 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | XIX. Autostrada u podnóży góry Rotondo Korsyka, Francja, Środa, 14.50 - Dokąd prowadzi ta autostrada? - spytał Florentino. - Na północ aż do wybrzeża, do portu Bastia - Leese dalej trzymała na kolanach mapę. - Czyżbyśmy trafiali wreszcie po nitce do kłębka? - ucieszyłem się, zjeżdżając na lewy pas autostrady i przyspieszając do stu dwudziestu. - Chciałoby się - mruknęła Leese. - Bastia to spore miasto. Pięćdziesiąt tysięcy ludzi, nie licząc turystów. Jak igła w stogu siana. - I tu się mylicie - zawołał dumnie z tyłu Florentino i wskazał na drzemiącego Banjo. - Nasz meksykański przyjaciel, którego alkohol widocznie bardzo pobudza intelektualnie, wysunął ciekawy pomysł, zanim jeszcze walnął w kimono. - No? - Na pokład wszystkich helikopterów mechanicy załadowali dziś pontony, nie? Po ostatnich wypadkach dmuchali na zimne. - Nic dziwnego. No i co z tymi pontonami? - pytałem. - Do pontonów Marynarki dołączane są zawsze automatyczne nadajniki wysokiej częstotliwości, tak zwane "latarnie", umożliwiające odnalezienie rozbitków na pełnym morzu. My też jakąś mieliśmy, nie? - Nie znamy jej dokładnej częstotliwości - rzuciłem wątpliwość. - Daj spokój, Moriarty, ile na terenie miasta będzie ratunkowych pontonów Marynarki? Chwilę jechałem dalej. - Florentino, cholera jasna! Żeby odnaleźć sygnał, musimy mieć sprzęt poszukiwawczy! Szperacz! - No to co? - zdziwił się Włoch. - Wala się to wszędzie po bazie, wystarczy pożyczyć. - Ale w bazie! Czemu mi nie powiedziałeś od razu! Teraz muszę się cofać, cholera! Ostro skręciłem przez pas zieleni oddzielający pasy ruchu autostrady. XX. Bastia Korsyka, Francja, Środa, 15.40 Zasięg nadajnika wysokiej częstotliwości - "latarni" - to mniej więcej pięć kilometrów. Teoretycznie wystarczyło więc przejechać przez miasto dwukrotnie, by ze stuprocentową pewnością trafić na sygnał. Myśmy objechali miasto czterokrotnie. Bez skutku. - Kuuur... Kuuur... - mruczał pod nosem zdezorientowany Florentino. - Powinien gdzieś tu być... - Może baterie się skończyły? - podsunąłem. - Szans nie ma. Źródłem sygnału jest materiał promieniotwórczy. Szperacz to właściwie taki bardziej czuły skaner radioaktywności. Jeśli tutaj nie mamy sygnału... - Leese zawiesiła głos. - ... to znaczy, że tutaj niczego nie ma - dokończyłem. - Czego to dowodzi? - Że jest gdzie indziej - Leese znów sięgnęła po mapę. - Ale to bez sensu. - Jeśli fakty nie zgadzają się z założeniami, tym gorzej dla faktów, co? Niby czemu bez sensu? Może my po prostu źle kombinujemy? - Nasza teoria jest taka, ze ktoś chce ukryć helikopter. Dlatego wywieziono go z bazy Chinookiem, bo tak było szybciej i dyskretniej. Użyto do tego pilotów spoza bazy. Potem załadowano go na lawetę i gdzieś wywieziono, a my myślimy, że do Bastii, bo tu jest najbliżej z tamtego parkingu i w dodatku na północ, dalej od Priopriano. - powiedziała Leese, nie podnosząc wzroku znad mapy. - Nic innego nie ma sensu. - mruknął Florentino. - Co jest na drugim końcu autostrady? - zajrzałem Leese przez ramię. - Ajaccio, stolica tej wyspy. Ale to na południu. - No to co? - Chinook by tam doleciał na tych dwóch tonach paliwa. Nie musieliby ładować na lorę. Milczeliśmy chwilę. - Z drugiej strony... - powiedział w końcu Florentino - Chinook z podwieszonym Hueyem, latający sobie nad największym miastem departamentu, musiałby wywołać pewne zainteresowanie. - Prawda - przyznała Leese. - Jeśli tamci piloci o niczym nie wiedzieli, to tak byłoby bezpieczniej, nie? Mniej świadków, więcej ogniw w łańcuchu między wścibskimi a prawdą. - Innymi słowy, helikoptera nie chcą wywieźć, ale ukryć. To nam daje trochę więcej czasu. Daleko do tego Ajaccio? - znów zajrzałem Leese przez ramię. XXI. Ajaccio, Zakłady Konserwacji Lotniczej "Sauvage" Korsyka, Francja, Środa, 16.20 Prawdę mówiąc, oczekiwałem jakiegoś ponurego, anonimowego magazynu gdzieś w równie anonimowej dzielnicy portowej, otoczonego garstką ponurych facetów w