- Nazywam się Pilecki. Witold Pilecki - odpowiedział. - Co pan tu robi? - pytania były zadawane nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Tutaj? - W mieście! - Przyjechałem - odparł Witek, nie bardzo rozumiejąc, czego chce od niego nieznajomy. - Kiedy? - Dzisiaj! A może... to już było wczoraj? - Rozejrzał się po pokoju, ale nigdzie nie zauważywszy zegara, dodał: - Nie wiem, która jest godzina... Nie wiem, jak długo spałem. - Jak pan trafił do tego hotelu? - To jedyny hotel w mieście - odpowiedział automatycznie słowami, które, nie wiedzieć dlaczego, wyjątkowo zapadły mu w pamięć - prawda? - Kiedyś tak - odparł oficer, ale nie rozwinął tematu. Podszedł tylko do łóżka i zrzucił na podłogę leżący nań kożuch. Jak się okazało, przykrywał on Ankę, a może raczej - jej ciało. Witold chciał się poderwać z fotela, ale nogi nie były w stanie utrzymać go w pozycji pionowej, i opadł z powrotem na obszyty zamszem materac. - Co jej jest? - zapytał. - Nie żyje - odparł bezceremonialnie oficer. Ponownie poczuł, jak odpływa w nicość. W jednej chwili stanęły mu przed oczyma wszystkie wydarzenia minionego dnia. Anka, stary profesor, pusty hotel i wizyta dziewczyny o zmroku, a nade wszystko - zimno. Zimno - którego już n i e o d c z u w a ł. Spojrzał na oficera, który świdrował go swym nie mniej od zimna przenikliwym wzrokiem. - Pan myśli, że ja-ja ją zabiłem? - wyjąkał wreszcie. - Z tego, co mi wiadomo, to w pewnym sensie tak. - W pewnym sensie?! - powtórzył Witold. Mężczyzna przysiadł na brzegu łóżka, tuż obok bezwładnie leżącego ciała Anki. Poprawił niesforne dziewczęce kosmyki, opadające jej na twarz. - To miało miejsce piętnaście lat temu - wyjaśnił, ale jego słowa tak naprawdę nic nie wyjaśniały. - Tak przynajmniej wynika z akt - dodał po chwili. - Co się stało? - Bardzo prozaiczna historia. Młoda, nieszczęśliwie zakochana dziewczyna, porzucona przez chłopca, który wyjechał do innego miasta, nie dając nawet znaku życia - oficer odpowiedział takim tonem, jakby streszczał ckliwą romantyczną powieść o wielkiej miłości, pisaną z myślą o zakompleksiałych pensjonarkach z końca XIX wieku. - Otruła się! To, co usłyszał, wprawiło Witolda w jeszcze większe osłupienie. Długo zbierał myśli, nim wreszcie odważył się zapytać: - Czy ja zwariowałem? - Wszystko by na to wskazywało, prawda? - Oficer niczego mu nie ułatwiał. Witold bezwiednie przytaknął ruchem głowy, na co jednak nieznajomy - zawodowy żołnierz czy też policjant? - zaprzeczył. - Pan nie zwariował - stwierdził. - Pan po prostu posiadł bardzo rzadki dar. 7.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Sceneria zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Chociaż - z punktu widzenia Witolda - była to raczej czarna, aniżeli biała, magia. W jednej chwili bowiem powróciły mrok i ciemność. I Anka. Poruszyła się na łóżku i wyszeptała: - Zimno mi, Wiciu. Poderwał się z fotela i sięgnął po rzucony na podłogę przez oficera kożuch. Przykrył nim drżącą z zimna dziewczynę. Ale i jemu zrobiło się ponownie bardzo zimno. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, mając nadzieję, że może zobaczy wychodzących z hotelu jego niedawnych gości, oficera i towarzyszącego mu lekarza bądź też, tego nie był pewien, pielęgniarza. Nie świeciła jednak żadna latarnia, więc choć wysilał wzrok, nikogo nie mógł dostrzec. - Dlaczego nie ma prądu? - zapytał. - Nie ma? - odparła zdziwiona Anka. - I dlaczego jest tak zimno? - kontynuował. - Przecież mamy zimę - odpowiedziała i był pewien, że gdyby mógł widzieć jej twarz, dostrzegłby teraz na niej uśmiech. Identyczny, jaki przywdziewają matki, którym dzieci zadają głupie lub też tylko rażące oczywistością pytania. - Spotkałem dzisiaj nie tylko ciebie - powiedział w ciemność. - Nie tylko mnie... - powtórzyła dziewczyna, jakby to miało dla niej jakiekolwiek znaczenie. - Pamiętasz profesora Bruecknera? - To ten staruszek, który uczył historii i ani przez chwilę nie rozstawał się ze swoją laską? - Mówił, że została zrobiona z kości słoniowej... - To miał być jeden z tych słoni, które przywędrowały z Hannibalem z Kartaginy. - Nikt mu nie wierzył - stwierdził Witold. - Nie dziw się. Ta laska musiałaby mieć kilka tysięcy lat... - A ile lat ma on? - spytał. - Nie pamiętam - odparła Anka. - Siedemdziesiąt kilka?... - Miał siedemdziesiąt dwa lata, kiedy jeszcze mnie uczył - wyszeptał Witold. - Dzisiaj powinien mieć już prawie dziewięćdziesiąt. - Dziewięćdziesiąt?! Co ty mówisz? - zaniepokoiła się dziewczyna. W absolutnej już niemal ciemności, jaka zapanowała w pokoju, nie widział nic, ale po dźwiękach, które doń dochodziły, domyślił się, że dziewczyna wstała z łóżka. Chwilę później przeczesała palcami jego niesforne włosy. Biło od niej