nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Autor Konrad Wągrowski
  Wpływowi ludzie się starają, by moje wizje się zrealizowały

        Wywiad-rzeka z Rafałem A. Ziemkiewiczem cz.1

Zdjęcie pochodzi ze strony ziemkiewicz.fantastyka.art.pl (dziękujemy za zgodę na publikację).
Zdjęcie pochodzi ze strony ziemkiewicz.fantastyka.art.pl (dziękujemy za zgodę na publikację).
Esensja: Jesteś pisarzem fantastycznym, publicystą politycznym i publicystą fantastycznym. Za dokonania pisarza fantastycznego i publicysty politycznego już zostałeś uhonorowany nagrodami, brakuje nam nagrody za publicystykę fantastyczną, może dlatego, że u nas takich nagród nie ma.

RAZ: To jest dość istotny powód - po pierwsze nie mamy armat, więc co po drugie, już nie jest istotne... Gdybym publikował jakieś felietony wyłącznie w Internecie, to mógłbym się ubiegać o Elektrybałta. Będę się starał, może rzeczywiście czas najwyższy, aby rozprzestrzenić się na sieć.

Esensja: Powiedz mi, co te nagrody - Nagroda im. Janusza A. Zajdla i nagroda Kisiela - dla ciebie oznaczają? Czy jakoś je wartościujesz, czy każda sama w sobie jest osobną jakością?

RAZ: Trudno na to tak odpowiedzieć, żeby z jednej strony nie wyjść na zarozumialca, a z drugiej nie stworzyć wrażenia, że się jakoś deprecjonuje te nagrody i ludzi, którzy je przyznają. Bo nagrody są oczywiście bardzo ważne, bardzo miłe sercu autora, zwłaszcza te przyznawane w plebiscycie czytelników, a w science fiction nie ma innych nagród niż przyznawane przez czytelników. To z pewnością pokazuje autorowi, że taki model literatury jaki uprawia jest akceptowany, że ma dla kogo pisać. Więc po pierwsze jest to duża przyjemność dla nagrodzonego. Po drugie nagroda ma swoje znaczenie prestiżowe i marketingowe. Powinna mieć, chociaż nagroda Zajdla w zasadzie nie zwiększa sprzedaży, ale mam wrażenie, że jednak z roku na rok ona coraz bardziej istnieje w świadomości ludzi nie będących fanami science fiction i, wydaje mi się, nabiera tego promocyjnego znaczenia. Ale jeśli chodzi o publicystykę i nagrodę Kisiela to tutaj miałem odczuwalne natychmiast przyspieszenie, bo ta nagroda po prostu trochę mnie wydobyła z getta, z takiej szuflady prawicowej. Wcześniej byłem postrzegany jako publicysta "Gazety Polskiej", "Najwyższego Czasu!" pism dość niszowych, znanych pewnej publiczności i nie funkcjonujących w szerokim obiegu. W momencie gdy pojawiłem się jako laureat nagrody Kisiela zostałem odczarowany, przestałem być postrzegany jako publicysta niszowy, tylko jako autor, u którego może zamawiać teksty "Wprost", który może istnieć w gazetach codziennych, może istnieć w "Newsweeku", czy w innych tego rodzaju pismach. To miało oczywiście znaczenie marketingowe dużo większe niż nagrody za science fiction. W wypadku literatury, w wypadku Zajdla, Śląkf, Sfinksów i innych tych rzeczy, które tu na parapecie sobie stoją, takiego znaczenia jak na razie nagrody nie mają, są głównie źródłem dużej satysfakcji dla autora. Ale też trzeba powiedzieć: mój cień się nie stał dłuższy od tego, że dostałem nagrodę. I nie stałby się krótszy, gdybym jej nie dostał. Trzeba zachować pewien, wydaje mi się, zdrowy rozsądek w podejściu do nagród, bo nagrody nie są jakimś miernikiem obiektywnym, bo nie ma czegoś takiego jak obiektywny miernik w literaturze. To, że Wisława Szymborska dostała Nobla, a Herbert nie dostał Nobla nie znaczy, że Wisława Szymborska jest lepsza od Herberta. To, że Saramago dostał Nobla, a Borghes nie dostał Nobla nie znaczy, że Saramago jest lepszy od Borghesa - zdecydowanie nie, akurat, w moim przekonaniu, jest w obu wypadkach inaczej. To świadczy tylko o tym, że oni tam z jakiegoś powodu bardziej byli odpowiednimi kandydatami dla jury tej nagrody. I też nie jest tak, że wszystkie filmy dobre dostają Oscara, czy wszystkie filmy, które nie dostały Oscara są gorsze od filmów, które Oscara dostały. Po prostu trzeba zachować umiar w podejściu do nagród, chłopski zdrowy rozsądek, pamiętać o tym, że jest się tylko człowiekiem, że łaska i czytelnika i krytyka na pstrym koniu jeździ. Mamy w środowisku przypadek człowieka, któremu nagroda Zajdla źle zrobiła, bo wydało mu się, że się stał przez to od razu z dnia na dzień o klasę autorem wyższym i w związku z tym należą mu się jakieś specjalne hołdy. Pewnie się domyślasz i pewnie się czytelnicy tego wywiadu domyślą o kim myślę, ale mniejsza o nazwisko.

