Lecz co to, śmiech zza kurtyny, rozpadła się, już widzę, to Metelski wyjawił się na środku wizjera. Gratuluje.
(To mi się śniło, dialogi śniły się mnie. Nieprawda, nie dano ci łaski snu.)
Mózg Harona skrapla się, ulewa żałosną kałużą w zanikające, pobielałe po stracie barw wrzosowisko, kończy się kleksem prowokującym sprzątaczkę do sięgnięcia po szmatę a innych, może, do szybkiego testu Rorschacha.
- Gratuluję! Nieliche widowisko! - Cyberprzestrzennie! - Ten cały Cyber to element żydowski. - Wiecie kto stoi za...
(To mi się śniło, dialogi śniły się mnie. Nieprawda, nie dano ci łaski snu. Ból głowy, bóóóóóóóóóóóóóóól.)
A twarze zwiastowały się tak szybko, że ledwie nadążałem z odwitaniami. Zjawił się personalny, byli kierownicy tejpów, asystenci, sekretarki i zamówione mózgajki z szampanem w dłoniach w rękawiczkach rodem (choć mezaliansem) z Gildy, wszyscy tłumnie czekali w sąsiedniej witrynie i dla rozpustnej rozrywki obserwowali moje zamęczyny z Jagutem, wlepiali kaprawe kamery w gladiatorów, jednego zerwanego z pragnienia mordu a drugiego wreszcie pozbawionego strachu. Björn (od dzisiaj każę nazywać się Björn) zachwiał się. Za mało wypiłem ham może za dużo ham cokolwiek w tym było w czym już mi nie zaszkodzi nie pomoże bo historia toczy się coraz prędzej muszę obstawiać zwycięzców w pojedynkach Hydr ale to mnie nie przeraża (dziwny wyraz: "dziwny") wyobrażam sobie.
- Gdzie Hyragt? - Nie wiadomo, gdzieś zniknął. - Przecież to nie było serio. - Było. - Napij się. - Nie wróci? - Nie, nie. - Napije się pan? - A co to? - Syrop klonowy. - Czyli co? - Sto miligramów klonazepamu na spirycie. Daje kopa a potem drugiego a potem trzeciego a później długi sen z tęczowymi widoczkami na inne galaktyki. - Wierzysz w Boga? - Czy już nas sobie przedstawiono? - Chacha. - Owszem, w trojakiego. - Chacha. - Nie, dziękuję.
- Dowiedziałem się o pańskiej rodzinie. Ładniutka ta siostra. - Zbieram na wstrzyki. Ktoś z nas zbiera To znaczy, ktoś ze mnie. Nie pamiętam? - Po co ma leżeć bez sensu? - No wiesz, autyzm nie deformuje wszystkich organów. - Skurwielu! - Chacha. Nie irytuj się. - To był dowcip. - Rozumiesz, próbować zawsze warto. - Spierdalaj, wieprzu! - Chacha.
- Cześć, mam zespół Borjesona, a ty? - A ja nie. - Björn, każdy na poziomie coś ma. - Dlaczego? - A dlaczego jest haute couture? Tego też nikt nie nosi. - We supply demand. My dostarczamy popyt. - Prawo Saya. I Keynesa. Paradoks Giffena, im więcej nie mam, tym więcej kupię, no wiesz. - Najnowszy neon marketingu. Adresatem jest człowiek bogaty. - Cześć, jestem cyklofreniczką a ty? - Ja nie. - Zobaczymy się później. Paradoks Vebblena, im więcej kosztuje, tym więcej kupię, no wiesz. - Pozwól, przedstawię ci... - I ten bogaty człowiek kupił już wszystko, co mógł ale co robi z resztą forsy? - Nie wiem, co? - Funduje sobie chorobę. Najchętniej trapioną drogimi lekami. Wymagającą częstych operacji. - Lecz co z tego ma? - Mam dziecko z zespołem Westa a ty? - A ja nie mam dziecka. - ...No jak to co? - Prestiż. Chory ergo bogaty. - To głupie. - Nie zarzekaj się, Björn. - A, witam, witam! - Nie myśl hop, dopóki nie zgłupiejesz.
