4.
Sanitariusze wynieśli na taras dwa z trudem oddychające ciała. Wewnątrz latarni zepsuł się akurat generator prądu, a może korki wypadły, i w związku z tym panowały tam zupełne ciemności. Taras przed domem oświetlał zaś obły, blady księżyc, który wisiał tego dnia nisko i rzucał na spokojne morze przytłumioną poświatę. Białe kitle sanitariuszy i lekarzy widoczne były nawet z daleka. Ich głosy wzburzyły ciężkie powietrze.
- Proszę się nie martwić - pocieszali dziwnie opanowaną małą.
- To tylko lekkie zatrucie. Pani matka znajduje się w lepszym stanie.
Mała wydała z siebie westchnienie wyrażające ulgę.
- Tak, sądzimy, że hospitalizacja w jej wypadku nie będzie konieczna.
- Jasne, damy jej teraz lekarstwa, wcześniej dziś pójdzie spać i tyle.
- A pani ojca musimy zabrać na badania.
Dziewczyna wstrzymała oddech.
- No cóż, zapewne zjadł więcej tej niezdrowej potrawy.
- A co jedli, czego pani nie jadła?
Cień uśmiechu zawstydzenia przemknął po twarzy małej.
- Zatem proszę nam przynieść resztki tego ciasta, poddamy go analizie.
Uśmiech małej się rozszerzył.
- Tak, proszę pani, wiemy, że nawet najzdrowsza potrawa, wyciągnięta z kosza na śmieci, traci swe walory i mogłaby uśmiercić samym swym zapachem kompanię marynarzy. Ale proszę ją przynieść.
Jeden z lekarzy, grubawy trzydziestopięciolatek, bez przerwy gadał. Usta mu się nie zamykały ani na chwilę, nawet kiedy wykonywał trzy różne czynności na raz:
- To pechowe miejsce, proszę pani - mówił, aplikując Violi jakieś lekarstwo. - Ja wtedy byłem małym dzieckiem, gdy to się stało. Straszna śmierć, kobieta miała skręcony kark i poranione ciało. Leżała dokładnie tutaj, gdzie teraz nosze z pani ojcem... hmmm...Proszę wybaczyć to niestosowne porównanie. Sytuacja pani ojca jest oczywiście o niebo lepsza i, jak już mówiłem, ani jego życiu, ani zdrowiu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Tamta historia należy zaś do przeszłości. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek... - proszę tu potrzymać, o tak, bardzo dobrze, dziękuję - Chociaż dzieci zmarłej nie przyszły nawet na pogrzeb. Nie zapłakały nad zmarłą matką, nie oddały jej tej ostatniej przysługi... - już kończymy, zaraz będziemy mogli odjechać - nie ma sensu, by pani jechała z ojcem do szpitala, a pani matka jest na to za słaba. Proszę tu poczekać do jutra rana i popilnować chorej. A w razie czego natychmiast dzwonić.
Mała była zbyt skołowana, by móc się przeciwstawić. Grzecznie wykonywała wszystkie polecenia gadatliwego lekarza, który zresztą wydał jej się godny zaufania. Zwracał się do niej tak, jak do dorosłej, odpowiedzialnej osoby, co tak rzadko przytrafiało się pełnoletniej już przecież 'małej'. Jej świeżo odebrane świadectwo dojrzałości leżało dumnie na nieużywanym biurku w sypialni.
W końcu odjechali. Zapanowała cisza, bardziej nawet dotkliwa niż zazwyczaj. Ciemność potrafi nie tylko działać przygnębiająco na zmysły ludzkie, ale także stymuluje do nietypowych zachowań. Mała, na przykład, stała teraz w półotwartych drzwiach, z długim papierosem w dłoni i spoglądała nieco mętnym wzrokiem w ciemne zarośla. Oparła się o futrynę, po czym wprawnym ruchem ręki strzepnęła na taras wałeczek popiołu. Wyglądała tak, jakby rozkoszowała się pięknem tej ulotnej, nocnej chwili błogiego spokoju. Macocha, już przytomna, w znacznie lepszym stanie niż poprzednio, leżała na kanapie, usiłując spać.
