nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Wojciech Zawistowski
  Inkarnacje

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Stojący na szczycie wzgórza rosły jaszczurolud, obserwujący dogasającą w dole bitwę, wzniósł swą pancerną prawicę w odwiecznym geście zwycięstwa. Czuwający przy nim gwardziści odpowiedzieli mu krótkim, gardłowym okrzykiem. Stalowy mur ludzkich wojowników, podobny z wysoka do rzędu błyszczących kukiełek, rozpadł się właśnie na kilka mniejszych części. Ludzka formacja została w mgnieniu oka rozbita i rozproszona, a uchodzące w popłochu oddziałki były bezlitośnie ścigane i wyrzynane przez rozwścieczonych jaszczurzych toporników. Dalsze zmagania poczęły przypominać raczej sianokosy niż zbrojną potyczkę.
     Jaszczurzy przywódca wyszczerzył kły w grymasie zadowolenia. Armia tego zarozumialca Valacciusa nie sprawi mu więcej kłopotu. Bezmyślny bufon powinien raczej zasilić częścią swych ludzi załogę fortecy i nękać podjazdami tyły oblegającej ją armii, niż dążyć do walnej bitwy u przedmurza warowni. A już na pewno nie powinien osłabiać garnizonu zamku i wprowadzać do bitwy wszystkich swoich rezerw.
     Grymas jaszczuroluda jeszcze się poszerzył. Teraz pozostało mu tylko zagarnąć słabo bronioną fortecę, by roztoczyć swą władzę nad pobliskimi ziemiami...
     Olbrzymi wojownik z hipnotycznym skupieniem przypatrywał się niezdobytej twierdzy. Wyraźnie widoczne ze wzgórza masywne baszty i potężne mury, wyniosłe niczym pradawni giganci, sprawiały imponujące wrażenie. Przez wieki niezliczone fale najeźdźców, witane z blanków drwinami, roztrzaskiwały się u podnóża ogromnych umocnień. Nadszedł jednak czas klęski prastarej warowni - pomyślał jaszczurolud. Klęski tak niespodzianej, że ludzcy królowie aż zadrżą na swych nędznych tronach!
     Rozmyślania jaszczura zakłócił stukot kamieni, potrącanych stopami pnącego się w górę zbocza młodego posłańca. Szczupły i zwinny goniec, sadzący żabimi skokami, błyskawicznie dotarł na wierzchołek wzgórza i przyklęknął pospiesznie u stóp swego wodza.
     - O, Wielki Ssebassstiaku! - Wysyczał, z trudem łapiąc oddech. Wąska pierś młodzieńca unosiła się i opadała tak gwałtownie, jakby miała lada chwila pęknąć. - Kapitan Sattak oznajmia, że wojska Valacciusa umknęły w popłochu. Niedługo ruszy w knieję, by wytropić zbiegłych niedobitków, nim zmierzch utrudni pościg...
     - Przeklęty głupiec! - Sebastiak syknął tak wściekłe, że goniec zamarł w pół słowa.
     Posłaniec zastygł z rozdziawioną paszczą, kuląc się trwożnie pod jego pałającym furią wzrokiem. Wódz mierzył go przez chwilę bezlitosnym spojrzeniem, po czym nagle znów spojrzał ku twierdzy.
     - Idź spocząć - warknął, w jednej chwili tracąc zainteresowanie gońcem.
     Zlękniony jaszczurolud wycofał się z ulgą, pozostając na klęczkach, póki szereg gwardzistów nie odgrodził go od rozsierdzonego władcy.
     Sebastiak, nie odrywając wzroku od dumnej sylwety fortecy, skinął szponiastym palcem na innego gońca.
     - Niech Sattak zaniecha pościgu. Wszystkie oddziały mają niezwłocznie wyruszyć ku twierdzy - rzekł, nadal obserwując warownię. - Niechaj od razu zaczną forsować wały.
     Jaszczurzy władca zamilkł. Goniec skłonił się nisko i sprężył do biegu.
