nr 10 (XXII)
grudzień 2002




powrót do indeksunastępna strona

Jacek Dukaj
  Córka łupieżcy

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Abominado, Pierwsza Kasa Chtoniczna, nie wznosił swych siedzib w świecie śmiertelników. Wyszedłszy z cienia Kościoła Mariackiego, Zuzanna zadzwoniła na 00-ABOMINADO i spod powierzchni Rynku wystrzeliła karkołomna architektura banku Cienia. Korona spiralnej wieży zwieńczyła lsenną budowlę ponad trzysta metrów nad ziemią. Widziała drobne figurki ludzi wychylających się przez ażurowe blanki. Konstrukcja zwykła się zmieniać zgodnie z cyklami lunarnym i solarnym (pośmiertni są bardzo przesądni, sfery niebieskie i tajemne numerologie ciemnych matematyk rządzą Podziemnym Światem). Zuzanna odwiedziła już kiedyś Abominado pod znakiem Wagi i był to wówczas labirynt prostopadłych kratownic, w niczym nie podobny do barokowych kopuł, pod jakie wchodziła teraz. Wieża jednak - wieża stoi tu zawsze.
     Abominado Building był lsnem wielokrotnego zagnieżdżenia: nie dość, że lśnił się równolegle w tysiącach miejsc na Ziemi, zazwyczaj na dobrze znanych, historycznych placach i ulicach, wszędzie taki sam - a z wieży mogłeś obejrzeć ów kalejdoskop krajobrazów - to dopuszczał zarazem połączenia zewnętrzne. Kogo mianowicie Zuzanna na owej wieży widziała? Sama mogłaby się tam wlśnić - ale ojciec wyraźnie mówił o placówce krakowskiej, co mogło oznaczać tylko jedno: depozyt materialny, tutaj właśnie złożony.
     Abominado rozciągał się na pół Rynku oraz na część ulic odeń odchodzących, aż do Plant. W płytkim półlśnie Zuzanna weszła przez główny portal pod kopułę szkarłatu. Malena zaraz gdzieś się zgubiła w świetlistych salach, dla niej zapewne bardziej rzeczywistych od Sukiennic - chociaż to przecież też był tylko cień Cienia, wirtualna manifestacja życia chtonicznego.
     Odźwierny przywitał Zuzannę przy wejściu na Szewską. Zuzanna pokazała kryptokartę. Poprawadził ją do kamienicy, której piwnice należały do Abominado - lsenny bank był czynny dwadzieścia cztery godziny na dobę, we wszystkich miejscach i strefach czasowych naraz, lecz do zasobów materialnych klienci posiadali dostęp tylko w określonych lokacjach o określonych porach. Co prawda, materią zajmowała się Pierwsza Kasa Chtoniczna akurat najmniej - i być może z racji tego oderwania od świata żywych wybrał ją Jan Klajn; jej czas płynął inaczej.
     Na owym poziomie lsnu Zuzanna minęła więcej porannych przechodniów - czyli czworo - niż innych klientów; żebrak pod murem, stara zakonnica z psem, dwie dziewczynki palące papierosy pod markizą nieczynnej jeszcze kawiarni. Klienci bowiem lśnili się wprost ze swych domów, nie zstępowali na ziemię, dla nich były wysokie komnaty Abominado, dla nich była Wieża Miliona Horyzontów. Przewodnik kiwał palcem zachęcająco; przez ten czas zdążył zmienić postać trzykrotnie, teraz na powrót miał dłonie i palce. Zuzanna była jeszcze z tych, co się w podobnych sytuacjach zastanawiają: program? człowiek? przedżywy, pośmiertny? a może coś pomiędzy? Ale dla takich bliźniaków Ludo nie posiadają już owe kwestie najmniejszego znaczenia.