- Bóg powiedział mi, że chce pan ubiegać się o mały kredyt. - A co jeżeli? - Szum, biały szum. - Kino współczesne to. - On chyba nie rozumie co się do niego. - Tak, zgadza się. - Wiesz gdzie mnie szukać. - Na razie! - Szum, czarny szum. - Szukam prawdziwego. - Szum. - Mężczyzny. - Oczywiście. - Procent z sensem. - Tak, już się pożegnałem. - Ból! - Ból.
- Mam na imię Amanta. - Milutki jesteś. - Chcesz się zabawić? - Ile? - Korporia już mi zapłaciła. - To chodź. Dość tego zgiełku. - Zabiłem człowieka, wiesz? - Milutki... - Zabiłem człowieka. - Milutki jesteś. - Chacha.
xxxx
Miałem jakiś dziwaczny, nierealny sen. Nie sądzę, abym śnił kiedyś cokolwiek podobnego. Śniłem wyrzuty sumienia. Co jeszcze dziwiło, inne Części śniły coś innego a może to Im a może Mnie się wydawało. Ham. W porządku, zgadzam się na szybki seks, nowe neurony. Po co oczekiwać wolnych i niesubordynowanych regeneracji. (Amanta? Zgoda.) Zamiast nich kabelki, podwiązane światłonasieniowody, pokrętła. Złożyłem konsolę na kolanach a mózgajka uwiła się gdzieś wężem w kroczu, ukryci w pierwszej lepszej seks domenie. Przerzucam raport antywirusa.
- Nie mam syfa - boczy się mózgajka. - Mam za to ładną LTP16.
Wrzucam trzeci modus. Dalej, liże po jądrze półleżącym. Opiaty buchają w nerwach, nerwicach, rwą jak dzikie bachmaty, jak splątane grzywy fal, w jednej chwili wywołują na scenę erekcję zwojów podstawnych. Opuszczam konsolę. Mózgajka muska mnie iskrzeniami po żyłach, mroczki w ślepiach, wysysa resztki, tkwię nad, władczy, żylny, unerwiony. Zaczynam dyszeć, komórczaki odłączają się z rzężeniem od jej kory przedczołowej, puszczają spec-łącza synaps jak nitki baloników od dziecięcych łapek, jej ociekające prądem syncytium przylega do mnie jak ściśle, przylepia. Zabiłem człowieka, i iskrzą, i skrzeczą neurony sumienia. A twardym, wyprężonym korzeniem aksonowym przebijam się przez jej wiecznie dziewicze błony komórkowe, jony potasu zmykają, wnętrze wilgotnieje jej płynami kranialnymi, stają się bardziej puszczalskie dla sodu. Wnikam zgiełkiem w jej macierz, hardo i żadnej delikatności, zabiłem człowieka, a ratuj. Wije się pode mną, jęczy, puszczają jej zawory limbiczne, chlupią wspomnienia innych ludzi, zapadają kaskadami, walą mi w skronie, i widzę, sukę zdymali chyba wszyscy z kierownictwa, zabiłem człowieka, ham bez litości. Mózgajka traci świadomość, ale nie jest teraz potrzebna, piszczy przeraźliwie, gdy wbijam korzeń między jej ciemnoróżowe płatki skroniowe, odginam je, odpycham na boki, wpycham, głębiej, mocniej, i mocniej, i mocniej, bliskie przeciążenie systemu, i jeszcze głębiej, zabiłem, suka zwija się, kręci zadoczaszkowiem, cicho, a prosi i wije się i potem, głośno, a kręci, kończ wreszcie, się! I dopada ją potężny wir magnetyczny, ham, i ham, ona przenosi go na mnie, wstrzymuję polaryzatory, bez obaw, bez, nie wytrysną, zgryzam z niej nerwy, dyszę śluzem, ona dyszy, podnoszę powieki, pstryk, podnoszę konsolę, pstryk, łagodzę nas lodowatą rosą, rosiczką fenotiazyny, niech jeszcze ciszej, niech będzie.
- Dura Mater sancta!
- Dobrze - ci - było...? - recytuje, równa, oddech, urywa, aparaturę, wpuszcza pod powieki spray antystatyczny.