     - Rzeknij też Sattakowi - dorzucił nagle Sebastiak lodowatym tonem - że jeśli jeszcze raz zniweczy siły gońca, by rzekł mi coś, co sam widzę, lub zechce bez mego rozkazu ścigać uciekinierów, wydrę mu serce z piersi własnymi szponami! A ta mizerna kropla cesarskiej krwi w jego żyłach nie robi na mnie wrażenia. Zabijałem już szlachetniej urodzonych!
     Goniec, bez słowa, znów skłonił głowę i niczym bełt z kuszy wystrzelił w dół zbocza. Jego sylwetka malała w oczach, oddalając się prędzej niż galopujący rumak.
     Sebastiak wciąż przypatrywał się twierdzy.
     - Ha! - rzucił butnie w jej stronę. - Dziś staniesz przede mną otworem! - Zmierzył wały wzrokiem, jakby spodziewał się, że forteca odpowie na jego wyzwanie.
     Jego złowrogą zadumę przerwał oficer gwardzistów.
     - Panie - rzekł uniżenie, występując z szeregu. - Wojownicy są wycieńczeni bitwą. Do zmierzchu już niedaleko. Oblegając warownię dziś, nasze oddziały nie zdążą się odpowiednio sformować i będą musiały walczyć w ciemności. Gdyby dać im parę dni spoczynku, atakowaliby z większym zapałem, byłby też czas, by ich skuteczniej rozstawić. Dziś nie zdążymy nawet wznieść machin oblężniczych, jedynie drabiny.
     Gwardzista, mimo pokornego tonu, niezmiernie ryzykował, otwarcie podważając decyzję Sebastiaka. Szczęśliwie, wódz cenił go znacznie wyżej niż pyszałkowatego Sattaka. Weteran licznych kampanii już nieraz trafnie doradzał swemu panu strategię. Łatwo wybuchający gniewem Sebastiak skwitował śmiałą wypowiedź żołnierza ledwie nieznacznym uniesieniem brwi.
     - Obrońcy zamku, podobnie jak ty, Grakasie, nie spodziewają się tego ataku - odrzekł. - Cały dzień przypatrywali się z murów bitwie i są równie znużeni jak nasi żołnierze. Będą musieli naprędce zmobilizować siły, a ich obrona stanie się przez to bezładna. W dodatku Valaccius zmniejszył liczebność załogi, a ciemność jest dla nich nie mniej kłopotliwa niż dla nas. I domniemywam, że też jeszcze nie przyszykowali machin, licząc na triumf Valacciusa, a w razie jego porażki nie oczekując rychłego ataku. By przetrzymać natarcie, muszą posłać na mury większości swoich ludzi. To będzie dla obrońców naprawdę ciężka noc...
     - Panie, w jedną noc nigdy nie zajmiemy tak warownej twierdzy - Grakas zaryzykował ponownie, ośmielony reakcją wodza. - Choć odparcie ataku z pewnością będzie dla obrońców trudne, nie odniesiemy zwycięstwa, zdziesiątkujemy tylko nasze siły. Stracimy setki żołnierzy, a załoga zamku zaledwie się zmęczy. Przy tak nielicznym garnizonie zdobędziemy warownię bez trudu, lecz musi to zająć tygodnie.
     - Masz rację, Grakasie. Nasza armia nie ma cienia szansy na zdobycie dziś twierdzy - odpowiedział Sebastiak z pyskiem rozpromienionym w jaszczurzym odpowiedniku podstępnego uśmieszku. - To my dwaj, oraz twoi gwardziści, tego dokonamy - roześmiał się szczekliwie. - Szykuj się do wymarszu!
     Grakas, zdumiony, nie odpowiedział. Miast tego posłusznie zwrócił się w stronę gwardzistów i już po chwili elitarny hufiec niczym stalowy wąż zsuwał się równym szykiem w dół stromego zbocza.