     Zeszła do piwnicy. Przez muślinową zasłonę lsnu widziała kamienne ściany i strażnika za pancerną taflą; w Abominado natomiast otwierał się przed nią skarbiec Tysiąca i Jednej Nocy. Czarnoskóry dżinn zmaterializował się po lewicy, na dłoni miał bliźniaczą kryptokartę. Zetknęli je czytnikami. Niebieska flara ogłosiła zgodność stanów wewnętrznych. Otworzyły się żelazne wrota, weszła. Para impów zapalała olejne lampy. Mimowolnie objęła piersi ramionami, chłód wisiał w powietrzu i we lśnie. Dżinn położył na kamiennym stole skrzynkę depozytową, po czym obrócił się w dym. Drgnęła, gdy wrota huknęły, domykając się za jej plecami.
     No i czyż nie jest to moment telewizyjnego romantyzmu? Nikt nie patrzy - a jednak. Splunęła, nim uniosła wieko. W kątach komnaty pełgały złowieszcze cienie, przeganiały je refleksy od lsennych złoceń szkatuły. Kicz, moja panno, kicz.
     Nie zadrżała jej dłoń. Szybka inwentaryzacja, zanim uderzą skojarzenia. Biżuteria w plastikowym woreczku; gruby plik euro; pistolet; zafoliowana mapa; czarne pudełeczko, a w środku grudki ziemi; memochip. Tyle.
     Oczywiście pistolet zwyciężył, najpierw na nim zacisnęła palce - zimna kolba, zimna lufa, chropowaty, kanciasty metal. Uniosła, dziwiąc się ciężarowi broni. Stara, dwudziestowieczna maszyna, zero elektroniki. Pachniał stalą i oliwą. Czy jest naładowany? Nie potrafiła uwolnić magazynka, ani przeładować.
     Następnie pieniądze. Przeliczyła. Dwanaście tysięcy. Wziąć? schować? Schowała z powrotem.
     Mapa - arkusz A4, zaklejony w błękitnawej folii - zawierała czarno-biały szkic okolicy z krętą drogą (lub rzeką) i kilkoma geometrycznymi obiektami (budynkami?). Nie posiadał skali, ani żadnego opisu, ani nie był nijak zorientowany względem stron świata. Samotna strzałka wskazywała punkt przy jednej ze ścian czworoboku.
     Ziemię powąchała - nic nie poczuła - i zaraz odłożyła. Pewnie jakaś pamiątka ojca.
     Memochip powędrował do kieszeni.
     Na koniec - biżuteria. Gdy wyjęła ją z woreczka, okazało się, że to pojedynczy naszyjnik. Od razu spostrzegła różnicę między łańcuszkiem a samym klejnotem: łańcuszek to była prosta i mocna dżdżownica ogniw nierdzewnej stali, ojciec zapewne kupił go po drodze w Sukiennicach; klejnot natomiast... Uniosła go na wysokość oczu. Rozhuśtany, obracał się w te i we w te, do środka i na zewnątrz, i na nice. Nie był to żaden mechanizm, o ile dobrze widziała, lecz składał się z wielu, misternie ze sobą splecionych, ruchomych części, które reagowały na najdrobniejsze zakłócenie równowagi, i tak zaczynał się rytmiczny, wahadłowy ruch w tuzinie kierunków naraz: elementy w kształcie łzy, elementy w kształcie elipsy, haka, litery T, litery S, elementy teleskopowe... A cały klejnot nie był przecież wiele większy od kciuka Zuzanny. Czekała, aż się uspokoi i potrząsała na nowo. Zamierał w coraz to innych formach, wirujące astrolabium bieli, szarości i czerni. Dotknęła ostrożnie opuszkiem palca. Ciepły plastik - tak w każdym razie czuła skóra.
     Rzuciła go na plik banknotów, ale zamykając szkatułę, zawahała się i przełożyła go do kieszeni marynarki, razem z mapą. Kiedy wszakże oczekiwała na otwarcie żelaznych wrót, dłoń ponownie zakradła się do kieszeni i odnalazła klejnot między fałdami folii. Bawiła się nim machinalnie, wychodząc na ulicę. Jaskrawe słońce obudziło ją z zamyślenia i w pierwszym odruchu, w reakcji równie zwierzęcej co zmrużenie powiek - wyciągnęła i założyła naszyjnik, szybkim gestem odgarniając włosy i wpuszczając w dekolt obracający się nerwowo konstrukt. Zamarł, spocząwszy między piersiami. Spojrzała na swe odbicie w sklepowej witrynie. Kroniczna biel kryła klejnot, jedynie łańcuszek błyskał słonecznymi refleksami.