- Zabiłem człowieka - Śnię się nowym, bogatszym mózgiem.
- To tylko miraże - mówi ktoś trzeci (ale to nie jestem ja). - Nie sądzisz chyba, że sieciowa ułuda z przepływem bitów w różne narkotykowe strony coś ci da? No, może nieco polepszy samopoczucie. Dziwny wyraz, prawda? Samopoczucie.
Wręcza mózgajce jakieś banknoty dziwnej waluty, nigdy podobnych nie widziałem, Amanta ulatnia się, krzywiąc skośne, skoszone oczy się przy każdym kroku. Ham. Na banknotach trzy cyfry pomijane trwożnie przez Żydów, Arabów, Rzymian i Azteków. No cóż. Proszę usiąść.
- Siadam.
- Następnym razem proszę się ze mną skontaktować. Podsunę kogoś z większymi...możliwościami.
- Pan jest bankierem, którego szukam? - pytam; dlaczego nie zagadujesz czym możesz mi służyć?
- Nie pytaj, co Szatan może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla Szatana.
On jest obłąkany. Ale jeśli ja jestem obłąkany, to nic nie szkodzi. Kot przechadza się po fortepianie. KOT. Komputerowa Osiowa Tomografia. Na antycznym, papierowym wydruku, lekko zaróżowionej post-celulozowej wstędze widzę wykresy moich fal mózgowych. Jest ich chyba za dużo, odskakują na boki, ostro wierzchołkują, katapultują się na sąsiednie strony, szukają wyjścia z matni, liter w greckim alfabecie, jak gdyby nie godziły się na prymitywne lokum dwóch wymiarów.
- Owszem - odpowiada tamten na niebyłe pytanie. - Wcieleniem diabła może być kot. Żeby zabijać myszy. Myszy nie są ładne. One drżą, uważa pan?
- Jeśli wstrzykniemy kotu wodorotlenek glinu, będzie hiposeksualny - myślę. - Koniec diabelskiego nasienia. Co z tego?
To mu się nie spodobało. Potrząsnął zdjęciami i wykresami, jakby chciał zaprzysiąc je na świadków własnych racji.
- Zgoda, jestem bankierem. Ale nie udzielam kredytów lichym partiom. A pan nie jest wiarygodnym biznesmenem, panie Samski. Proszę powiedzieć, jakież to daje pan poręczenia?
- Dobrze zarabiam. Mogę spłacić w terminie... - zaczynam. Cień przerywa mi.
- Nie chodzi nawet o to, że pan nie odróżnia prawdy od fałszu, a rzeczywistości od kłamstwa i iluzji od chciejstwa. Że się pan miota między chorobami, którymi udowadnia pan własny geniusz, pomiędzy wyrazami i problemami, które ma pan za spisek przeciw pańskiej szczerości postępowania. Nie jest istotne, że przyzywa pan na darmo Crowleya. Najgorsze, że nie osiąga pan celu. Żadnego. I proszę nie wyskakiwać z chińskimi mądrościami, że ważna sama droga, bo to już nieprawda.
Chłodzę czoło dłońmi. To mi czasem pomaga. Wpadam na pewien pomysł i postanawiam go artykułować:
- Jen-Tsy powiedział: "Ważna jest podeszwa a nie krok. Ważny jest krok a nie droga. Ważna jest droga a nie cel."
- Gdyby życie było powieścią, byłby pan grafomanem. Pełno tu frykasów, tartanów, fajerwerków, rac, ozdobników, pytań ciekawych i ciekawskich, tiuli, tryli, łamigłówek i łamirączek - co z tego? Czy uleczył pan siostrę? A nie. (O, zdaje się, że gdyby położono w jej miejsce woskową lalkę, nie zauważyłby pan różnicy.) Czy lepiej żyje się pana matce? Gorzej - pana ojcu? Które ze słów, jakie wydał pan na świat, miało choćby odległy posmak Tworzenia?
- Uzdrawiam siostrę. Jestem blisko.
- Stara się pan uzdrowić. Stara spłacić dług. I jakże pan daleko. Niecała jedna trzecia wstrzyków. A ile pan już w NCM?
