nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Qualis
  Sezon Ogórkowy

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Czwartkowe rozmyślania Ojca Brandzlona dobiegły końca. Otarł spocone czoło i na drżących nogach powoli, chwiejnie wyszedł z swojej celi na przyzakonny dziedziniec. Odetchnął głęboko. Właśnie zapadał wieczór, było jeszcze jasno, ale fioletowa tarcza lokalnego księżyca zaczęła już wędrówkę po nieboskłonie. A noce na Qwiście są przepiękne - dwa księżyce, fioletowy Qtas i zielona Qwa podkreślają przepych nieba, które może mieć tylko planeta leżąca blisko Centrum Galaktyki. Dla ojców Brandzlonów ogląd piękna był jedną z dróg do zadowolenia Boga, stąd na Qwiście mnogość zgromadzeń zakonnych św. Brandzlona. Ojciec Brandzlon w czwartkowe wieczory rozgrywał mecz w Qberta, tutejszą odmianę szachów połączonych z tutejszą odmianą brydża, do której braciszkowie dodali zasady rdzennie ziemskiego go, aby co nieco uatrakcyjnić grę. Pozostało tylko odnaleźć Ojca Brandzlona. Ojciec Brandzlon udał się w kierunku bramy zakonnej, znał bowiem zwyczaje spacerowe Ojca Brandzlona, który lubił po solidnej porcji rozmyślań ukoić umysł cichą pokorą miejscowej przyrody. Zastał tam Ojców Brandzlona, Brandzlona oraz Brandzlona, zażywających przyjemnej konwersacji.
     - Witam Ojców - zagaił Ojciec Brandzlon. - Nie widzieli Ojcowie może Ojca Brandzlona?
     - Ależ oczywiście! - wykrzyknął Ojciec Brandzlon. - Przechodził niedawno tędy razem z Ojcem Brandzlonem, wydawał się być wzburzony...
     - Ależ Ojcze Brandzlonie! - wtrącił się Ojciec Brandzlon. - Wydaje mi się, iż razem z Ojcem Brandzlonem spacerował Ojciec Brandzlon, a nie Ojciec Brandzlon!
     - Azaliż to być może? - zadumał się Ojciec Brandzlon. - Ha! W końcu nie raz zwracałem uwagę Ojcu Brandzlonowi, iż podobny jak brat bliźniak do Ojca Brandzlona.
     - Ojcze Brandzlonie, Ojcze Brandzlonie - roześmiał się gromko Ojciec Brandzlon. - Ojciec jak zawsze myli Ojca Brandzlona z Ojcem Brandzlonem, który faktycznie jest podobny, ale nie do Ojca Brandzlona, lecz bardziej do Ojca Brandzlona. Z kolei to właśnie Ojciec Brandzlon, którego szuka nasz drogi Ojciec Brandzlon, niezwykle przypomina mi Ojca Brandzlona z czasów jego świetnej młodości... - i tutaj Ojciec Brandzlon zadumał się.
     - Hm - odparł dobrodusznie Ojciec Brandzlon. - Bardzo to być może, bardzo to być może. Chociaż, z drugiej strony, Ojciec Brandzlon bardziej dziś przypomina Ojca Brandzlona, niż Ojciec Brandzlon Ojca Brandzlona - jeżeli tak by można porównać stopień podobieństwa naszych czterech szanownych Ojców.
     - A wie Ojciec - ocknął się zadumy Ojciec Brandzlon - że to nawet ma sens... Bo faktycznie Ojciec Brandzlon za młodu bardziej podobny był do Ojca Brandzlona niż do Ojca Brandzlona. Z kolei, jeżeli Ojciec Brandzlon jest mniej podobny do Ojca Brandzlona niż Ojciec Brandzlon, to z Ojcem Brandzlonem, o którego pyta Ojciec Brandzlon, szedł właśnie Ojciec Brandzlon, a nie Ojciec Brandzlon!
