 |
Paweł Pluta |
W wąskich zaułkach |
Falkon, Lublin 22-24 listopada 2002 |
 |
 | Tylko nieliczni nie patrzyli na prelegentów lub spali. Zdjęcie autora |
Do Lublina jest, nie da się ukryć, daleko. A dla zintensyfikowania mi przyjemności podróży, w Kielcach, z okazji Dnia Kolejarza, wycieczka dzieci trąbiła stojącą na sąsiednim torze lokomotywą. Po kwadransie postoju mojego pociągu na tej stacji przechodzący akurat policjant z SOKistą poinformowali mnie bezradnie, że już próbowali coś z tym zrobić, ale dzieci ich nie słuchają. Jednak chyba wyglądałem na naprawdę niezadowolonego z takich wyjaśnień, bo powiedzieli, że spróbują jeszcze raz i znikli w przejściu. Chyba nawet rzeczywiście spróbowali, bo męczona lokomotywa po chwili ucichła.
Przejechawszy dalej przez stację Puławy Miasto położoną malowniczo w środku dość gęstego lasu dotarłem wreszcie do Lublina. Tu z kolei okazało się, że całkiem jeszcze dobrze wyglądające, kupione dwa lata temu bilety autobusowe są już nieważne, a kiedy zacząłem wykorzystywać nowe, autobus pojechał mocno inaczej, niż wynikało z oznaczeń na planie miasta. Ale że miasto owo jest całkiem ładne, a mnie się tak znowu bardzo nie spieszyło, przeszedłem sobie przez nie kawałek aż do IV Liceum, gdzie odbywał się Falkon.
Zaakredytowałem się w miarę szybko i bez większych problemów znalazłem potem hotel, a w środku nawet Maćka Nowaka-Kreyera. Następnie na dworcu PKS, bardzo rozsądnie postawionym tuż obok budynku konwentu, odebrałem z warszawskiego autobusu Kaję oraz słynnego tłumacza serialu "Wiedźmin" Radka Teklaka i razem z nimi wróciłem na Falkon. Tym razem z zapisywaniem nie poszło już tak prosto, trzeba było postać w kolejce, ale trafiliśmy najwyraźniej akurat na godziny szczytu.
 | Za to prelegenci byli przygotowani tak dobrze, że mogli wszystko wygłosić z zamkniętymi oczami. Zdjęcie autora |
Za to w znajdującej się zaraz obok wejścia księgarni Solarisu nie było jeszcze tłoku, więc zrobiliśmy go ochoczo. Po szybkim ataku na pięciozłotowe odrzuty ze staroci w połowie składające się z całej serii Conanów rozpoczęliśmy oblężenie kąta z antykwariatem. Kiedy z Kają odchodziliśmy z łupami, kupka książek była wyraźnie mniejsza, a my ciężsi o jakieś dwadzieścia nieco pożółkłych tomów i lżejsi o stosunkowo nieduże pieniądze.
Około szóstej puściliśmy Radka na spotkanie Rafała A. Ziemkiewicza, a sami, poobserwowawszy zmawiających się pod wejściem Eugeniusza Dębskiego, Andrzeja Zimniaka, świeżego zajdlistę Andrzeja Ziemiańskiego i paru innych, ponownie poszliśmy zaczaić się na autobus z Warszawy. Tym razem przyjechały nim Kasia Chmiel i Agnieszka Sylwanowicz odebrane przez Agnieszkę Szady i Ankę Borówko, co mnie ucieszyło, bo oznaczało, że zaraz pozbędę się z plecaka setki stron wydruku. Było już dość późno, a prawie wszyscy po kilku godzinach podróży, więc wybraliśmy się na lubelską starówkę, aby znaleźć coś na kolację. Po kilku próbach stanęło na naleśnikach, tym razem jednak Kaja nie miała z ich przygotowaniem nic wspólnego. Ale mimo to były dobre. No i wreszcie przekazałem Ance moją starą pracę magisterską, żeby sobie obejrzała, czego się nie powinno robić sieciami neuronowymi, a co czasem może się udać.