ciemnych okularach. Tymczasem gapiliśmy się na jasno oświetlony, sporych rozmiarów nowoczesny kompleks przemysłowy, na każdym kroku oparzony wielkimi szyldami z nazwą firmy i jej specjalizacją: "Naprawa i konserwacja helikopterów". Ogromny, ruchomy neon dobitnie ukazywał co bardziej sceptycznym wizytującym ogromną sylwetkę śmigłowca podrywającego się do startu. Wszędzie kręcili się ludzie z obsługi technicznej, ubrani w firmowe kombinezony. - Tak, to nasza lora odbierała waszą maszynę z Chinooka. Jeśli to jej szukaliście, to wystarczyło zadzwonić. Jesteśmy w książce telefonicznej. - tłumaczył cierpliwie kierownik zmiany, prowadząc nas przez teren zakładu. - W bazie są przecież warsztaty. Dlaczego ten helikopter naprawiany jest właśnie tutaj? - spytałem. - Warsztaty macie do napraw prowizorycznych. Jak wam opona puści, albo szyba pęknie. Bardziej poważne usterki wymagają prawdziwego zaplecza technicznego - kierownik z dumą machnął ręką w stronę bogato wyposażonych wnętrz warsztatów. - Mamy z lotnictwem Marynarki specjalną umowę. No, dobra. To ten tutaj? Nasz stary, dobry Huey stał, z pogiętymi płozami i z dziurą po odstrzelonym akumulatorze, troskliwie owinięty w brezentową płachtę, wśród kilku innych helikopterów, prywatnych i należących do Marynarki, i czekał na swoją kolej naprawy. - Ktoś go już ruszał? - spytałem, podchodząc szybkim krokiem. Kierownik rzucił okiem na papiery rozrzucone niedbale po blacie małego biureczka, umieszczonego z tyłu hangaru. - Dziś go przywieźli? No to w takim razie nie. Obejrzeliśmy go tylko czy się nie pali, czy coś, ściągnęliśmy paliwo i odstawiliśmy na bok. Jutro miała się za niego wziąć ekipa d'Aggiorniego. Byłby gotowy w czterdzieści osiem godzin. Płozy to godzinka roboty, ten cholerny akumulator przeciąga sprawę. Trzeba będzie pewnie wymienić całą instalac... Odpuściłem sobie słuchanie szczegółów technicznych i obszedłem ostrożnie naszą maszynę. Wnętrze istotnie było nienaruszone. Nawet pontony, których sygnał nas tutaj przyprowadził, były dalej skrzętnie poupychane w tylniej skrytce, nad chłodnicą oleju. - Co robimy? - szepnął Florentino. - Jeśli mają tu jeszcze tę lorę, możemy go odwieźć do bazy. Pokręciłem głową. - Z bazy ktoś go już usunął. O ile rzeczywiście jest jakaś grupa niszcząca dowody, to działa przede wszystkim właśnie na terenie bazy. - Potrafisz zbadać ten helikopter? - powątpiewała Leese - Bo ja nie. Ty jesteś detektywem, a ja jestem tajniakiem z Marynarki. Umiemy to wysadzić w powietrze, a nie znaleźć przecięty kabelek. - Tym tutaj też nie możemy ufać - wsparł ją Florentino. - A jeśli to nie jest jedyny warsztat naprawy helikopterów na tej cholernej wyspie? Może przywieźli go właśnie tutaj, bo mają tu swych ludzi? - Komu ufamy? - spytałem Florentino. - Wyłącznie własnym ludziom - odpowiedział bez zawahania. - LeRue i Kaiser. - Pojadę po nich. Przy okazji pogadam z Herzogiem. Wy tu zostańcie i miejcie oko na sprawy. Najlepiej wygońcie wszystkich z tego hangaru. - Nie mam odznaki Korpusu, została w Marsylii - mruknął niechętnie Florentino. - Weź z bagażnika swój automat - poradziłem życzliwie. Florentino uwinął się w dwie minuty. Z krótkolufowym pistoletem maszynowym, przewieszonym niedbale przez ramię, oczyścił teren z głośno protestujących ekip technicznych. Ja, łamiąc wszelkie limity prędkości, po dwudziestu minutach byłem z powrotem w bazie Priopriano. XXII. Baza Marynarki Priopriano Korsyka, Francja, Środa, 16.00 Gdy żandarmeria szukała LeRue i Kaisera po całej bazie, ja składałem sprawozdanie Herzogowi. - Osoba lub osoby chcące pozbyć się helikoptera, mają na tyle dużo władzy, by wydawać rozkazy brygadzie transportowej Chinooków i by ustawiać wojskowe zamówienia w cywilnych warsztatach naprawczych - podsumowałem. - Jednocześnie trzymają rękę na pulsie spraw, są na bieżąco z moim dochodzeniem. - Dlaczego na bieżąco? - spytał Herzog. Od rana nie ruszył się z wieży nadzorując akcję ratunkową załóg tonących helikopterów. Po jego