- Nie pamiętam dokładnie. Może jednak spróbować klonowania? Ham. Dużo tańsze.
- Nie mówiłem? Tchórzy pan przed metą.
Biję własne myśli, kopię je w miękkie różowe podbrzusze. Nie wolno klonować Sommy. Klonowanie to taka sama osoba. Wstrzyki to osoba ta sama. Czuję różnicę. W pierwszym wypadku autyzm ryzykuje nawrót, a w drugim wyzdrowienie jest wpisane w biznesplan, imprintowane w proces geno-zamiany.
- Jak się pan właściwie nazywa? - Podnoszę się. - Wydaje mi się, że Bezimienny nakazał panu...
Zdziwiony moim pytaniem. Właściwie, nie moim. Tego podrzędnego, od strony prawego ucha. Biernata Czwartego.
- Chce pan kapitału na pięćdziesiąt procent wstrzyków. Dużo pieniędzy, jak na osobę, hm, fizyczną. Niemniej, podoba mi się, że wreszcie pan ryzykuje. Proszę za mną, pokażę panu Kolekcję.
No dobrze. Zakłammy świat jeszcze raz. Proszę mnie nie poganiać.
- Byłbym unfair, gdybym nie ostrzegł, co dzieje się z niewypłacalnymi dłużnikami - mówi Cień.
W prześwietlonych punktowo wnękach w długiej ścianie czaszki. Mogę się już domyślać kto jest moim gospodarzem. Kto jest headhunterem, łowcą głów. Ham, no tak.
- Te głowy już nie odczuwają, choć nadal żyją. Należały -należą do tych, którym się nie powiodło. Musi pan wiedzieć, że zażądam od pana głowy. Przewłaszczenie, to pan chyba rozumie? Zastaw kredytowy. Kwit lombardowy. Weksel in negro. Proszę nazwać to wedle własnego uznania.
- Jeżeli nie spłacę kredytu w terminie, obetnie mi pan głowę, doktorze, czy tak?
- Nie. Nie ja. I nie panu. - Patrzy na mnie uważnie, ale ja tego nie widzę. - Zostawię panu czas do zastanowienia.
O co chodzi, przecież jestem pewny? Przecież się nie boję. To Swedenborg się boi. A poza tym, to wszystko mi się śni lub przewyobraża. Po pentagonalnych narkotykach, toksykanaliach lub, prosto, po adrenalinie. Jeden zbiorowy holokonstrukt.
- To musi być świetne rozwiązanie, skoro każdy wariant zakończenia kończy się pomyślnie. Przyniesie pan głowę matki a ja umorzę panu dług. Zyska pan uznanie korporii. Siostra będzie zdrowa. Wyrzuty sumienia spłacone. Nowe, wolne życie. A wszystko jeżeli się panu, hm, nie uda.
Ależ to typowe. Jedno życie za drugie w rękach trzeciego. Triumwariatkowo. Napiłbym się czegoś. Nie potrafiłbym nawet wyobrazić sobie braku mamy. Kto czytałby Sommie do snu?
- Dziwny wyraz: "afilia", uważa pan? Istnienie bez syna. Chciałby pan mieć syna? Byłby pan bez matki. Amana? Bez źle podkutych myśli. Amania. Bez żadnych myśli. Tak, jak te głowy.
Czasza Harona Jaguta, ostatnia w rzędzie, najświeższa w kolekcji, patrzy na mnie bez wyrzutu. Patrzy bez niczego. Nieźle musieli się napracować, żeby ją posklejać.
- Kiedy pan opuści to miejsce, trochę pan zapomni a trochę sobie przypomni.
Rośnie gwar. Cień niknie w neonach, które ze zdwojoną siłą walczą o utracony chwilowo przyczółek. Podważają powieki, taranują oczodoły. Patrzcie, patrzcie, patrzcie na nas! Pełne powodzenie.
- Jak pan matkę wychował, panie Biernacie? - zaraz zapyta mnie Kilim.
I wzejdzie dobry czas. Czas zabijania jednych. Czas uzdrawiania innych. Metelski uzdrawia mnie szklanką wody w twarz. Ostatnie krople opadają sznureczkiem ze mnie jak bezradne, sztuczne perły.
