Nim wybiegł, cofnął się jeszcze w głąb pokoju, by sięgnąć po stojący na stole kieliszek po koniaku. Mocno trzymając go w dłoni, wybiegł z pokoju i, zgodnie z instrukcją Käutnera, odszukał drzwi do piwnicy. Nie zapalał światła. Poruszał się wzdłuż ściany, co rusz potykając się o jakieś skrzynie. Przewrócił się, ale natychmiast wstał i szedł dalej. Na końcu korytarza, odniósł wrażenie, zamajaczyła przed nim jakaś postać. Instynktownie sięgnął po broń.
- Proszę nie strzelać - usłyszał męski szept. - Co się stało na górze?
- Nie wiem. Może gestapo.
- Pan ucieka?
- Powiedzmy!
Chciał minąć nieznajomego, ale ten chwycił go za rękaw i nie puszczał. Jego dłonie były delikatne, ale silne. Próbował wyrwać się, ale mu się to nie udało.
- Co z Helmutem? - spytał nieznajomy.
- Nie wiem. - Starał się nie mówić zbyt głośno. Gestapowcy, jeśli to oni, mogli już przeszukiwać mieszkanie.
- Idę z panem - powiedział mężczyzna.
Nie było czasu do namysłu. Ani żadnego dylematu. Mogli wpaść obaj albo też obaj się uratować. Kimkolwiek był nieznajomy, mógł mu pomóc.
- Niech więc pan prowadzi!
Mężczyzna delikatnie uchylił drzwi piwnicy prowadzące do ogrodu i natychmiast poczuli na twarzach zimne, nieprzyjazne smagnięcia wiatru. Z wnętrza domu dobiegały głośne krzyki, na szczęście jednak nikt nie rzucił się w pogoń za nimi. Przedzierali się między krzewami porzeczek i drzewami jabłoni. Do płotu oddzielającego ogród od następnej ulicy było kilkadziesiąt metrów, pokonali je najszybciej jak potrafili. Przeskoczyli przez zamkniętą od lat, zardzewiałą furtkę i znaleźli się w zupełnie innym świecie. Dopiero teraz nieznajomy, w świetle ulicznej latarni, przyjrzał się Norwichowi. Na widok jego munduru zamarł.
- Niech pan się nie boi - starał się uspokoić go agent. Znacznie bardziej jednak przestraszył się on sam na widok mężczyzny. Jego twarz wyraźnie bowiem zdradzały cechy semickie.
- SS-man i Żyd, ciekawa para - wymruczał.
- Pan chyba jednak nie jest SS-manem - stwierdził nieznajomy.
- Ale za to pan na pewno jest Żydem!
Szli wolno, by nie zwracać uwagi niezbyt licznych, na szczęście, o tej porze przechodniów. Nieznajomy podniósł kołnierz płaszcza, by jak najbardziej ukryć swoją twarz. Nie odzywali się do siebie przez dłuższy czas; w końcu jednak Norwich przerwał milczenie.
- Pan nie może iść ze mną - stwierdził.
- Wrócić też nie mogę. Przynajmniej dzisiaj - odparł nieznajomy.
- To zbyt duże ryzyko, abyśmy... - Norwich chciał wytłumaczyć mu swoje obawy, ale ten przerwał mu natychmiast:
- Jeśli pan chce, odejdę i nie będzie żadnego problemu.
- I co pan zrobi?
- Nie wiem - odparł nieznajomy z rozbrajającą szczerością.
- A więc nie mogę zostawić pana samego.
- I wlec mnie ze sobą też pan nie może...
- A jednak spróbujemy. Pod jednym warunkiem!
- Jakim?
- Natychmiast zaprowadzi mnie pan do pani von Harbou.
- Ale ona...
- Co?
- ...ona nie mieszka w Berlinie!
6.
