Kobieta objęła ją od tyłu, całując w policzek.
- Wszystkiego najlepszego, kochanie.
Wymanicurowane, długie palce spoczęły lekko na obojczyku - poznała ją po pierścieniach. Obrączka, rubin, srebrny węzeł... biżuteria dziewiętnastowieczna. Izabella, babka ojca, przepisała się w Cień w wieku stu trzech lat; odtąd nie opuszczała czterdziestego roku życia.
- Iza! Nie odzywałaś się ostatnio!
Uścisnęły się mocno. Izabella odsunęła prawnuczkę na odległość wyciągniętych ramion.
- Rzeczywiście, zbyt długo chyba; prawie cię nie poznałam.
- Co właściwie zabiera ci tyle czasu? Myślałby kto, że po śmierci człowiek może nareszcie odpocząć.
Izabella zaśmiała się gardłowo.
- Wystarczająco naodpoczywałam za życia!
Przy kuchennym stole wymieniały ostatnie nowiny. Zuzanna wrzuciła do pralki poplamioną bluzkę. Pizzę jadła za pomocą sztućców, krojąc ciasto na drobniutkie kawałki. Babka opowiadała gestykulując dłonią z papierosem, pierścienie traciły blask za zasłoną sinego dymu. Gdy usłyszała o testamencie swego wnuka, tylko uniosła brew.
Zuzanna coraz częściej popatrywała na zegarek. W obecności Izabelli zadzwoniła po taksówkę. Gdy podniosła się, by wstawić talerz do zmywarki, prababka wstała również.
- No, bo jeszcze się przeze mnie spóźnisz. Powinnam częściej zaglądać... Niechże cię ucałuję! Ach, zapomniałabym, a potem nie będę mieć czasu - proszę, baw się dobrze.
- Co to jest?
- Ipsar, ipsator. Dostaniesz z jutrzejszą pocztą. No to pa.
Był to, oczywiście, pierścień. Gdy zjeżdżając windą do taksówki wyszła ze lsnu, rozmył się razem z resztą; nie była teraz w nastroju do zabawy gadżetami, w jakich lubowała się pośmiertna prababka.
W pustym przedziale poślizgówki wlśniła się ponownie. Chciała się od razu zabrać za pliki archiwalne matki (one też leżały w kącie jej serwera w nie ruszanych od dawna katalogach, nie miała ochoty ich w ogóle otwierać i z początku rozważała nawet wykasowanie en masse), ale rozsunęły się drzwi i na fotel naprzeciw Zuzanny wskoczyła dziesięcioletnia dziewczynka. Zuzanna może i wzięłaby ją za część świata materii, gdyby nie fakt, że dziewczynka, zachowując wszystkie proporcje ciała dziesięciolatki, miała nie więcej niż trzydzieści centymetrów wzrostu.
- Cześć! - pisnęła radośnie, usadowiwszy się na skórzanym siedzeniu. Błękitna sukienka sięgała jej kolan, chuderlawe łydki nosiły ślady zadrapań i strupów po obtłuczeniach. Machała energicznie bosymi stópkami, które oczywiście nie sięgały podłogi.
- Niech zgadnę - westchnęła Zuzanna - to ty jesteś tą symulką.
Dziewczynka pokiwała głową.
- Ula - przedstawiła się.
- Miło mi - mruknęła Zuzanna, pochylając się, by delikatnie ująć w swoją dłoń rączkę Uli - ale czy nie mogłabyś na razie dać mi spokój? Wywołam cię, gdy tylko będę miała czas, i wtedy się pobawimy, okay?
- Mam sobie pójść? - nadąsała się mała.
- Prześpij się może, co?
- Ale mi się nie chce spać!
Zuzanna już wyjęła telefon i połączyła się z oesem swojej hierarchii.
- Zdejmij mi tę symulację pre-K, dobra?
- Okay, zamknięta ścieżka. Wywołanie na auto czy ręcznie?
- Ja nie chcę żadnej zamkniętej ścieżki, ja chcę to wyłączyć na paręnaście godzin.
- Nie da się, proszę pani, to idzie w czasie chtonicznym, możemy jedynie zamknąć łącze - będzie szło dalej, tylko że bez manifestacji. Program ewolucyjny, żywy software na żywym hardware. Nie należało uruchamiać, jeśli...
- Stop. Zamknięta ścieżka.
- Już.
Ula pokazała Zuzannie język, zeskoczyła z fotela, potknęła się i, kuśtykając, wybiegła z przedziału.