Esensja: Chyba się domyślam...

RAZ: Nie ma znaczenia, chodzi o ten sposób myślenia - jakby pisarz bez nagrody był pisarzem-szeregowcem, a nagroda robiła z niego pisarza-oficera i pisarze, którzy nagrody nie dostali, mają mu salutować. Przecież to oczywisty nonsens. Literatura jest rzeczą bardzo płynną, kryteria w niej oczywiście są, ale to nie jest matematyka, nie ma reguł ustalonych raz na zawsze; w pewnym sezonie wydaje się, że coś jest ważne, a później inne pokolenie, czy inna grupa, czy inna formacja umysłowa narzuca zupełnie inne kryteria i wyrzuca wczorajszych idioli na śmietnik. Żeromski był wielkim ojcem, wychowawcą całego pokolenia polskiej inteligencji międzywojennej, a kto dzisiaj jest w stanie czytać Żeromskiego? Młodzież musi, bo to lektura szkolna, ale wątpię żeby ktokolwiek był go w stanie strawić, przyswoić, a już zwłaszcza żeby to kogoś poruszyło. Może dlatego, że się czasy trochę zmieniły, ale przede wszystkim dlatego, że się zmienił sposób myślenia o literaturze. Są też są oczywiście przypadki odwrotne, kiedy autor właściwie zlekceważony, odrzucony, mało popularny przez długie, długie lata, jednak okazuje się stale żywy i ważny. To jest przypadek Josepha Conrada, który przez całe życie biedował, bo sprzedawał 3-4 tys. egzemplarzy swoich książek, co nawet na owe czasy w Anglii było nakładem mizernym. I takich też przykładów troszkę by się znalazło w naszej działce. Choćby Dick, który właściwie pod koniec życia zaczął zarabiać i pod koniec życia dopiero został uznany za pisarza, a wcześniej wydawał za jakieś zupełnie psie pieniądze w jakichś zeszytowych, tanich dubletach - dwie powieści, jedna od jednego końca, druga od drugiego i płacili autorom stawkę porównywalną z tym co w poważniejszych pismach płacono autorom dłuższych opowiadań.

Esensja: Czy nagroda Kisiela była dla Ciebie zaskoczeniem?

