Panta milczał chwilę.
- Przykro mi.
- Ależ nie ma powodu. Z czasem okazało się, że mi to wszystko wyszło na dobre. I sława młodzieńcza, i umiejętności zdobyte ciężką pracą...
Wiarus klepnął się po udach.
- Czy przypadkiem nie czas na ciebie?
Wiedźmin otrząsnął się energicznie. Odetchnął głęboko.
- Masz rację, Gross. Mam tu jeszcze coś do zrobienia. - Żartobliwie zasalutował na pożegnanie. - Bywaj!
- Powodzenia - życzył poważnie wiarus.
Panta ruszył przed siebie wzdłuż murów. Po kilkudziesięciu krokach przypomniał sobie, że z wrażenia zapomniał zapytać, która to wieża alchemika. Już miał zawrócić, gdy zza zakrętu (po długim milczeniu) jego wyczulonych uszu dopadła deklamacja.
- Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi? - zaniepokoił się chwilowo anonimowy głos. - Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha. Obejmie okiem wszystkie promienie jej ducha?
- Już idzie, idzie... - mruknął Panta pod nosem, pokonując zakręt.
Na blankach stała jakaś postać. Wyprostowana, wpatrzona w horyzont. Na wietrze powiewały poły grubego, ostro ciętego płaszcza i wydłużony, śnieżnobiały kołnierzyk. Wiatr targał jasne, gęste loki, spływające z głowy. Rzymski nos i zimne spojrzenie mierzyły gdzieś w dal.
- Nieszczęsny, kto dla ludzi głos i język trudzi - padła z ust nieznajomego smętna konstatacja. - Język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie.
- Zdzierżyłem Białobrodego - mruknął pod nosem wiedźmin, zbliżając się do dumnej postaci. - Zdzierżyłem buców przy bramie. Ten cholerny labirynt. Wytrzymałem grupowe bezguście artystyczne...
Elegant tymczasem kontynuował.
- Myśl z duszy leci bystro, nim się w słowach złamie. A słowa myśl pochłoną i tak drżą nad myślą.
Wiedźmin pokręcił głową.
- ...ale bakałarz lingwistyki stosowanej to już jest przegięcie...
Zatrzymał się przy postaci, wyprostowanej sztywno z ręką wzniesioną ku horyzontowi.
- Uprzejmie przepraszam szanownego pana... - zaczął, pukając lekko nieznajomego w ramię. - Gdzie tu...
Elegant obrócił głowę w jego stronę. Zmierzył wzrokiem i naraz nabrał kolorów na twarzy jak przystało na solidnie obitego buraka. Bynajmniej nie cukrowego. Potem wybuchł.
- Nie przeszkadzać! - wrzasnął, podskakując energicznie. - Nie przeszkadzać artyście! Czy wy ludzie nie potraficie zrozumieć, jakie to ważne!? Artysta potrzebuje spokoju jak powietrza! Zainteresowania! Wsparcia! Pomocy! Podziwu! Dla wspólnego dobra! Dla podźwigania mas z ciemnoty! A wy co!? Wtrącacie się bez przerwy! Przeszkadzacie! Każecie grać jakieś nudne tuzinkowe postacie! Plebejskie w środku jak wy sami! Niezdolne wypełnić żadnej intelektualnej misji! Pozbawione przymusu wewnętrznego cierpienia! Byle przekonywająco, byle wiarygodnie! A kogo to interesuje!? Kto chciałby się w czymś takim babrać!? Chałturzyć! Odcinać kupony! Nie rozwijać się wewnętrznie! Nie po to tyle się uczyłem, kształciłem, ćwiczyłem, umartwiałem...! Nie po to! Jestem do cholery ciężkiej artysta!
Panta zamrugał oczami.
- Ale ja tylko...
- Co?
- Chciałem zapytać... którędy do wieży alchemika?
Artysta wskazał dobitnym gestem właściwy kierunek.
- Dzięki - Panta kiwnął głową i ruszył swoją drogą. Zdążył zrobić kilka kroków, gdy zatrzymało go chrząknięcie. Spojrzał pytająco na przystojniaka.
