Fragment
- Tym razem, w mordę, jesteś załatwiony, Zięba - powiedział Zięba, po czym zjechał na pobocze autostrady i oparł czoło o kierownicę. Siedział tak przez chwilę, słuchając bębnienia uporczywego październikowego deszczu o dach i rytmicznego stukotu wycieraczek. Przejeżdżające z rzadka samochody mijały jego zmaltretowanego garbusa z szumem opon i potrącały lekko karoserię podmuchami czołowymi, a Zięba leżał na kierownicy, zastanawiając się, dlaczego nie może się rozpłakać. W końcu po raz pierwszy od dawna, był nareszcie zupełnie sam.
Do tej pory, od kilku a może kilkunastu miesięcy miał wrażenie, że gdyby mógł choć na chwilę przestać udawać, iż panuje nad sytuacją, to by mu pomogło. Wciąż miał takie uczucie, jakby w jego głowie znajdował się przegrzany kocioł parowy. Uśmiechał się do ludzi, reagował rzeczowo, kiedy mu tłumaczyli dlaczego redukcja jest konieczna i dlaczego musi objąć również jego, cierpliwie znosił załamania i lęki Jolki, nie reagował na zrzędzenie matki i spokojnie patrzył, jak wskazówka wędruje po czerwonym polu skali. Jeszcze kilka takich prezentów od losu jak ostatnio i po prostu eksploduje niczym parostatek na Nilu. Gdzieś tam kończy się ludzka wytrzymałość, a potem po prostu przechodzisz na drugą stronę granicy. Różnie może być. Może Wariatkowo? Może zacząć rabować, albo strzelać do ludzi? A może po prostu poszukać sobie jakiejś linki i gałęzi?
- Jestem nieudany - powiedział w stronę dźwigni zmiany biegów. - Stanowię felerny egzemplarz. Odpad jakiś czy coś. Człowiek powinien mieć dość oleju w głowie, żeby znaleźć dobrą pracę. Powinien umieć zdobyć mieszkanie dla swojej rodziny, powinien chcieć mieć dzieci, powinien skończyć studia i móc planować przyszłość. Powinien do cholery, umieć się dogadać z własną żoną. Sęk w tym, że to nie są żadne cuda. Wszyscy to umieją. Nie mówimy tu o milionach dolarów, ani międzynarodowej karierze. Mówimy o przetrwaniu.
Chciałbym być normalny.
Nadal nie mógł się rozpłakać i to było dziwne. Czytał, że to pomaga. Kobiety na przykład mogą i między innymi dlatego żyją dłużej. A zatem powinien, choćby dla higieny. Najwyraźniej się oduczył. I dobrze.
Wrzucił jedynkę i wtoczył garbusa na najwolniejszy, prawy pas, przeznaczony dla ciężarówek, maluchów i życiowych rozbitków podróżujących po kraju wrakami. Nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd właściwie jedzie. Wybrał Gdańską E-7, bo była ładna i kojarzyła mu się miło, beztrosko i jakoś wakacyjnie. Najwyraźniej nie jeździł nią nigdy w październiku. Teraz, wśród mgły, siąpiącego deszczu i zapadającego niczym brudna kurtyna zmroku, wyglądała jak autostrada prosto do piekła. Pracowicie wrzucając biegi, dobrnął do osiemdziesiątki i parł naprzód, słuchając łomotania zaworów upodabniających silnik volkswagena do diesla rybackiego kutra.
Przydałaby się jakaś muzyka. Jakiś smętny blues dla przegranych, który zapewniłby jego ucieczce odpowiedni podkład. Bardzo mu tego brakowało. Niestety, samochodowy radiomagnetofon kosztuje pięć milionów jak obszył. Nie ma z tym dyskusji.
