nr 10 (XXII)
grudzień 2002




powrót do indeksunastępna strona

Grzegorz Wiśniewski
  Wiedźmińska Opowieść Wigilijna

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Wiedźmin zdębiał.
     - Że jak?
     - Pomyśl przez chwilę, wiedźminie - powiedział Białobrody bez uśmiechu. - Pomyśl o swojej przeszłości. Naprawdę sądzisz, że po tym, co pokazałeś ostatnio, ktokolwiek będzie chciał cię zatrudnić? Dać pieniądze za to, co niby najlepiej potrafisz? Nie zastanawiałeś się czasem, dlaczego cię jakoś ostatnio nie angażują? Bo jesteś już właściwie skończony. Zaszufladkowany, tak się to nazywa. Zapomnij o wszechstronności, zapomnij o nowych wyzwaniach. Teraz będziesz klepał tylko to, co ludziom się wydaje, że potrafisz. Skończyłeś się. Chyba że...?
     Panta zamierzał wspiąć się na siodło, ale zamarł.
     - Chyba że...? - zapytał gorzko.
     Białobrody wyjął zza pleców rózgę.
     - Chyba że zrobisz co do ciebie należy i pozwolisz działać legendzie.
     Panta odwrócił się od konia i podszedł do gospodarza. Powoli wyciągnął rękę, chwycił rękojeść rózgi. Uniósł ją do pionu gwałtownym zrywem, aż powietrze zawtórowało ostrym "uuuoooosz!", przelatując przez specjalne szpary na powierzchni rózgi.
     - Niech będzie.
     Białobrody znów pozwolił sobie na uśmiech.
     - To będzie czterdzieści złotych suwerenów. Z góry - szybko dorzucił Panta.
     - Ile? Mogę zapłacić osiem. Po robocie.
     - Chcesz, żebym dokonał dla ciebie legendarnych czynów za osiem suwerenów? Zapomnij. Najmarniej dwadzieścia.
     - Bohaterskich? Wchodzisz, wymierzasz, wychodzisz. Też mi bohaterstwo. Dziesięć.
     - To może jednak sam pójdziesz? Zresztą, może być dziesięć. Ale jak wrócę, wypróbuję tę rózgę na tobie.
     - ...w zasadzie dwadzieścia nie brzmi tak źle.
     