biurku walały się puste tekturowe kubki po kawie. - Chyba ktoś mnie śledził w drodze do bazy - wyjaśniłem. Herzog uniósł jedną brew w niemym wyrazie zaskoczenia. W tym momencie zadzwonił telefon. Herzog wysłuchał informacji, po czym odłożył słuchawkę. - LeRue i Kaiser czekają na ciebie przy północnej bramie wyjazdowej. Skąd wiesz, że byłeś śledzony? - wrócił do starego tematu. - Cały czas jechał za mną pojazd z błękitnymi filtrami nałożonymi na reflektory. - Teraz to modne - Herzog podsunął wątpliwość. - Tak, ale ten wóz miał cztery reflektory, nie dwa. To był jakiś Jeep. Nie ma takich za dużo. Rzecz jasna - zastrzegłem się - może to być przypadek. - Może. Kto wiedział, że tu jedziesz? - Florentino, Leese... Nikt poza tym. Herzog patrzył się na mnie w milczeniu. - Florentino powyganiał całą obsługę hangaru, w którym był nasz helikopter. Spieszyło mu się, miał więc automat w ręku. Może ktoś zadzwonił ze skargą do bazy? - powiedziałem po dłuższym namyśle. - Dowiedz się czy i do kogo dzwonili. Kiwnąłem głową. XXIII. Ajaccio, Zakłady Konserwacji Lotniczej "Sauvage" Korsyka, Francja, Środa, 18.30 LeRue zaglądał przy pomocy Kaisera pod każdą śrubkę. Pomagał im powoli dochodzący do siebie Banjo. Leese stała przy drzwiach i wykłócała się z oburzoną obsługą hangaru, chcącą wrócić do porzuconej wewnątrz pracy. Ja z Florentino stałem przy automacie z kawą, ustawionym w głębi. - Jechali za tobą? - mruknął Włoch, siorbiąc gorący, czarny płyn i zagryzając przywiezionymi przeze mnie kanapkami. Od rana był to nasz pierwszy posiłek. - W drodze powrotnej też - kiwnąłem głową. - Musimy być cholernie blisko. Może faktycznie chodzi o ten helikopter? Ja byłem sceptyczny. - Jeśli to rzeczywiście jakiś spisek, to są poważnie zdeterminowani. Wczoraj zabili pół setki ludzi, a przedwczoraj trzydzieści. Dziś tylko cudem uratowała się kolejna trzydziestka. Na marginesie - dodałem - wyciągnęli z morza wszystkich. Uratowały ich te podprowadzone Marynarce pontony. - To super. Ale mówiłeś coś o determinacji - przypomniał Florentino. - Mogliby nas rozwalić na tej autostradzie, gdy wracaliśmy tu z LeRue i Kaiserem. Sprawa cofnęłaby się o jakieś czterdzieści osiem godzin. - Nie miałeś swojego automatu? - Miałem, Kaiser też coś tam ściska pod pachą. Ale jeśli wepchnęli do morza tuzin helikopterów, to nie byłoby dla nich problemem skombinować jakąś wyrzutnię. Sam wiesz, ile TOW marnuje się tu po magazynach. Florentino skrzywił się na samo wspomnienie. TOW to ręczna wyrzutnia pocisków przeciwczołgowych. Po naszym wozie zostałaby kupka popiołu, a moim głównym problemem byłoby już tylko szukanie sobie odpowiedniej chmurki w niebie. Podszedł do nas LeRue. Uważnie się rozejrzał w poszukiwaniu ewentualnych materiałów łatwopalnych, po czym wyciągnął papierosy. Florentino poczęstował się jednym. Ja odmówiłem. LeRue wyciągnął swą metalową zapalniczkę i strzelił płomieniem. Podniosła się chmurka papierosowego dymu. - Masz coś? - spytałem mechanika. Ten wzruszył ramionami. - Gdyby tu coś było, znalazłbym już rano. Tak samo inni - zaciągnął się. - Więc co, do cholery, sprawia, że maszyny spadają do wody? - zdenerwowałem się. - To musi być coś... - Zaczekaj - przerwał Florentino. - Ktoś zamiatał tę budę? Zamiatanie oznacza określenie szukania i usuwania podsłuchów. - Czym? - spytałem - Nie mamy "miotły". Florentino podszedł do biureczka przy wejściu i przeszukał szuflady. Ja rozejrzałem się w szafkach na ubrania i rzeczy prywatne załogi hangaru. Znalazłem małe, przenośne radyjko. Włączyłem skoczną, głośną muzykę korsykańską i stawiłem odbiornik na półce tuż przy nas - No, mów. - To musi być coś cholernie prostego - mruknął LeRue. - Coś, co ucieka uwadze, coś, czego nie widać, coś, czemu ufamy i czego nie sprawdzamy. - Czego nie sprawdzasz, LeRue? - spytałem - Sprawdzasz wirniki? Zbiorniki hydrauliczne? Przednią rurkę Pitota? Przekładnię główną? Zbiornik oleju? Chłodni...? Nie mów, jasna cholera, że nie sprawdzałeś zbiornika oleju!? |
|