RAZ: Tak. Chociaż, nieskromnie powiem - ja od dawna uważałem, że mi się ta nagroda należy i właśnie mnie powinni ją przyznać. Nie wiem czy się powinienem przyznawać do tego, ale tak myślałem. Natomiast zupełnie nie sądziłem, żeby to było w obecnym układzie możliwe. Był taki moment, że tę nagrodę zaczęto przyznawać ludziom władzy, na szczęście to trwało krótko. I nagle się tak szczęśliwie ułożyło, że Kapituła - bo tam jest tak, że każdy kolejny laureat dochodzi do Kapituły, a niektórzy laureaci jakoś nie korzystają z tego np. Kwaśniewski się nigdy nie pokazał na obradach Kapituły, czy Bagsik z tego co wiem, daję dwa przykłady skrajne, no więc tak się złożyło, że Kapituła się nie zlękła się tego, że nagradza prawicowego oszołoma, chociaż wiem, że mieli później ludzie odpowiedzialni za tę decyzję odgłosy od tak zwanego środowiska, że niewłaściwą osobę zgłosili, niewłaściwą osobę wybrali, że tylu jest dziennikarzy z "Gazety Wyborczej" z "Polityki", z różnych poważnych mediów, a oni jakiegoś Ziemkiewicza sobie wytrzasnęli. Ale dobrze się stało i myślę, że dalszy los mojej publicystyki pokazuje, że się nie pomylili. Wydaje mi się, że to co piszę jest rzeczywiście w duchu kisielowym i mam prawo się jakoś tam do Kisiela poczuwać.

Esensja: A skoro uważałeś, że należy ci się ta nagroda, to uważasz, że również jakieś inne nagrody ci się należą?

RAZ: Szczerze: nie przychodzi mi w tej chwili do głowy żadna nagroda na świecie, która mi się należy. Oscar - nie, bo nie występuję w filmach... Scenariusz napisałem w życiu jeden, który na razie się nie doczekał realizacji, a właściwie gdyby się miał doczekać, to trzeba by go było już przerobić, bo parę lat minęło - chodzi o "Pieprzony los kataryniarza", który leży gdzieś w Zespole Filmowym "Perspektywa", Bóg jeden raczy wiedzieć, może go kiedyś zechcą realizować. Poza tym napisałem treatment do "Walca stulecia", bo zjawił się inwestor, który być może będzie zainteresowany, sprawa jest otwarta, jeszcze nie wiadomo. To by, niestety, drogie przedsięwzięcie było, więc pojawił się też pomysł, żeby zamiast "Walca stulecia" raczej "Śpiącą królewnę" spróbować, ale to wszystko takie wstępne przymiarki.
Tak więc Oscar nie, Nobel - dziękuję bardzo, towarzystwo mi nie odpowiadało, zwłaszcza po Dario Fo. Nike też zdecydowanie bym wolał nie, grono nominowanych i niektórzy laureaci to jest moim zdaniem kompletna kaszana. Kryteria towarzyskie tam wyraźnie dominują. Będę się o Zajdla ubiegał kolejnego, z opowiadaniami o Aleksandrowiczu.

Esensja: Kiedyś stwierdziłem, że Twoje utwory stają się coraz bardziej ponure i pesymistyczne. O ile jeszcze w "Źródle bez wody", "Pięknie jest w dolinie", "Pieprzonym losie kataryniarza" taka nutka optymizmu pojawiała się, to później "Śpiąca królewna", "Walc stulecia" były w wymowie bardzo pesymistyczne. Z tego co słyszałem, "Worożycha" miała być dalszym krokiem w tym kierunku. Tymczasem ostatnio to się zmieniło - zacząłeś pisać w innym stylu, napisałeś "Żywą gotówkę", dalej kontynuujesz tą bardziej humorystyczną wersję Twojej twórczości. Czy zmieniło się Twoje spojrzenie, czy jest to inna forma wyrazu?