     Sebastiak nadał powolne tempo, by ciężkozbrojni gwardziści dotarli na miejsce w pełni sił. Oddział ślamazarnie sunął poprzez gęsty las. Gdy zbrojni weszli w końcu na niewielką polanę, ograniczoną z jednej strony skalną ścianą, niebo miało barwę smoły, a echa brzęku stali i przejmujących wrzasków świadczyły, że oblężenie jest w pełnym rozkwicie.
     Sebastiak ruchem dłoni zatrzymał gwardzistów.
     - Jesteśmy na miejscu - oświadczył stojącemu obok Grakasowi. - Każ paru krzepkim jaszczurom wydobyć z ziemi ten kamień - wskazał na ledwo widoczny czubek skrytego w trawie głazu o dziwacznym kształcie.
     Grakas wydał rozkazy i już po chwili w gęstym poszyciu polany ziała głęboka, mroczna jama. Dowódca gwardii ze zdumieniem ujrzał na jej dnie solidną podmurówkę i długą, masywną dźwignię, sterczącą z samego jej środka. Sebastiak bez słowa minął go i zeskoczył w głąb jamy. Zdecydowanym ruchem pociągnął stalowe ramię. W tej samej chwili na środku skalnej ściany rozwarło się ze zgrzytem niewielkie, niskie wejście.
     - Ludzka zachłanność bywa potężnym orężem - powiedział Sebastiak do osłupiałego Grakasa.
     - Udało ci się, Panie, kupić informacje o tym tajnym przejściu? - wydusił kapitan gwardzistów porażony zdumieniem. - Taką wiedzę mógł posiadać jedynie pan zamku! Może jeszcze jego synowie...
     - Znów się nie mylisz Grakasie. Stracono nawet budowniczych przejścia. Zazdrośnie strzeżony od pokoleń sekret władcy zamku przekazują tylko swym dziedzicom. Jednak ludzka chciwość i pragnienie zemsty zdolne są czynić cuda! Moi szpiedzy sprowadzili z wygnania prawowitego następcę, pozbawionego władzy przez swego młodszego brata. Ha! On jeden spośród żywych zna tajemnicę tunelu, obecny pan fortecy nie ma o tym pojęcia! Mściwy szlachetka zdarł ze mnie fortunę, lecz to błahostka w obliczu naszego zwycięstwa!
     - Ha! - wyrwało się Grakasowi. - Wtargniemy do wnętrza twierdzy i rozewrzemy jej wrota!... Po cóż więc wytracamy żołnierzy w ataku na wały? - zastanowił się na głos. Zaraz jednak sam sobie odparł: - Wylot tunelu musi znajdować się w głębi fortecy. Gdy wszyscy będą na murach, wedrzemy się do warowni niemal nie postrzeżeni!
     - Bystrze rozumujesz, druhu - pochwalił go Sebastiak. - Przejście kończy się wewnątrz dworu, w komnatach na piętrze. Gdyby obrońcy nie byli zajęci na murach, usieklibyśmy zapewne licznych dworzan, lecz utknęli wewnątrz ciasnych komnat, oblegani przez całą załogę. Lecz dosyć próżnego gadania! - uciął dalszą rozmowę. - Czas napoić nasze ostrza krwią!
     Gromada masywnych jaszczurów wkroczyła w wąski korytarz. Po paru chwilach byli już w obrębie warowni. Na oczach przerażonej służby w ścianie jednej z sal rozwarło się przejście, a z jego mrocznego wnętrza wypadli z groźnym sykiem gwardziści Sebastiaka, niczym zbrojna w topory horda stalowych demonów. Wojownicy przebiegli przez opustoszałe komnaty, bezlitośnie mordując nielicznych obrońców. Niepowstrzymani niczym nawałnica, wdarli się na dziedziniec twierdzy.