     - Ojciec chciał powiedzieć chyba - sprostował zaraz rozumowanie Ojca Brandzlona Ojciec Brandzlon - iż to chyba Ojciec Brandzlon był bardziej podobny do Ojca Brandzlona za młodu niż Ojciec Brandzlon?
     - Ależ... oczywiście drogi Ojcze Brandzlonie, ależ oczywiście - odparł Ojciec Brandzlon. - Musi mi Ojciec wybaczyć, czwartkowe rozmyślania dają jednak w umysł, oj, dają...
     - A co z Ojcem Brandzlonem? - zainteresował się Ojciec Brandzlon. - Skoro to Ojciec Brandzlon jest bardziej podobny niż Ojciec Brandzlon do Ojca Brandzlona za młodu, a Ojcu Brandzlonowi właśnie początkowo Ojciec Brandzlon pomylił się z Ojcem Brandzlonem, to do kogo właściwie podobny jest Ojciec Brandzlon, który też pomylił się Ojcu Brandzlonowi albo z Ojcem Brandzlonem albo z Ojcem Brandzlonem? Jeżeli tak, to kto szedł z Ojcem Brandzlonem na spacer? Ojciec Brandzlon czy Ojciec Brandzlon?
     - Zasadne pytanie - odezwał się milczący do tej pory Ojciec Brandzlon. - Ale owa zagadka daje się łatwo rozwiązać. Ojciec Brandzlon, myląc Ojca Brandzlona z Ojcem Brandzlonem, wprowadził też mimowolnie w błąd Ojca Brandzlona, który zawsze mylił Ojca Brandzlona z właśnie Ojcem Brandzlonem, i tym samym dał się zasugerować, iż to właśnie któryś z Ojców - albo Brandzlon, albo Brandzlon - szedł na spacer z Ojcem Brandzlonem. A tymczasem... - tutaj Ojciec Brandzlon efektownie zawiesił głos - a tymczasem Ojciec Brandzlon, którego szuka Ojciec Brandzlon, był z Ojcem Brandzlonem!
     - Nie może być! - wykrzyknęli zgodnie Ojcowie Brandzlonowie. - Z Ojcem Brandzlonem.
     - Z Ojcem Brandzlonem - potwierdził Ojciec Brandzlon. - Właśnie wrócił ze Stolicy i ma mnóstwo rzeczy do opowiadania.
     - I to by wyjaśniało strapioną minę Ojca Brandzlona - powiedział Ojciec Brandzlon.
     - Zatem, Ojcze Brandzlonie - rzekł Ojciec Brandzlon - jeżeli szukasz Ojca Brandzlona, znajdziesz go wraz z Ojcem Brandzlonem w wieczerniku, dokąd obaj, jak sądzę, się udali.
     Ojciec Brandzlon gorącą podziękował Ojcom Brandzlonom za pomoc i zaraz udał się we wskazanym kierunku. Aby dojść do wieczernika mieszczącego się w głównym budynku zakonu, należało przejść przez plac. Na placu pyszniła się słynna Fontanna św. Brandzlona. Jej szum umilał braciom zakonnym ciężkie rozmyślania, a przy okazji stanowiła ona obiekt licznych pielgrzymek. Przyjęło się uważać, że pobożne wsłuchanie się w szum wody zapewniało pomyślność na cały rok. Nierzadki był więc widok skupionych wokół fontanny pielgrzymów wsłuchanych w jej miękki szmer. Dziś plac był pusty. To znaczy pusty dla Ojca Brandzlona, i, prawdę powiedziawszy, pusty dla każdej innej istoty, która zechciałaby rzucić nań okiem. Ojciec Brandzlon spiesznym krokiem przemierzał dziedziniec, gdy kątem oka zauważył jakiś ruch. Historia świata potoczyłaby się zapewne inaczej, gdyby Ojciec Brandzlon nie zechciał poświęcić owemu ruchowi uwagi. Tak się jednak nie stało - na nieszczęście Ojciec Brandzlon, człowiek sumienny i prawy, skierował spojrzenie na przyczynę ruchu. I cóż ujrzał? Widok czasem spotykany koło przeróżnych fontann - małą dziewczynkę sikającą do wody. Ojciec Brandzlon rozejrzał się po placu, który nadal ział absolutną pustką. Już ten fakt powinien wydać mu się podejrzany - gdzież są rodzice małej dziewczynki? Ale Ojciec Brandzlon, dusza prostoduszna, niezbyt związana z doczesnym światem, uznał, że psotna dziewczynka po prostu zjawiła się sama, aby niegrzecznie nasikać do klasztornej fontanny św. Brandzlona. Bardziej naiwny niż dopiero co zapłodniona komórka jajowa Ojciec Brandzlon uczynił to, co zwykł czynić już wiele razy w podobnych przypadkach. Trzeba przy tym jasno powiedzieć - Ojciec Brandzlon wykonując to, co zaraz wykona - kierował się rutyną, przyzwyczajeniem, co więcej - nie poświęcił tej czynności ani jednej zbędnej myśli. Aż oczywiście, było za późno na cokolwiek.