Oczywiście, wszędzie spotkasz facetów, którzy popukają się w czoło, twierdząc, że można to mieć za półtora bańki, razem z głośnikami i montażem. Tylko, że to dotyczy wyłącznie tych facetów. Gdyby Zięba nawet miał kiedykolwiek tyle pieniędzy, co zważywszy okoliczności raczej nie było możliwe, to i tak nie trafiłby ani w odpowiednie miejsce, ani odpowiedni czas, albo na odpowiednich ludzi. Tak to już było. Ze wszystkim. Być może dałby sobie wmówić, że ma nieodpowiednie nastawienie, albo że w życiu wszystko się wyrównuje i w ogóle jest ono ciężkie - gdyby nie miał tylu znajomych. Znał ich na wylot i wiedział doskonale, że nie jest od nich głupszy ani mniej pracowity czy gorszy. Startowali mniej więcej z tego samego poziomu, a teraz ziała między nimi przepaść. Tamci również mieli rodziny, mieli mieszkania, przyzwoite samochody, pracę, dzięki której nie tylko podtrzymywali funkcje biologiczne, ale pozwalali sobie na zbytki i gromadzili oszczędności. A wszystko to osiągali mniej więcej połową tego wysiłku, który Zięba wkładał w stanie w miejscu. Zupełnie jakby pchał się pod prąd na ruchomych schodach. Nie rozumiał tego. Inni jakoś mogli sterować swoim życiem i nie napotykali na tego rodzaju obiektywne trudności, na które Zięba nadziewał się przy najgłupszej nawet sprawie. Najprostsze rzeczy zamieniały się w problemy nie do przebycia, jeżeli tylko on się za nie zabrał i naprawdę nie było w tym jego winy. Tu nie chodziło o negatywne nastawienie, brak wiary we własne siły ani żadne inne psychologiczne sztuczki, o których pisze się w magazynach dla kobiet. Zięba ze wszystkich sił myślał pozytywnie, przygotowywał się drobiazgowo, a potem jego papiery ginęły, ludzie, na których liczył odmawiali mu pomocy, w przepisach pojawiały się rozmaite kruczki i interpretacje - zawsze na jego niekorzyść, urzędnicy pałali do niego gwałtowną nienawiścią od pierwszego spojrzenia i tak dalej. Miał w sobie coś, co zamykało wszystkie drzwi, nawet jeżeli dla każdego innego były otwarte na oścież. Nauczył się, że w jego przypadku absolutnie wszystko zależało od ślepego losu. Oczywiście, na jakimś etapie ważne były twoje zdolności, pracowitość, albo inwencja twórcza, ale żeby w ogóle do tego doszło, musiał zaistnieć jakiś korzystny zbieg okoliczności. Kiedy był czas zarabiania za granicą, każdy kto chciał jechać, musiał najpierw otrzymać paszport, pieniądze na bilet i cokolwiek, choćby najlichszy punkt zaczepienia na miejscu. Oczywiście, żeby dostać wizę, trzeba było mieć od kogoś zaproszenie i jakiś namiar na ewentualną pracę. No i każdy miał kogoś takiego, a jeżeli nie, to istniała jeszcze przyjacielska samopomoc. W przypadku Zięby nie było o tym mowy. Rodzina udawała, że nie wie o co chodzi, a przyjaciele zmieniali temat. Kiedy inni potrzebowali mieszkań, każdy miał jakąś sędziwą babcię, ciotkę albo wujka, którzy byli tak mili, by na czas wykorkować i zaopatrzyć potomka w stosowny zapis testamentowy. Inni otrzymywali posag lub coś w tym rodzaju i mieszkali.
Zięba miał trzypokojowe piekło na ziemi dzielone z żoną, trójką dzieci i swoimi rodzicami.
Kiedy inni szukali pracy, zawsze docierały do nich pogłoski o jakimś wakacie, zawsze korzystniejszym niż poprzednie stanowisko i to zanim zaczęli się na dobre martwić.
A teraz sam stracił pracę. Marną, bo marną, ale zawsze. Co gorsza, doskonale wiedział, co będzie dalej. Dojedzie na samą krawędź galicyjskiej nędzy, a potem po gigantycznych wysiłkach uzyska prawo do jakiejś beznadziejnej harówki za psie pieniądze, a wszyscy będą mu robili niesłychaną łaskę. Miał dość. A na domiar tego wszystkiego, jeszcze był odpowiedzialny za dzieci. Nie był w stanie poukładać własnego życia, a tu jeszcze miał kogoś wychować i utrzymać.