Kilkadziesiąt minut spokoju. Wylśnione dokumenty z archiwum matki spiętrzyły się na szerokich fotelach w trzech stertach, czym prędzej je związała, by się nie rozsypały podczas hamowań, gdy ART będzie schodzić pod barierę dźwięku. W pierwszej stercie zsortowano papiery dotyczące operacji prawnych i finansowych matki, bez specjalistycznych doradców nie szło cokolwiek z tego zrozumieć. Znalazła, co prawda, podsumowanie sporządzone przez izbę skarbową przy okazji orzeczenia podatku spadkowego (to znaczy jego braku, majątek państwa Klajn nie był w świetle ustawy żadnym majątkiem), ale o losie Jana Klajn nie wspominano ani słowem - polisy na życie nie posiadał.
Druga część dokumentów związana była z pracą matki w Mościckim. W stercie trzeciej i ostatniej zgromadzono resztę papierów, i tu Zuzanna znalazła gruby plik starej korespondencji między matką i jej prawnikami a Instytutem Wernera i jego prawnikami. Sprawdziła daty. Od pierwszego do ostatniego listu minęło ponad trzy lata. Zaczęła od końca. Kancelaria informowała o wyczerpaniu wszelkich dostępnych prawnych narzędzi oraz możliwości nacisku; nic więcej o losie Jana Klajn nie uda się dowiedzieć. Zuzanna cofnęła się o kilka listów, by sprawdzić, czego właściwie się dowiedzieli. Jedyne źródło informacji stanowił Departament Badań i Eksploracji Instytutu Wernera, gdzie zatrudniony był w momencie zaginięcia Jan, na dokumentach podpisywał się głównie niejaki doktor Johann de Greu, sygnowała je dyrektor Intytutu, Zelle F. Suiche.
"Z żalem informujemy, iż pan Jan Klajn nie powrócił w przewidywanym czasie z ostatniej ekspedycji. Intensywnie prowadzone przez kolejne dwa miesiące poszukiwania nie dały rezultatu. Tym samym zostaje on uznany za zaginionego. Wynikające z tego konsekwencje opisuje punkt piąty umowy".
Kopię umowy skrupulatnie dołączono. Trzykrotnie przeczytała ów punkt, nie mogąc uwierzyć własnym oczom - przecież coś takiego jest jawnie sprzeczne z prawem UE: całkowita tajność plus zrzeczenie się wszelkiej odpowiedzialności przez Instytut. Co, u licha, od kiedy to podobne placówki naukowe mają procedury asekuracyjne ściślejsze od spółek software'owych? Myślałby kto, że firmy archeologiczne notowane są na giełdach...!
W Rotterdamie padało. Wybudziła się do reszty ze lsnu, nocnego nieba nie przesłaniało jej nic prócz ciężkich chmur, światła rozmywały się w deszczowych smugach. Pod srebrnym parasolem, nieświadomie licząc stuknięcia swych obcasów o kamienne płyty, pomaszerowała do taksówki. Usiadłszy na miejscu kierowcy, patrzyła na migające za szybą miasto, ale myślami pozostawała wciąż przy kontrakcie ojca. On naprawdę brzmiał podejrzanie. Ze wszystkich możliwych uczuć - to, które ją teraz powoli opanowywało, było najbardziej dziecinne: ekscytacja, iż oto trafiła na Tajemnicę Rodzinną, sekret śmierci ojca, bardziej wyobrażanego niż pamiętanego, w aurze starych grobów, przeklętych skarbów i egzotycznych krain; i że dopiero ona rozwiąże tę Zagadkę... Trochę Daphne du Maurier, a trochę "Indiana Jones". Zuzanna uśmiechała się na to ironicznie do swego odbicia w szybie taksówki - ironia nie tłumiła jednak podniecenia, rozumowa argumentacja nie zgasi dreszczy na skórze.
Drugi Bank Włoch mieścił się w renesansowym kościele. Złożywszy parasol w jasno oświetlonym holu, zapaliła papierosa. Garnitur wypacał nocną wilgoć drobnymi kroplami, skrzącymi się diamentowo w sterylnym blasku bankowych lamp. Wydmuchując dym, uniosła głowę i zapatrzyła się na długą chwilę na ciemny fresk - stworzenie świata czy inna panorama monumentalnego cudu. Zgasiwszy peta, weszła do środka.