niewyobrażalne zimno, instynktownie więc zrobił krok do tyłu i poczuł wżynający mu się w plecy na wysokości pasa parapet. - Może on też już nie żyje? - mruknął. - Wiciu, masz dzisiaj wyjątkowo podły nastrój!... Zamiast się cieszyć, że wreszcie jesteśmy razem. - R a z e m?! - krzyknął i z całych sił odepchnął dziewczynę od siebie. Anka wpadła na fotel i, potknąwszy się, przewróciła na podłogę. Nie chciał mieć z nią już nic wspólnego. Zamaszystym ruchem odwrócił się do okna i, w świetle ulicznej latarni, dostrzegł zaparkowany przed budynkiem mały bus. Kierowca dopalił właśnie papierosa i przez otwarte okno wyrzucił go na jezdnię. - Nie powinien pan reagować tak nerwowo - stwierdził oficer, który ponownie znalazł się w pokoju. - A pan jak by zareagował? - odparł. - Skoro ona nie żyje... - Profesor Brueckner zresztą również. Zmarł przed dwunastoma laty, kilka miesięcy po przejściu na zasłużoną emeryturę - wyjaśnił nieznajomy. Witold oparł się o parapet. Uważnie obserwował oficera, który nagle zaczął zachowywać się bardzo niepewnie. Ostrożnie wycofał się do drzwi i stamtąd wodził wzrokiem po pokoju. - Proszę mi mówić, co się dzieje - zwrócił się do Witolda. - A co ma się dziać? - Z dziewczyną! Obraz pokoju mimowolnie zasnuł się mgłą. Z tej mgły wyłoniła się postać Anki. Podniosła się z podłogi i pełnymi strachu i niezrozumienia oczyma tępo wpatrywała się w Witolda. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała. - Niech pan mówi! - zza pleców Anki dobiegł go głos oficera. - Co się dzieje? Co ona robi? Witold czuł, jakby znajdował się w tym samym czasie w dwóch różnych miejscach na raz. Tymczasem, szybko zdał sobie z tego sprawę, najprawdopodobniej było dokładnie na odwrót: był w tym samym miejscu w dwóch różnych czasach albo też - taką możliwość również zaczął przyjmować do wiadomości - w tym samym czasie w dwóch różnych światach. Patrzył na Ankę, a za nią widział postać oficera. Dziewczyna drżała z zimna, mężczyzna natomiast ocierał pot z czoła. On zaś nie czuł nic: ani zimna, ani gorąca - może znajdował się w strefie neutralnej, przygranicznym pasie rozdzielającym dwa światy. Gdzie nie czuje się nic. 8. Kiedy ustabilizował własne myśli, dziewczyna znikła. W pokoju pozostał jedynie oficer. - Proszę mi opowiedzieć, co się działo - zwrócił się przymilnym tonem do Witolda. - Widziałem i pana, i ją. W tej samej chwili. Mężczyzna nie okazał żadnego zdziwienia. - Tego się spodziewaliśmy - stwierdził tylko. - Co się ze mną stało? - spytał Witold, opadając miękko na fotel. Był wyczerpany. Z trudem zadawał pytania. Z jeszcze większym trudem przychodziło mu jednak wysłuchiwanie odpowiedzi. - Naukowcy - rozpoczął oficer - dawno już odkryli istnienie paralelnego świata. Świata duchów, czy też, jak pan woli, zmarłych. Staraliśmy się kontaktować z nim, jak pewnie pan sam pamięta z dzieciństwa, w różnoraki sposób. Jedni wywoływali duchy biorąc udział w seansach spirytystycznych przy okrągłych stoliczkach, inni używali w tym celu książeczek do nabożeństwa... - Przecież to bzdury - przerwał mu Witold. - Bzdury? - powtórzył oficer. - Ale wierzy pan w życie pozagrobowe? - bardziej stwierdził, niż spytał. Chciał odpowiedzieć mu równie ostro, zbesztać za gadanie głupot, ale przecież to, co przeżył... potwierdzało słowa nieznajomego. Biorąc oczywiście pod uwagę fakt, że mimo wszystko nie zwariował. - Ten świat istnieje, czy to się panu podoba, czy też nie - kontynuował oficer. - A my szukamy doń wstępu. Potrafimy go monitorować za pomocą specjalnego promieniowania. Na swój sposób, "widzimy" ich, chociaż nie rozróżniamy... Dopiero pan! - Co - ja? - Pan ich z o b a c z y ł naprawdę! Pan mógł z nimi rozmawiać! W miarę snucia tej historii oficer podniecał się coraz bardziej. Mówił z coraz większym entuzjazmem, chociaż to, co opowiadał, wydawało się tak nieprawdopodobne. - Ale czemu ja? - to nurtowało teraz Witolda najbardziej. - Pan znalazł, oczywiście niechcący, mówiąc nieco górnolotnie, wrota do ich świata - odpowiedział jak najbardziej poważnie policjant. - W jaki sposób? - Postanowił pan powrócić do miasta swojej młodości po... - oficer nie mógł sobie przypomnieć, ile to lat minęło, więc Witold przyszedł mu w sukurs: - ...piętnastu latach. - Właśnie. - Potwierdził to jeszcze skinieniem głowy i natychmiast podjął przerwany wątek: - Chciał pan odwiedzić ludzi niegdyś sobie bliskich, prawda? - Teraz Witold przytaknął bez słów. - Pech (a może szczęście?) chciał, że ci, dla których pan wrócił, już nie żyją. Ale o tym nie mógł pan wiedzieć. Jak jednak mogliśmy się przekonać, nie tylko pan chciał ich zobaczyć, ale również oni chcieli zobaczyć pana - Oficer na moment, dla dodania efektu, zawiesił głos. - Dlatego wrota zostały otwarte! |
|