Urzędnik celny Hanzz zimno spojrzał na trójkę Ziemian spokojnie czekających przy kontuarze. Równie lodowate spojrzenie odwzajemnił komandor Karthon. Starły się dwie wojskowe szkoły - urzędnika celnego Hanzza, uwielbiającego przygważdżać petentów dla sportu, oraz Głównodowodzącego Ziemskich Sił Zbrojnych Komandora "Wy" Karthona, który po prostu się już z takim wzrokiem urodził. Rutyna i szkolenie a boży dar i talent. Sumienność i geniusz zwarły się ze sobą gwałtownie, przyległy do siebie jak dwaj zapaśnicy spragnieni walki, jak dwaj stęsknieni miłości kochankowie. Urzędnik Hanzz po raz pierwszy poczuł się nieswojo, kiedy mroźne fale Karthonowego spojrzenia zrodziły pierwsze igiełki lodu na jego rogówkach. Poczuł niepokój, kiedy jego oczy zamieniły się w bryłki lodu. Poczuł się pokonany, kiedy lodowy szron objął swoim zasięgiem całą głowę, by zuchwale zacząć spływać ku klatce piersiowej. Urzędnik celny Hanzz po raz pierwszy w życiu spuścił skromnie wzrok. Chwilę mu zajęło pozbywanie się warstwy lodu z gałek ocznych tudzież fryzury. Dwaj pozostali Ziemianie w milczącym zrozumieniu przyglądali się całej sytuacji. - Cel przyjazdu państwa? - odezwał się w końcu Hanzz z niejakim szacunkiem w głosie. - Turystyka Wakacyjna - odparł komandor Biddon. - Aha - mruknął Hanzz, wystawiając, nie wiadomo czemu, aż półroczną wizę. - A jak minęła państwu podróż? - Ech - odezwał się entuzjastycznie komandor Wilbur Schizosen, który będąc po raz pierwszy na tej planecie, reagował bardzo spontanicznie na wszelkie objawy egzotyki, jak na dobrego psychiatrę przystało. - Cudownie minęła nam podróż, te stosy Stworów Kosmicznych... - Stosy?... - zainteresował się urzędnik celny Hanzz. - To interesujące - i jego brew powędrowała o milimetr wyżej. Co znaczyło niebywałe, jak na Hanzza, emocje. - Kilka, kilkanaście nawet - odpowiedział Schizosen. - Dosyć ekscytujące przeżycie. - Kilka, kilkanaście nawet? - powtórzył urzędnik celny Hanzz, a jego brew powędrowała o dalsze dwa milimetry w górę. Każdy, kto znał bliżej Hanzza, byłby zaszokowany takim wybuchem emocji. Ale mroźny wzrok Karthona i miły sercu każdego Oższekurwamacianina temat wyrzynki Stworów Kosmicznych przełamał niechęć urzędnika do przybyszów. Brwi, wywindowane na trzy milimetry, przetłumaczone na ziemskie reakcje oznaczałyby potężny wybuch śmiechu połączony z ściągnięciem sobie majtek, zawieszeniu ich na szyi oraz widowiskowym kreśleniu przyrodzeniem fantazyjnych figur geometrycznych w powietrzu w rytm taktu wybijanego nogami. Słowem - urzędnik celny Hanzz wpadł w szampański nastrój. - I owszem - poparł zeznania Schizosena Biddon. - Wasz układ nie ma sobie równych, jeżeli idzie o przyjemne i kulturalne spędzanie wolnego czasu. Urzędnik celny Hanzz, miłe połechtany po patriotycznych strunach, odprowadził osobiście ziemskich gości aż do wyjścia z terminalu. Ojciec Brandzlon nie do końca rozumiał, co się właściwie dookoła niego dzieje. Obok niego stał wielgachny, fioletowy na twarzy qwista wciśnięty w pełną zbroję bojową i wymachujący mu przed nosem ciężkim laserem szturmowym. Qwista non stop coś wykrzykiwał, ale mówił tak szybko i tak niewyraźnie, że do Ojca Brandzlona docierały tylko strzępki słów w stylu: "utas... gupi.. wał... wywałaszę... wychędożę... z dymem... pośladek... was...". Mała, niegrzeczna dziewczyna siedziała wyraźnie znudzona na krawędzi cokołu fontanny, zajadając kanapkę z serem podaną jej przez któregoś z Ojców Brandzlonów. A Ojcowie Brandzlonowie zostali zgromadzeni przed budynkiem klasztoru, gdzie, nie doczekawszy się wyjaśnień co do zaistniałej sytuacji, zabrali się za rozmyślania. Tylko