Albrecht Ganz okazał się być synem przyjaciela Käutnera jeszcze z czasów studenckich. Naprawdę nazywał się Wildstein; jego rodzice zginęli w Dachau. Uratował się tylko on, w czas zdobywając aryjskie papiery i przeprowadzając się na prowincję. U przyjaciela ojca mieszkał od roku 1940. Oficjalnie był jego siostrzeńcem; semicki wygląd Arona - takie było jego prawdziwe imię - powodował jednak, iż Käutner, ze względów bezpieczeństwa, niechętnie afiszował się swoją nową "rodziną". Ganz był więc zmuszony całe dnie, od ponad czterech lat, spędzać w willi "brata" matki, nie opuszczając jej nawet po to, by kupić gazetę lub papierosy w najbliższym sklepie. Jedynym ryzykiem, na które, też jednak niechętnie, pozwalał mu gospodarz, było odbieranie pod jego nieobecność telefonów. Nic więc dziwnego, że Ganz dziwaczał, a jego semickie rysy twarzy, pozbawione blasku słońca, stawały się jeszcze bardziej wyraziste.
- Na świeże powietrze wychodziłem tylko w nocy. Łaziłem po ogrodzie, gapiąc się w gwiazdy - opowiadał Norwichowi, kiedy obaj, już bezpieczni, znaleźli się w rezerwowej "dziupli" agenta.
- I co z nich potrafiłeś wyczytać?
- My, Żydzi, nie bawimy się w astrologię. To zajęcie dobre dla gojów - odparł, ucinając rozmowę.
Mieszkanie, stanowiące kryjówkę Norwicha, z której korzystał jednak tylko w wyjątkowych sytuacjach, wynajęte zostało na nazwisko niejakiego Blofelda. Osoba, posługująca się jego dowodem, zatrudniona była - oczywiście na "lewo" - jako podrzędny urzędnik w berlińskim magistracie. To zapewniało agentowi (bądź też agentom, bowiem z mieszkania Blofelda korzystali także, w razie potrzeby, inni) pewne papiery. Stwarzało jednak tylko jeden problem: Norwich nie mógł pojawić się tam w mundurze sturmbahnführera SS, nie mógł też podjechać pod kamienicę swoim służbowym mercedesem.
Wóz pozostawili więc w jednej z bocznych uliczek na przedmieściach, wcześniej pozbawiając go wszelkich SS-mańskich emblematów. Gorzej było z ubiorem. Ale i z tym kłopotem agent uporał się nadzwyczaj szybko. A raczej zrobił to za niego Ganz, który korzystając z broni Norwicha zatrzymał w bramie jednej z kamienic wracającego do domu z drugiej zmiany robotnika i kazał mu się rozebrać do bielizny. Robotnik, choć wielce zdziwiony, oporu nie stawiał. W nieszczęściu swym dopatrzył się bowiem także i odrobiny szczęścia: niezbyt miła przygoda spotkała go zaledwie kilka kroków od mieszkania. Nie był zatem zmuszony paradować w gaciach ulicami Berlina.
Teraz Norwich przypominał, objuczonego plecakiem, robotnika wracającego z pracy. Ganz, dla bezpieczeństwa, szedł kilkanaście metrów za nim. Na widok nadchodzących z naprzeciwka patroli agent miał ostrzec Żyda, głośno gwiżdżąc melodię "Lili Marleen". Nie było to jednak konieczne. Nikomu nie wpadło do głowy legitymować dwóch samotnych mężczyzn, uciekających do domu przed wieczornym jesiennym chłodem.
- Myśli pan, że Helmutowi mogło przydarzyć się coś złego? - spytał Ganz, kiedy zasiedli przy filiżance mocnej, doprawionej pięćdziesiątką białej wódki, herbaty.
- Zależy, co na niego mieli...
- A co mogli mieć? Chyba tylko mnie... Ale ja, z pańską i Bożą pomocą, uciekłem im!
- Nie ma się więc o co martwić - odpowiedział Norwich, chociaż w skrytości ducha nie podzielał optymizmu, zawartego we własnych słowach. - Zdarzały się już takie wizyty wcześniej.