Zanim pojawiły się zamówione naleśniki, postanowiliśmy z Kają zorientować się, co właściwie kupiliśmy. Zrobiliśmy więc szybki przegląd książek nasuwający przy patrzeniu na nazwiska niektórych autorów w "Spotkaniach w przestworzach" refleksje w rodzaju "jakiż on tu jest młody". Z drugiej strony inne nic nam już nie mówiły. A potem sentymenty się skończyły, a zaczęła kolacja.
 | Eugeniusz Dębski i Andrzej Ziemiański konspirowali w mroku. Zdjęcie autora |
Po niej jeszcze tylko na moment wstąpiliśmy pod liceum, i kiedy okazało się, że wszystko tam w porządku, ruszyliśmy do hotelu. Po drodze napotkany współkonwentowicz dał nam postrzelać ze swojego LARPowego pistoletu do stojącej po drugiej stronie ulicy butelki. Odnieśliśmy w tej dziedzinie niejakie sukcesy, aczkolwiek mnie nieco rozpraszały usilne próby przypomnienia sobie, jak właściwie nazywa się ten poznany na tegorocznym Arraconie człowiek, wystawiający wtedy w galerii między innymi swoją okładkową ilustrację do nieodżałowanej "Magii i Miecza". Cóż, taką pamięć do nazwisk odziedziczyłem, że mimo całej sympatii nie mogę dojść jego nazwiska, chociaż wystrzelałem mu magazynek do reszty.
Zachowując resztki przyzwoitości zostawiliśmy go więc w spokoju ładującego następne pociski, i teraz już bez przeszkód dotarli do hotelu. Nawiasem mówiąc, w wyposażeniu tegoż rzucały się cokolwiek w oczy zamki do drzwi, zwyczajne Łuczniki. A dokładniej nie tyle same zamki, co dodatkowo mocujące je do drewna całkiem solidne metalowe płaskowniki. Z konstrukcji tych opancerzeń wynikało, że drzwi były zazwyczaj wyłamywane od wewnątrz. Strasznie się ludziom w Lublinie musi spieszyć. Podczas wychodzenia spod pryszniców też.
Sobotę zaczęliśmy od spotkania z tajnymi broniami III Rzeszy, które przyniósł ze sobą Marcin Segit. Było ich sporo, jedne dziwne, inne mniej, a wszystkie intrygujące. Ot, takie na przykład działo do strzelania z Berlina do Londynu, a w każdym razie niewiele bliżej, albo naddźwiękowy samolot napędzany węglem czy też czołg jednorodzinny - z pięterkiem, dwiema armatami, a może i balkonem. Tudzież bomba atomowa, do której brakowało całkiem niedużo. Wszystko to oczywiście było w pełni utajnione, więc informacje nie są do końca może pewne, ale z drugiej strony, według analiz opartych na tym, co wiadomo, uruchomienie tych wynalazków nie zawsze było niemożliwe. Często brakowało głównie odpowiednich materiałów.
 | Michał Studniarek z wyraźną przyjemnością mówił o dzielnych nagich wojownikach. Zdjęcie autora |
Trochę może inaczej sprawa wygląda z lovecraftopodobnymi poszukiwaniami różnego rodzaju artefaktów, tajemnych mocy i zaginionych a potężnych ras, które miałyby wspomóc Rzeszę. I takie bowiem badania były prowadzone, ale ich wyniki były mniej, najwyraźniej, przydatne, bo inżynierowie zrobili przynajmniej V-1 i V-2, a archeologowie nie. Chociaż kto tam wie, co znaleźli przy okazji tego szukania... Może nawet coś z prawdy jest w tym podobno zdobytym i odtworzonym UFO. I tak wszystko wymiotły T-34 i pepesze.
Poszukiwanie starych artefaktów jest jednak widocznie zaraźliwe, bo kiedy Seji skończył, podobnie jak poprzedniego dnia wstąpiliśmy do księgarni, a zwłaszcza antykwariatu. Sprzedawcy zawyli z cicha, ale tym razem wykręcili się tylko kilkoma zapewne przeoczonymi wcześniej tomami.
Idąc z powrotem na górę znaleźliśmy się obok stolika, gdzie dostojnie urzędowała Pat Cadigan, której spotkanie autorskie odbyło się rano. Teraz podpisywała swoje książki i, na ile zauważyłem, przestojów z braku zainteresowanych nie miała. Może i ja bym po jej autograf poszedł, gdyby nie to, że takowych w ogóle nie zbieram, no i przede wszystkim jeszcze nic autorstwa Pat jakoś nie wpadło mi w ręce.