Ojciec Brandzlon, którego opryskiwał śliną pieklący się qwista, nie mógł - siłą rzeczy nie mógł - pójść śladem pobożnych Ojców Brandzlonów. Słoneczne południe w jednym z miast planety Ożeszkurwamać. Obywatele spokojnie zdążają w kierunku swoich lokalnych pragnień. Wieje miły, wiosenny wiatr, Śpiewają ptaszki. Śmieją się dzieci, a staruszkowie melancholijne spoglądają na jędrne, soczyste ciała nastolatek okryte rozwiewanymi młodością sukienkami. Ot, dzień jak co dzień. Trzej Ziemianie w postaci trzech komandorów Ziemskiej Floty Kosmicznej z uśmiechem spozierają na okolicę, zdając się podzielać wiosenny nastrój, jaki panuje dookoła. Choć, prawdę powiedziawszy, komandor Wilbur Schizosen, który jest po raz pierwszy na tej planecie, uśmiecha się... półgębkiem jakby? Schizosena bowiem lekko zaskakują realia tutejszego życia. Doświadczony psychiatra wojskowy, który w swym życiu widział niejedno i jeszcze więcej, który stawiał czoła najdzikszym fantazjom, jakie zwykli miewać poborowi, tym razem potrzebuje chwili czasu, aby przyswoić sobie to, co jego mózg odbiera. Mówi się, iż Dante obraz piekła stworzył był na pijackim haju, a taki Bosch mknął na brzytwie schizofrenii. Wilbur czuł się jak połączenie Dantego z Boschem, podlane nastrojem Van Gogha z okresu, kiedy wstawał o 5 rano, by malować zimne, szare, okrutnie nagie obrazy, z lekką domieszką histerii św. Tomasza stojącego nad grobem, z patosem św. Augustyna także stojącego, tyle że nad małym chłopcem starającym się przelać ocean do kałuży, z ostatnią myślą Kosińskiego umierającego w gorącej wodzie z plastykowym workiem na głowie, z porowatym, kąsającym szaleństwem bólu bezimiennej kobiety nieczystej, której ku uciesze gawiedzi kat wpychał płonącą pochodnię w krocze. W mózg Wilbura uderzało zbyt wiele kontrastów, ikon nieprawdopodobieństwa, aby mógł on od razu skonstruować sensowną całość. Ulica, która była przecież zwykła ulicą, przedstawiała mozaikę miliardów centr cyklonów osobistych walk Ożeszkurwamacian z tutejszą naturą. Spokojny obywatel spokojnie idący sobie chodnikiem w jednym ułamku chwili przeradzał się w smugę śmierci otoczoną rozbryzganą posoką jakiegoś monstrualnego stworzenia, które wyprysło nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy. Jak przejście fazowe w krysztale, tak tutaj dokonywała się niedostrzegalna zmiana ze spokoju w rzeźniczą krwawość masowej masakry. Po czym równie gwałtownie, zanim jeszcze wnętrzności potworów zdążyły z wilgotnym pacnięciem spaść na płytę chodnika, spokój powracał, jak gdyby nigdy nie schodził ze sceny, a obywatel pogodnie zdążał w kierunku swoich spraw. Zaskakujące przejścia walki i życia odbywały się wszędzie, na każdym kroku, przy każdym obywatelu - czy to dziecko, pryszczaty młodzian, długonoga panienka, pewna siebie kobieta czy siwy jak gołąbek staruszek. Szast - czas zamierał na ułamek sekundy - wielkie coś z głuchym basowym warkotem nurkowało z wysokości - szast - wszystkowidzące oczy Ożeszkurwamacianina podświadomie rejestrowały ruch kilku owadów kręcących się po okolicy - szast - mucha, dokonawszy wyboru ofiary w zerowym czasie potrzebnym na przesłanie kilku impulsów ze zwoju mózgowego do mięśni skrzydeł zmienia tor lotu o 180 stopni - szast - zanim do zwoju mózgowego muchy dojdą impulsy mówiące jej, że jest już martwa, to JEST JUŻ rozczłonkowanym kadłubem stygnących mięśni i parujących wnętrzności, a Ożeszkurwamacianin spokojnym ruchem kciuka przełącza laskę spacerową z trybu miecza na tryb spacerowy - szast - dokonał się ułamek czasu, zwykła codzienność ziewnęła, ptaki nadal śpiewały, chmury pogodnie żeglowały po niebie, Ożeszkurwamacianie