nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Paweł Pluta
  Zobaczyć konwent i nie umrzeć

        kurs dla zaawansowanych

Jak uczestniczyć w konwencie?

Ogólnie rzecz ujmując - jak cywilizowany biały człowiek. Tak, jak w większości światów fantastycznych istnieje jakaś Wspólna Mowa, tak i na konwentach - o ile nie spotykamy się w zamkniętym gronie barbarzyńców, kosmitów lub jeszcze jakimś innym - stosujemy się do norm tego, co się zwykło nazywać dobrym wychowaniem. W klasycznym rozumieniu tego terminu; wszelakie falandyzacje objawiające się przez "u nas wszyscy się tak zachowują", "nie znacie się na zabawie", czy "przecież nic się nie stanie" lepiej sobie darować. Założeniem konwentu jest, że dobrze bawią się wszyscy, a nie tylko najbezczelniejsi, i to założenie potrafi być w razie konieczności twardo egzekwowane. Zwłaszcza, że awantury urządzane choćby przez małą grupkę mogą kosztować wszystkich utratę miejsca na następną imprezę, nie mówiąc już o odpowiedzialności organizatorów za szkody i wypadki.

Która to odpowiedzialność bynajmniej nie powoduje, że bezpośredni sprawcy zniszczeń nie muszą się nimi przejmować. Jest to zresztą jasno zaznaczane w każdym regulaminie. Jego zaś należy przestrzegać; nie nastręcza to trudności, bo tworzą go ludzie przytomni i nieskorzy do przesady. Tym bardziej - jeżeli o czymś mówią, to jest to sprawa istotna.

Dla ostatecznego wyjaśnienia, jak się z uczestniczeniem w konwencie sprawy mają, spróbuję wytłumaczyć jeszcze, na jakiej zasadzie taka impreza działa. Dość częste jest bowiem podejście "płacę i wymagam". A to błąd. Owszem, na konwent trzeba wydać trochę pieniędzy, ale jest to wydawanie takie, jak zbiórka wśród kolegów na wspólną zabawę. Można wtedy mieć pretensje o pustą mimo tej zbiórki lodówkę, ale nie o to, że towarzystwo nie bawi się tak, jak sobie tego akurat zażyczymy. Idąc dalej w analogię, impreza odbywa się pewnie w czyimś mieszkaniu. I tego mieszkania, tak samo jak obiektu, w którym zorganizowany jest konwent, nie można niszczyć, zasadniczo z takich samych powodów. A wreszcie - dookoła są mieszkania sąsiadów, którzy w zabawie nie uczestnicząc, mają prawo do nieodczuwania jej skutków, a przynajmniej nie w sposób dotkliwy. Tak samo tego, co się dzieje na konwencie nie należy wyprowadzać poza jego teren.

Skoro więc podstawowe założenia mamy ustalone, czas na przegląd szczególnych sytuacji, jakie się każdemu kiedyś przytrafią. Zacznijmy od początku.

Jak się zapisywać na konwent?

Przede wszystkim, zgłaszać się wcześniej. Oprócz wspomnianych w poprzedniej części korzyści natury, powiedzmy, ekonomicznej, zalety są też inne. Organizatorzy otóż mogą, znając z grubsza liczbę uczestników, dokładniej skalkulować koszty i w ogóle lepiej zaplanować imprezę. Jeżeli do kogoś nie przemawia koncepcja po prostu podania pomocnej dłoni ludziom, którzy coś dla nas bezinteresownie robią, jest też uzasadnienie bardziej egoistyczne. Mianowicie korzyść odnoszą z tego także sami uczestnicy - na lepiej zorganizowanym konwencie będą się lepiej bawić.

W obliczeniach ważna jest również inna kwestia. Niektóre punkty programu mają przecież, można powiedzieć, ograniczoną pojemność. Czy to ze względu na wymagania zewnętrznego organizatora jakiejś szczególnej atrakcji, czy wręcz z powodu fizycznej pojemności pomieszczeń, lub na przykład, jak w przypadku dni wędrownych na Arraconach, autobusu. Zdarzało się już, że zjawiający się bez uprzedzenia uczestnicy wybrzydzali potem na zatłoczone sale i inne podobne braki; cóż, wynajęcie obiektu to jeden z głównych kosztów konwentu i nikt nie będzie na wszelki wypadek płacił za pomieszczenia, w których - według posiadanych przez niego danych - nikogo nie będzie. Każdy gość, rzecz jasna, cieszy, ale nie każdy jest tak samo mało kłopotliwy.