RAZ: Na jesieni się ukazała książka, pod tytułem "Cała kupa wielkich braci", zbiór opowiadań właśnie raczej wesołych. Mam nadzieję, że to nie znaczy, że niepoważnych, chociaż w Polsce się to tak odbiera. Hemar pisał "Polacy to mają przekonanie płone, że co zabawne - błahe, co nudne - uczone.". Oczywiście takie przekonanie prawdziwe nie jest. Ale są to opowiadania wesołe, mają być śmieszne. Jest tam też dołączony "Koszt uzyskania", ale trzon tomu to opowiadania o Rafale Aleksandrowiczu. Ja nie wiem, czy kwestia ponurości, bądź nie-ponurości ma tutaj jakieś znaczenie. Nie da się ukryć, że trochę działo w moim życiu osobistym przez ostatnie dwa lata a w moim wypadku codzienne przeżycia bardzo wpływają na to co piszę; sytuacja życiowa, doświadczenia z tego płynące jakoś się zawsze w prozie odbijają. Nie umiem pisać wesołych tekstów, kiedy jestem w humorze wisielczym, kiedy wszystko mi się wali w życiu na łeb, a z drugiej strony, w lepszych chwilach nie mam ochoty grzebać się w czarnych, ponurych i pesymistycznych wizjach. Jeśli w ogóle można dzielić pisanie na nurty wesołe i niewesołe. To się przecież przeplata, "Walc stulecia", czy opowiadania z "Czerwonych dywanów" nie miały być z założenia ponure.
O tym, że zdecydowałem się odłożyć do szuflady "Worożychę" zadecydowały względy, nazwijmy to, artystyczne. Po prostu w tej pierwszej formie ta powieść mi się nie udała. Zamierzenie było zbyt ambitne i nie udźwignąłem go przy takim sposobie pisania jaki zastosowałem. Muszę to napisać od nowa, inaczej. Wydaje mi się, że już wiem gdzie był błąd. Zdecydowałem się też odłożyć na bok taką powieść fantasy, którą zacząłem i która właściwie też już była prawie gotowa, to także wynikało ze względów, znów użyję tej nazwy, artystycznych, pare rzeczy jeszcze muszę tam domyśleć i dopracować, zanim tę powieść wypuszczę, nie ma pośpiechu z tym wszystkim. Takimi kryteriami raczej myślę przy pisaniu, nie zastanawiałem się, czy to jest dołujące, czy to nie jest dołujące. Na pewno gdy się zmienia moje życie i mój stosunek do świata, to musi to być widoczne w tym co piszę.

Esensja: Przeczytałem "Wybrańców bogów" po raz pierwszy dopiero w zeszłym roku i mam takie ciekawe doświadczenie, bowiem powieść, która została napisana przed 1989 rokiem i jakby mocno osadzona w tamtych czasach, bo opowiada o totalitaryzmie chylącym się ku upadkowi. Natomiast kiedy czyta się ją obecnie, w mniejszym stopniu myśląc o tej dacie powstania, jest to jedna z rzeczy najbliższych klasycznej fantastyce, z tych, które napisałeś. Obca planeta, telepatia, obca cywilizacja, na zupełnie inny sposób można to odebrać.

