 | 'Niebieskie pigułki' | O "Niebieskich pigułkach" usłyszałam na krótko przed spotkaniem z autorem - Frederikiem Peetersem, a samą książkę miałam w ręku na kilka minut przed rozmową z nim. Po pierwszym rzucie oka o albumie mogłam powiedzieć tylko tyle, że jest ładnie wydany. Więcej nawet mnie nie interesowało, zwykle do komiksów odnosiłam się z dystansem. Oczekiwałam poważnego sędziwego rysownika, więc zdziwiłam się kiedy zobaczyłam dwudziestoośmioletniego chłopaka, trochę zagubionego. Wyglądał raczej jakby sam przyszedł po autograf, niż jak autor komiksu, który miał pisać dedykacje dla innych. Peeters dopiero poznawał polskie wydanie książki, która cudownie pachniała nowością. Nie czytałam komiksu, więc nie zadawałam pytań z nim związanych. Rozmowa dotyczyła więc raczej innych spraw - ogólników, kwestii technicznych. Moja postawa była bliska obojętnej. Frederik wydał się miły. Zawsze lubię patrzeć na twórców przy pracy, dlatego też z przyjemnością obserwowałam jak za pomocą kilku pociągnięć piórka powstał rysunek. Może przez to, że uważałam go raczej za artystę niż rysownika komiksów, wzbudził we mnie pozytywne emocje. Nie jestem wielką fanką komiksu, dlatego nie kupiłam egzemplarza dla siebie. Spotkanie z autorem było miłe, nie byłam jednak aż tak zaciekawiona książką, żeby od razu zacząć ją czytać. Przez jakiś czas zajęły mnie inne sprawy i zapomniałam o "Niebieskich pigułkach". Kiedy odebrałam telefon od znajomych, którzy wysłali mnie na to spotkanie, podzieliłam się pozytywnymi wrażeniami, ale nie mogłam im powiedzieć nic o komiksie.  | Frederik Peeters w Krakowie | Kiedy wróciłam do domu, zaciekawiona nie samym komiksem, ale zachęcona całym zdarzeniem i zaintrygowana osobowością twórcy, wzięłam do ręki "Niebieskie pigułki" z zamiarem przeglądnięcia. Podobne próby czyniłam, kiedy znajomi polecali mi różne inne komiksy. Najczęściej odkładałam je po kilku stronach. Tym razem było inaczej. Kiedy zaczęłam czytać, nie mogłam przestać, nie mogłam się oderwać. Wciągnęła mnie historia, byłam ciekawa co będzie dalej. Czytałam szybko, ale równocześnie chciałam delektować się rysunkami i oglądać dokładnie każdą planszę, więc starałam się zwolnić. Czytanie "Niebieskich pigułek" jest jak oglądanie dobrego filmu obyczajowego. Takiego we francuskim stylu, klimatycznego, z niezwykłą atmosferą. A po zakończeniu człowiek uświadamia sobie, że to był film dokumentalny... Postanowiłam, że muszę ten komiks mieć w domu. Następnego dnia na spotkanie z Frederikiem poszłam trzymając w ręku własny egzemplarz. Wydawało mi się, że teraz lepiej znam tego człowieka. Nic dziwnego - "Niebieskie pigułki" to historia autobiograficzna. Jakoś w trochę inny sposób myślałam o autorze. Byłam pełna podziwu dla tego co zrobił i robi, za odwagę i szczerość, i za talent. Pierwszego dnia nie miałam skrupułów, że dedykacje nie są dla mnie, ale potem kiedy przeczytałam komiks, czułam się niezręcznie. Było mi głupio, że poprzedniego dnia nie kupiłam egzemplarza dla siebie, że mówiłam Frederikowi, że właściwie nie interesuję się komiksem. Chciałam się wytłumaczyć, powiedzieć jak bardzo podobała mi się książka, jak mnie wciągnęła i zainteresowała. "Więc tym razem dedykacja będzie dla Ciebie?" - zapytał Peeters, kiedy poprosiłam o rysunek w kolejnej książce. "Tak, tym razem dla mnie. Muszę mieć tę książkę w domu, żebym mogła do niej w każdej chwili wrócić." Poleciłam "Niebieskie pigułki" moimi znajomym, którzy podobnie jak ja, nie szaleli na punkcie komiksu. Po lekturze trochę zmienili zdanie. I wszyscy, podobnie jak ja, czytali jednym tchem. Niektórzy na początku bronili się, kiedy "wpychałam" im komiks. "Teraz nie mam czasu!" - mówili - "Może za parę dni...". Jednak byli na tyle zaintrygowani moim entuzjazmem, że zaczęli czytać bardzo szybko, do ostatniej strony. To chyba najlepszy dowód na to, że "Niebieskie pigułki" są komiksem nie tylko dla koneserów. |
|