Ganz zamyślił się na dłuższy czas, po czym odpowiedział:
- Miewał Helmut nieproszonych gości, ale nigdy nie byli oni tacy... powiedziałbym, natrętni.
- Życie w ciągłym stresie nie nastraja życzliwie do obcych.
Wziął łyka herbaty i skrzywił się mocno: była za mocna i za gorąca. Chciał jednak, by postawiła go szybko na nogi. Tej nocy bowiem nie miał zamiaru kłaść się spać nazbyt wcześnie.
Kiedy opróżnił szklankę do końca, poderwał się z fotela, i zaczął pospiesznie ubierać.
- Pan wychodzi? - spytał z nieukrywanym niepokojem Ganz.
- Mam pewną sprawę do załatwienia.
- Zostawi mnie pan tutaj sam?
- Tu nic panu nie grozi!
- Ale... ja już mam dosyć samotności.
Jeszcze tylko tego było mi brak - rozeźlił się w myśli Norwich. - Żyd, ukrywający się w centrum Berlina, cierpiący na klaustrofobię!
- Może mógłbym panu w czymś pomóc? - powiedział Ganz, z trudem powstrzymując się od lamentu. - Słyszałem pańską rozmowę z Helmutem...
- I co w związku z tym?
- Wiem, gdzie mieszka pani von Harbou. Zapomniał pan?
- Nie zapomniałem. Właśnie chciałem pana o to spytać.
Na twarzy Ganza rozkwitł uśmiech. Zwietrzył swą szansę i pewien już był, że z rąk jej nie wypuści.
- Przeniosła się do willi odziedziczonej po ojcu.
- Gdzie to jest?
- W Poczdamie.
Lepszej wiadomości rzeczywiście oczekiwać nie mogłem! - jęknął w duchu i bezradnie padł na tapczan. - Jak ja się tam dostanę? Jako Lützke jestem spalony. Na dodatek ten Ganz, wyglądający jak sam, nie przymierzając, Mojżesz!
- Potrzebuję alibi - powiedział głośno.
- Jakiego rodzaju?
- Muszę dostać się do Poczdamu!
- Nic prostszego, wsiada pan w pociąg i...
Norwich popatrzył na Ganza jak na wariata.
- Nie mam żadnych papierów - przerwał mu. - I nie mogę paradować po Berlinie w stroju robotnika z dokumentami sturmbahnführera SS. Ta wyprawa staje się dla mnie zbyt ryzykowna.
Czyżbym właśnie dotarł do kresu drogi? - zastanawiał się, obserwując wielce zatroskanego całą sytuacją Ganza. - Postawiłem wszystko na jedną kartę i, najprawdopodobniej, przegrałem. Whitely musiał mieć mnie przez cały czas na widelcu. Stąd jego pojawienie się - bo to musiał być on! - u Käutnera. Ale - nagła myśl nie dała mu spokoju - jeżeli dotarł on za mną aż do willi reżysera, to znaczy, że zdrajca nie jest tam, gdzie się go spodziewamy, czyli w ekspozyturze londyńskiej. Zdradzić musiał ktoś w Nowym Jorku!
Dopiero po chwili dotarł doń sens wniosku, do jakiego doszedł.
Waxworth, Lang, Thea von Harbou - rzucenie podejrzenia na którąkolwiek z tych osób miało jedynie odwrócić moją uwagę od prawdziwego zdrajcy. Tymczasem wrogiej wtyczki należy szukać zupełnie gdzie indziej. Dosłownie: w innym czasie i innej przestrzeni. Podrzucenie wątku pani von Harbou miało im zaś jedynie dać czas na zastawienie pułapki.
Był już niemal w stu procentach pewien, że gdyby jutro dotarł do Poczdamu, czekałoby tam na niego gestapo wraz z Abwehrą. A z nimi razem - Whitely!
Norwich poderwał się z tapczanu i, ku jeszcze większemu zaskoczeniu Żyda, zrzucał z siebie rzeczy, które przed chwilą pospiesznie ubierał.
