 | Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec |
Skończyłem wcześniej pracę i zmęczony, ale szczęśliwy, przechadzałem się wzdłuż przystanku. Słońce, też zmęczone i szczęśliwe, kończyło kolejny monotonny dzień, żegnając ludzi swoją czerwoną twarzą. Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się, kiedy nadjechał spóźniony autobus.
Zawsze przyjeżdża nie w porę - pomyślałem, gasząc peta i przepychając się do wejścia.
W środku nie było już prawie miejsca. Stojąc na jednej nodze, kląłem pod nosem. Nastrój powoli mi się poprawiał, w miarę jak robiło się więcej wolnej przestrzeni. Nareszcie mogłem usiąść i zająć się rozmyślaniem o tym, co będzie dziś na kolację, co Marysia dostała z klasówki i tym podobnych sprawach.
- Bilety do kontroli - usłyszałem.
Aż podskoczyłem, a żołądek skurczył się i zafalował.
- Nie mam, ale niech panowie spróbują mnie zrozumieć...
Gadałem i gadałem, wyrzucając słowa z szybkością karabinu. Liczyłem na moją zdolność perswazji.
- Pańskie dokumenty - rzucił ostro ten mniejszy.
- Chciałbym dodać, że...
- Słyszał mnie pan, czy powtórzyć? - wycedził ten wyższy przysuwając swój trzydniowy zarost do mojej twarzy.
Dałem im dokumenty, trudno się mówi.
Mniejszy niemal wyrwał mi z ręki dowód, po czym podał go wyższemu. Ten uślinił te swoje paluchy i powoli, jakby złośliwie wolno, przewracał strony.
- Panowie, ja się spieszę. Chcę jeszcze dzisiaj skończyć moje opowiadanie - zacząłem się tłumaczyć.
- Co? Poeta? - zarechotał niższy.
- Pisarz - poprawiłem.
Roześmiali się jak na komendę i śmiali się tak jeszcze trochę - do czasu, gdy wyższy nie zajrzał do dowodu. Zmarszczył brwi, a uśmiech zmienił mu się w wyraz bezbrzeżnego zdumienia. Wyglądał jak małe dziecko, któremu zniknęła piaskownica. Niższy śmiał się jeszcze, ale szturchnięty zainteresował się moim dowodem. Teraz oboje wyglądali jak małe dzieci, którym zjedzono ulubiony deser.
- Ja nie chciałem, ja naprawdę nie chciałem. Skąd mogliśmy wiedzieć, że to pan, no skąd? - rozbłagał się wyższy.
- No właśnie, skąd? - zawtórował mu niższy.
Teraz obydwaj przekrzykiwali się nawzajem i błagali, żebym im darował, po czym padli na kolana i coś szeptali złożywszy ręce i wzywając Boga na świadka.
Zdołałem wstać i, roztrącając ciekawskich, wyskoczyłem na najbliższym przystanku. Półprzytomny trafiłem do swojego domu, a wyglądać musiałem interesująco, bowiem moja żona zamiast spodziewanego powitania wrzasnęła na mój widok:
- Peter! O jezu!
- Nic nie mów, przygotuj mi mocną kawę - mój głos zdawał się dochodzić z otchłani.
Sam ciężko opadłem na fotel i natychmiast zapadłem w głęboki sen. Kiedy się obudziłem, zegar pokazywał drugą w nocy. Żona spała na kanapie niedbale przykryta kocem, a zimna kawa czekała na mnie z nadzieją. Przetarłem dłońmi twarz, a wydarzenie w autobusie jawiło mi się teraz niczym niezdrowy sen. Wiedziałem jednak, że całe to zajście było jak najbardziej prawdziwe.
- Dzisiaj już nie zasnę - pomyślałem. - Dokończę pisać opowiadanie.
Zwlokłem się z fotela i po cichu przeszedłem do gabinetu. Wyjąłem długopis i chwilę trzymałem go w ręku. Jakie wybrać zakończenie? Oto odwieczny dylemat pisarza.
Po wrażeniach dzisiejszego dnia zapomniałem, na czym to wczoraj stanąłem. Zajrzałem na ostatnia stronę maszynopisu.
"...Wyższy przysuwając swój trzydniowy zarost do twarzy pasażera powoli cedził słowa, niższy szykował się, by w razie czego dokopać palantowi."
Chwilę pomyślałem i napisałem:
"Peter wyciągnął broń, po czym..."
Zawahałem się.
- Daruję im - pomyślałem - sami mnie o to błagali. Nie co dzień spotyka się postaci ze swoich opowiadań.
- Ale nie oddali mi dowodu - przypomniałem sobie. Po czym dopisałem:
"- Peter wyciągnął broń, a echo wystrzałów odbiło się głucho o zamknięte okna autobusu."
|
|