     W ogóle słońce zalewało ulicę, poranny upał przedwczesnego lata zagęszczał powietrze, oddychało się trudniej, chodziło się wolniej. Nie zdawała sobie sprawy, że tyle czasu spędziła w Abominado. Teraz, zirytowana, machając ręką rozpędziła ostatnie opary lsnu. W tramwaju prawie zasnęła, było tak ciepło, że ciało zasypiało wbrew umysłowi, przemocą przełamywała bezruch. Nawet wodna kurtyna elfiej wieży nie przyniosła zwykłego otrzeźwienia. Zuzanna padła na łóżko, ledwo przekroczyła próg sypialni i zrzuciła z siebie garnitur.
     Ocknęła się wieczorem, bliźniacy kłócili się o coś w salonie. Był piątek i nie miała żadnych zobowiązań, mogła poleniuchować. Wcześniej planowała zajrzeć do kancelarii Lipszyca, ale okazało się, że w weekend jest zamknięta. Podreptała do łazienki. Dopiero biorąc prysznic, zorientowała się, że wciąż nie zdjęła naszyjnika. Ale czemu woda miałaby mu zaszkodzić? Podniosła go pod strumieniem ukropu. Klejnot obracał się, zmieniał formę.
     W lśnie CNN trafiła akurat na materiał rocznicowy o wojnie w Wietnamie i widok wojskowego cmentarza wzbudził niespodziewane skojarzenia. A właściwie dlaczego nie? - pomyślała, przeżuwając kanapkę. Dlaczego nie?
     Na parapet kuchennego okna wdrapała się Ula.
     - Dasz mi trochę? - spytała, wyciągając szyję ku stołowi.
     Zuzanna przewróciła oczyma.
     - Czy ja nie wydałam polecenia... Ech.
     Poszła po telefon, zostawiony gdzieś w sypialni.
     - Dlaczego ją otworzyliście? - syczała na dialoganta oesu. - Czy ja muszę za każdym razem wyłączać ją z poziomu systemu? O co tu chodzi?
     - Interakcja z właścicielem jest jej podstawową funkcją, proszę pani. Albo będzie się rozwijać, albo ją zabijemy. Ponieważ nie lśni pani tak często...
     - Sposoby na obejście. Słucham.
     - A co pani chce obejść? Bo może faktycznie wyczyścimy ten klaster maszyny i pozbędzie się pani problemu.
     - A mniej radykalnie?
     - Zatrzymać, nie zatrzymamy, ona żyje w czasie chtonicznym. Ale proszę o konkrety, bo nie rozumiem, czego właściwie pani sobie życzy. Wyrzucić ją na stałe poza pani lsen? Przejąć bezpośredni zarząd? Skasować, nie kasując?
     - A nie można wszystko naraz?
     Podczas gdy dialogant, nałożywszy się na Help programu symulacji prekoncepcyjnej, opowiadał jej przez lsen o opcji Chowaniec i różnicach między przedurodzonymi chtonicznymi i przedurodzonymi korteksowymi, Zuzanna wdziała sweter i dżinsy, zbiegła na parter i wybrała z wypożyczalni Wieży kroniczny e-rower. Kiedyś jeździła codziennie, ścigali się z Kamilem po starych obwodnicach Krakowa, szpanerskie rowery świeciły fioletowym ogniem, gdy przekraczali sześćdziesiątkę, raz osiągnęła nawet jadowitą purpurę, myślała wtedy, że się zabije, kometa zgniłej czerwieni pędząca w dół szosy... ale zmądrzała, już nie robi takich rzeczy.
     Ojciec spoczywał na Cmentarzu Anioła przy drodze do Wieliczki. Był to jeden z tych nowych cmentarzy, zaprojektowanych niczym hipermarkety: parking, przystanek, kaplica i dyskretna restauracja, a poza tym tylko łąki, ugory i pustkowie dokoła, aż po płaski horyzont - chłop z krową największą sensacją wizualną.