myśleli o swojej pracy, jedzeniu, seksie i miłości, a moneta świata leniwie obracała się w losie czasu, jak zwykle, jak zawsze. Wilbur zamrugał - więc to tak wygląda... Jego mózg zdołał wykonać olbrzymią pracę - translację codzienności innej kultury na własny język banalnych kodów kulturowych. Schizosen poradził sobie szybko - jak na człowieka - z szokującą odmiennością stylu życia Ożeszkurwamacian. Co więcej, zasmakował w tym tyglu ruchu i różnorodności. Zaczęło sprawiać mu coraz większą przyjemność przypatrywanie się szaleńczej codzienności zwykłego wiosennego poranka. Czuł... radosną duchową jedność, wszak czym innym była prawie że podświadoma walka, jaką toczyli Ożeszkurwamacianie, jak nie doskonałą metaforą ludzkiego umysłu, w którym miliardy myśli walczyły z sobą o dostanie się do głównego strumienia świadomości? Wilbur westchnął - tak, tak, to było to, czego od jakiegoś czasu poszukiwał - klucza, obrazu, ikony twórczego intelektu, intelektu, który łapczywie chwyta świat, by przykroić go do swej miary. Czyż chęć zjedzenia pysznej golonki na piwie nie musi podobnie przedzierać się przez wynaturzone, drapieżne myśli o kaloriach? Czyż chęć wychędożenia niewinnej owcy nie musi walczyć o siebie wśród wilczych kłów myśli moralnych? Czyż chęć pomachania swoim przyrodzeniem w miejscu publicznym nie jest godna miana wysiłku Herkulesa przebijającego się przez umięśnione stada zakazów kulturowych? Dla Schizosena widok codzienności Ożeszkurwamacian zgadzał się całkowicie z jego teorią działania umysłu. Ale co innego o czymś myśleć, a co innego w końcu to zobaczyć. Wilburowi szalenie spodobała się taka wiuzalizacja jego własnej teorii naukowej. Tak bardzo, iż wykonał nieostrożny ruch - przeszedł na drugą stronę ulicy. Sam przeszedł. Przepisy mówią wyraźnie - żaden cudzoziemiec nie może sam poruszać się po powierzchni planety Ożeszkurwamać. Kwestia nie tyle BHP, co zwykłej, natychmiastowej śmierci, jaka czeka każdego nie-Ożeszkurwamacianina. Cudzoziemiec jest w stanie przeżyć, ale tylko pod czułą opieką przewodnika. Problem w tym jednak, że cudzoziemców odwiedzających planetę było bardzo, ale to bardzo mało. Skoro statki obcych flot wojskowych nie podejmowały się przelotów przez ten układ, to cóż powiedzieć o liniach cywilnych? Ożeszkurwamacianie ze swojej strony niechętnie podróżowali, bowiem przy ich trybie życia reszta wszechświata jawiła im się jako nader nuda i statyczna. Stąd, mimo istnienia procedur prawnych dotyczących obsługi cudzoziemców, strona praktyczna zagadnienia nie była dopracowana. Komandor Wilbur Schizosen, przechodząc na drugą stronę ulicy, a tym samym wychodząc poza obręb klosza pola siłowego terminalu, miał przed sobą niewiele ponad trzy sekundy życia. Emeryt Fuzz wyszedł z sklepu spożywczego w lepszym nastroju, niż doń wchodził. Z przyjemnością zważył w ręku sześciopak świeżo ubitych bułek - prezent od zatroskanego kierownictwa sklepu. Podsmażane z masełkiem będą pycha! Żołądek Emeryta Fuzza zamruczał przynaglająco na tę myśl - wyraźny znak, że czas na porządne śniadanie. Fuzz podśpiewując ruszył z powrotem do domu. Jakże inaczej wygląda świat, kiedy człowiek pozbędzie się banalnych kłopotów, jakże inaczej wygląda świat, kiedy uznać, że inne istoty na nim bytujące są do nas życzliwie nastawione. Fuzza tym milej zaskoczyła reakcja sprzedawcy Dupzza, im mniej się jej spodziewał. Emeryt Fuzz uśmiechnął się szarmancko do młodej matki pchającej przed sobą wózeczek z pociechą. Nad malcem latał duży, zębaty motylek. Fuzz już chciał zwrócić matce na niego uwagę, gdy dzielny berbeć jednym płynnym ruchem grzechotki przeciął