Jolka oczywiście wpadnie w histerię. Załamie się kompletnie i zamieni mu życie w neurotyczne przedpiekle. Rodzice będą triumfować. Gdyby został lekarzem, tak, jak sobie życzyli, to nie byłoby tego wszystkiego.
Akurat. Nie dość, że robiło mu się niedobrze na samą myśl o krwi, to pamięć miał jak jętka. Nienawidził nawet zapachu szpitala, ale liczyło się to, że oni byli lekarzami. Tradycje rodzinne i całe to pieprzenie.
Garbus zaczął jakoś dziwnie dygotać i Zięba stwierdził, że wydobywa z biednego pojazdu całe dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nieświadomie wcisnął gaz do deski. Makabra.
Uciekał. Robił dokładnie to, co poradził mu Stefan.
Siedzieli w jego kawalerce, urządzonej ze specyficznym smakiem świadomego samotnika. Zięba na skórzanym fotelu, ze szklanką whisky, a Stefan za swoim biurkiem. Stefan zawsze miał dobre alkohole, wolny czas, pogodę ducha i przyjaciółkę na podorędziu.
Był też opętańczo życzliwy ludziom.
- Spierdalaj - powiedział znienacka, wysłuchawszy całej historii i wypełnił pokój kłębami prince alberta. Zięba skamieniał. - To znaczy nie stąd, tylko w ogóle. Weź trochę kasy z tej twojej odprawy, zatankuj chrząszcza i wypierdalaj, gdzie pieprz rośnie. Na tydzień. Po pierwsze, jesteś tak zmaltretowany, że musisz odpocząć, bo się wykończysz. Po drugie, musisz naprawdę poważnie zebrać myśli, a nie masz na to żadnej szansy w tym kołchozie pełnym wariatów. Jedź gdziekolwiek. Nad morze, albo w góry. Jest po sezonie, wynajmiesz pokój za grosze. Przemyśl wszystko, ułóż jakiś gryplan.
- Jolka mnie nie puści - powiedział ponuro Zięba. - Dla ciebie wszystko jest takie proste. Ja mam dzieci. Nie mogę wydać na siebie kilku setek, jeżeli jestem bezrobotny. Co będzie dalej?
- Kretyn! - wrzasnął Stefan. - Przecież zarobiłeś te pieniądze głupku, a nie ukradłeś. Ja stąd widzę, że wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci, a nie chce mi się specjalnie na ciebie patrzeć. Jeżeli Jolka nie rozumie takich prostych rzeczy, to ją okłam. I tak jej jeszcze nie mówiłeś, prawda?
- Nie.
- To powiesz po powrocie. Odpoczniesz, to łatwiej będziesz mógł to znieść. Jak na ciebie patrzę, to nie mogę zrozumieć po co ludzie się żenią. Kobieta powinna cię wspierać, a nie dołować.
- Zrozum ją. Prawie osiem lat takiej wegetacji, bez domu, bez przyszłości. Poza tym, kiedy kobieta jest matką, to liczy się dla niej tylko przetrwanie. Żadnego ryzyka i żadnych zbędnych wydatków. Zwłaszcza w takiej sytuacji.
- Jezu, jakie głupoty. Jedź! Jedź do lasu, czy coś. Jedź, zanim ci kompletnie odbije.