     ***
     
     Legendy krążyły o zamku ‘Eritage od wieków.
     Wielką, choć przysadzistą fortecę, zdobioną złotem, jaspisem i kością słoniową, wzniesiono pośrodku ubogiego pustkowia, wśród opustoszałych wiosek i  nędznych plantacji. Nic tutaj nie rosło i nie kwitło, żadne plony nie zasilały spichrzy, z żadnych kopalń nie płynęły bogactwa, jednak zamek ‘Eritage kwitł i cały czas się rozwijał. W okolicy mawiano, że takie to już są na tym wzgórzu magiczne układy.
     Panta wpierw zupełnie nie miał pomysłu, jak dostać się do środka. Ogródka zostawił w chaszczach na skraju lasu, pozwalając zwierzęciu ścierać świeżo nabyte rogi do upojenia. Sam z rózgą na plecach (Białobrody kategorycznie zakazał zabierać miecz - nie chciał ryzykować kolejnego męczennika) ruszył przez śnieżne równiny w kierunku ciemnej bryły zamku, gdzieniegdzie rozświetlonej pochodniami. Nad murami i dachami niższych budynków górowało kilka strzelistych wież. W najwyższej z nich - Panta był jakoś dziwnie przekonany - siedział alchemik słowa i plótł. Co plótł - lepiej chyba było nie wiedzieć. Po co bez potrzeby wpadać w przerażenie, nie?
     Naturalną drogą wydawała się brama i ku niej Panta skierował swe kroki. Jej ciemny tunel ział w niewielkim barbakanie, wystającym z gładkiego muru. Na pierwszy rzut oka wydawała się niestrzeżona, jednak gdy Panta niemal dotykał wierzei, z cieni wynurzyły się dwie rosłe postacie. Ich twarze wyrażały akurat tyle życzliwego zainteresowania, ile inteligencji.
     - Czego? - zagaiła rozmowę ta z lewej.
     - Dobry wieczór szanownym panom. - Wiedźmin skłonił się grzecznie. - Mam przesyłkę dla miłościwie nam panującego diuka Chamiła.
     Wartownicy popatrzyli na siebie. Panta też przyjrzał im się uważniej i z pewnym zdumieniem. Byli rośli, krótko ostrzyżeni i w czarnych tunikach, z dymnymi szkłami binokli na oczach. Broń w postaci krótkich puginałów nosili przytroczoną na skórzanych paskach pod lewą pachą. Pasków owych było całkiem dużo, zachodziły jeden na drugi, skrząc się dużą ilością sprzączek, guzików, ćwieków i haftek. Na oko dobycie broni musiało zajmować wartownikom dobry kwadrans. Z drugiej strony Panta musiał przyznać, że efekt estetyczny był niebanalny.
     - Zezwolenie ma? - odezwał się ten z prawej.
     - To dość nagły wypadek... nie, nie mam - przyznał wiedźmin szczerze. - Jeśli zawiadomicie swojego pana, na pewno mnie przyjmie.
     Chwilę później zjeżdżał na tylnej części ciała po stromym, ośnieżonym stoku wzgórza, oddalając się od bramy z przyspieszeniem nieco tylko mniejszym niż 4,601sążni na sekundę kwadrat. Powrót na górę zajął więcej czasu można się było spodziewać.
     - Czego? - powitał go znów ten z lewej.
     - Ja do diuka.
     - Zezwolenie ma?
     - Ma.
     - Od kogo?
     - Od tego... no, jak on się nazywał...
     Tym razem zjechał szybciej, bo śnieg na trasie został już nieco ubity. Wdrapując się znów do bramy, Panta przeklął Białobrodego i jego rady, żeby rzecz całą załatwić jak najciszej i bez zwracania uwagi. Dość patyczkowania się. Jest wiedźminem, a nie jakąś romantyczną niedorajdą co to tylko gębą do publiczności potrafi robić.
     - Czego?
     - Do diuka.
     - Zezwolenie ma?
     - Oczywiście.
     Panta chwycił rózgę i wyciągnął przed siebie niczym głownię z niebieskiego światła. Potem faktycznie przez kwadrans musiał czekać aż wartownicy dobędą swoich ostrzy.
     