     Do zmierzchu pozostały dwie-trzy godziny, niebo było czyste, powietrze spokojne, cienie aksamitne; najlepsza pora na wizytę w nekropolii. Zostawiła rower przy bramie. Lsenny przewodnik prowadził ją wąskimi alejkami, bo oczywiście nie pamiętała drogi. Samego grobu także nie - chociaż odwiedzała go w dzieciństwie z matką. Przykucnęła, by przetrzeć rękawem swetra tabliczkę z czarnego kamienia. Imię, nazwisko, dwie daty, i to wszystko, brak choćby krzyża. On chyba rzeczywiście nie był wierzący... Powinna przecież wiedzieć to o własnym ojcu, ale nie potrafiła wydobyć żadnego konkretnego wspomnienia przemawiającego za taką czy inną prawdą; ani też wspomnienia słów matki na ten temat. Matka i ciotka Marianna z chrztu i wychowania były rydzykowcami, lecz z czasem znikły z ich życia jakiekolwiek zewnętrzne oznaki religijności, a Zuzanna pozostawała już wobec estetyki i języka kultu doskonale obojętna. Teraz przydałyby się jej odpowiednie wzorce zachowania, rytuały zawsze są bardzo pomocne w podobnych miejscach i chwilach, dostarczają mechanizmy organizacji uczuć, słowa i gesty i nawet myśli, które inaczej trzeba wynajdywać samemu, a wtedy na dodatek powinny one być szczere. Zuzanna wodziła paznokciem po literach nazwiska ojca.
     Zadzwoniła Lidka, zapytać o przyjęcie urodzinowe. Ponieważ i tak zanurzona we lśnie, Zuzanna przyjęła rozmowę w pełnym zagnieżdżeniu. Lidka, z którą znały się jeszcze ze szkoły podstawowej (ostatni rocznik "opóźnionych"), nie bawiła się w uprzejmości.
     - Co jest, umarł ktoś? - rzuciła, rozglądnąwszy się po cmentarzu.
     - Żebym to ja wiedziała... - mruknęła Zuzanna. Postukała w tabliczkę. - Tatuś. Ale trumna pusta. Puff, był i nie ma. Zaginiony w akcji, się okazuje.
     - To znaczy - co?
     - To znaczy, że nie wiem.
     - No więc po co tu przyszłaś?
     - Ha. Sentymenta głupie. - Wstała, zapaliła. - Co u Porki?
     Kiedy rozmawiały, podniósł się lekki wiatr i spadła temperatura; nie było to jednak lato, pomimo całej tej inżynierii klimatycznej. Zuzanna ściągnęła rękawy swetra na przedramiona. Co właściwie powinna czuć, stojąc nad grobem ojca? Cholera, coś powinna, żal, tęsknotę, pretensje, miłość, nienawiść, cokolwiek, w filmach podczas takich scen płynie najbardziej pompatyczna muzyka - a ona co? Wydmuszka. Przygryzała policzek, dopóki nie poczuła na języku słonej krwi; potem z lekka sepleniła, lewe oko jej załzawiło.
     - Wieje tu coraz mocniej.
     Po rozłączeniu się Lidki dopaliła jeszcze papierosa; chciała rzucić peta na ziemię, ale zreflektowała się. Obróciła się, szukając wzrokiem kosza. Czy na cmentarzach są kosze na śmieci? Spojrzała ponad grobem.