     Podwórzec zdawał się przedsionkiem piekieł. Budynki, wały i gorączkowo miotający się ludzie tonęli w kruczoczarnym mroku, rozświetlanym jedynie blaskiem nielicznych pochodni. Widok, roztaczający się przed gromadą jaszczurów, stanowił istną mozaikę ciemności oraz krwawego szkarłatu. Pulsujące płomienie zalewały dziedziniec powodzią rozszalałych cieni, dodatkowo potęgując wszechobecny chaos. Demoniczną atmosferę dopełniała przenikliwa kakofonia bitewnych okrzyków, jęków agonii, brzęku stali, świstu strzał i trzasku pękającego drewna.
     Sebastiak i jego gwardziści czuli się w tym otoczeniu niczym elfy w kniei. Z paszczami wyszczerzonymi w opętańczym grymasie popędzili ku bramie, siejąc po drodze zniszczenie. Sebastiak, cały zbryzgany posoką, w pancerzu rozświetlonym purpurą płomieni, sunął na czele oddziału jak wcielenie śmierci.
     
     * * *
     
     Żołnierze, wrzeszcząc jak szaleńcy, gnali ze wszystkich sił ku wrotom potężnej śluzy. W zbryzganych posoką kombinezonach bojowych, rozświetlanych co chwilę krwawą łuną eksplozji, wyglądali niczym gromada demonów. Ich ciężkie karabiny, plujące kaskadami ognia, siały w zbitym tłumie obcych przerażające spustoszenie.
     Jednak pomimo nawały metalu, wgryzającego się w obłe ciała stworów, ich skłębiona masa sunęła niepowstrzymanie dnem skalistego wąwozu niczym czoło powodziowej fali. Grupa uciekających żołnierzy, poświęcających w desperackiej obronie resztki amunicji, nie mogła mieć żadnej nadziei na jej powstrzymanie. Mknący w stronę pancernych wrót ludzie byli w pełni świadomi swego położenia. Grzmiący terkot szybkostrzelnej broni stopniowo przycichał, ustępując miejsca żałosnym jękom hydrauliki bojowych skafandrów, przeciążanej do granic wytrzymałości podczas szaleńczego biegu. Jej regularne, matowe stęknięcia mieszały się z głuchym łomotem stąpnięć kilkusetkilogramowych pancerzy i chrobotaniem tysięcy łuskowatych odnóży, tworząc przedziwny, pulsujący rytm, wprowadzający wycieńczonych żołnierzy w stan bliski transu.
     Po pewnym czasie oddział oddalił się nieco od ścigającej go rudobrązowej lawiny. Uciekinierzy wyrównali tempo, pozwalając nieco odpocząć nadmiernie obciążonym skafandrom. Kilku żołnierzy widząc, jak niedaleko jest śluza, pozwoliło sobie nawet na głośne westchnienia ulgi.
     Ich radość była niestety przedwczesna.
     - O cholera! - wykrzyknął niespodziewanie ktoś z tyłu grupy. - Przed nami z prawej!
     Wszyscy jednocześnie spojrzeli we wskazaną stronę.
     - Już po nas - wypranym z emocji głosem skomentował ktoś inny.
     - Co do diabła?! - zapytał dowódca grupy, w pierwszej chwili nie widząc o co chodzi.
     - Patrz wyżej, Sebbie! - odkrzyknął mu któryś z żołnierzy. Jego głos balansował na granicy histerii.
     Dowódca spojrzał wzwyż. Ściana kanionu ponad głowami biegnących wyglądała jak zbocze mrowiska ogarniętego pożarem. Nieprzebrany tłum istot wił się, przemieszczał i skręcał, sprawiając raczej wrażenie jakiejś spienionej, bulgoczącej cieczy niż rzeszy tysięcy żywych organizmów. Ruchy roju były niemal całkowicie bezładne. Jedyną prawidłowością, jaką Sebbie dostrzegał w tym bezkresnym chaosie, było przerażająco prędkie, niepowstrzymane parcie w dół zbocza, w kierunku uciekających.
     - Wyrzucić sprzęt, natychmiast! - dowódca podjął błyskawiczną decyzję. - Broń, plecaki, zapasowe zbiorniki, radio - wszystko!