     Ojciec Brandzlon podszedł szybko do niegrzecznej małej dziewczynki sikającej do fontanny, surowo na nią spojrzał, złapał pod pachę, przełożył przez kolano i wlepił na gołą pupę solidnego klapsa. Małą zamurowało. Ojciec Brandzlon postawił dziewczynkę na ziemi, pogroził palcem i chciał pójść swoją drogą. Tylko że nie mógł. Przez dobrą chwilę docierał obraz z oczu do mózgu Ojca Brandzlona. Trzeba oddać sprawiedliwość Ojcu Brandzlonowi, że w takiej sytuacji zdołał zachować kamienną twarz. Być może było to wynikiem głębokiego osłupienia lub szoku. Plac, który jeszcze przed sekundą wydawał się Ojcu Brandzlonowi zupełnie pusty, teraz szczelnie wypełniony był potężnymi sylwetkami żołnierzy sił specjalnych Qwisty. Plac, który jeszcze przed sekundą jasno oświetlało słońce, tonął w zimnym mroku wytworzonym przez niszczyciel sił specjalnych, który ponuro tkwił nad zabudowaniami klasztornymi. W Ojca Brandzlona wlepiało jednookie źrenice z pół setki ciężkich laserów szturmowych dzierżonych w rękach komandosów sił specjalnych, oraz parę luf ciężkich laserów pokładowych krążownika. A mała dziewczynka, która przed chwilą niegrzecznie sikała do fontanny, stała obok ze spuszczonymi majtkami i głośno ryczała.
     
     "Weź młode, 30 kilowe kurczę. Wypatrosz starannie, uważając przy tym na ostre jak brzytwa lotki okołostekowe. Dwa serca oraz trzy wątroby odłóż na bok - wykorzystamy je potem do zrobienia farszu. Rozewrzyj obcęgami dziób kurczęcia, wyrwij wpierw zwykłe zęby i wyrzuć. Następnie wyrwij duże zęby jadowe, odseparuj oba worki jadowe i odłóż je na bok (wykorzystamy je do wykonania sosu). Obetnij dolne oraz górne kończyny, odetnij szpony, które możesz wyrzucić, resztę nóżek obedrzyj z skóry. Górną parę skrzydeł starannie oczyść z łusek. Dolna para skrzydeł zazwyczaj jest już obcięta w rzeźni, jeżeli jest inaczej, weź piłę i odpiłuj. Górnych skrzydeł nie jadamy - mało w nich mięsa, a to, co jest, jest zbyt twarde. Wyciśnij jad z worków jadowych, wymieszaj z dwoma żółtkami, dodaj pieprzu i oregano, nie od rzeczy będzie kropelka białego wina. Dokładnie wymieszaj i odstaw. Okrój serca z twardej błony i pokrój na małe kawałki. To samo zrób z wątróbkami. Wrzuć je razem do mielarki. Do zmielonego mięsa dodaj pół objętości sosu z jadem, wymieszaj i zostaw na godzinę. Przygotuj brytfannę. Wysmaruj ją masłem, na dnie ułóż wpierw skrzydełka, na to warstwę masła, na to nóżki i znowuż warstwa masła. Odstałym farszem wypełnij klatkę kurczęcia, połóż w brytfannie, polej resztą sosu z jadem. Włóż do rozgrzanego piekarnika na 6 do 8 godzin." - Z "Kuchnia Ożeszkurwamaciańska" - przepis na młode kurczę po wiejsku.
