nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michał "Pułkownik" Szczepaniak
  Sabotaż

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada
Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada
     VII.
     
     Baza Marynarki Priopriano
     Korsyka, Francja,
     Środa, 09.11
     
     
     W miejscu, gdzie walnęliśmy w płytę w czasie lądowania awaryjnego, znaleźliśmy już tylko Kaisera, dziury w asfalcie i stertę wyrzuconego z kabiny sprzętu.
     - Czołem! - zawołał do nas wesoło strzelec, wrzucając żelastwo na jakiegoś pick-upa.
     - Sieg heil - mruknął Florentino. Kaiser wyglądał, jak żywcem wzięty z plakatu werbunkowego SS, stąd często docinaliśmy mu z tego powodu. - Gdzie nasz wentylator?
     - Ci z warsztatu Marynarki wrzucili go na lorę i zawieźli do warsztatu. Cholerny pośpiech. Mówili, że blokujemy im połowę płyty. LeRue pojechał z nimi, żeby im patrzeć na te niewydarzone łapy - wyjaśniał Kaiser. Po ostatniej uwadze Banjo się trochę nasrożył.
     - Musieli wyrzucać wszystko na ziemię? - spytałem zirytowany, szukając w stercie złomu mojego skórzanego mapnika, którego dostałem od Anne-Claire na Gwiazdkę. - Cholera, karabiny maszynowe też wymontowali.
     - Wieśniaki! - prychnął Kaiser. - Nawet taśm z amunicją przedtem nie wyciągnęli. Trafiliby w cysternę i posłaliby nas wszystkich na Marsa. Tego szukasz? - Rzucił mi mój mapnik.
     - O, dzięki! - ucieszyłem się.
     - Do którego warsztatu pojechali? - spytał Banjo.
     - A ten mały to kto? - zaciekawił się Kaiser.
     - Święty Mikołaj. Odpowiadajcie, gdy was pytają, szeregowy! - zdenerwował się Banjo.
     - Skocz mi, pajacu. Święty Mikołaj ma renifery, a ty ich nie masz! - roześmiał mu się w twarz Kaiser, o dwie głowy wyższy i niemal dwa razy szerszy w ramionach od niziutkiego Latynosa. Banjo strasznie zatkało. Widać, zżyty z ostrą dyscypliną Marynarki, nie był przyzwyczajony do atmosfery równości, jaka panowała między oficerami i szeregowymi w Korpusie.
     - Powiedz mu Kaiser, bo zawału dostanie... - mruknąłem pojednawczo.
     - A skąd mam wiedzieć? - wzruszył ramionami nasz strzelec pokładowy. - Mnie nikt niczego nie mówił. Przyjechali, załadowali i pojechali.
     
     VIII.
     
     - Ile tu jest warsztatów naprawczych dla helikopterów? - spytałem Leese. Banjo dalej jeszcze nie doszedł do siebie po ostrej odprawie, jaką dostał od o sześć stopni niższego rangą Kaisera.
     - Priopriano to największa baza lotnictwa Marynarki w tym rejonie. Co najmniej dwadzieścia hektarów to warsztaty - sięgnęła do teczki po mapę. - Ponumerowane są od jeden do dwustu.
     - Do jutra będziecie szukać - mruknął złośliwie Banjo.
     - Nie wy, ale my - uściśliłem. - Ile z tych warsztatów jest w stanie przyjąć lorę z załadowanym helikopterem? Ile z nich w ogóle zajmuje się naprawami helikopterów?
     - To mi się podoba! - wykrzyknęła Leese. - Zawężamy teren poszukiwań drogą dedukcji! Banjo, rób tam z tyłu notatki! - mrugnęła znów łobuzersko okiem. 
     
     IX.
     