RAZ: Taki był właśnie zamiar piszącego. Ja wtedy byłem bardzo pod urokiem Zajdla, Wnuka-Lipińskiego. Nie mogę powiedzieć, że nie jestem pod ich urokiem teraz, ale trochę już jesteśmy w innym miejscu. Nie uważam, że te powieści się jakoś zdezaktualizowały, ale dziś szukam już innych sposobów pisania. Wtedy byłem bardzo pod urokiem zwłaszcza dwóch rzeczy: "Cylindra Van Troffa" i "Wiru pamięci", które, obok "Limes Inferior", wydają mi się najciekawszymi dokonaniami polskiej fantastyki socjologicznej. Zwróć uwagę, wszystkie te trzy tytuły łączy, że są to przede wszystkim powieści science fiction. To znaczy, to wszystko co jest w nich krytyką polityczną, walką z podłym ustrojem i różnymi nawiązaniami, to jest jakby naddatek, nadbudowany na solidnej, fantastyczno - naukowej wizji. To był zresztą jeden z głównych wątków sporu między mną, całym naszym środowiskiem, a Parowskim. Parowski do dziś dorabia nam gębę, mówiąc że chcemy robić literaturę rozrywkową. Rzeczywiście, kiedyś używaliśmy takiego określenia "literatura rozrywkowa", nie było to zręczne, ale jako przykłady tej literatury rozrywkowej podawaliśmy właśnie Wnuka i Zajdla. Uważaliśmy - i ja nadal tak uważam - że science fiction musi spełnić wymagania, jakie tradycyjnie stawia się przed science fiction, i dopiero na tym można coś nadbudować. Więc kiedy pisałem swoją powieść, zaczynając w 1985 r., to nie miałem wątpliwości żadnej, że trzeba wymyślić fabułę, która jest fabułą science fiction, i która się będzie bronić w oderwaniu od jakichkolwiek polskich realiów. Czy mi się udało, czy nie, nie mnie oceniać, w każdym razie takie było założenie - to miała być powieść o tym, żeZiemianie skolonizowali inne planety, i na tych planetach, podobnie, jak to miało miejsce w historii, koloniści uznawali czasem, że mają gdzieś metropolię, że więcej do niej dokładają, niż z niej zyskują i w związku z tym chcą się usamodzielnić. I jak w jednej z tych kolonii naukowcy socjolodzy, socjonicy, jak oni się tam nazwali, uznali się za władnych rządzić tym interesem bo uznali, że lepiej od przeciętnego człowieka wiedzą jak należy sterować społeczeństwem, i jak zamiast naukowo obmyślonego raju wyszedł w końcu chamski totalitaryzm, i jak ten system sobie teraz dalej egzystuje... i tak dalej. I to wszystko miało być tak napisane - uwaga - tak, jakby nie było żadnego peerelu i jakbym ja tutaj nie mieszkał, jakbym nie pisał o Polsce współczesnej, tylko o czymś, co może się zdarzyć teoretycznie kiedyś tam, za ileś tam lat, w kosmosie. Oczywiście, weszły do powieści gorące, rozmaite doświadczenia "rozwydrzonego wyrostka", jak to się wtedy nazywało, bo są tam takie sceny, które wynikły z 3 Maja 1982 roku na warszawskich ulicach i rozmaite emocje, wtedy jeszcze bardzo silne dla mnie zresztą, ale starałem się, żeby to było nadbudowane na normalenj science fiction. I dlatego sobie pozwoliłem w 2000 roku tę powieść wznowić - bo uznałem, że ten zamysł się udał. Jak teraz czytam sobie "Limes Inferior" i "Cylinder Van Troffa", zwłaszcza ten ostatni, gdy przeczytałem w roku 1998 r., był to szczyt histerii wokół przeludnienia Ziemi, a tam jest ten wątek bardzo ważny, czytałem to zupełnie inaczej, niż czytałem na początku lat 90-tych, bo okazało się, że cała warstwa nawiązująca do peerelu gdzieś zniknęła, wyparowała, i pozostała bardzo porządna powieść science fiction, pokazująca konsekwencje różnych głupich pomysłów na walkę z przeludnieniem Ziemi. Kiedyś napisałem nawet taki felieton do "Science Fiction", wcześniej był on drukowany w "Miesięczniku", że kiedy dzisiaj czytamy "Limes Inferior", to mało komu przypominają się Pewexy i cinkciarze, natomiast bardziej wychodzi na wierzch ta warstwa chicagowska "Limes Inferior". Czyli to, jak władza może cię kontrolować przez fakt posiadania przez ciebie karty kredytowej. Chociaż kiedy Zajdel to pisał, karta kredytowa w dzisiejszym pojęciu tego słowa jeszcze nie istniała, ale on trafnie przewidział, wymyślił to, że gliniarz będzie siadać przy wyciągach bankowych i śledzić krok po kroku twoje postępowanie, gdzie byłeś, co kupiłeś. I nie znikniesz mu z oczu, bo musisz wydawać pieniądze, żeby żyć, a kiedy wydajesz pieniądze, wszystko można, nawet po latach, wyciągnąć z zapisów twojego konta, nie będzie żadnej prywatności. Wydaje mi się, że jest to po prostu cecha dobrej science fiction: nie jest ona przyklejona nierozerwalnie do emocji swojego czasu. Jeśli je wyraża, to w taki sposób, żeby były one zrozumiałe i istotne i dla ludzi z innego kraju, i dla ludzi o pokolenie młodszych albo starszych.
Jak powiedziałem to była jedna z osi tej wojny z Parowskim, że on strasznie naciskał autorów, że mają mu zaświadczać o swych przeżyciach pokoleniowych, o Grudniach, Sierpniach czy Marcach, a nam w TRUŚCie to się od samego początku wydawało niemądre. I nadal się zresztą upieram: wielkość Dicka nie polega na tym, że przedstawił doświadczenie pokolenia, które walczyło w Wietnamie i tchórzyło przed walką w Wietnamie, te doświadczenia przedstawiali Amerykanie w zupełnie innego rodzaju literaturze. Gibson, czy Le Guin, czy inni autorzy, którzy z science fiction zdołali wejść w Ameryce w obręb głównego nurtu, zostali tam docenieni nie za to, że pisali o doświadczeniach swojego czasu. Przeciwnie, ni piszą o rzeczach innych, o ponadczasowych, o metafizycznych. Tutaj wydaje mi się, że racje ma Jęczmyk, kiedy mówi, że fantastyka jest literatura pionową, a nie poziomą - pionowa to jest ta, która mówi o stosunkach człowieka z absolutem, człowieka z Bogiem, a pozioma to ta, która mówi o sytuacjach człowieka z innymi ludźmi. Science fiction jest w moim przekonaniu literaturą pionową i powołaną do innych rzeczy niż pisanie o danym pokoleniu, o sprawach obyczajowych, od tego jest reportaż literacki i powieści rodzajowe, i na tym polu science fiction nigdy nie będzie lepsza od nich.