- Brawa? - zaproponował artysta, odrzucając lok z czoła.
Wiedźmin zaklaskał niepewnie. Potem jeszcze raz. Ostatecznie co mu szkodziło.
***
Ten komin był kiepskim pomysłem, nie trzeba było słuchać rad Białobrodego.
Wiedźmin właśnie przerwał opętańczy taniec ognia. Licząc na efekt zaskoczenia, zsuwał się bezszelestnie kanałem kominowym. Niestety, na sam koniec pośliznął się i spadł wprost w płomienie na palenisku. Dobrze, że buty miał z grubej, dobrze wyprawionej skóry.
Podniósł wzrok, zamierzając wygłosić jakąś patetyczną formułkę, ale zamarł z zaskoczenia. Pomieszczenie na szczycie wieży nie było duże, ale za to dość przytulnie urządzone. Obite boazerią ściany, dębowa podłoga, sosnowe meble, pełno skórzanych narzut. Wszystko tonęło w miłych odcieniach brązu i beżu. Wszystko oprócz wystrojonego w szkarłaty mężczyzny, który właśnie jak słup soli sterczał pośrodku pomieszczenia. Nosił pludry, kaftan z żabotem i fircykowatą czapeczkę. Spod czapki wybałuszała się ku wiedźminowi para ciemnych oczu, przedzielonych nosem dumnym jak okrętowy kil. Gęsta, czarna broda nieznajomego drżała lekko. Panta nie miał wątpliwości, że ma przed sobą południowca ze Latinii.
Za nim, usadowiony na obitym skórą fotelu, oparty o sekretarzyk widoczny był sam Chamił, alchemik słowa. Miał na sobie czarną, luźną szatę z peleryną. Małym białym piórem maczanym w inkauście plótł coś spokojnie. Kiedy skończył, podniósł powoli głowę znad kart pergaminu.
- Nie denerwuj się, Aureliusie - poinstruował swojego osłupiałego towarzysza - To tylko Panta...
- ...Deus! - suto odziany mężczyzna podał gwałtownie tyły i rzucił się do schodów. Wiedźmin rozważył przez chwilę listę lektur, jakimi ów cudzoziemiec musiał być katowany w dzieciństwie, skoro dotąd bez strachu przebywał w towarzystwie alchemika.
Chamił odprowadził wzrokiem uciekającego.
- Czego sobie życzysz, wiedźminie? - spojrzał na Pantę dopiero, gdy ucichł odgłos ciała staczającego się po schodach w dół wieży.
Wiedźmin odetchnął głęboko, rozkoszując się kwestią, którą zamierzał wypowiedzieć.
- Stawaj, waść. Dość sobie nagrabiłeś!
- I co zamierzasz z tym zrobić?
Panta chwycił rózgę i jednym zamachem z - a jakże! - głębokim "uuuooosz!" wyciągnął ją przed siebie.
- Dostaniesz to, na co zasługujesz!
Alchemik, nie zmieniając pozycji, uniósł trzymane w dłoni gęsie pióro.
- Słyszałeś może kiedyś, że pióro jest silniejsze od miecza?
- Słyszałem - przyznał Panta. - Ale z doświadczenia wiem, że to bujda.
Alchemik spojrzał na niego.
- Doprawdy?
- Jasne. - Wiedźmina nagle dopadły wspomnienia z jednej z brudnych wojen, w których walczył, chociaż przecież wcale nie chciał. - Dowodziłem kiedyś ochotniczym szturmowym pułkiem pisarczyków i rachmistrzów. Ta szarża ciężkiej kawalerii, której mężnie zastąpiliśmy drogę... założę się, że dalibyśmy im bobu, gdyby ci tchórze odważyli się nas zauważyć...
Alchemik złowrogo uśmiechnął się kącikami ust.
- Pozwól, że jednak spróbuję.