Zrobił jak mu radzono. Zełgał coś o jakimś szkoleniu, spakował torbę i pojechał, sam nie wiedząc dokąd i czując się potwornie. Jednak z każdym kilometrem odepchniętym łysiejącymi oponami volkswagena, czuł się lepiej. Podobno doświadczają tego marynarze wyruszający w długie rejsy; lądowe kłopoty zostają na lądzie i człowiek z każdą chwilą staje się lżejszy. Dobrze było tak jechać samemu, bez wrzasków dzieci wypełniających samochód, bez rozżalonego na świat milczenia Joli, bez tego całego nieszczęścia na kołach, w które zamieniały się wszystkie wspólne wyjazdy. Czuł się prawie tak, jakby był panem swojego życia. Przynajmniej normalni ludzie muszą się tak czuć. On sam już nie pamiętał, jak to jest. Jola zaszła w pierwszą ciążę, kiedy byli na drugim roku studiów.
To tyle, jeżeli chodzi o panowanie nad własnym życiem. Okazało się, że znowu dodał gazu.
Minął most w Modlinie i jechał dalej, jakby na północy leżało rozwiązanie jego problemów. Kawałek za mostem przypalił sobie marsa i zauważył, że wskazówka poziomu paliwa opadła prawie do zera. Nie było rady. Nie miał dużo pieniędzy, ale kto chce uciekać, musi mieć benzynę. Tak mówi pierwsze prawo zmotoryzowanego uciekiniera.
Stacja benzynowa wyglądała szykownie i niestosownie, niczym kosmiczny lądownik na bagnie. Pastelowe, przeszklone budyneczki aż zapraszały do środka. Zięba zatankował za sto pięćdziesiąt i postanowił się napić kawy. W przypływie jakiejś desperackiej rozrzutności kupił jeszcze paczkę goldenów i nalał sobie kawy ze szklanego dzbanka stojącego w ekspresie przy długiej ladzie z syntetycznego marmuru. Zrezygnował z kanapek, kiełbasek i pizzy, natomiast usiadł sobie w tym skandynawskim wnętrzu, przy drewnianym stoliczku i zapalił papierosa, patrząc na deszcz siekący kosztowne, panoramiczne szyby.
Poczuł się dobrze, siedząc w tym wnętrzu nie z tej bajki, pijąc sobie kawę za całe sześć złotych, nie użerając się z nikim, nie tocząc małżeńskiej gierki, nie spiesząc się, bo ktoś tam nie może za długo zostawać z dziećmi, tylko po prostu sobie siedząc. Tak dobrze, jakby był zupełnie kimś innym. Tak dobrze, że nie miał nawet ochoty opłakiwać swojego schrzanionego życia.
Dziewczyna usiadła przy sąsiednim stoliku naprzeciwko Zięby. Nawet nie potrafiłby jej opisać: brunetka, bardzo smagła karnacja niczym u Cyganki, czarne oczy w kształcie migdałów, kasztanowe włosy upięte w niedbały, puszysty kok, wypukłe kości policzkowe - to pasowałoby do tysięcy kobiet, nawet gdyby dodać, że była piękna. Miała zestaw podstawowych elementów urody śródziemnomorskiej, ale ułożonych w niepowtarzalny układ. Bardzo oryginalna twarz.
Nic z tych rzeczy. Już nigdy. Naprawdę nie przypuszczał, że widok ładnej dziewczyny z długimi nogami może wydawać się tragiczny. Sprawiała mu ból. Młody, sympatyczny facet w lotniczej kurtce z brązowej skóry, o której Zięba mógł tylko pomarzyć, usiadł obok dziewczyny, stawiając na stoliku tackę z hamburgerami. Dziewczyna uśmiechnęła się i nadstawiła usta do przelotnego pocałunku. Zięba miał nadzieję, że potem zabiorą się do jedzenia, ale oczywiście natychmiast zaczęli się do siebie łasić. Facet powiedział coś ściszonym głosem i dziewczyna zachichotała. Roztaczali wokół atmosferę takiej słodkiej sielanki, że aż się niedobrze robiło.
Zięba miał czasami wrażenie, które mogło być po prostu produktem jego rozbuchanej wyobraźni, że wystarczy mu przelotny kontakt z kimś, by poczuć coś, zapach, może jakąś aurę, która pozwalała wiedzieć o człowieku niemal wszystko. Czasem wyprzedzał go na światłach jakiś samochód, za szybą przez sekundę majaczyła twarz kierowcy, a Zięba wiedział jaki kolor mają meble w mieszkaniu tego faceta, czuł atmosferę jego domu, smak ulubionych potraw. Albo przynajmniej tak mu się wydawało. Niemniej, uczucie było przyjemne.