Okazało się, że jest o tej porze jedynym klientem. Kierownik nocnej zmiany zaprowadził ją do bocznego gabinetu, zapadła się w trzeszczącą skórę wysokiego fotela. Uprzedziła ich telefonicznie kilka godzin wcześniej i wszystko było gotowe. Sekwenser protokolarny miał kształt eleganckiej szkatułki z brązu i hebanu, Zuzanna musiała się pochylić ku szerokiemu biurku. Gdy wkładała dłoń do ciemnego wnętrza, przypomniała się jej scena z "Diuny". Ale oczywiście nic nie poczuła; sonda musiała wejść głęboko, to nie był jakiś tandetny identyfikator naskórkowy - lecz wpierw zaaplikowała mocny anestetyk. Bankier przyglądał się procedurze z wystudiowaną obojętnością, za którą była mu bardzo wdzięczna. Podświadomie czuła się jak na jakimś teście, egzaminie o niepewnym rezultacie - może zda, może nie zda. Uczucie było irracjonalne, jest przecież Zuzanną Klajn: znała swój DNA i DNA rodziców, nie mogło być wątpliwości - a jednak gdy Holender ogłosił pozytywny wynik identyfikacji, odetchnęła z ulgą.
- Ta karta - rzekł wręczywszy jej kroniczny prostokąt - jest jedną z serii sześciu, we wszystkich żyje ten sam szyfr. My go urodziliśmy, lecz zapewniam panią, że nie posiadamy kopii. Z definicji kopiowanie jest niemożliwe. Proszę być bardzo ostrożną, ona jest nie do odtworzenia.
Zakładając, że jedną dysponował ojciec, daje to cztery sejfy zamknięte bliźniaczymi szyframi; sejfy albo inne miejsca warunkowego dostępu, materialne lub niematerialne. Delikatnie przesunęła opuszkami palców po chropowatej powierzchni karty, jakby istotnie spodziewając się wyczuć pod skórą ciepłe pulsowanie kryptożycia.
- Czy pan Klajn zostawił jakieś...
Bankier pokręcił głową.
- Obsługiwaliśmy jego rachunki bieżące, gdy pracował w IW, ale, jak widzę, to były małe sumy, średnia salariatu. Dopiero tuż przed tym...
- Co: tuż przed tym?
Wstał do pożegnania.
- Proszę przyjść z pełnomocnictwami.
Ucałował jej dłoń i odprowadził do wyjścia.
Nadal padało. Zanim otworzyła parasol, wahała się, gdzie schować kartę; w końcu wsunęła ją do kieszeni marynarki.
W drodze na dworzec wlśniła się, by sprawdzić godziny pracy krakowskiego Abominado - od razu dosiadła się Malena.
- Gdzie ty wojażujesz? I to o tej porze? - Wyjrzała na deszczowy Rotterdam nocy i neonów. - Oj, nosi cię, nosi.
- Rodzinny sekret. W życiu nie uwierzysz.
- W życiu pewnie nie... A Ula?
- Co ty, monitorujesz mnie?
- Tobie dać prezent...!
- Czekaj, mam tu drugi wyłączny, nie pójdę schizo dla twojej wygody.
Drugi lsen był eksportowany, nad Brazylią dopiero co zaszło słońce, spotkała się z Kamilem w cieniu asymetrycznej architektury postniemeyerowskiej.
- Pomyślałem, że przynajmniej ucieszę cię dobrą wiadomością na urodziny - rzekł, nie wypuszczając Zuzanny z uścisku. - Za trzy tygodnie powinienem już być z powrotem.
Złapała go za nos, wykręciła, aż się skrzywił.
- Najpierw miesiąc się nie odzywa, teraz dzwoni w środku nocy.
- Au! Nie śpisz przecież, sprawdziłem.
- Dżentelmen.
Chciał ją pocałować, ale się wywinęła.
- Jeszcze się wyćwiczę w asertywności.
- Dla mnie jesteś asertywna jak trza.
- Zobaczysz.
Usiedli na ławce pod nieczynną fontanną. Kamil pogryzał słoneczną marchewkę.
- Już się powoli uspokaja - mówił. - Kabaliści weszli do slumsów, głos Watykanu wszystko zmienił, teraz to idzie po dziesięć tysięcy dziennie, takiego Mexico City nie poznałabyś w ogóle. Ale co ja ci tu będę demograficzne bajki... Co u ciebie?
Złapała się się na tym, że, opowiadając mu, spłaszcza i trywializuje fakty, jakby uprzedzywając spodziewane Kamilowe szyderstwa i uśmieszki niedowierzania. W efekcie właściwie go okłamała: ot, spadek po ojcu i przedśmiertny list AV.