Zamiast tego poszliśmy sprawdzić, jak się miewają Joanna i Maciej Szaleńcy. Miewali się dobrze, nawet mnie z daleka poznali, po czym wrócili do swojej prelekcji o Wiedźminie. Chodziło jednak o grę, a nie książki czy film, więc jako niegracz znowu pozostawiłem za sobą wypełnioną słuchaczami salę. Kontynuując sprawdzanie, Kaja zajrzała na spotkanie autorskie Marcina Wolskiego, nawiasem mówiąc autora jednej ze sterty kupionych właśnie książek. Obserwacja, chociaż krótka, wypadła pomyślnie i mogliśmy się udać na poszukiwania miejsca, w którym Marek Oramus przeprowadzał wywiad z uwolnioną już od autografowania Pat Cadigan.
 | Natomiast Andrzej Pilipuk pochylał się nad losem tych z nich, którzy mieli pecha w bitwie. Zdjęcie autora |
Robił to w księgarni, gdzie, na szczęście, udało się nam tym razem wmieszać w tłum, a przede wszystkim nic nie kupić. Przy wsparciu tłumacza, piastując na kolanach magnetofon "jamnik" podłączony dość ryzykowną kombinacją przykrótkich przedłużaczy, zadawał redaktor "Nowej Fantastyki" pytania i zapisywał odpowiedzi. Prawdę powiedziawszy dałoby się chyba znaleźć wygodniejsze na to miejsce, ale jednak co księgarnia, nawet prowizoryczna, to księgarnia - stosownie jest w niej przeprowadzać wywiady z pisarzami.
Nie podsłuchiwaliśmy jednak - przecież i tak to wszystko będzie wydrukowane i do przeczytania. Zamiast tego woleliśmy posłuchać Stanisława Wargackiego. Mówił, jak na księdza przystało, o poszukiwaniu Boga, tym razem konkretnie w mózgu. Po wymowie sądząc przyjechał z Ameryki, po treści wystąpienia zaś - przebywał tam cokolwiek za długo. Obserwacja, iż w stanie ekstazy religijnej szczególnie intensywnie pracują pewne obszary mózgu, stanowczo nie jest żadną rewelacją ani tym bardziej dowodem na istnienie Boga. W końcu to samo się dzieje, kiedy człowiek w zamyśleniu drapie się po głowie, tylko obszary są inne. O dość drastycznych błędach metodologicznych w tych badaniach, o które pytania jakoś nie doczekały się odpowiedzi, nawet nie ma co wspominać. Chyba czas zrewidować dawne powiedzenie o przypadkach, które zna nauka radziecka, bo takich, jakie się zwidują amerykańskiej, to nawet najzawziętsi Łysenkowie nie widzieli.
Taktownie pomijając niedookreślenie tematu, Marek Huberath i Joanna Szaleniec próbowali się dopytać, co właściwie może z tych badań wyniknąć. Pomagało im w tym jeszcze kilku ochotników z sali, efekty jednak były nieszczególne. Marek przede wszystkim zastanawiał się, czy to aby nie jest zwyczajna herezja w kanonicznym tego słowa znaczeniu. Próbował też znaleźć odpowiedź na pytanie, jak ewentualne odkrycia tego rodzaju wpłyną na religijność ludzi. Cóż, najlepszą chyba konkluzją była ta twierdząca, że nijak, bo mało kto w ogóle się nimi zainteresuje.
 | W ramach akcji czytania dzieciom Paweł Ziemkiewicz czytał Kaji Mikoszewskiej. Zdjęcie autora |
Skoro strawa duchowa okazała się wątpliwa, wypadało poszukać chociaż cielesnej. Znaleźliśmy ją tym razem w pizzerii, trochę rozczarowani zepsutą tego dnia pogodą. Lubelska starówka, mimo że gwałtownie domaga się remontu, jest bardzo ładna, ale trudno się nią zachwycać w deszczu. Zwłaszcza taki drobny i niezdecydowany jest wbrew pozorom najbardziej nieprzyjemny, aczkolwiek w stworzonej przez niego mgiełce wąskie zaułki oświetlone lampami wyglądają najlepiej. Takich nawet chyba Kraków nie ma.
Wróciliśmy na Falkon mierząc tak, aby trafić na prelekcję o szczególnie elektryzująco brzmiącym tytule. Oto zapowiadany był Michał Studniarek i jego nadzy wojownicy. Niestety, ku żalowi licznie zgromadzonych słuchaczek, wojowników nie miał ze sobą i tylko o nich opowiadał. Wojownik słowiański mianowicie nie dlatego szedł niekiedy do walki bez zbroi, a bywało i że bez przyodziewku, że nie było go na nie stać. On w ten prosty sposób oddawał się w opiekę stosownym bogom, którzy w poczuciu obowiązku chronili go zamiast tarczy. Taki drobny chwyt psychologiczny - stawianie bóstwa przed faktem dokonanym. Ale i na ludzi psychologia działała, bo woj bez pancerza dawał do zrozumienia, że się nie boi, a przeciwnicy mogą mu, ujmując rzecz delikatnie, nagwizdać. Jeżeli do tego był jeszcze naprawdę solidnie rozebrany, mógł w szeregach wroga siać defetyzm przez wzbudzanie zazdrości. A jak wiadomo, wróg wyprowadzony z równowagi łatwiejszy jest do pobicia. No i wreszcie, z czysto sportowego punktu widzenia, bez kolczugi i tarczy szybciej się biega i macha mieczem.