     ***
     
     Panta kręcił się między budynkami fortecy nieco zdezorientowany. Załatwienie twardzieli przy bramie dało mu pewną przyjemność, ale niestety niewiele więcej. Wrót nie dało się nijak otworzyć z zewnątrz, a inni strażnicy nie chcieli z barbakanu wystawić nosa. Na propozycję by wyjść i walczyć jak mężczyźni tylko wrzeszczeli przez okno "Idź sobie! Apage!" i inne takie.
     Na szczęście wiedźmin, jak większość mieszkańców tej krainy, wszędzie miał jakieś wejścia.
     Tyle że teraz zgubił się w labiryncie zabudowań. Było ich zaskakująco dużo i do tego niebywale zawile rozplanowanych. Szedł przed siebie, za jedyne światło mając pełnię księżyca, i próbował nawigować po kolei na każdą z wież fortecy. Wciąż kończył jednak w ślepych zaułkach. Gdy zaczął tracić nadzieję na wyplątanie się z tej awantury, usłyszał z oddali szczekanie. Najlepsze na co było go stać, to podążyć w tamtym kierunku.
     Psiarnia mieściła się na wolnym powietrzu. Składała się z kilkunastu dużych wybiegów, po których hasały psy podobne do wilków. Od wolności oddzielała je drobna siatka, rozciągnięta między smukłymi, murowanymi słupami. Ogarnąwszy to wszystko spojrzeniem, Panta nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Nieopodal widać było rozświetlony kontur otwartych drzwi. Ruszył w tamtą stronę, kątem oka zahaczając niewyraźną postać, która najwyraźniej odlewała się w kierunku psich wybiegów. Wiedźminowi przez moment zdawało się też, że tamten warczy lekko i drażni psy, które szalały naprzecie za kratą.
     "Dziwne miejsce", Panta wzruszył tylko ramionami, znikając we wnętrzu budynku. Miał nadzieję, że wewnątrz znalezienie alchemika okaże się łatwiejsze. Uwierzył w to tak mocno, że zgubił się po pokonaniu trzech zakrętów i dwóch klatek schodowych. Starał się zawierzyć instynktowi i kierować się tam, gdzie korytarze prowadzą w górę. Jednak niewiele to pomogło. Wkrótce bezradnie przystanął na skrzyżowaniu.
     I wtedy usłyszał odgłosy rąbania.
     Nie żeby jakoś specjalnie wzbudzały nadzieję, brzmiały jednak znajomo. Panta odpękał kiedyś pełny sezon przy wyrębie puszczy, kiedy dopadły go problemy finansowe. Szło nieźle, ale nie zdzierżył, jak do brygady dołączył jeszcze jeden nawiedzony poeta. Jednego było aż nadto. Wrócił do fachu. Z tamtych czasów zostało mu tyle, że potrafił ze słuchu poznać, jakiego wagomiaru topór jest używany. Słyszał więc wyraźnie, że owego rąbania dokonuje zgraja małych toporków, rąbiących drewno i... w każdym razie nie człowieka, co uznał za wystarczająco obiecujące. Ruszył w tamtym kierunku.
     Ostatecznie wynurzył się na nieco zapuszczonej, acz wyłożonej jaspisem galerii u szczytu rozległego salonu. W dole dostrzegł duży okrągły stół, wokół którego siedziało w skupieniu kilkunastu bogato odzianych, zadbanych i solidnie zbudowanych szlachciców. Skraj stołu zastawiały liczne karafki z winem, szklanice, kielichy oraz mnóstwo półmisków z najprzedniejszymi potrawami. Środek pozostawał pusty, a na blacie znać było głębokie ślady toporów. Zapewne tych, które każdy z obecnych szlachciców trzymał pod ręką, obok talerza i sztućców.
     Wszyscy patrzyli, jak w głębi sali szczupły, pełen gracji malarz cyzeluje obraz. Płótno przedstawiało piękną kobietę w czułej scenie z jakimś bohaterem heroicznym. Artysta malował z natury, bo zarówno wzorzec bohatera, jak i piękność w długiej, powłóczystej sukni pozowali do obrazu nieopodal.
     Z tej odległości nawet mimo kocich oczu wiedźmin nie widział dokładnie, ale obraz robił wrażenie dzieła przemyślanego i zbalansowanego.
     Szlachcice najwyraźniej także nie mogli się doczekać prezentacji. Szeptali między sobą z namaszczeniem, obficie kojąc nerwy zawartością szklanic, karafek i pucharów. Zaciekawiony Panta zdecydował się przystanąć i zobaczyć, co się stanie.
     Oczekiwana chwila wkrótce nadeszła. Artysta zdjął skończony obraz ze sztalug, ostrożnie zaniósł do stołu i z namaszczeniem ułożył na blacie. Szlachcice wstali. Nad płótnem pochyliły się liczne głowy, rozległy pełne aprobaty szepty. Wkrótce jednak wśród pozytywnej jednomyślności pojawiły się tarcia, sprzeczki, wreszcie grupy interesów. Jakby na dany przez kogoś znak, szlachcice chwycili za toporki i zaczęli nimi szaleńczo rąbać leżące na blacie płótno. Rąbali bez planu, raz za razem, każdy własnym tempem. Niekiedy wyciągali kawałki malowidła, oglądali je i rzucali z powrotem na blat w inne miejsce.
     Artysta opanował pierwszy szok. Załamał ręce i krzyknął:
     - Ależ szlachetni panowie! Co robicie!?
     Odpowiedział mu tylko jeden głos, ale za to decydujący.
     - Montujemy!
     Jatka i przekładanie elementów trwała jeszcze chwilę, bo widać każdy miał swoją wizję i łatwo z niej nie rezygnował. W tym samym czasie śliczna dama pozująca do obrazu musiała jakoś dostrzec wiedźmina ponad całym tym zamieszaniem, bo bez zwłoki rozpięła suknię i zaprezentowała się światu.
     Panta czym prędzej ruszył dalej.
     