- Nareszcie wróciłeś, Björn. Ale już więcej nie pij. Dzisiaj.
- Jak długo, ham, mnie nie było? - rozglądam się w poszukiwaniu cyfrowego świadka mojego odjazdu.
- Uwaga, proszę państwa, uwaga! - Personalny. Wdrapał się na stół, chwieje się. No, nieco głośniej.
Goście i tubylcy zwracają na niego uwagę, urywają rozmowy, spojrzenia, uściski, przełknięcia śliny czy koniaku.
- Tradycją spotkań stało się zwiedzanie podziemi. Nie, powinienem raczej wykrzyknąć: Zwiedzanie Podziemi! Ci, którzy już w nim uczestniczyli, wiedzą wszystko. Tym, którzy zrobią to po raz pierwszy, nie zepsujemy niespodzianki. I niestety, pokaz nie jest przeznaczony dla wszystkich, tajemnice służbowe, pojmują państwo. Zatem prosiłbym osoby z blankietami żółtymi zaproszeń o przechodzenie do witryn z windami zaś osoby z zaproszeniami czerwonymi o przejście na holotaras, z którego będą mogły podziwiać słynny firmowy pokaz sztucznych ogni, jeden z najsłynniejszych w tej części globu!
Ręka wędruje nie wiadomo gdzie. Wydobywa nie wiadomo coś. Spoglądam na pogięty, zmizerowany, obryzgany kartonik. Nigdy nie domyślę się koloru. Jest jakiś taki...pomarańczowy, w sam raz - ogień w podziemiach. Med Modem podaje mi szybką fluwoksaminę, ku pokrzepieniu serca. INRI obucha snopem powitań domen podlizujących się korporii, bannerów blitzem kasowanych przez CLS. Dokąd? Wsuwam kartonik na środek lewego ekranu, niech go sobie prześwietlą, podadzą trasę. Z przyjemnością zobaczę fajerwerki. O tak. Głośnik wtopiony głęboko w przewód słuchowy odzywa się:
- Przewodnik zaraz się pojawi. Życzy pan sobie szczególnego morfu?
Przewodnik? Ham w głowie szumi ból. Ham a jednak. Mój kartonik jest żółty. Morf? Moje wahanie zostaje potraktowane przez system jako akceptację konfiguracji domyślnej. Ale ja się jej nie domyślam.
- Szkoda - mówi Kilim.
Jest po lobotomii. Wycięli mu prawie wszystko. Może kojarzy twarze, bo zmruga nerwowo kącikiem ust. Jak gdyby chciał powiedzieć chacha. Ale nie tym razem, ham. Chacha. Kto go tak urządził? I za co? Może ja. Na rozkaz. Czyj by? Ham nie wiem. I cóż to znaczy: szkoda? Przesłyszało mi się, ham? Przy pasie juki z barwnymi cewnikami i aparaturą podtrzymania życia. Podtrzymania na duchu. Ham, ham. Jest coś, co mnie zastanawia. I tyka.
- Chronoskop odmierzający resztę życia. Gadżet. Możliwy w świecie, w który zapraszam. To świat najnowocześniejszych technologii iluzyjnych. Nie będzie pan w stanie odróżnić złud od VR, czasu rzeczywistego od nieczasu. Esencja rozrywki. Niektóre osoby, fakty, wymiary będą zmyślone. Programy. Wszelkie podobieństwo do istniejących osób jest? Disclaimer. Czy w drogę? (Najnowocześniejsze technologie? Ham, mnie wystarczyłby terminal do butelki MQ.)
- Proszę wyjawić, doktorze, kto pana tak urządził? Czy to moja sprawka?
- Doktorze? - powtarza bezwiednie, rozchyla lubieżnie wargi: niejasne? wspomnienie nie pojawia się, i to mu się podoba.
- Kto pana tak urządził?
- Mu - odrzeka się. Może nie taki z niego lobotomek, na jakiego wygląda. Albo wyobraźnia sumuje mu się krową.
16 Długotrwałe wzmocnienie synaptyczne
|
|