     To Fryderyk "Wy" Karthon właściwie wpadł przed laty na ów genialny w swej prostocie pomysł aktywnego spędzania wakacji. Wtedy, leżąc plackiem na leżaku i nudząc się okropnie na jednej z tropikalnych plaż, Karthon sięgnął przypadkiem po wymiętoszony egzemplarz komiksu zostawiony przez jakiegoś bachora. Komiks opowiadał o nieprawdopodobnych przygodach Kapitana Rakiety. Kapitan Rakieta raczył miewać przygody w przeróżnych układach. Numer, który wertował Karthon, dział się był w układzie Ożeszkurwamać. Kapitan Rakieta spieszył na ratunek praktycznie nagiej Pani, która przypadkiem utkwiła w krwiożerczych łapach Kosmicznych Potworów. Oczywiście, Kapitan Rakieta, w swej obłej Rakiecie dokonując cudów zręczności, ratuje wątpliwej jakości, ale za to budzącą szacunek wymiarami cnotę Porwanej Pani. Koniec komiksu. Fryderyk "Wy" Karthon z zamyśleniem pomroził niebo nad sobą. Kosmiczne Potwory?... Hm.
     Wielki Jeszcze-Nie Kochanek Generał Quj z niejakim podziwem kontemplował zaczątki swojej erekcji. Jak tak dalej pójdzie, myślał z zadowoleniem generał, za jakieś 20 lat moja erekcja przybierze naprawdę obiecującą formę. Było to o tyleż ważne, że za 20 lat Generał Quj miał pojąć za żonę i Rozdziewiczyć Królewnę Qtaskę, stając się tym samym Wielkim Królewskim Już-Kochankiem. Czyli w praktyce drugą po Królu osobą na planecie. Quj pomachał trochę swoją dojrzewającą erekcją, coby poprawić jej ukrwienie. Następnie, dla wzmocnienia, zanurzył erekcję w koszmarnie drogim, bo importowanym z Ziemi, soku pomarańczowym. Erekcja lekko zasyczała, co okazało się wszakże przyjemnym doznaniem. Był wczesny wieczór, generał miał parę godzin dla siebie zanim zacznie nocny obchód. Quj, jak zwykle po ciężkim dniu pracy, lubił zastygnąć w bezruchu, zamoczyć zaczątki erekcji w soku pomarańczowym i oddać się marzeniom o władzy. Generał, aczkolwiek i tak wysoko stał na oficjalnym świeczniku politycznego świata Qwisty, marzył o takiej dawce władzy, która nie dawałaby już powodów do chcenia czegoś więcej. Tym czymś nie będzie Ślub z Księżniczką Qtaską, ale na pewno będzie to krok we właściwym kierunku. Ileż to dzieli Drugą Osobę w Państwie od Pierwszej Osoby w Państwie?... Quj westchnął z mentalnej rozkoszy.