     Baza Marynarki Priopriano
     Korsyka, Francja,
     Środa, 10.15
     
     - Pułkowniku, wygląda na to, że naszej maszyny nie ma na terenie tej bazy - rzuciłem do słuchawki. Po drugiej stronie miałem Herzoga, który uprzejmie oderwał się od ogromnie ważnych spraw, by umilić mi przedpołudnie chwilą rozmowy.
     - Musi być - usłyszałem stanowczy głos.
     - Na terenie tej bazy jest dwadzieścia hangarów zdolnych przyjąć uszkodzony helikopter. Naszego nie ma w żadnym z nich. Osobiście zdarłem plandekę ze wszystkiego, co mogłoby pomieścić nasz wiatrak. Nie ma go tu.
     - Ile bram ma ta baza? - spytał Herzog.           
     - W sumie dwanaście, ale tylko przez cztery mogłoby przejechać coś tak wielkiego.
     - Sprawdź wszystkie. Muszę ci mówić takie rzeczy, Moriarty?
     - Nie - zdenerwowałem się - Ale ja jestem z Korpusu, a strażnicy przy bramach są z Marynarki. Nie będą chcieli ze mną gadać.
     - Masz tam dwóch tajniaków Marynarki, nie? Po to właśnie są, by załatwić takie rzeczy. 
     - Tak, ale mamy z nimi pewne problemy natury... komunikacyjnej.
     - Dawaj tu tego Meksa, Banjago, czy jak mu tam...
     Podałem słuchawkę Banjo. Ten chwilę słuchał, po czym odwiesił słuchawkę.
     - Podobno ty tu jesteś teraz szefem.
     Pokiwałem radośnie głową.
     - Mi to wisi, stary - wzruszył ramionami Latynos. - W takim razie teraz ty za wszystko ponosisz odpowiedzialność.
     - Jedno pytanie - powiedziała Leese, gdy wsiadłem do auta.
     - Tak?
     - Przez całą rozmowę ze swoim szefem ani razu nie powiedziałeś "sir".
     - Nie jestem żołnierzem. Korpus jest nawet mniej policją, a bardziej agencją detektywistyczną. Od rozwiązań siłowych jesteście na przykład wy.
     - Właśnie tak to się robi w Korpusie - rzucił z tyłu Florentino. - My działamy głową, nie mięśniami.
     - Nigdy bym nie zgadł, patrząc na ciebie, kafarze... - mruknął Banjo.
     
     X.
     
     - No nie ma, cholera jasna, po prostu nie ma! - Florentino był równie głęboko zdziwiony, co ja. Przez żadną bramę nie przejeżdżała ciężarówka z rozbitym helikopterem. Nie przejeżdżało też nic na tyle wielkiego, by można w tym taki helikopter ukryć. Nie dowierzając strażnikom, każdy z naszej czwórki dostał jedną bramę i obejrzał na szybkim podglądzie zapis wideo między 7.30 a 10.00.
     - I co teraz, Sherlocku? - spytał Banjo ze złośliwym uśmiechem.
     Tymczasem my z Florentino robiliśmy burzę mózgów.
     - Tu go nie ma. Ale też nie wyjeżdżał.
     - Potrzebujemy śladu - mruknął odkrywczo Florentino. 
     - Mamy jakiś?
     Milczeliśmy chwilę, po czym razem krzyknęliśmy:
     - LeRue!
     Nasz mechanik pojechał razem z helikopterem. Powinien wiedzieć, gdzie teraz jest. Ale gdzie teraz może być nasz Korsykanin? Pytanie retoryczne...
     - Hej, Banjo! Wyglądasz na porządnego alkoholika! - dociął Latynosowi Florentino. - Mów, gdzie macie tutaj w pobliżu jakieś bary!
     
     XI.
     