     Gdzie powinno się rozciągać puste pole, ugór i łąka z chłopem i krową - stało Miasto. Zachodzące słońce zostało całkowicie przesłonięte przez bryłę monumentalnej architektury i Zuzanna zorientowała się, że - wraz z całym cmentarzem - znajduje się w Miasta głębokim cieniu. Wstrząsnął nią nagły dreszcz, jakby czarny, ośliniony jęzor przelizał całe jej ciało. Wieczór był późny, to prawda, lecz pierwsze budynki dzieliło od granic nekropolii bodaj kilometr; jakże więc musiały być wysokie! Z trudnością szacowała ich rozmiary, ich proporcje nie były proporcjami znanymi z jakiegokolwiek miasta Ziemi. Na przykład ten biały ostrosłup po lewej - czy on rzeczywiście miał dwudziestometrowe okna i czterdziestometrowe drzwi? Czy to w ogóle były okna i drzwi? Ze strzępiastej korony budowli zwieszały się na krzywych łukach sztandary płynnego szkła, powolne światło zmierzchu przebijało się przez nie wstęgami gorących kolorów, spojrzała i musiała zmrużyć oczy. A obok - obok migotał, to zjawiając się, to znikając, gigantyczny pomnik - czego? rośliny? Może była to rzeźba abstrakcyjna. A może w ogóle nie rzeźba - kryształowe monstrum wielkości Empire State Building. Jeszcze większy był kanciasty zamek wiszący na nieboskłonie w głębi Miasta, częściowo przesłonięty przez szczyty budowli naziemnych - zamek, forteca, cytadela zaprojektowana przez pogrążonego w depresji kubistę. Znajdował się zbyt daleko, by ocenić to gołym okiem, lecz Zuzanna była przekonana, że nic go nie podtrzymuje. Na ciemniejącym niebie zachodu majaczyło jeszcze kilka takich brył, najpewniej również pozbawionych fundamentów. Miasto nie respektowało żadnych zasad architektury, trudno też było Zuzannie, kiedy tak gapiła się z wpółotwartymi ustami, znaleźć dla niego wspólny klucz estetyczny. Z wnętrza beczkowatej konstrukcji, jednej z bliższych - a też wysokiej na kilkaset metrów - wypadało i chowało się świetliste wahadło, wielki młot jasności. Błumm, bułumm, błumm, bułumm. Zbyt długo patrzyła, serce zaczęło jej bić do rytmu - ale nie potrafiła odwrócić wzroku, monumentalność tego ruchu była hipnotyczna, młot wbijał patrzącego w ziemię. Czy istotnie światło buchało z jego środka przez rzędy bulajowatych okienek...? Do taktu zmieniały się na ulicach Miasta strefy cienia. Sprawiało to wrażenie, jakby najbliższe budynki obracały się to profilem, to tyłem do Zuzanny, kryjąc i odsłaniając dzikie oblicza. Próbowała nazywać je w myśli: Barbarzyńca, Krogulec, Szubienica, Żołądź. Z Szubienicy zwisał jakiś organiczny kształt, którego natury nie była w stanie odgadnąć; nawet tego, czy faktycznie jest martwy, czy żywy. Huśtał się lekko na wietrze nad szeroką aleją wychodzącą wprost na cmentarz i Zuzannę - kłąb brunatno-żółtych organów, trzydzieści metrów minimum. Że wiatr w ogóle poruszał taką masą, świadczyło o jego sile. Nad groby docierał już mocno osłabiony, zaledwie chłodny powiew. Nie widziała, skąd nadchodził, perspektywę alei zamykało gigantyczne gruzowisko bloków czarnego kamienia, wyższe od większości budowli, spiętrzone w asymetryczną piramidę, po północnym zboczu której spływał fluorescencyjny dywan. Przesuwały się po nim w górę i w dół plamki cienia, jakby ktoś tam biegał po ruinie, przesłaniając sukcesywnie źródła blasku. To wszakże była jedyna dostrzeżona przez Zuzannę oznaka życia w całym Mieście, sama wątpliwa. Poza nią każdy ruch zdawał się ruchem czysto mechanicznym. Nikt w tym Mieście nie mieszkał, Miasto było bezludne, Miasto było martwe, spoglądała z jednego cmentarza na drugi, i dopiero na tę konstatację zimna groza wbiła w nią szpony.
     - What the fuck...? - Podobnie jak wyrazy szczęścia, skruchy i wdzięczności, także ekspresja szoku przychodzi już najłatwiej w formach zrytualizowanych przez hollywoodzkie kreacje, i miłość bez wstydu wyznaje się jedynie po angielsku; tylko najbardziej miałkie słowa przechodzą przez ściśnięte gardło.
     A teraz nikt nie patrzył, nie było w tym pozy - jednak nawet owo zmarszczenie brwi, szarpnięcie głowy wstecz, gest energicznego podwinięcia rękawów, wszystko wykonała podług szablonów medialnych.
     Wzięła głębszy oddech i wyjęła telefon.
     - Co to jest, do cholery? - warczała na dialoganta oesu. - Kto mi się tu whackowuje w lsen?!