Sięgnął dłonią za półki i wyjął ponad metrowej długości pióro. Jego powierzchnia z chromowanej stali świeciła czerwienią odbitego światła pochodni. Zatoczył bronią zgrabny młyniec, odcinając sobie przy tym koniuszek peleryny. Postąpił krok ku wiedźminowi, któremu klinga rózgi płonęła niebieskim światłem. Zatrzymał się. Rozłożył ręce na boki i uniósł głowę, przywołując natchnienie, by rzucić jakimś oryginalnym, niepowtarzalnym i powalającym na kolana dialogiem.
- Czekałem na ciebie, Obi Wan - wycedził dysząc. Spojrzał na wiedźmina z zacięciem. - Kiedy twój pan odszedł, byłem zaledwie uczniem. Teraz ja jestem mistrzem.
- Że co? - zaryzykował Panta.
Z alchemika jakby uszło powietrze.
- Nie! Nie! Nie! - wyskandował, podkreślając te słowa wypowiedzią w języku ciała, przez którą omal nie obciął sobie głowy. - Nie tak! Wczuj się w nastrój! W nastrój! Nie mogłeś z siebie wydusić z siebie czegoś w stylu "Jedynie mistrzem zła, Darth"?
Panta skoncentrował się na chwilę.
- Wszystko przebiega tak, jak zaplanowałem?
Alchemik pokiwał dłonią, niezdecydowany.
- Może być - przyznał. - Zaczynamy?
Dopadli do siebie z gracją wprawnych szermierzy. Raz po raz godne siebie klingi ścierały się w zajadłej walce. Każdemu spotkaniu ostrzy towarzyszył żywy błysk, rozświetlający pomieszczenie na szczycie wieży jak błyskawica. Wiedźmin atakował. Wciąż na nowo próbował sięgnąć głowy alchemika szerokimi cięciami. Ale tamten parował je właściwie bez wysiłku, cofając się tanecznymi krokami. Panta zwarł klingi, próbował odepchnąć przeciwnika. Gdy zamieniali się miejscami, alchemik wyprowadził cios zza głowy, od którego aż iskry poszły ze ściany. Zamarli w szermierczych pozach naprzeciw siebie.
- Dobrześ się nauczył - przyznał alchemik.
- Zobaczysz jeszcze więcej - odpowiedział Panta, ruszając ponownie do zwarcia.
Ale alchemik tylko na to czekał. Zbił cios rózgi, odepchnął wiedźmina i sam przeszedł do ataku. Ciął, dźgał i uderzał jak szalony. Tak, jak umiał najlepiej - zupełnie na oślep. Był pewien swego, bo skutki takiej rąbaniny zawsze były opłakane. Dla innych.
I tym razem się powiodło. Szerokie niemierzone cięcie wyszczerbiło wiedźmina w bark. Następne w głowę. W rękę. W aparat mowy.
- Poddajesz się? - rzucił alchemik, widząc co stało się z przeciwnikiem.
- Nie wiem. Sam nie wiem.
- Co takiego?
- Nie jestem wiedźminem. Jestem czymś więcej.
Alchemik na chwilę wstrzymał atak.
- Rozumiesz to? Nie - oświadczył Panta, chwiejąc się na nogach i słabo zasłaniając rózgą. - Może jestem i wyklęty, ale i wolny. Mnie nie wolno. To niehonorowe.
Alchemik uśmiechnął się pod nosem. Złowrogo. Najwyraźniej wiedźmin został niewąsko zmasakrowany. Teraz na oczach Chamiła, oparł się na rózdze i przewrócił na podłogę. Taka okazja mogła się nie powtórzyć, więc alchemik jednym susem dopadł do przeciwnika i oparł pióro na jego gardle.
Chłód stali przywrócił powalonemu przytomność. Panta wybałuszył oczy, widząc co mu grozi.
- Tak oto padasz ofiarą mojego pióra - zauważył spokojnie alchemik.
- Nie! - zawył Panta.
Alchemik przyjrzał mu się uważnie. Przemyślał coś.
- Wiesz, w zasadzie... Oszczędzę cię...
- ...dziękuję, dziękuje...
- ...ale pod jednym warunkiem.