Tym razem było podobnie. Wystarczyło na nich spojrzeć i czuło się atmosferę tego młodego małżeństwa, widziało przytulną prostotę ich kawalerki: drewno, tropikalne rośliny, len, skóra i słoma.
Wiedział, że oboje pracują, nie mają dzieci, a każdą wolną chwilę poświęcają, uprawiając kosztowne przyjemne sporty. Narty, żagle, windsurfing. Urządzają kolacyjki przy świecach i pieprzą się bez przerwy jak susły: w łóżku, na dywanie, w kuchni, łazience.
Byli takimi cholernymi, rozpieszczonymi powodzeniem dzieciakami, że aż go piekło w dołku z zazdrości. Jemu i Joli nigdy nie było to dane. Nigdy nie mieszkali sami, nigdy nie byli u siebie, a kiedy się pobierali, pierwsze dziecko było już w drodze. W jednej chwili byli dziećmi, a w następnej rodzicami uginającymi się pod ciężarem obowiązków i powinności. Jeżeli chcieli być przez chwilę sami, musieli to organizować na tydzień naprzód, jak ekspedycję polarną. Słowo "spontaniczność" zniknęło z ich języka. Podziało się gdzieś. Młodość była dla kogoś innego, na przykład dla tych tu dzieciaków, którzy byli starsi co najmniej o kilka lat, a mimo to wciąż cieszyli się swobodą.
Kawa przestała mu smakować. Wbił wzrok w stół i zaciągnął się papierosem, czując się stary i przegrany.
Jakąś godzinę później zorientował się, że popełnił błąd. Miło było tak jechać bez celu, ale gdzieś musiał się zatrzymać. Chciał wynająć jakiś domek kempingowy na Mazurach, ale robiło się ciemno, a po nocy nie miał na to żadnych szans. Zanosiło się na nocleg w samochodzie i powrót do domu jutro, za to z ciężką grypą. Bardzo miła perspektywa.
Drugi błąd popełnił, skręcając z trasy na wschód, gdzieś, za Waplewem. Chodziło o te Mazury, ale tym sposobem znalazł się na bocznych drogach i nadzieje na nocleg spadły do zera.
Garbus toczył się ciemnymi drogami, wśród lasów i opłotków, a Zięba wlepiał oczy w mrok rozcinany reflektorami, usiłując wypatrzyć cokolwiek.
Znalazł dwa ośrodki wczasowe, puste i ciemne, po czym odjechał oszczekiwany przez chude psy i żegnany pustymi spojrzeniami lekko zawianych cieciów. Co gorsza, nie miał pojęcia, gdzie jest. Skręcił tyle razy, że atlas stanowił lekturę nudną i bezwartościową.
Pierwsza tablica stała na poboczu i wyglądała podejrzanie porządnie. Miała nawet własne oświetlenie. W krainie zardzewiałej siatki, zbutwiałych desek, zapyziałych szyb i dzikich lasów, taki ostentacyjny totem lepszego świata zapierał dech w piersiach.
Zięba przystanął i przeczytał napis MOTEL "SARGASSO" 0,5 km, a pod spodem krzepiące "czynne cały rok". Ruszył, mając nadzieję, że będzie go stać na nocleg. Teraz, kiedy znalazł jakieś rozwiązanie, nagle poczuł dawno zapomniany smak przygody.
Następne pół kilometra przejechał powoli, wśród mgły wypełzającej z lasu, przepatrując uważnie pobocza.
Szyld kołysał się na dwóch łańcuchach, wskazując stylizowaną strzałką na boczną dróżkę, odchodzącą w las od szosy, wysypaną jasnym żwirem.
"Sargasso". Podobała mu się ta nazwa. Coś w sam raz dla rozbitka.
|
|