nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Adam Przegaliński
  Sen o pisarzach i inne wiersze

        Adam Przegaliński - ur. 1977, mieszka w Warszawie. Trochę publikował, poniższe wiersze pochodzą z debiutanckiego tomiku "Pospiesznym do Mrozów". Ukończył dziennikarstwo na UW.
     W bibliotece
     
     A jeśli to jest piekło
     pisane nam tu i teraz
     Miliony opasłych tomów
     w których gnieżdżą się zasuszone życia
     Ośle ławki okupowane
     przez badaczy ludzkiej niefrasobliwości
     Spekulacje pań bibliotekarek
     nad gwiżdżącym czajnikiem
     Apatyczne segregowanie
     słupków "robaczków" i kropek
     Jazgot ukrytej maszyny
     wrzynający się w skronie
     Szuflady detalicznych historyków
     wypchane krzykliwymi izmami
     Małe intrygi przy wypłacie pensji
     piekielny bałagan w pożółkłych papierach
     i moja w tym wszystkim głowa
     śnięta strącona ślepa
     głowa współczesnego idioty
     
     A jeśli to jest niebo
     czytane od szarego końca



     "Asa Nisi Masa"
     
     Zatarte kontury, zadymione postacie z bajek nie dla dzieci.
     -DOKĄD?!- podpita bileterka o wybałuszonych oczach
     uprzejmie ściąga ze mnie haracz.
     Autobus kołysze się na boki charcząc jak gruźlik.
     Jeden z tych wieczorów, gdy mam ochotę jechać do końca,
     na skraj obrazu, co kryje się pod uładzonym pozorem,
     ostrożnie wyciągać coraz mniejsze pudełka,
     aż do ostatniej zmoczonej zapałki.
     
     Za ciemno, żeby czytać. Odkładam pismo "akademicko-literackie",
     chełpiące się własnym bełkotem. Już wolę zwierzęta, przynajmniej
     nie udają nadzwierząt. Przyklejam nos do szyby
     i przypomina mi się droga powrotna z Celestynowa:
     po obu stronach tajemnica lasu lepka od smolistej mazi,
     a ja w samochodzie, bezpieczny, między rodzicami.
     Pewny swojej obecności. Fascynowało mnie jednak TO COŚ
     za oknem, przemycałem w sobie milczenie mijanych drzew.
     
     Dziś również doceniam dar podróży na obrzeżach nocy.
     Kontempluję pary zagubionych na wskrzeszonych ławkach,
     starców pielgrzymujących do miejsca przeznaczenia,
     dworce podmiejskie wymiecione do ostatniego kloszarda.
     
     Ale najpiękniejsze są latarnie.
     Czuwają na swoich posterunkach jak śpiący żołnierze.
     W skupieniu pochylają głowy.
     Zawsze oddane i wierne jednej prostej zasadzie:
     sięgaj najdalej jak możesz,
     nie oczekuj, że będzie ci darowane.
     
     Latarnie chwalą samotne światło.
     Uchylają rąbek cienia.



     Wieczorek poetycki (albo egzamin na magistra poetę)
     
     Proszę, niech pan zaczyna.
     Słuchamy, słuchamy, rzecz jasna.
     To pańskie tak zwane pięć minut,
     a oto... krzesło. Prosimy, prosimy,
     tylko głośno i wyraźnie!
     Tak jak na apelu, gdy słychać szloch matek,
     a pan od muzyki spoconymi paluszkami
     wykańcza stare pianino.
     
     Kolejka czeka, drogi panie... Adamie?
     Słuchacze chcą już iść do domu,
     nikt przecież nie może konkurować ze szklanym ekranem.
     Wniosek o przydział dodatkowych pięciu minut
     zostanie niebawem rozpatrzony. Komisja osądzi,
     komisja wyda wyrok na podstawie faktów,
     niezbitych, rzecz jasna, gdzieniegdzie tylko popartych
     fikcją czysto literacką.
     
     No, niech się pan nie wstydzi, tu sami swoi,
     każdy kiedyś ściubolił jakieś tam wierszyki.
     Łzy nad pogrzebanym kundlem,
     nieszczęśliwa miłość do pani takiej a takiej-
     no cóż, my rozumiemy, choć to pański problem.
     Chce pan pisać, proszę bardzo,
     nikt panu nie zabroni. Słucham? Że co?!
     Jakieś zastrzeżenia, skargi? W takim razie
     proszę tu podpisać, tylko czytelnie!
     Umowa o dzieło zerwana, drzwi wyjściowe-
     prosto i po schodach. Występ dobiegł końca,
     serdecznie dziękujemy. Gdy będzie pan na dole,
     niech pan z łaski swojej zawoła następnego.
     Czekamy na odkrycie. Tylu jest młodych zdolnych.