Znużonym głosem odpowiedziała na zapytanie pasierbicy o czarno-białe zdjęcie sprzed 30 lat. "- Ojciec był tu kiedyś w okolicy na wakacjach, kiedy jeszcze był studentem." Więcej mała dowiedzieć się nie mogła. Swobodnie paliła papierosa i wlepiała wzrok w fale.
Morze, księżyc, gwiazdy, ciemny granat nieba - wszystko to kusiło zmysły i napawało je ekstatyczną wręcz radością. Ten cholernie daleki horyzont symbolizował nieludzkie wyzwania, jakie proponuje ludziom soczysty, świeży świat. A każdy krok naprzód stwarzał tyle możliwości...
- Martwię się o niego. Jutro rano, jak tylko będę mogła prowadzić samochód, pojedziemy do szpitala. Ty też mogłabyś wreszcie zrobić prawo jazdy, mała.
- Aha...
- I wiesz co? Nie chcę już tu mieszkać. Potrzebuję miasta. Wyjadę jak najszybciej - Viola lepiej już wyglądała. Wstała nawet i podeszła do okna. Jej twarz jaśniała księżycowym blaskiem. Spojrzała na pasierbicę. - Nie wiedziałam, że palisz.
Mała wydęła wargi.
- Wielu rzeczy o mnie nie wiesz. Nie jestem grzeczną dziewczynką - podkreśliła, patrząc Violi w oczy. Macocha uśmiechnęła się wyzywająco na swój stary, cyniczny sposób.
- Oj, mała... Znam cię lepiej, niż ci się wydaje. Jesteś grzeczną dziewczynką o miękkim sercu. Czasem się zgrywasz, ale przede wszystkim mało w tobie odwagi. Musisz uważać, bo jesteś typowym okazem kozła ofiarnego. Może kiedyś z tego wyrośniesz.
Jak się później okazało, Viola znów miała rację. I to jak okrutnie.
- Zebrało ci się na szczerość! Znalazła się wróżka - fuknęła dziewczyna z narastającą złością. - Żebym tylko ja nie powiedziała czegoś pochopnie o tobie....
- No dalej... Dlaczego milczysz? Może napijemy się wina?
Nie powinno się pić alkoholu, będąc w rozchwianym żołądkowym stanie Violi. Mała napełniła dwa smukłe kieliszki. Cały czas obie panie stały w drzwiach prowadzących na taras.
- Nie widzę noży, które wisiały na ścianie - zauważyła dziewczyna mimochodem.
Viola zaczęła wyraźnie działać na swoją niekorzyść:
- Nie szkodzi, a kto ich teraz potrzebuje? -zaśmiała się beztrosko - Wiesz co, mała, jesteś ostatnio zestresowana. Idź może na jakiś krótki spacer po plaży, albo co. O, wiem! Idź do sklepu przy przystani. Albo weź rower. To tylko 2 kilometry. Kupisz papierosy, bo się kończą, a przy okazji się wyżyjesz...
Mała wypiła kieliszek wina jednym łapczywym łykiem.
- Właściwie, czemu nie? - syknęła - Tylko zamknij drzwi, bo tu podobno straszy.
- Ja się nie boję. Nie wierzę w przesądy.
- Och, jaka twarda - podsumowała jadowicie mała i wsiadła na rower.
Viola patrzyła spokojnie, jak pasierbica szybko znika z pola widzenia. Ponieważ nie było prądu, postawiła na stole trójramienny świecznik, zapaliła też dużą ręczną latarkę. Szkoda, że ciemność nie pozwalała się pakować, bo Viola zapewne nie mogła się już doczekać wyprowadzki ze swojej romantycznej latarni. A to były ostatnie chwile jej życia. Posiedziała trochę przy stole w jadalni, gdzie zauważyła rzeczywiście brak kolekcji noży ze ściany i dokończyła kieliszek wina. Ostatni w jej nędznym, zbędnym życiu. Mogła być bardziej przezorna, jak na osobę, która jeszcze dwie godziny wcześniej została celowo podtruta pewnym środkiem chemicznym. Ja bym bardziej uważała na jej miejscu. Ale nie było jej to pisane, by umrzeć tak banalnie, szybko i, w gruncie rzeczy, bezboleśnie. O, nie.