Skrajnym przypadkiem konsekwencji zaniechania wcześniejszego zgłoszenia może być odbicie się od drzwi wejściowych. Co prawda przypadek taki chyba się jeszcze nie zdarzył, ale warto pamiętać, że konwent jest sporą imprezą podlegającą różnym regulacjom prawnym, w tym również i normom bezpieczeństwa, a do nich zalicza się nieprzekraczanie maksymalnej liczby ludzi w danym miejscu. Toteż może zajść i taka nieprzyjemna sytuacja, że beztroska setka niezapowiedzianych uczestników in spe po prostu się nie zmieści.

Powyższe zalecenia nie są jednak trudne do spełnienia, więc można założyć, że dotarliśmy już pod wejście i próbujemy rzeczy następnej.

Jak wchodzić na konwent?

Wchodzi się, jak już mówiłem, przez stanowisko akredytacji. Zdarzało mi się siedzieć za tym stolikiem i zaręczam, że nie jest to praca lekka, doradzam więc zachowanie spokoju. Owszem, czasem trzeba odstać trochę w kolejce, ale poganianie jej albo nic nie da, albo jeszcze spowolni sprawę na skutek przeszkadzania urzędującym. A już w żadnym razie nie warto urządzać im scen, chyba że komuś zależy na opinii awanturnika mądrego inaczej.

Konwenty podlegają przepisom o imprezach, których elementem jest zazwyczaj legitymowanie uczestników przy zapisach, do czego organizatorzy mają prawo. Jeżeli, jak pewien widziany przeze mnie zwolennik totalnej ochrony danych osobowych, nie chce się ich podawać, trudno. Uczestnictwo nie jest obowiązkowe, a podawanie nazwiska i adresu nie jest letalne. Każdy może wybrać, co woli. Zaś anonimowego człowieka po prostu nie można wpuścić do miejsca, za którego bezpieczeństwo się odpowiada, podobnie jak zazwyczaj wymaga się dowodu tożsamości, zamiast ryzykować czyjeś dowcipy, o złej woli nie wspominając. Żaden to wstyd się przedstawić, zwłaszcza że nawet znanych postaci można nie rozpoznać, co swego czasu przytrafiło się samemu Andrzejowi Sapkowskiemu.

Z omawianych wyżej powodów stosowane są też identyfikatory. Co więcej, identyfikator musi rzeczywiście identyfikować. Dziwnym trafem największe fochy stroi przy tej okazji męska część zainteresowanych, potrafiąca bronić jak niepodległości prawa do wpisania na plakietkę jedynie przezwiska w rodzaju "Mroczny Terminator". Niestety, to nie miejsce na eskapizm, i każdy - nawet osoby powszechnie znane - nosi swoje imię i nazwisko. Co oczywiście nie przeszkadza w dopisaniu pod spodem dowolnego pseudonimu, na co miejsce jest zazwyczaj przewidziane. Byle potem nosić plakietkę w przyzwoicie widocznym miejscu, co z grubsza oznacza obszar, jaki na człowieku zakrywa zazwyczaj sweter.

Warto wspomnieć w tym miejscu o jeszcze jednej możliwości stojącej przed uczestnikiem, a mianowicie o stanowisku gżdacza. Nie jest ono, przynajmniej jako byt sformalizowany, bardzo powszechne, niemniej dobrze wiedzieć o jego istnieniu. Gżdacze mianowicie to ochotniczy pomocnicy organizatorów, można powiedzieć - chłopcy okrętowi konwentu. Z instytucją tą można się spotkać na co większych imprezach, gdzie zadań prostych, acz absorbujących jest tyle, że organizatorzy mają trudności z radzeniem sobie własnymi siłami. Zgłaszając się do takiej pracy należy liczyć się z tym, że jest to podjęcie pewnego zobowiązania. W zamian, o ile faktycznie się z niego wywiąże, dostać można jakieś drobne gratyfikacje w rodzaju specjalnych koszulek czy podobnych pamiątek. Na zbliżonej zasadzie odbywa się werbowanie mistrzów gry, z tym że ta operacja jest powszechna, w końcu ktoś musi te RPG prowadzić. Z powodu tej powszechności mistrzowie otrzymują zazwyczaj oficjalną zniżkę opłaty, dla lepszego zmotywowania regulowaną dopiero pod koniec konwentu.

Po, mam nadzieję, bezstresowym dzięki uzyskanym informacjom zaakredytowaniu, jesteśmy już w środku i zajmujemy się najważniejszym.

Jak brać udział w programie konwentu?