     Dom
     
     po iluś tam latach
     zostawiasz pusty dom
     i napis tuż za drzwiami: TU BYŁEM
     
     TU BYŁEŚ?
     
     zobacz kurz jest wszędzie
     na kalendarzach zegarach zdjęciach
     kurz zajął twoje miejsce
     
     zabierasz ostatnie rzeczy
     mały głuchy telefon
     telewizor niegdyś kolorowy
     będzie stał i milczał w innych czterech ścianach
     
     przez chwilę bawisz się pudełkiem zapałek
     obgryzając nerwowo wargi
     (a gdyby tak wszystko z dymem
     nie wyłączając siebie?)
     
     ale przecież to nie melodramat
     tylko sprzedaż domu



     Pierwszy dzień wiosny
     
     Patrzyłem oniemiały.
     Tyle w nich było lęku i pragnienia.
     Przemykali skuleni w tumanach śniegu.
     Śledziłem każdą ich ucieczkę
     poza martwy pejzaż.
     
     W poczekalni dworcowej kilku bezdomnych
     przylgnęło do kaloryfera.
     Butelka przechodziła z brudnych
     do roztrzęsionych rąk
     i coraz mniej w niej było
     ciepła zapomnienia.
     Porozrzucani po kątach podróżni
     ratowali się gęstym dymem.
     Wszyscy byli zgodni, że trzeba zabić czas.
     
     Tymczasem rozpętano noc.
     Białe kłęby przetaczały się po szynach,
     zaczepiając paczki po papierosach,
     plastikowe butelki i ulotki,
     które ktoś kiedyś napisał, z myślą,
     że ktoś je kiedyś przeczyta.
     
     Pozwoliłem, by ogarnęła mnie senność.
     Obraz stał się dotkliwie wyraźny,
     jak w ostatecznym przebłysku.
     Pociąg przegonił zakapturzone postacie.
     
     W szybach zadrżały odbicia przejezdnych.



     System zamknięty
     
     Ile "Życie"? Złoty sześćdziesiąt.
     Numer? 185.
     A więc wszystko jasne.
     Ale ile jeszcze życia i jakie ono będzie?
     
     Stan na dziewiąty sierpnia 2000. Zapalny, wojenny, wyjątkowy?
     Noc w domu bez dachu. "Jednopokojowego szukam".
     Trwa zapisywanie. Kartka, zeszyt, książka.
     Puste znowu w głowie. Puka. Cichutko. Cierpliwie.
     Domaga się zapłaty.
     
     Okruchy życia gubione po drodze.
     Z kiosku do domu, z domu do domów.
     Centrum za daleko, już bliżej na cmentarz. Idziesz? Zostajesz?
     Starannie trwoniony, kupujesz wciąż tę samą gazetę.
     Złoty siedemdziesiąt. Numer 186.
     
     A więc wszystko jasne.
     Odchodzimy "niespodziewanie",
     o czym zawiadamiamy pogrążeni
     w tym niejasnym życiu. Powoli odprowadzanym.
     
     "Wiadomo już, kto poleci?"
     Ten w okularach, ten niski, gruby,
     z przedziałkiem czy rozczochrany?
     
     W mieście- bez zmian- tłok- spektakl za spektaklem.
     Senat przyjmuje poprawki do nekrologów,
     wydawcy prześcigają się w wydawaniu,
     tylko co się wyda, a co zostanie w ukryciu.
     Pod ziemią.
     
     Pewne zagadnienia zostały uregulowane.
     Każdy odchodzący dostaje informator
     i plan komunikacji międzyplanetarnej.
     Żadnych pytań? Jasne?



     Zamieć
     
     Wyłaniali się nieufni
     Jedna kobieta chciała spojrzeć mi w oczy
     Cała była ze śniegu
     Patrzyłem jak wiatr roznosi ją po gałęziach
     
     Teraz dotykam twarzy
     Jest chropowata i niekoniecznie moja
     Przed zgaszeniem telewizora
     Wiele takich widziałem
     Wszystkie były jednakowe
     
     Wiatr ustał ale wciąż huczy W głowie
     Odłożyłem pokreślone kartki
     
     W świetle żarówki
     Pyłki kurzu wirują jak maleńkie statki kosmiczne
     Mógłbym o tym powiedzieć Kubrickowi
     Stawiając króla na straconej pozycji
     
     On by zrozumiał



     Nekropolia narodu
     
     Pierwszy listopada
     Nieżywi tradycyjnie świętują w deszczu
     
     Znicze podrożały i mandaty
     Za przejście w miejscu niedozwolonym
     
     Cała Polska ochoczo idzie na groby
     Cała Polska ma czas na zadumę i zbieranie liści
     