     Baza Marynarki Priopriano
     Korsyka, Francja,
     Środa, 11.00
     
     LeRue siedział w siódmym z kolei barze, jaki odwiedziliśmy. Miał przed sobą, co nietypowe, tylko dużą kawę, ale za to także grubą księgę schematów instalacji elektrycznych z HU-1D. Naprzeciw usadowił się Kaiser, z wielkim kuflem w dłoni i znudzoną miną.
     - Czołem, orły, sokoły! - zawołał do nas, gdy tylko nas zobaczył. - Tak się właśnie zastanawialiśmy, czy do nas wpadniecie.
     LeRue podniósł tylko na chwilę głowę i mruknął coś na  powitanie.
     - Czemu mi do cholery nie powiedziałeś, że wiesz, gdzie jest LeRue?! - wściekałem się na blondyna. Spojrzał na mnie zaskoczony.
     - Nie pytałeś się...
     - Pytałem się! - zawołałem.
     - A właśnie, że nie! - uparł się Kaiser. - Pytałeś się o helikopter, nie o LeRue. Z LeRue byłem umówiony na piwo, z helikopterem nie.
     - Hej, Korsykaninie. Po co ci te schematy? - Florentino pytał tymczasem, zaciekawiony.
     - Słyszałeś, że wszystkie trzy maszyny znów spadły do wody? Ciekawe czemu. To już trzeci raz.
     - Słyszałem. Podobno jednak mieli tym razem w pobliżu okręty Marynarki.
     - Pieprzyć Marynarkę - mruknął LeRue. Wyraźnie usłyszałem gniewne sapnięcie oburzonego Banjo. - Chłopaki się uratowały, bo mieli pontony.
     - Pontony? - zaciekawiłem się.
     - Jasne, stary. Każdy mechanik załadował na pokład co najmniej cztery zestawy. My też mieliśmy. Sfrajerzyć się trzy razy na tym samym numerze, to już przesada.
     Na LeRue można było zawsze polegać. Inna sprawa, że wolałem nie wiedzieć, z jakiego magazynu wyniesiono aż tyle tych pontonów. Na pewno nie z naszego. Musiał to być magazyn Marynarki i dałbym sobie kciuki obciąć, że nie mieli zezwolenia.
     - Słuchaj, a gdzie nasz wiatrak? - Florentino przeszedł do sedna sprawy. LeRue wreszcie podniósł wzrok znad schematów.
     - A co, nie ma w jakimś warsztacie?
     - Mie ma. Sprawdziliśmy wszystkie.
     - No to pewnie wywieźli - wzruszył ramionami. - Ja nie wiem, mnie wyrzucili tu, przy barze. Mówili, że mechanicy Korpusu nie mogą wchodzić do warsztatów Marynarki.
     - Przez żadną z bram nic nie wyjeżdżało.
     - No to jak? - zaciekawił się Kaiser - Tu go nie ma, ale go nie wywozili?
     - Dokładnie tak. - powiedziałem zasmucony. - Ale nie zdążyliby go aż tak szybko pociąć na kawałki, nie?
     - Banał, chłopaki - roześmiał się Kaiser. - Skoro nie lądem, to powietrzem. Nie wierzę, by nie mieli tu z pół tuzina Chinooków.
     Prawdziwe są zazwyczaj najprostsze odpowiedzi. Chinook, zwany powietrznym dźwigiem, mógł faktycznie unieść podwieszonego Huey'a i wywieźć go z bazy.
     Leese sprawdziła znowu mapę.
     - Mam tu jakąś płytę dla lotnictwa transportowego, ale czy to nie chodzi o zwykłe samoloty? Zwykły by nie pomieścił helikoptera. - spytała z powątpiewaniem. Zajrzałem jej przez ramię.
     - A jest pas startowy?
     - Nie ma... - przyznała.
     - No to wiadomo, że to helikoptery.
     - Nie uczą was w Marynarce, że samoloty potrzebują pasów startowych, a helikoptery podnoszą się pionowo? - spytał złośliwie Florentino. Banjo tylko zgrzytnął zębami.
     
     XII.
     