     Żołnierze wiedzieli, że ich jedyną nadzieją jest rekordowo szybki sprint. W mgnieniu oka porzucili cały ekwipunek i przyspieszyli do granic możliwości, swoich i swych pancerzy.
     Kilkanaście sekund później dopadło ich czoło niesionej żądzą mordu nawały obcych.
     Ostatnie dwieście metrów, dzielące go od śluzy, zdawało się Sebbiemu przeprawą przez górską rzekę. Parł desperacko do przodu, bezładnie depcząc i rozgarniając coraz ciaśniej otaczający go strumień obcych, a przytroczone do jego przedramion łańcuchowe ostrza rosiły wszystko wokół kaskadami zielonożółtej cieczy, tryskającej w górę niczym fale, rozbijające się o skaliste wybrzeże.
     Gdyby nie pancerz, zostałby rozdarty na strzępy już w pierwszej sekundzie ataku. Jednak nawet jego ultra-wytrzymała powłoka nie mogła się długo opierać zmasowanej furii obcych. Gdy dopadł wreszcie śluzy, rozpaczliwie przeskakując niski próg potężnej grodzi, jego skafander był podziurawiony i spękany jak skorupka zgniecionego jajka. W kilku miejscach fragmenty pancerza zostały zupełnie oddarte, odsłaniając nagie ciało, a poprzez liczne rozcięcia obficie sączyła się krew.
     Razem z dowódcą przez śluzę przedostało się jeszcze dwóch żołnierzy. Ostatni z nich, niemal jeszcze w trakcie skoku, uderzył dłonią w sterczący ze ściany przełącznik. Masywna gródź zamknęła się z głuchym trzaskiem i towarzyszącym mu obrzydliwym mlaśnięciem, gdy grupa obcych została zmiażdżona przez potężne wrota.
     Zamkniecie grodzi było wyrokiem śmierci dla reszty oddziału. Jednak czekanie na towarzyszy byłoby samobójstwem dla ocalałej trójki. W dodatku bezcelowym, gdyż okrzyki agonii, rozsadzające hełmofon Sebbiego dopóki któryś z ciosów nie zniszczył odbiornika, nie pozostawiały wielu wątpliwości co do losu pozostałych żołnierzy.
     Do wnętrza wdarła się też grupa obcych. Było ich jednak zbyt mało, by zagrozić rozwścieczonym żołnierzom. Ocalała trójka rozniosła ich niemal na strzępy, bezlitośnie dając upust swej furii po śmierci przyjaciół.
     - Ta placówka nie ma dostatecznie silnego nadajnika, by wysłać wiadomość centrali - oznajmił Tommy, łącznościowiec, gdy gniew spłynął już z nich na tyle, że zaczęli znów trzeźwo myśleć. - Będziemy musieli wziąć jeden z transporterów i przedostać się do Vault-12 - tam mają transmiter dalekiego zasięgu.
     - Więc do hangaru - zdecydował Sebbie. - Trzeba złożyć meldunek dowództwu. Lepiej ruszajmy od razu, zyskamy przynajmniej parę godzin przewagi.
     - Myślisz, że będą nas ścigać? - zdumiał się Mickey, drugi ocalały. - A nawet jeśli, to i tak nie dopędzą transportera... Opatrzmy najpierw rany.
     - Przecież sam widziałeś, do czego są zdolni - odparował dowódca. - Wrota w końcu padną, a co do naszej przewagi prędkości... Po prostu wolę nie ryzykować, że znowu nas czymś zaskoczą.
     Mickey nie dyskutował. Cała trójka pokuśtykała do baniastego hangaru, gdzie w równym szeregu czekały trzy transportery. Obłe, rudobrązowe sylwety sześciokołowych pojazdów, przystosowanych do jazdy po skalnej powierzchni planety, były przerażająco podobne do jajowatych ciał obcych.
     Były także ich jedyną nadzieją. Sebbie zdecydowanym krokiem podszedł do transportera i bez wahania otworzył drzwi.
     
     * * *

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.