Chciała się zdrzemnąć w powrotnym poślizgowcu, lecz zupełnie już przeskoczyła swój cykl dobowy i teraz tylko podpierała rękoma ciężką głowę, z zaciśniętymi wargami gapiąc się w czarne okno, za którym bezgłośnym strumieniem płynęła wstecz nocna Europa. Zuzanna sięgnęła po kryptokartę, ale pomyliła kieszenie i trafiła na lsenny pierścień ipsatora. Niewiele myśląc, wsunęła go na palec. Gęsty lsen zakłębił się w przedziale.
Wielce rozgałęziona rodzina gadżetów ipsacyjnych początek swój brała z prymitywnych implantów masturbacyjnych, które zasadzały się jeszcze na technice inwazyjnego drażnienia ośrodków przyjemności w mózgu. Rychło wyewoluowało to w specjalistyczne trenażery behawioralne, wiążące fizjologiczny bodziec dodatni z wykonaniem jakiejś powtarzalnej czynności (lub jej zaniechaniem); rzadziej programowano analogiczne bodźce ujemne. Psychologiczne podstawy owych rozwiązań leżały nie tyle w teoriach Pawłowa, co jeszcze w Arystotelesowkiej koncepcji natury ludzkiej: zacznij konsekwentnie zachowywać się jak człowiek odważny - udawać odwagę - a w końcu staniesz się odważnym; zachowuj się jak tchórz, a zmienisz się w tchórza także w głębi swego serca. Przed wdrożeniem technologii Kabały Genowej i WHO-wskich programów immunizacyjnej translacji DNA, podobnych Kamilowemu, szczególnie popularne były ipsatory odchudzające oraz antynikotynowe, warunkujące mózgi użytnikowów do czerpania rozmaitych przyjemności z powstrzymywania się od jedzenia czy palenia. Potem owe zagrożenia zblakły i zastosowania stały się bardziej subtelne. Oczywiście nadal spotykało się hasasynów, płynących przez życie na falach ciągłych orgazmów, a w każdym razie nie schodzących z endorfinowego haju - często plątał się im język, bełkotali niewyraźnie, gubiąc spółgłoski, albo w ogóle nic nie mówili, pewni, że najpełniej komunikują się ze światem za pomocą swego żabiego uśmiechu. Zuzanna przeszła była przez tę fazę, jak chyba każdy; i, jak większość, wyszła z niej z pamięcią potwornego, zgoła metafizycznego zmęczenia pustym szczęściem organizmu.
W czym ipsator Izabelli różnił się od innych? Hasło kampanii reklamowej modelu Angelus brzmiało: ABY STAĆ SIĘ LEPSZYM CZŁOWIEKIEM. Na ogólnoświatowy rynek miał wejść dopiero za parę tygodni. Zuzanna lśniła materiały promocyjne.
- Jeśli istnieje w ogóle jakaś wspólna religia ludzkości - mówił, wykupiony w tym celu od spadkobierców jego wizerunku, Martin Luther King - to zasadza się ona na tym przekonaniu, że wszyscy ludzie, może za wyjątkiem nielicznych przypadków patologicznych, wszyscy ludzie w głębi duszy pragną być lepszymi niż są. Tęsknią do piękniejszego, doskonalszego wyobrażenia samych siebie. Gdyby mogli się dowolnie wybierać, nie wybraliby do zaistnienia takich, jakimi się postrzegają; dobrze wiedzą, co w nich jest złego, dobrze wiedzą, jak powinni postępować, w nocy, na dwa oddechy przed zaśnięciem, mają pod powiekami anielski obraz samego siebie. Dlaczego zatem są, jacy są, dlaczego żyjemy w świecie, w jakim żyjemy? Bo zmiany natychmiastowe nie są możliwe; bo każda zmiana kosztuje i na drodze do doskonałości wiele jest łatwiejszych do osiągnięcia, prostszych satysfakcji. Gdyby była to kwestia jednorazowej deklaracji, któż nie podpisałby się pod przysięgą: "będę uczciwy, będę szlachetny, będę odważny"? Niezależnie od tego, co dokładnie pod owymi słowami rozumie - jakiś obraz ideału w sobie przecież nosi. Ipsator Angelus - tu King zaprezentował logo produktu - umożliwia dokonanie właśnie takiej jednorazowej, natychmiastowej decyzji. Nie znaczy to, że zmieni cię on z miejsca w ideał - ale że po tej decyzji będziesz miała przy sobie anioła stróża, który ani na moment nie zapomni o docelowym obrazie ciebie, jaki mu na początku przedstawiłaś, i będzie cię prowadził, dzień pod dniu, delikatnymi nagrodami i karami, wbrew twoim chwilowym słabościom i żądzom, namiętnościom i pokusom, ku temu, czego naprawdę pragniesz. Za każdym razym, gdy postąpisz krok bliżej, będziesz czuła, że czynisz dobrze; wkrótce twój mózg nauczy się tej ścieżki szczęścia. Nie ma w tym bynajmniej żadnego zniewolenia, nie staniesz się przez to mniej ludzka: w każdej chwili możesz podjąć decyzję odrzucenia ipsatora i rezygnacji z ideałów - jeśli tego naprawdę chcesz. I sama musisz również wykonać pierwszy ruch, twoja jest wola i wybór: aby zakupić Angelusa firmy Tiessen-Kyota, zaledwie czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć euro.