Cóż, ogólne zasady opisałem na początku, teraz trochę szczegółów. Przede wszystkim: skoro konwent polega na spotykaniu się z ludźmi, jakoś trzeba się do nich zwracać. A przyjętą w tym celu formą jest "Ty". Załatwia ona bezproblemowo sprawy, nazwijmy to, pozycji społecznej, ponieważ używa się jej w stosunku do każdego, niezależnie od wieku, tytułów czy innych tego typu wyznaczników statusu. Niektórzy potrafią nawet bardzo zdecydowanie egzekwować ten zwyczaj, demonstracyjnie, aczkolwiek bez złych intencji, doznając uszkodzeń słuchu, kiedy mówi się do nich per "Pan", lub "Pani".

Regułę tę stosuje się zarówno w "czasie wolnym", jak i na spotkaniach. Wspominałem już, że program tworzą sami uczestnicy, nie ma więc powodu, aby odnosić się do nich w wyjątkowy sposób tylko dlatego, że siedzą w jakimś specyficznym miejscu. Oczywiście warto się na wszelki wypadek zastanowić, czy nie mamy do czynienia jednak z kimś szczególnym, niezbyt sobie na przykład wyobrażam zwracanie się do Stanisława Lema po imieniu, ale takie sytuacje są rzadkie i dotyczą raczej gości, powiedzmy, zewnętrznych.

Skoro już jesteśmy przy przykładzie Lema (niestety, dość abstrakcyjnym, od wielu bowiem lat nikomu nie udało się go skutecznie zaprosić) opiszę teraz spotkania autorskie i prelekcje. Jak wspominałem w poprzedniej części, można na nich usłyszeć właściwie wszystko. Spotkanie autorskie jest może nieco bardziej sformalizowane, aby było wiadomo, kiedy na pewno jest okazja wyrazić uwielbienie, abominację, bądź po prostu popatrzeć, jak wygląda z bliska człowiek, który napisał książkę. Jest to też dobry moment do zdobycia autografu, aczkolwiek zdybany w ciemnym kącie korytarza pisarz napisze dedykację w zasadzie zawsze. To jeżeli chodzi o spotkania z autorami. Tematyka reszty prelekcji może być już całkiem dowolna.

Prelegentami bywają pisarze, wydawcy, tłumacze, tematy bardziej popularnonaukowe omawiają fandomowi fachowcy z danej dziedziny, nierzadko z poważnymi stopniami naukowymi, wśród nich nawet rektorzy wyższych uczelni. Jeżeli ktoś poczuł się przy tej zapowiedzi nieswojo, niech się nie obawia. Znaczy ona jedynie, że informacje, które się od nich usłyszy, są wiarogodne i pewne, na ile nauka może być czegoś pewna. Oczywiście można, a nawet trzeba im zadawać pytania, chociaż niektórzy wolą, aby dano się im wypowiedzieć do końca, a na dyskusję zostawiają specjalnie trochę czasu. Niezależnie od tego kiedy, pytania mogą się przerodzić w dyskusję, w skrajnych przypadkach obywającą się nawet bez udziału właściwych prelegentów, chociaż zazwyczaj nie dają się oni łatwo wygryźć. Te objawy są dośc normalne, aczkolwiek lepiej nie przejmować spotkania na własność i wygłaszać wykładów z widowni, bo to już przesada.

Nieco inaczej wypada zachowywać się na pokazach i konkursach. W tych przypadkach widzowie powinni się ograniczać do, że tak powiem, zadań statutowych. Zwłaszcza w przypadku konkursu. Nie są, co prawda, problemem ani wyrazy grozy po usłyszeniu szczególnie trudnego pytania, ani nawet dość demonstracyjne cieszenie się ze znanej odpowiedzi, z którą odpowiadający ma problemy. Bardzo niemile jednak będzie widziane podpowiadanie, jako zarówno psujące grającemu przyjemność z samodzielnego rozwiązania zagadki, jak i z czysto formalnego punktu widzenia fałszujące wyniki. Chyba, że podpowiedź będzie rzeczywiście finezyjna (a przy uznawaniu jej za taką zalecam daleko posunięty samokrytycyzm), wtedy zabawa może być nawet lepsza. No i na zakończenie - nie muszę dodawać, że rzucanie się na podłogę z płaczem po przegranym konkursie nie jest w dobrym tonie.

Z kolei zasady uczestnictwa w grach są każdemu znane chyba przynajmniej od czasów szkoły. Najprościej rzecz ujmując: jeżeli się włączamy do zabawy, to nie po to, żeby się potem od niej demonstracyjnie odcinać. Bywały, niestety, takie przypadki, szczególnie na LARPach, a jednym z głupszych dla nich powodów było założenie bluzki zbyt drogiej do wybrudzenia. Cóż, trzeba odróżniać konwent od balu.