     Ewolucja na planecie wyjątku zamieszkiwanej przez Ożeszkurwamacian była upartą sztuką. Przegrała sromotnie na powierzchni planety, gdzie pobiło ją wojskowe podejście do zagadnień życia. Aby zilustrować ów wyścig zbrojeń, przedstawimy go na najprostszym, aminokwasowym poziomie, pamiętając przy tym, że im wyżej na drabinie rozwoju, tym bardziej skomplikowane strategie były stosowane. Ale wracając do pierwocin życia. Mamy dwa białka, jedno dobre kierowane przez DNA, a drugie złe, działające za sprawą wDNA. Złe białko w normalnych warunkach napada na dobre białko, wykorzystuje je seksualnie, po czym konsumuje ze smakiem. Sytuacja radykalnie zmienia się, kiedy do akcji wkracza wojskowa ewolucja. Kontynuując ten sam przykład. Złe białko podchodzi do dobrego białka. Próbuje je wykorzystać seksualnie, ale co się dzieje? Kilka innych białek z plutonu naszego białka zaraz spieszy na pomoc koledze; w rezultacie złe białko zostaje wyeliminowane. Naturalną koleją rzeczy ewolucja wyposaża złe białko w solidne rozmiary, aby mogło sobie poradzić z całym plutonem dobrych białek. Dalej, drążąc nasz przykład: złe i napakowane mięśniowo białko udaje się na poszukiwanie zbiorowiska dobrych białek, aby je wykorzystać seksualnie. Widzi ofiary, rzuca się z okrzykiem na aminokwasach do boju, ale cóż, raz, że służby wywiadowcze dobrych białek od dawna śledziły duże a głupie jak but złe białko, toteż atak nie jest żadnym zaskoczeniem dla nikogo, prócz, rzecz jasna, samego atakującego; a dwa, prawdę powiedziawszy, złe białko atakuje manekiny dobrych białek... Złe białko zostaje wciągnięte w ordynarną pułapkę i zlikwidowane. Cóż robi dalej ewolucja? Wyposaża złe białko w inteligencję. Tak wyposażone złe białko nie boi się już pułapek, których misterną siatkę przebija jak masło wzrokiem aminokwasowego intelektu. Złe białko wytrapia więc siedzibę dowództwa dobrych białek z zamiarem wysadzenia wszystkich w powietrze. Lecz cóż, wojskowy kontrwywiad działa, towarzyszka życia złego białka, jego oddana kochanka, jego muza, jego słodki aminokwasek, jest w rzeczywistości agentką dobrych białek i z zimną krwią zdradza lubego. Złe białko, miast pierwotnego senteksu, ma bombę z pierwotnych trociń i ginie marnie, w ostatnich słowach przeklinając brzydko swoją białkową kochankę. Ewolucja więc, zadowoliwszy się z musu zwykłą partyzantką na planecie, postanowiła przenieść się trochę dalej.
     Na wszystkich planetach pierwsze wystrzelenie sztucznego satelity było świętem ogólnonarodowym. Cóż to za wielka radość, kiedy mały kawałek metalu lata sobie dookoła globu i nadaje monotonne pipnięcia! I Ożeszkurwamacianie nie byli pod tym względem wyjątkiem. Przygotowywali się na to wydarzenie radośnie. Wszyscy czekali, aż okrągły skrawek techniki nada z wysoka swą triumfalną pieśń. Pierwszy satelita został wystrzelony, mała kuleczka pomknęła dumnie przez przestrzeń, nadała jedno PIP ... po czym zamilkła. Na dobre. Bo Coś ją zjadło.