Wszystko pięknie, pastorze King - pomyślała Zuzanna - ale co, jeśli większość ludzi, a w każdym razie większość tych, na których ta reklama zadziała, wyobraża się sobie wcale nie aniołami, lecz jakimiś komiksowymi herosami popkultury, niekoniecznie od razu złymi, a po prostu: bardziej bezwzględnymi w interesach, łatwiej kłamiącymi, nie rumieniącymi się w towarzystwie, uwodzicielsko bezczelnymi - takie drobne przewagi dla Homo societus - co wtedy? I jakie będą z kolei ich ideały, tych kronicznych aniołów Generacji T?
Angelus powinien już czekać na nią, gdy wróci do domu; program wszakże - to znaczy docelowe wyobrażenie siebie, Zuzannę Klajn in optimo - mogła zaprojektować już teraz. W nastroju, w jakim się znajdowała, w tym gorączkowym rozdrażnieniu między ekscytacją a rosnącym powoli, nieukierunkowanym gniewem - nie potrafiła jednak przywołać żadnego konkretnego obrazu siebie. Lecz Angelus posiadał w firmowej bazie bogaty zbiór domyślnych wektorów zmiany. Przeglądała symboliczne opisy: Rycerz, Książę, Tao, Sędzia, Pielgrzym, Trzcina, Opiekun, Błazen, Krzyżowiec, Szkło, Aptekarz, Zdobywca... Przed Wrocławiem, drogą mozolnej eliminacji, zawęziła wybór do Skorpiona, Księcia i Ateny. Niezdecydowana, poszła ścieżką najmniejszego oporu i złożyła wszystkie trzy w wypadkową, którą sama nie wiedziała, jak nazwać. Angelus zapisał ją w pustym rejestrze jako Wektor1.
Kraków przed świtem zdawał się jej zawsze najspokojniejszym miastem na świecie, chłód ciemnych kamieni i chropowatych murów udziela się tu samotnym przechodniom, rozprężone powietrze przewodzi dźwięki z odległych dzielnic duchów, na języku krystalizuje się brudna sól miasta... Poszła pieszo, noc ją otrzeźwiła.
Malena tańczyła wokół niej na wilgotnym bruku.
- Albo tak: znalazł skarb, ale dopadła go konkurencja, a tyle, ile zdołał wcześniej wydostać, zostawił tobie. Po piętnastu latach nikt się nie dowie. Osiemnastka, bo wtedy taka była prawna granica dorosłości. Co? Nie?
Na Rynku złapał Zuzannę wschód słońca; samo słońce trzymało głowę nisko, za budynkami, lecz chmurne niebo w przeciągu kilku minut nabiegło wiśniowym sokiem, zaróżowiło się powietrze i rumieńce wyszły na kamienie. Zuzanna jeszcze bardziej zwolniła, w równoległym lśnie niezagnieżdżonym rozmawiając z programem sekretaryjnym kancelarii Lipszyca.
- A może żyje - paplała Malena. - Może wcale nie umarł. Przecież mówisz, że nie wiesz. Zaginął, nie? No więc może on to wszystko zaaranżował.
- Piętnaście lat temu.
- Nie, nie. Teraz - skoro żyje. Żeby się z tobą spotkać.
- A co mu broni?
- Ooo, a bo to nie wiesz - tylko czekają, żeby się ujawnił.
- Niby kto czeka?
Malena teatralnie ściszyła głos.
- Oni.
- Zdecydowanie powinnaś się już urodzić.
|
|