Z drugiej strony, jeżeli ktoś lubi takie zabawy, nic nie stoi na przeszkodzie, aby się przebrać. Zdarzają się nawet konkursy strojów. Nie jest to zwyczaj szczególnie w Polsce powszechny, niemniej najzupełniej przyjęty. Szczególnym przypadkiem przebrania jest noszenie broni. Tu jednak trzeba postępować ostrożnie, ponieważ nawet tępy miecz z zeszlifowanego resora od Stara nie nadaje się do beztroskich zabaw. A już zupełnie nie należy używać broni strzelających. Chyba wszystkie regulaminy nakładają ograniczenia na noszone uzbrojenie. Przypominam - organizatorzy odpowiadają za bezpieczeństwo konwentu i nie mogą polegać na czyichś zapewnieniach, że jest ostrożny i umie się z tym wszystkim obchodzić. Po prostu każdy tak mówi. Osoby poważną broń rzeczywiście noszące zwyczajnie mają na to zgodę. Często też należą do bractw rycerskich lub podobnych organizacji, więc umieją się z nią obchodzić naprawdę.

Pozostając przy tym, czego regulamin zabrania, wspomnę o dość standardowym punkcie dotyczącym prohibicji. Na terenie praktycznie każdego konwentu alkohol, a i inne podobne środki, jest zakazany. Na terenie, a nie w ogóle w czasie, toteż "na mieście" ograniczeń tych oczywiście nie ma. Jeżeli jednak wnosi się alkohol we własnym organizmie w takich ilościach, że widać go na zewnątrz, zakaz może jak najbardziej zostać wyegzekwowany. Zasada jest dość podobna, jak w przypadku broni. Każdy twierdzi, że wie, ile i kiedy może wypić. Albo w ogóle się tym nie przejmuje. Dlatego, zwłaszcza że sporo uczestników jest nieletnich, istnieją te zakazy, a do tego są naprawdę egzekwowane. Naruszeń, w każdym razie jaskrawych, nie ma wiele, jednak zdarzyło mi się już widzieć pozbywanie się winowajcy z konwentu. Nic drastycznego, ale odbyło się to zdecydowanie.

Cóż, najważniejsze kwestie mamy za sobą, pozostaje jeszcze jeden aspekt.

Jak nocować na konwencie?

Są dwie szkoły, obie akceptowalne, ale dość sprzeczne, i chodzi głównie o to, aby wzajemnie sobie nie przeszkadzały. Noc można przespać, albo, powiedzmy, przetańczyć. Z natury rzeczy już śpiący są dość mało kłopotliwi, natomiast przygotowania do snu mogą sprawić trochę problemów. Otóż pomieszczenia do spania są zwykle kilkuosobowe, przy czym nie zawsze zna się współspaczy. Zbierając się więc do snu wypada założyć, że inni już zdążyli to zrobić i nie dogadzać sobie bez potrzeby włączaniem wszystkich świateł lub też głośnym ustalaniem, kto śpi przy drzwiach, a kto przy oknie.

Z drugiej strony, czasem warto pamiętać że inni mogą leżeć przytomnie, ale po cichu. Toteż jeżeli, powiedzmy, udało się nam zdobyć czekoladę i mamy wielką ochotę zjeść ją nocą w tajemnicy, lepiej się nad tym zastanowić. Szeleszczący papierek i mlaskanie mogą nam ściągnąć na głowę niepożądanego towarzysza, czy to niezadowolonego z hałasu, czy też chcącego się dołączyć.

Zwolennicy drugiej, aktywnej metody spędzania nocy, oczywiście mogą także realizować swoje zamierzenia, byle pamiętali o pewnej dysproporcji sił. Oni mianowicie mogą kogoś obudzić, ale śpiący ich nie uśpi. Dlatego nocne rodaków rozmowy powinno się prowadzić w odpowiednio odległych od sypialni miejscach, a już stanowczo nie należy urządzać rajdów celem przyprowadzenia kolegi, który na pewno ucieszy się, że w środku nocy zostanie wyrwany do prowadzenia kampanii przeciw orkom. Z wielkim prawdopodobieństwem można założyć, że kolega się z tego jednak nie ucieszy. Wspomniane kampanie prowadzić zresztą należy bez nadmiernych efektów multimedialnych, czy to wywoływanych samodzielnie, czy pochodzących na przykład z magnetofonu i latarki. Innymi słowy - w salach do spania się śpi, a inne rzeczy załatwia się w salach do załatwiania innych rzeczy.

I tymi nocnymi uwagami mogę, jak myślę, zakończyć mój krótki poradnik. Mam nadzieję, że jednym pozwoli on łatwiej zacząć, innym coś wyjaśni, a może będą nawet i tacy, którzy coś w swoich zwyczajach skorygują. Niektórym by się przydało. Ale nie tak znowu wielu. Do zobaczenia na konwentach.

powrót do indeksunastępna strona

97
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.