     Marynarka nie żywi większego szacunku do swych ludzi z wywiadu, bo ani Banjo, ani nawet Leese niczego nie byli w stanie wydobyć z pilotów transportowych, którzy, jak wiadomo, bardzo nie lubią, gdy ktoś wpycha swój nos w ich sprawy.
     Solidarność zawodowa pilotów okazała się tu więc przydatna. Odesłaliśmy Banjo i Leese do samochodu, po czym pobłyskując naszymi srebrnymi skrzydełkami, ruszyliśmy po informacje. Gadaliśmy tylko z tymi, którzy też mieli takie skrzydełka - międzynarodowy znak pilotów służb mundurowych.
     - Ja nic nie wiem! - powiedział ostro stary kapitan. Jego załoga, stojąca murem za nim, gorliwie kiwała głowami.
     Przyjrzałem się bliżej jego "skrzydełkom". Miały po siedem piór.
     - Latał pan w Ameryce Południowej? - spytałem. Kapitan spojrzał na mnie zaskoczony.
     - A jakże, w Kolumbii.
     Postukałem swoją blachę.
     - Latałem turę w Boliwii.
     Kapitan wyszczerzył zęby i chwycił mnie za ramię.
     - Podobno było u was gorąco, co chłopaki?
     - Czasami - przyznałem. - Teraz też mamy pewien kłopot...
     - I co się gapicie, lenie! - kapitan wydarł się na swych ludzi - Co to, lewy wirnik jeszcze nie dokręcony?! A olej w pompie kto wymieni?! Do roboty! Wybaczcie, chłopaki... - wyszeptał konfidencjonalnie - Ale jeśli mówicie o tym, o czym ja myślę, to lepiej chodźmy na herbatę.
     Wspiął się do kabiny swojego Chinooka, ogromnego helikoptera z dwoma wirnikami w poziomie. 
     - Boże, ile tu miejsca! - zawołał Florentino.
     - A na czym wy latacie?  - zaciekawił się stary kapitan, majstrując przy maszynce do kawy.
     - Na Hueyach. Stary sprzęt, ale daje radę.
     - Desant, tak? Niebezpieczna robota. Dla ludzi z jajami.
     - Gorzej mają tylko ci w szturmowcach - przyznałem chętnie. Stary brał nas za lotników Marynarki, co nie było prawdą, bo nawet nie byliśmy w siłach zbrojnych, ale nie wyprowadzałem go z błędu.
     Stary pokiwał głową.
     - Zaproponowałbym kawę, ale przerobiłem maszynkę tak, by robiła herbatę. Wrzody, rozumiecie... - skrzywił się, masując żołądek. Gorliwie zapewniliśmy go o swej miłości do herbaty. Kapitan podał nam dwa parujące kubeczki, trzeci zachował dla siebie.
     - No, mówcie - westchnął ciężko.
     - Ktoś nam wywiózł helikopter - powiedziałem wprost.
     - Pytajcie tych przy bramie.
     - Nie ciężarówką, ale helikopterem - dźwigiem. Tutaj tylko wasze Chinnooki mają wystarczającą moc, by unieść Hueya.
     - Może ktoś go wam po prostu rąbnął - powątpiewał stary. Pokręciłem głową.
     - Miał odstrzelony akumulator. Nawet reflektora by nie włączyli.
     Stary zamyślił się na chwilę. Widać było, że nie ma ochoty gadać, a ja wiedziałem dlaczego. Nie było aż tak wielką tajemnicą, że transportowcy czasem odwalają robotę na boku, by sobie dorobić. Lotów tych nie meldowano albo ukrywano ich prawdziwy charakter. Nachyliłem się w jego stronę.
     - Chcemy tylko wiedzieć, czy i dokąd poleciał - wyszeptałem. - Bardzo możliwe, że miał na pokładzie coś bardzo cennego.
     - Przemyt? - błysnął oczami kapitan. - O, łobuzy, to w desancie też wozicie na lewo?
     Wyraźnie się ucieszył, gdy się dowiedział, że nie tylko on łamie regulamin.
     - Był tu jeden Huey, trochę pokiereszowany, ale nie za bardzo. Teraz, gdy o tym pomyślę, faktycznie, miał dziurę z tyłu.
     - U nas tam jest akumulator - wyjaśnił Florentino.
     - Możliwe.
     - Kiedy odlecieli? - ciągnąłem.
     - Zupełnie niedawno, koło ósmej trzydzieści, dziewiątej.
     - Dokąd?
     - Nie wiem - kapitan posmutniał. - Mieli własnych pilotów.
     - Wpuściłeś obcych do własnej maszyny?! - Florentino aż podskoczył, a kapitan wyraźnie się zawstydził.
     - Musiałem. Mieli pisemny rozkaz.
     - Rozkaz od kogo? - spytałem. Kapitan spojrzał na mnie ostro, po czym wykonał ruch zamykania własnych ust na zamek błyskawiczny.
     - Od kogo? - powtórzyłem pytanie. Kapitan wskazał tylko palcem w górę.
     - Od Boga? - zaśmiał się Florentino.
     - Jesteś cholernie bliski prawdy, synu - powiedział kapitan, po czym wyskoczył z kabiny.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.