     Tak przepadło kilka pierwszych satelitów. W końcu wysłano wielką pancerną kulkę, doskonale uzbrojoną, której udało się wykonać kilka okrążeń dookoła planety zanim umilkła. To był pierwszy Sputnik Ożeszkurwamaciański. Potem poszło już łatwiej, wystarczyło tylko dostatecznie uzbroić sztucznego satelitę, aby mógł przetrwać w trudnym środowisku kosmicznym. Program podboju kosmosu w wydaniu Ożeszkurwamaciańskim był podbojem w pełnym tego słowa znaczeniu. Okazało się bowiem, iż próżnię kosmiczną zamieszkują Wrogie Kosmiczne Stwory. Wielkie bydlęta żywiące się radioaktywnymi meteorytowymi rudami, nienawidzące wręcz patologicznie wszystkiego, co białkowe, wszystkiego, co ożeszkurwamaciańskie. Na szczęście na orbicie okołoożeszkurwamaciańskiej spotykało się małe stwory. Prawdziwie wielkie sztuki czaiły się w głębokim kosmosie. Naturalne jest, że każda wyprawa w kosmos wymagała solidnych środków bezpieczeństwa. W rezultacie technika wojskowa Ożeszkurwamacian przewyższała o dobre wieki świetlne techniki wojskowe innych cywilizacji. Wszystkim wojskowym śniły się koszmarne sny na temat nieszczęsnego wyginięcia Stworów zamieszkujących układ Ożeszkurwamacian, w rezultacie czego cała niespożyta energia tej rasy wylałaby się na resztę kosmosu. Nikt nie miał złudzeń - nie było siły we Wszechświecie zdolnej stawić im czoła. Dlatego kilka okolicznych układów, bardzo bogatych w rudy, oraz piękne tropikalne planety, ziało pustkami - nikt nie chciał sprawiać wrażenia cywilizacji szukającej choćby cienia cienia cienia cienia cienia cienia cienia cienia cienia konfliktu. Na szczęście Kosmiczne Stwory miały się dobrze i Ożeszkurwamacianie mieli z nimi tyle kłopotów, co zwykle.
     Fryderyk "Wy" Karthon wymyślił sobie, że czynne spędzanie wakacji może polegać po prostu na przeleceniu tam i z powrotem przez sojuszniczy układ Ożeszkurwamacian. Wymaga to tylko potężnie zmodyfikowanej jednostki bojowej - ale od czego krążownik komandora Biddona pracowicie przerabiany przez zdolne jednostki inżynierskie z Silnika - oraz paru biurokratycznych zabiegów - ale od czego są talenty aktualnie obecnego komandora Capsa? Siły zbrojne Ożeszkurwamacian były, co prawda, zdumione prośbą o zgodę na przyjacielską wizytę, bo nikt nie pamiętał, aby ktokolwiek chciał ich układ zwiedzać, ale też nikomu nawet do głowy by nie przyszedł prawdziwy powód tego stanu rzeczy.
     Krążownik Biddon, klasa S300, śmietanka Ziemskiej Floty Kosmicznej, przygotowywał się do corocznego koszmaru wakacyjnego. 300-metrowe sutki Pani starannie wypucowano. Hangary zapieczętowano. OKOK postawiono w stan najwyższej gotowości bojowej. Komandora Sedessa wysłano na tropikalny urlop, aby było z czego dowcipkować po jego powrocie. A tak naprawdę, to w takim układzie, jak ożeszkurwamaciański, nie było najmniejszych nawet szans na "Płukanie". Komandor Wkrętakowski od tygodnia nie wychodził z Silnika. Komandor Poohwa dopieszczał wspomaganie urządzeń, na których będzie wyżywał się OKOK. Załoga OKOK'u, cała blada, ale pewna siebie, w duszy odliczała czas pozostały do punktu zero.
     Major Qpach osłupiał. Treść meldunku była zbyt nieprawdopodobna, aby mogła być prawdziwa. Qpach zerknął na holo... Nie, ten koszmar nie może być prawdą. To było coś tak niemożliwego, niewyobrażalnego, nie-do-pomyślenia, iż biedy major czuł, jak jego erekcja, starannie hodowana od 120 lat, robi się coraz, coraz mniejsza. Na myśl o tym, że trzeba to pokazać generałowi Qujowi, Qpach zrobił się fioletowy na twarzy. Holo przedstawiało zbliżenie Świętego Dziewiczego Pośladka Królewny Qtaski, pośladka zaczerwienionego, pośladka, na którym wyraźnie odcinała się czyjaś wielka łapa. Major Qpach jęknał głośno.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.