     Chryzantemy tak jak słońce
     Symbolizują długowieczność
     Wszyscy kupują chryzantemy
     
     W telewizorze ktoś wylicza tych co nas opuścili
     Wszyscy mieli wielkie serca i chcieli dobrze
     Teraz są zasłużeni szczelnie zamknięci
     Odznaczeni świętą pamięcią ku chwale ojczyzny
     
     Wybrańcy dostali medale za słoneczną długowieczność
     Taki medal to już coś
     Można umrzeć z czystym sumieniem



     Powrót marnotrawny
     
     Wszystkie ulice były ślepe.
     Niosłem siebie w letargu.
     
     Latarnia
     ślęczała nad kawałkiem ziemi,
     łypiąc żółtym, zamglonym okiem.
     
     Lawirowałem między kraterami kałuż.
     Z bramy wytoczył się pijaczek
     ze swoim wózkiem na złom.
     Rozdygotaną ręką zapalił papierosa
     i pokuśtykał w stronę nocnego.
     Wierny kundel wlókł się za nim jak dług.
     
     Stałem chwilę na przystanku,
     zerkając na zachlapane buty
     i miejsce, w którym dzień wcześniej
     widniał nowy rozkład jazdy.
     
     Spojrzenie obcego uświadomiło mi,
     że moja nieprzynależność nie jest tu mile widziana.
     
     Musiałem uciec. Las zaczynał się tam,
     gdzie dogasał cudem przepchnięty dzień.
     Grudka śniegu zachrzęściła pod stopą jak przepiórcze jajo.
     
     Wszedłem między drzewa powstrzymując oddech.
     Moje kroki dudniły niczym w ogromnej fabryce,
     przepełnionej tęsknotą manekinów.



     List zwykły do adresata
     
     pytasz co u mnie
     pytasz jakbym mógł odpowiedzieć
     krótko i węzłowato
     tak jak wygląda życie z tamtej perspektywy
     
     no cóż
     jeszcze żyję
     nieśmiało ale jednak
     dowód? pocą mi się stopy pod kołdrą
     i słyszę jak Mila wydmuchuje powietrze
     przez czarny wilgotny nosek
     za dnia ryje nim w śniegu wesoło pochrząkując
     raz przyniosła mi w prezencie białą grudkę na samym czubku
     i widno się zrobiło w jej ślepiach od słońca
     
     tymczasowo mieszkam pod innym adresem
     twarz moja bywa zatroskana
     jak wtedy gdy musiałem zasnąć choć się buntowałem
     a szyba w drzwiach zamazywała korytarz
     to było jeszcze przed wojną
     o pierwsze miejsce w grze w kapsle
     
     prawie codziennie jeżdżę do miasta
     gdzie śnieg się topi i stary Nowy Świat
     w EMPiK-u tłoczą się ludzie
     jak reklamy na słupach
     z kolorowych okładek pism
     patrzą profesjonalne manekiny
     prawdziwe w nich są jedynie martwota i samouwielbienie
     
     gdy wracam do domu kaszlącym autobusem
     myślę o tym że pies czyli suka przywita mnie z radością
     obliże moją zimną rękę
     nie zadając trudnych pytań: gdzie byłeś i po co
     
     na te pytania nigdy nie znam odpowiedzi



     Sen o pisarzach
     
     Dryfują między stolikami. Strapieni,
     chwytają się za łysiny, patrząc gdzieś w inną,
     nieopisaną stronę. Drodzy czytelnicy
     dawno się wymigali drogimi cenami książek.
     "Kałamarze" ubolewają, wątroby
     marszczą im się znacznie. Wymownie milczący
     lub pospolicie kawiarniani, "po maluchu"
     wychodzą z depresji (dzięki urwanym filmom).
     Kilku kłóci się o to, komu przyznać i za co,
     reszta zdecydowanie potępia. Ktoś w szarym kącie
     poprawia okulary, przedziałek i życiorys.
     Stary dygnitarz myśli o dwóch martwych muchach
     na parapecie i zagubionych rękopisach. Nikt
     tak naprawdę nie wie, bo tak naprawdę
     nie wie nikt. Lustra w barze "Piekiełko" nie kryją
     wzruszenia tego, co jest skończony, choć jeszcze
     wczoraj hucznie otwierał sezon.
     
     Chciałbym złapać ich wszystkich za Słowo
     i krzyknąć: Patrzcie, oto sedno!
     Ale oni kręcą głowami i mówią
     słowa, słowa, słowa.
powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.