Postawiłam obie nogi na tarasie. Trochę mi ścierpły od tego ciągłego chowania się po krzakach w niewygodnej pozycji. Czułam podniecające mrowienie, gdy podchodziłam cicho do okna, trzymając pod kurtką pistolet, a w torbie kolekcję ściennych noży . Każdy moment tego wieczoru był przeze mnie szczegółowo zaplanowany. Ruchy 'małej' były wprawdzie trudne do przewidzenia, ale instynktownie wiedziałam, że w pewnej chwili oddali się od koszmarnej Violi na tyle daleko, bym mogła zbliżyć się ja. Viola ją zdenerwuje swą wyrachowaną złośliwością, a słaba z natury mała zamknie się w swoim pokoju. Rozwój sytuacji przeszedł jednak moje oczekiwania. Nie mogłam się też zdecydować czy straszyć dłużej rzucanymi kamieniami, tłuczonymi szybami i tego typu sztuczkami, czy może chodzi mi po prostu o śmierć Violi. Bo to, że ona umrze, wiedziałam od chwili, gdy postawiła swą walizkę na tarasie. Nie wiedziałam tylko, jak szybko to nastąpi, a z biegiem czasu zaczęłam nudzić się tą grą. Wstrzymałam oddech, bo Viola akurat wstała od stołu i poszła na chwilę w głąb domu. Czekałam w skupieniu na odpowiedni moment. Pragnęłam zakończyć już tę historię. Nie ma sensu czekać na lepszą okazję, skoro ta jest całkiem dobra. Tak..., ostatnio wciąż byłam zajęta przez to wszystko. Nie miałam nawet czasu zrobić sobie śniadania, he, he. Czasem w ogóle nic nie jadłam przez cały dzień, zgięta wpół przez kilka długich godzin bez przerwy. Ale opłacało się, bo ta okrutna zabawa dała mi sporo radości.
Zatem przejdźmy do rzeczy. Dzieło należy dokończyć. Zwłaszcza, że tyle czasu i energii mu poświęciłam.
Głupiutka Viola nie zamknęła drzwi, więc wślizgnęłam się bez problemu, gdy poszła do ubikacji. Niestety nie mogłam wymyślić rozsądnego sposobu, by wywabić ją na górę wieży bez zastosowania przymusu. Właśnie wychodziła z ubikacji, gdzie, o ironio, dokonała ostatniej swobodnej czynności przed śmiercią. Przyłożyłam jej lufę pistoletu do nagrzanych pleców. Wiedziałam, że się nie wymknie.
- Ręce do góry! Spokojnie - rozkazałam zimno.
- O co chodzi, kto to? - krzyknęła przerażona Viola, usiłując się obrócić.
Chciałam uderzyć ją w twarz, ale mogłaby wtedy stracić przytomność i nie zdołałabym zaciągnąć jej na górę wieży. A na pomoc małej liczyć nie mogłam. Była mimo wszystko zbyt poczciwa. Na dodatek znajdowała się dość daleko. Zabawne, tak to dokładnie zaplanowałam, miałam być okrutna, znęcać się, sprawiać stopniowe cierpienia, patrzeć, jak moja ofiara błaga mnie o szybki koniec. A tu mój zapał niepokojąco malał.
- Idź spokojnie, to nie skaleczę cię nożami - zapewniłam dobrodusznie i pchnęłam Violę lufą pistoletu w kierunku wyjścia na taras. - Do wieży!!!
- O co chodzi, kim jesteś? Puść mnie...
- Rób, co każę.
- Przecież drzwi do wieży są zamknięte.... Ratunku!!! Aniu!!! Aniu!!! Na pomoc!
Próbowała się wyrwać, ale trzepnęłam ją po uczniacku w ucho.
- Więc ona ma na imię Ania? Ładne imię. Nie usłyszy cię. A nawet gdyby, to nie jestem przekonana, czy przyjdzie ci na ratunek...
Kłamałam. Mała mogła w każdej chwili wrócić, a ja, przyznam się, ciekawa byłam jej reakcji. W gruncie rzeczy pozytywnie mnie na koniec zadziwiła, ale o tym później.
Drzwi do latarni wcale nie były zamknięte, bo je wcześniej otworzyłam.
- Masz klucz? - wycedziła Viola
- Oczywiście - odparłam uprzejmie. - I to znacznie dłużej niż ty.