     ***
     
     Wiedźmin otarł pot z czoła i rozejrzał się. Wydostał się wreszcie z kompleksu budynków fortecy. Obalił ostatnie drzwi, stojące na drodze, i znalazł się na szerokiej, zaśnieżonej kładce, która prowadziła wprost na wewnętrzne mury fortecy. Z nich można było bez problemu dostać się do dowolnej wieży. Tylko do której?
     Wiedźmin poprawił nieco rózgę zawieszoną na plecach i ruszył dziarsko przed siebie. Noc była już późna, a on wciąż nie posunął się z robotą do przodu. Była najwyższa pora, żeby się porządnie przyłożyć.
     - Hola, zuchu, dokąd to? - odezwał się znienacka głos.
     - Kto tu? - Panta odskoczył, sięgając ku rękojeści rózgi.
     W polu widzenia pojawił się naraz niewysoki, solidnie zbudowany osobnik, z sumiastym wąsem i wysoko podgolony, acz posunięty w latach. Wcale jednak nie zdziadziały, lecz z błyskiem w oku. Energiczny. Po oszczędnej elegancji, z jaką się nosił, praktycznej kolczudze i metalowych należycie naoliwionych częściach oporządzenia widać było, że ani chybi to jakiś stary wiarus.
     - Jestem Gross - nadbiegło w odpowiedzi - major.
     Panta chwycił rózgę z zamiarem stoczenia walki o której będą układać ballady, ale zmroziły go słowa wiarusa.
     - Ciągle jeszcze mogę kazać cię zamknąć, wiedźminie.
     Panta zamarł.
     - Znasz mnie?
     Gross przytaknął skinieniem głowy.
     - I pewnie jeszcze wiesz, co tu robię?
     - Mniej więcej. Wiem dla kogo pracujesz.
     - I co planujesz zrobić w tej sprawie?
     Gross zrobił kwaśną minę.
     - Jak to co? - westchnął. - Nic. Wiedziałem, że prędzej czy później alchemik się doigra.
     Panta wybałuszył oczy.
     - Nie przeszkodzisz mi?
     Gross spojrzał gdzieś w niebo, jakby próbował odczytać wiadomość przesyłaną z niebios flagami sygnałowymi.
     - Nie - wycedził. - Uprzedzając twoje pytanie, tak, robię to dla własnych korzyści. Jestem całkiem popularny. Nie wiadomo, czy oczy alchemika słowa nie spoczną nagle na mnie.
     Westchnął jeszcze raz, ciężej niż poprzednio, i przysiadł na kamiennej ławce.
     - Okropne nam teraz czasy nastały - powiedział, patrząc na wiedźmina. - Kiedyś wszystko było jakby łatwiejsze. Nawet podczas wojny, a tyle się wtedy działo, sytuacja nie wyglądała dla porządnego człowieka tak kiepsko, jak teraz.
     - Służyłeś w wojsku? W czasie wielkiej wojny?
     - A służyłem, służyłem. W chorągwi ciężkiej kawalerii. Na pewno słyszałeś. Nazywali nas Czterdziestu Czterech Pancernych.
     - Czy słyszałem? - Panta niemal się zakrztusił. - Jako dziecko bawiłem się w to z kolegami!
     - Domyśliłem się - Gross pokiwał głową, ale minę miał daleką od zadowolenia. -  Wszyscy tak robili. Nienawidzę tego...
     - A diuk Smola - wpadł mu w słowo oczarowany Panta, - diuk Smola zawsze wszystkim opowiadał, że jakbyśmy dwie takie chorągwie mieli, to sami byśmy se te wojne...
     - Zgoda - przyznał łagodnie wiarus, - w pełnym składzie byliśmy nie do pokonania. Niestety w decydującej bitwie pod nie-pamiętam-gdzie, hrabia Przyman zapodział się gdzieś, kiedy ruszaliśmy do ostatniej szarży.
     - I co?
     - No sprali nas, oczywiście.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.