Wiedźmin zamrugał oczami.
- Jakim?
- Oddasz mi prawa do tego, czego się nie spodziewasz, a co w domu zastaniesz po powrocie. Zgoda?
***
Wiedźmin przybity wlókł się gościńcem. Znów robota nie wykonana jak trzeba, znów wstrzymana wypłata. Rok kończył się wyjątkowo kiepsko. Panta czasami miał wrażenie, że w ogóle nie jest postacią z krwi i kości, ale bohaterem jakiejś slapstikowej historyjki.
Nie, żeby obawiał się jakoś specjalnie spełnienia żądania alchemika. Właściwie czuł niemal wyrzuty sumienia, że tamtego okłamał. W zasadzie bowiem był bezdomny. Lokalny diuk, niespecjalnie gramotny i niezbyt rozgarnięty, jakimś cudem w kodeksie praw szlacheckich wygrzebał termin podatek gruntowy'. Wiedźmin miał pecha być właścicielem chatki, leżącej na szczególnie atrakcyjnych terenach, na których diuk umyślił sobie postawić wielki bazar dla zagranicznych kupców. Ostatnią szansą na spłacenie zobowiązań i ocalenie przybytku były pieniądze od Białobrodego - jednak te alchemik rozpuścił tak, jak to tylko alchemicy potrafią. Panta jechał więc ku domostwu tylko z przyzwyczajenia, świadomy, że jedyne, co mu zostało, to zarzucić na konia tobołek z najpotrzebniejszymi rzeczami, spakowany przezornie przed podróżą. Nijakiej niespodzianki się u siebie nie spodziewał, chyba że gromady diukowych poborców, których alchemikowi sprezentowałby z pocałowaniem rączki.
Zajechał na podwórzec. Po raz ostatni zatoczył koło wokół cembrowanej studni, po czym zsiadł przed drzwiami, prosto w sięgający kolan śnieg. Od razu zauważył, że coś było nie tak. Ktoś zostawił w śniegu głębokie ślady, prowadzące na werandę, pod same dębowe wrota, i z powrotem. Panta zmarszczył brwi, wpatrując się w zaczajone na werandzie niewyraźne cienie.
To była paczka. Nieduża, owinięta grubo cielęcą skórą i przepasana kilkukrotnie rzemieniem. Niezbyt ciężka, co wiedźmin sprawdził, podnosząc ją jedną ręką. Pod rzemienie ktoś wcisnął zwinięty kawałek pergaminu. Powodowany ciekawością Panta sięgnął poń i rozwinął.
Uśmiechnął się z razu, rozpoznając pismo. Autorem liściku był bowiem bard Kaczeniec, serdeczny druh Panty. Takie to już były czasy, że każdy wiedźmin musiał mieć jakiegoś barda za przyjaciela. Porządne, kryte srebrem lustra ogromnie podrażałyby koszt samotnego picia.
Uśmiech jednak spełzał mu z twarzy w miarę, jak przelatywał wzrokiem kolejne zdania.
- "Pozdrawiam Cię tedy, przyjacielu, i pełen wiary w Twoje możliwości przesyłam..." - Panta przełknął ślinę - "...gwoli natchnienia Twego, ufny w czyny bohaterskie, jakich w przyszłości z pewnością dokonasz..." - Panta z niedowierzaniem dotknął zawiniątka. - "...najwspanialszy epos naszych czasów. Spisaną elfimi runami Sagę o Białym Wilku w pięciu tomach. Czytajże ją, przeżywaj i inspiracyji nabieraj...."
Panta gwałtownie zmiął pergamin w dłoni, przymknął oczy i dokończył.
- "... A i pewien jestem, że się to ku dobru ogólnemu obróci."...
Wycie, które podniosło się z dolin ku zaśnieżonym przełęczom i gęstym borom sosnowym, wielce oburzyło wilczą starszyznę z całej okolicy. Niezwyczajne to było, żeby ktoś równie bezczelnie śmiał robić im konkurencję.
Na trzeźwo i do tego w biały dzień.
KONIEC
|
|