Wchodziłyśmy po stromych stopniach. Oddech mej ofiary przyspieszył zabawnie, jej ciało drżało, włosy przyklejały się jej do czoła. Naprawdę się bała, a o to właśnie, do cholery, mi chodziło. W pewnym momencie wypięła swój zgrabny tyłek w ten sposób, że prawie straciłam równowagę i runęłabym niechybnie w dół schodów, gdybym nie zdołała oprzeć się o ścianę. Za karę uderzyłam ją w ramię pistoletem. Jęknęła.
- Następnym razem strzelę, idiotko - wysapałam. - Nie ułatwiasz mi zadania.
Wreszcie znalazłyśmy się na górze. Niewiele się tu zmieniło od czasu, gdy byłam tu po raz ostatni. Nieduże pomieszczenie zawierało plątaninę kabli, przewodów i urządzeń, dwa proste krzesła oraz metalową szafę, pozornie tylko zamkniętą na kłódkę.
Pchnęłam Violę w stronę krzesła stojącego pod witrażem. Nie zwróciła w ogóle uwagi na piękno tego owalnego okna o fioletowawych odblaskach, omiotła tylko wnętrze latarni przestraszonym wzrokiem i pacnęła tyłkiem na krzesło.
Cały czas trzymałam pistolet wycelowany w jej delikatne ciałko. Trzęsło się nadal ze strachu, choć pierwszy szok miała już za sobą. Zapaliłam wewnętrzną lampę o silnym, białym świetle, która jaśniała bez względu na przerwy w dopływie prądu. Byłam taka spokojna i pewna siebie, żadna tam galaretowata, rozhisteryzowana panienka, potrząsająca w panice pistoletem. Zachowywałam się jak zimnokrwista i żądna krwi profesjonalistka.
Viola łkała cichutko. Taka bezbronna, unieruchomiona kobieta naprzeciwko mnie! A gdzie jest teraz pewna siebie kobieta sukcesu, co?
- Nie płacz. Porozmawiajmy - Zachęciłam ciepło. Starałam się nadać memu głosowi jak najprzyjemniejszą barwę.
- Dlaczego? Dlaczego? - usłyszałam w odpowiedzi tendencyjne pytanie, zręcznie wplecione pomiędzy słabnące łkania.
- Radzę ci nie ruszać się zbytnio, bo mogę wystrzelić.
Płacz ustawał. Viola usiłowała myśleć, jakby tu się wykaraskać z tej niekorzystnej dla siebie sytuacji. Jej planem było zapewne przeciąganie rozmowy ze mną jak najdłużej, by jej pasierbica zdążyła powrócić z nocnego spaceru i przyjść jej z pomocą. Co za pech! - dokładnie taki sam plan miałam aktualnie ja.
Rozchyliłam poły obszernej marynarki, pod którą trzymałam cztery noże kuchenne ukryte w specjalnych, bezpiecznych dla mojego ciała przegródkach. Zdjęłam je wcześniej ze ściany w kuchni mojej ofiary, a ich brak szybko zauważyła spostrzegawcza mała - odtąd znana jako Ania. Każdy z noży był innej wielkości, jeden z nich miał finezyjnie zakończone ostrze w kształcie zakrętasa - pewnie służył do patroszenia ryb. Od razu przykuł moją uwagę i przypadł mi do gustu. A ponieważ wieczór ten, tak idealny dla wykonania mojego nikczemnego planu, nadarzył się całkiem niespodziewanie, dałam się ponieść słodkiej improwizacji. Scenę końcową całego tego beznadziejnego przedstawienia wielokrotnie widziałam w swojej rozpalonej wyobraźni - czasem jawiła mi się niespodziewanie, podczas spaceru po plaży czy przy budce z lodami, czasem celowo wywoływałam ją z zakamarków świadomości - ale nigdy nie wyobrażałam sobie krok po kroku wszystkich szczegółów. Podstawowym mym zamiarem było bowiem w po prostu w bestialski, okrutny sposób pozbawić koszmarną Violę jej nic nie znaczącego życia i uwolnić biedną Anię od ciągłego prześladowania ze strony macochy.
- Zobacz - Pokazałam Violi noże. - Siedź spokojnie, nie wierć się, nie próbuj uciekać. Chyba, że skoczysz samodzielnie z wieży, he, he... - zaśmiałam się - Nie chcesz chyba zostać zraniona jednym z tych ostrzy, co?
Milczała.
|
|