motylka, chcącego najwyraźniej wygryźć mu oczka. I matka, i Fuzz roześmiali się zgodnie - będzie z malca Ożeszkurwamacianin jak się patrzy! W radosnym nastroju Fuzz powędrował dalej. Komandorowi Wilburowi Schizosenowi zostały dwie sekundy życia. Nad jego głową pojawiła się już spora mucha, której potężne żuwaczki pokryły się jadowitą śliną na widok smacznej i jakże pożywnej łysej głowy Wilbura. Fuzz, w imię dobrego nastroju, postanowił wrócić inną trasą do domu - przez centrum miasta. Postanowił, mimo iż odczuwał głód, pogapić się na wystawy sklepowe. Poza tym - jeżeli już smażyć bułeczki z masełkiem, to nie od rzeczy będzie dodać do tego trochę cebulki. A tylko rzeźnik Fredrihzz, który ma swój sklep z dziczyzną niedaleko centrum, posiada cudownie soczyste, młode, dzikie cebulki. Hmm... Emeryt Fuzz oczami wyobraźni oglądał bułeczkę z masełkiem i młodą cebulką. Mmm... Komandorowi Wilburowi Schizosenowi została dokładnie jedna sekunda życia. Bowiem w tym momencie mucha zaczęła pikować w dół, dokładnie celując w środek jego łysej głowy. Fuzz właśnie przechodził koło wielkiej bryły terminalu, kiedy jego uwagę przykuły wyróżniające się z tłumu sylwetki dwóch cudzoziemców. Stali oni bezpiecznie pod ochronnym kloszem pola terminalu i uśmiechali się miło. Emeryt Fuzz nieczęsto widział uśmiechniętych obcych, rzecz jasna abstrahując już od faktu rzadkości występowania obcych jako takich. A jeżeli już widziało się jakowychś, to zazwyczaj przyjmowali oni pozycję poziomą połączoną z próbami zakrycia się odnóżami/mackami/brulami/czymkolwiek. Ci dwaj jednak stali jak najbardziej pionowo. A nawet, jak dopiero teraz zauważył Fuzz, inny przedstawiciel ich gatunku wybrał się na spacer, wychodząc poza pole siłowe. Percepcja Emeryta Fuzza wyłowiła też pikującą na obcego muchę, lecz przecież obcy miał mnóstwo czasu na ewentualną reakcję. A dokładnie, przeliczając masę muchy razy przyspieszenie i dzieląc to przez odległość jej paszczy od czubka głowy przybysza, coś około 0.05 sekundy. Emeryt Fuzz z uśmiechem oczekiwał reakcji cudzoziemca. Lecz nic się nie działo. Fuzz zauważył przy tym jedną zastanawiającą rzecz - źrenice oczu dwóch cudzoziemców nie przesunęły się nawet o milimetr od momentu, w którym poświęcił on swoją uwagę całemu wydarzeniu. Wniosek?... Emeryt Fuzz był już starszym Ożeszkurwamacianinem i jego kondycja fizyczna pozostawała wiele do życzenia. Dystans, jaki dzielił go od nieostrożnego obcego, wynosił około 400 metrów. Fuzz nie miał szans na dotarcie do niego przed muchą. Niestety, starość nie radość... Do zwojów mózgowych muchy zaczęła już sączyć się butna pewność posiłku, kiedy - tradycyjnie, by tak rzec - rozorała ją ze świstem laska Fuzza. A dokładnie, to ów świst dotarł na miejsce po pewnym czasie, dopiero wtedy, kiedy - też tradycyjnie - wnętrzności muchy wybryzgłe z napakowanego mięśniami odwłoka zdążyły rozlać się po otoczeniu, nie szczędząc przy okazji Schizosena. Komandor Kiszcz od 48 godzin nie mógł pozbyć się zdumienia. Ganił siebie, upominał się, przywoływał się do porządku, wszystko na nic. Silny sygnał podprzestrzennej komunikacji pomiędzy krążownikiem Biddonem a resztą wszechświata jak trwał, tak trwał. Komandor Kiszcz, który przecież nie życzył niczego złego swoim zwierzchnikom, był przeniknięty irracjonalnym, jak się teraz okazuje, przekonaniem, iż anihilacja dowództwa w szalonym układzie Ożeszkurwamać jest nieunikniona. Lecz Biddon jak miał się dobrze, tak ma się dobrze, i Kiszcz musiał przywoływać całą swoją przyzwoitość na pomoc, aby temu faktowi zbytnio się nie dziwić. Moralne dylematy komandora Kiszcza przerwał pisk