- Zmienił pan plany? - spytał Ganz.
- O sto osiemdziesiąt stopni.
- Nie wychodzi pan więc nigdzie?
- Nie. Idziemy spać. Obaj - powiedział władczym tonem. - Oczywiście, w oddzielnych pokojach - dodał po chwili, by rozwiać wszelkie wątpliwości.
Sen jednak nie dość, że nadszedł znacznie później, niż był oczekiwany, to na dodatek niewiele przyniósł z sobą spokoju i wypoczynku. Kiedy Norwich przebudził się tuż przed szóstą, zdawało mu się, że jest jeszcze bardziej zmęczony niż wczoraj wieczorem. Pewien był, że Ganz śpi jeszcze, i było mu to bardzo na rękę. Wolał bowiem opuścić mieszkanie jeszcze przed jego obudzeniem, co - jak sądził - pozwoliłoby mu uniknąć wielu dodatkowych kłopotów.
Jakże wielkie było jego zdziwienie, kiedy po chwili usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Gdy nic nie odpowiedział - sięgnął tylko po skryty pod poduszką rewolwer - drzwi uchyliły się lekko i kątem oka dostrzegł w utworzonej szparze żydowskie oblicze Ganza.
- Śpi pan jeszcze?
- Nie, nie śpię.
- Przyniosłem panu kawy. Do jedzenia, niestety, nic nie mogłem zrobić, bo w kuchni nic nie znalazłem - powiedział przepraszającym tonem, jakby to on był winien tego, że spiżarnia stała pusta.
Norwich odrzucił kołdrę i wstał. Ganz sprawiał wrażenie wypoczętego i zadowolonego z życia, co dla agenta było czymś wielce abstrakcyjnym. Przez moment poczuł się nawet jak w rodzinnym domu. Berlin roku 1944 wydał mu się w tej chwili nie tylko odległym wspomnieniem, ale wręcz jedynie złym snem, który nie wiedzieć dlaczego przyśnił się właśnie jemu.
- Niestety, nie ma też cukru - powiedział Ganz, stawiając filiżankę czarnej aromatycznej kawy na stoliku.
- Czy pan w ogóle zasnął? - spytał agent, biorąc łyk gorącego płynu. Od razu poczuł się rześki i gotowy do działania.
- Ja wszędzie śpię spokojnie - odparł Żyd.
W obozie koncentracyjnym na pryczy też byś tak spał? - chciał spytać Norwich, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Kwadrans później siedzieli już, ubrani i umyci, przy jednym stoliku.
- O której godzinie zazwyczaj Käutner wyjeżdża do wytwórni?
- Musi tam być na siódmą. Kierowca przyjeżdżał zazwyczaj czterdzieści minut wcześniej. - Ganz spojrzał na zegarek. - W tej chwili w domu nie powinno być już nikogo.
- A gosposia?
- Przychodzi dwa razy w tygodniu. We wtorki i piątki, a dzisiaj jest - czwartek...
Norwich sięgnął po stojący na kredensie telefon i przeniósł go do stolika, stawiając przed Ganzem.
- Mam do niego zadzwonić?
- To konieczne!
- Co, jeśli odbierze?
- Powie mu pan coś, cokolwiek, co go uspokoi. Proszę jednak pamiętać, że telefon może być na podsłuchu.
Ganz wolno wykręcił numer i przez dziesięć sekund czekał na połączenie. Kiedy usłyszał w słuchawce nieznajomy głos, rzucił ją na widełki.
- To nie był głos Helmuta - stwierdził.
- Poznał pan, kto to?
- Nie.
- Jest pan pewien, że to żaden z jego znajomych?
- Jestem.
- Czyli poszczególne części układanki zaczynają do siebie pasować... - mruknął pod nosem Norwich.
- Co pan ma na myśli? - spytał Ganz.
- Za wcześnie, by o tym mówić - odparł agent. - Teraz moja kolej!
|
|