej, jako że dźwięki w języku japońskim są zbitkami spółgłoskowo- samogłoskowymi, wyszło z tego "Ringu". Pisarz do dziś musi się tłumaczyć o co chodziło z tym tytułem...
2 Cronenberg inspirowal zresztą "Ringu" bezpośrednio - to on w "Videodromie" wymyślił koncepcję tasmy wideo jako nośnika zła; Hideo Nakata przyznaje, że ostatnią horrorowa scenę nakręcił właśnie jako hołd dla Cronenberga.
"Ringu"
Japonia 1998
Reżyseria: Hideo Nakata
Scenariusz: Hiroshi Takahashi
Obsada: Nanako Matsushima, Hiroyuki Sanada i in.
"The Ring"
USA 2002
Reżyseria: Gore Verbinski
Scenariusz: Ehren Kruger
Obsada: Naomi Watts, Martin Henderson i in.
|
|
 |
|