gadziora. W migotliwym świetle holo pojawiła się pyzata twarz podchorążego Ssonara z Komunikacji. Pyzatość Ssonara była szeroko znana, lecz tym razem, co zdumiało Kiszcza, Ssonar przybrał kolor zdecydowanie blady, przez co jego pyzatość wydała się nader nikła. Komandor Kiszcz doszedł do wniosku, że od 48 godzin jest po prostu skazany na ciągłe zdumienie... Emeryt Fuzz siedział w kantynie krążownika Biddona z Mocmoczem w ręku i dumał nad psotnymi igraszkami losu. Jeszcze 12 godzin temu nie wiedział, że istnieje "Kosmiczny Program Wakacyjny dla Emerytów" (pomysł aktualnie obecnego komandora Capsa oparty na precedensie z roku 2006, dotyczącym pewnego emerytowanego pilota myśliwca). Nie miał pojęcia, iż jego rząd jest wręcz zobowiązany do wysłania go na "Zasłużone Wojskowe Wakacje" za zasługi w "Krzewieniu Przyjaźni Pomiędzycywilizacyjnych" (pomysł aktualnie obecnego komandora Capsa oparty na precedensie z roku 1734, dotyczącym kochanki jednego z kapitanów Floty Imperialnej Jej Królewskiej Mości). W ogóle nie miał pojęcia, że ma ochotę gdziekolwiek się ruszyć poza własną dzielnicę, nie mówiąc już o innych układach... No cóż, jak mawiał świętej pamięci dziadek Emeryta Fuzza, lepsza dwururka w ręku, niż armata na dachu... Fuzz, jak na razie, miewał się średnio. Mocmocz był słabym piwem, a ludzie osobnikami generalnie szalenie flegmatycznymi. Biddon jako śmietanka ziemskiej floty kosmicznej także nie zrobił większego wrażenia na Fuzzie, ot, taki sobie stateczek turystyczny. Do Emeryta Fuzza powoli, acz nieubłaganie doczołgiwała się nuda... Pilot Bogumił Bucholtz IV po spektakularnych wyczynach podczas bitwy o "Różę" otrzymał zasłużony urlop. Udał się do swojej Rodziny, przywożąc przy okazji tak upragnione zdjęcia bojowe dla swojej czujnej, czerwonej na twarzy pociechy - aby już nigdy nie musiała oglądać "Przygód Króliczka i jego Znajomych". Podczas zasłużonego urlopu Bogumił Bucholtz IV dokonał paru naprawdę widowiskowych wyczynów w łóżku z szanowną małżonką Cecylią. W rezultacie jego czuła małżonka wymownie poklepała go po policzku, kiedy wyjeżdżał. Bogumił zdrętwiał - czy to nie znaczy, że Następny Potomek jest Już w Drodze!?... Jeżeli Bogumił zdołał trochę się odprężyć podczas paru dni urlopu, to wyjeżdżał spięty i czujny jak zwykle, jak na prawdziwego Bucholtza przystało. Emeryt Fuzz powoli przyzwyczajał się do drażniącej flegmatyczności Ziemian. Oni po prostu są tacy wolni z natury, dumał, a zatem... cóż. Ich planeta musi być nieskończenie spokojna, życie nader nudne, a obyczaje seksualne po prostu żenujące. Fuzz pociągnął cieniutkie, jak na standardy ożeszkurwamaciańskie, piwo. Pomielił od niechcenia pienisty płyn w jamie ustnej i zamarł... Bowiem do kantyny wkroczył nerwowo pilot Bogumił Bucholtz IV. Emeryt Fuzz zamrugał oczami - ów Ziemianin poruszał się szybko, chaotycznie i nerwowo. Bucholtz wyglądał po prostu... normalnie. Fuzz czym prędzej przełknął łyk piwa, po czym pomachał rękę do czujnej, nerwowej postaci pilota Bucholtza. - Dziadek... tak, dziadka ledwo pamiętam... - snuł wspomnienia Bucholtz - jakieś gruzy, zwłoki, kratery... Wiesz, dziadziuś był bohaterem... - Ależ... zdumiewające - wykrzyknął Fuzz. - Mój dziadziuś tak samo. On pierwszy pokazał mi, jak używać laski spacerowej, jak ćwiartować muchy, jak wyrywać zęby z bułek. Ech... napijmy się. Obaj dżentelmeni, dodajmy, nie raczyli się już Mocmoczem, lecz czystym św. Tomaszem, którego zaproponował gościowi pilot Bucholtz. Emeryt Fuzz, raz spróbowawszy tego wojskowego trunku, nie mógł pohamować swojego entuzjazmu - dobry, mocny alkohol na porządnym ożeszukrwamaciańskim poziomie. |
|