     - Nie odbiera pani żadnej transmisji.
     - Gówno tam żadnej!
     - Proszę więc samemu wyjść ze lsnu.
     Wyszła. Miasto stało.
     - Wyszłam. Nie zniknęło. Pierwsza rzecz z rana: zmieniam providera. A coście powypisywali w umowie o zabezpieczeniach...! Pozwę was, do cholery, cud, że udar mnie nie trafił od takiego lsnu! Wyłączcie to, zanim faktycznie dostanę wylewu!
     - Powtarzam pani, rejestr jest czysty. Przypuszczam, że to po prostu lekki RCS. Proszę się uspokoić i...
     - RCS! Motherfucker!
     Rozłączyła się. Usiadłszy na sąsiednim nagrobku, policzyła do dwudziestu. Miasto stało. Ten młot... Błumm, bułumm. Odwróciła wzrok.
     Zaczęła gryźć paznokieć, mimowolnie co chwilę zezując jednak w bok. Przyszło jej do głowy, żeby zadzwonić do Maleny i przyjąć kuzynkę na równoległej lokalizacji, ale zaraz przypomniał się jej lepszy sposób weryfikacji lsnu. Przeszukała kieszenie dżinsów. I rzeczywiście, w prawej tylnej znalazła stary listek ubika z dwiema ostatnimi tabletkami. Jedna to dosyć, ale zerknąwszy raz jeszcze na Miasto, połknęła obie.
     Wyczytała na pomiętym srebrnym plastiku, że libaryt powinien zostać zneutralizowany i wytrącony z krwi w ciągu najwyżej kwadransa. Tymczasem siedziała na zimnej płycie przy grobie ojca, w cieniu nieprawdopodobnej metropolii, i z każdą minutą coraz bardziej w siebie wątpiła. Może to faktycznie Reality Confusion Syndrome? Znajomy ze studiów na niego cierpiał, skończył z implantem ubika w ramieniu. Raz chcieli zrobić mu kawał, odwiedzili go wszyscy pomalowani na niebiesko. Nie drgnęła mu powieka.
     Cień Miasta był lepki, ciężki, czuła jego nacisk na zgarbione plecy. Spróbowała z premedytacją odwrócić odeń myśli. W poniedziałek odwiedzi kancelarię Lipszyca - tam już na pewno będzie czekał jakiś list od ojca, jakieś wyjaśnienie, nie nagrał przecież tej wiadomości bez przyczyny i nie zostawił spadku - jej właśnie, nie żonie, ani krewnym, ale jej - bez celu. Prawda, nie sprawdziła memochipu, może to na nim... Bo teraz już poczułaby się rozczarowana, oszukana, gdyby okazało się, że ojciec istotnie żadnej manipulacji nie zaplanował. Jakby nie było, jest to jakaś forma kontaktu, choćby jednostronnego, jakieś porozumienie.
     Podniosła telefon. Minęło dwadzieścia minut. Nie musiała się nawet oglądać, monumentalny cień krył wszystko.
     Ruszyła krętymi alejkami ku drugiemu wyjściu z cmentarza. Ni żywego ducha. Nareszcie na bocznej ścieżce, przy wysokim grobie rodzinnym, dojrzała modlącą się staruszkę.
     Podbiegła.
     - Przepraszam panią bardzo, czy... czy to jest to nowe centrum handlowe?
     Babcia spojrzała krzywo na Zuzannę.
     - A bo to wiadomo, co oni teraz budują, w jedną noc jakieś dziwadła, a u mnie na osiedlu...
     - Nie widziała go pani poprzednio? - Zuzanna obróciła ku Miastu, zmuszając staruszkę, by podniosła na nie wzrok.
     - Dziecko, ja wracam do domu i nie poznaję ulicy. Dawniej, jak wnoszono budynek, miałaś czas się przyzwyczaić, wykopy, fundamenty, w zimie przestój, więc wszystko zamykali, rok, dwa, rósł jak drzewo; a teraz, ani się obejrzysz i...
     Nie było już wątpliwości: ktoś zbudował tu Miasto, gdy odwróciła wzrok szukając kosza na śmieci.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

43
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.