Chętnie bym został dłużej i posłuchał o Aztekach, którzy mieli w tej samej sali zmienić Słowian, ale po sąsiedzku w sali filmowej zaczynał się "Vidocq", któregośmy z Kają jeszcze nie widzieli, toteż się tam przenieśliśmy. Film bardzo malowniczy, a niektóre sceny jako żywo przypominały lubelskie widoki sprzed paru godzin, szkoda, że do hotelu nie szło się już takimi uliczkami. A kiedy po projekcji do niego wróciliśmy, akurat pojawił się przy recepcji Paweł Ziemkiewicz. Miało to taki skutek, że obejrzawszy po drodze przyczajonego w kącie przy drzwiach do windy nietoperza, zboczyliśmy do jego pokoju. A tam do późnej nocy siedzieliśmy nad kolejną, tym razem zamówioną przez telefon, pizzą i papierowymi żurawiami Kaji, wymieniając się opowieściami z wojska i nie tylko.
 | A wszystko to pod czujnym okiem koordynatora Krzysztofa Księskiego. Zdjęcie autora |
Rano na wszelki wypadek wyszliśmy przed dziesiątą, dla uniknięcia dyskusji, czy byliśmy dwa czy trzy dni, bez trudu więc zdążyliśmy do Andrzeja Pilipiuka. Naczelny archeolog fandomu tym razem opisywał zwyczaje pogrzebowe głównie z okolic Polski. Różne ludy swoich zmarłych na naszych ziemiach chowały, co nie dziwi, zwłaszcza z powodu, że wtedy te ziemie były ich. Jedni sypali kurhany, chociaż o orchideach Andrzej nic nie wspominał, inni zadowalali się urną na popiół. Niektórzy nawet mieli urny rodzinne na wiele osób albo brali sobie do grobu towarzystwo, niekoniecznie zapewne ochotnicze. Ładnie i elegancko bywało, aż wstyd powiedzieć, że nasi pradziadkowie Słowianie na tym tle wyglądają wyjątkowo flejtuchowato, garnki krzywe lepili, że o krzemiennej broni, kiedy inni mieli żelazną, już nie wspomnę. Ale przynajmniej ludożerstwem się nie zajmowali, a nie o każdym można to było w tamtych czasach powiedzieć. Opisywane zwyczaje pogrzebowe miały zapewnić spokój tak zainteresowanemu, jak i jego współplemieńcom obawiającym się pewnie czasami, czy nie zechce mu się wrócić.
Następna prelekcja miała temat poniekąd przeciwny. Paweł Ziemkiewicz przedstawił mianowicie Stephena Kinga i Deana R. Koontza, głównych specjalistów od horroru. Tak właściwie, to stricte horrorem zajmuje się King, podczas gdy Koontz ogranicza się do grozy konwencjonalnej, wytłumaczalnej racjonalnie. Albo prawie. W każdym razie nie zajmuje się wilkołakami i podobną mitologią. Oprócz tego Paweł wspomniał też o kilku innych pomniejszych autorach i okazało się, że wcale często inspiracją dla horroru są zupełnie autentyczne zdarzenia, byle z odpowiedniej perspektywy opisane.
Tymi spotkaniami Falkon powoli dobiegał końca, chociaż program był przewidziany aż do wieczora. Szczególnie było mi szkoda sztucznych narządów i bioinżynierii w wykonaniu Agnieszki Hałas, ale komunikacja przez pół Polski nie pozwala na zbytnie wybredności i musiałem się zbierać, żeby zdążyć na pociąg. Jeszcze tylko złapaliśmy Krzysztofa Księskiego, żeby załatwić do końca sprawy z hotelem, z przyzwyczajenia nastraszyliśmy po raz ostatni pakującą się już ksiegarnię Wojtka Sedeńki i po drodze przez naleśnikarnię pojechaliśmy na dworzec. Wyciągając z plecaka najnowszą książkę Łukianienki, wsiadłem do wagonu.
|
|
 |
|