Esensja: Jeszcze jedna myśl mi przychodziła do głowy podczas czytania "Wybrańców Bogów" - jak Terea mogłaby wyglądać 13 lat po upadku reżimu Bloma, czy Quentina?

RAZ: To jest bardzo dobre pytanie! Muszę ci powiedzieć, że też się nad tym zastanawiałem i oczywiście pokusa napisania sequela była, ale zbyt dużo czasu upłynęło. Jak czytam dziś "Wybrańców bogów", to nadal lubię tę powieść, niektóre kawałki mi się podobają - a niektóre, to też trzeba powiedzieć, aż mnie dziś odrzucają, i mogę sobie tylko powiedzieć, no trudno, tak wtedy pisałem. Ale nawet przy tych najlepszych fragmentach mam wrażenie, że to pisał zupełnie ktoś inny. Nie byłbym w stanie tego dziś kontynuować. Musiałbym wleźć w ten świat jak w świat wymyślony przez kogoś innego, poza tym boję się, żebym się nie ustrzegł pokusy, żeby pisać o tych trzymastu latach III Rzeczypospolitej, a nie o trzynastu latach Terei, a wydaje mi się, że to nie miałoby sensu. Ja nie wykluczam, że napisze jak wyglada Polska po 13 latach przemiany ustrojowej, ale raczej to będzie ksiązka publicystyczna, niż literacka, a jeśli powieść, to współczesna. Też mnie ciekawiło, to co tam się, na Terei, dalej działo po wydarzeniach opisanych w powieści, ale wolę się jednak poświęcić nowym projektom niż dusić stare. Z tego samego powodu dałem sobie spokój z dalszym ciągiem "Pieprzonego losu kataryniarza", który też mi chodził po głowie. W ogóle, lepiej jest dalszych ciągów nie pisać. Tak mi się wydaje.


ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

104
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.