nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Qualis
  Sezon Ogórkowy

        Z przyjemnością przedstawiamy luźną kontynuację Prawdziwej historii bitwy o "Różę"...

     Naturalna ewolucja kosmosu przebiegała spokojnie. Ot, Wielki Wybuch, lokalne fluktuacje materii, powstanie galaktyk, planet, no i - rzecz jasna - Życia na nich. Życie na większości planet miało się całkiem dobrze. W mętnych odmętach wytrąciło się nRNA, które z nudów uprawiało grzeszny, samotny seks, w wyniku czego z kolei powstało DNA. A potem już z górki. DNA nabrało ciała, po czym, wylazłszy niezbyt chętnie z wody, pomachało ogonkiem i ruszyło na podbój suchego lądu. Obrosło w Rozum, wynalazło alkohol i dewiacje seksualne. Dzięki alkoholowi pokonało wielkie przestrzenie, których inaczej nikomu by się nie chciało pokonywać. Dzięki alkoholowi dokonało wielkich wynalazków, o których inaczej nikt by nie pomyślał. I poniekąd dzięki alkoholowi spłodziło wielkich geniuszy, których nikt nie spłodziłby na trzeźwo. Na koniec wyruszyło w kosmos, aby spotkać inne postacie Rozumu. I wszyscy, prawda, nieźle się bawili.
     Oczywiście, cała powyższa historia nie miałaby za grosz sensu, gdyby nie to, że istniał rażący wyjątek od tej rozkosznej regularności. Wyjątki, warto to zaznaczyć, uwielbiają występować w liczbie pojedynczej. W końcu podwójny wyjątek jest gorszy niż pojedynczy. A potrójny wyjątek to już reguła. Zatem tylko samotny, pojedynczy i dumny Wyjątek jest władny stawić czoła Głupiej Regule. Nasz, bo chyba możemy go już tak nazwać, wyjątek, zaczął raźno działać zaraz na początku powstawania Życia. Kiedy na wszystkich planetach białkowe mazie próbowały stworzyć coś, co z grubsza chociaż przypominałoby nRNA, wyjątek na pewnej planecie działał odwrotnie. Białkowe mazie, miast spokojnie zajmować się samotnych seksem, zapałały wzajemną wrogością. Toczyły walki, waliły się nawzajem po aminokwasach, pochłaniały, lub, co najgorsze, próbowały wstecznie kopulować z sobą. Wszędzie DNA powstało w wyniku samotnego seksu - z kimże bowiem mogłyby pokopulować sobie pierwotne mazie, skoro co maź to inna forma, inne receptory, inne konfiguracje cząsteczkowo-przestrzenne? Azaliż na planecie wyjątku wskutek mnogości kopulacji wytworzyły się dwie wersje DNA - zwykłe DNA oraz wDNA (wDNA czyli wrogie DNA). wDNA bardzo, ale to bardzo nie lubiło zwyczajnego DNA. I tak zaczął się koszmar wyjątkowej ewolucji na nieszczęsnej wyjątkowej planecie.
     Ewolucja w warunkach normalnych przebiega na zasadzie mutacja-kopulacja-konsumpcja, zatem nie brakuje w niej elementów zgoła brutalnych. Czyż pierwotny homo sapiens nie ubił prześlicznych mamutów w imię dewiacyjnej żądzy sporządzania wysokoprocentowego napoju ze sfermentowanej treści żołądka zwierzęcia? Czyż pierwotny Smarek w imię syntetycznej symetrii nie wyplenił sympatycznego chlororyba, którego zwyczaje godowe bazowały na analitycznym oglądzie nie-symetrycznego, wysoce chaotycznego narządu płciowego samicy? Czy, jeszcze przywołując jedną największych tragedii w historii Ewolucji Rozumu, czyli wytrzebienie Trybalnych Kwadratowych X15, nie stanowi to wymownej ilustracji brutalności ewolucji?
     Jak wszyscy pamiętamy, Trybalne Kwadratowe X15 zgodnie żyły przez czas jakiś z Okrągłymi Normalnymi X15. Normalny X15 porusza się, czy może lepiej - unosi się za sprawą mentalnej lewitacji. Osobnikom zaś Kwadratowym natura poskąpiła tegoż udogodnienia, stąd zmuszone były one powoli i w znoju pełzać w pyle podłoża. Co, jak się ma kształt kwadratu, proste wcale nie jest. Ale dzielne Trybalne Kwadratowe X15 z dumą dźwigały swój los. Niestety, wkrótce tragicznie wymarły. Powód? Bardzo prozaiczny - wymyślne zwyczaje seksualne Okrągłych X15 nie dawały szans na odbycie satysfakcjonującego (to ważne stwierdzenie) stosunku z osobnikiem Trybalnym Kwadratowym. Tak więc, wymarły one sromotnie, nie mogąc doczekać się porządnego, Trybalnego Chędożenia... Jeżeli natura potrafi być aż tak okrutna normalnie, to cóż dopiero musi się dziać, kiedy jest ona intencjonalnie wroga?
     Rozumne Życie na planecie wyjątku nie miało lekkiego, by tak rzec, życia. Co wlazło w jakąś odnogę ewolucji, zaraz wDNA wyprowadzało wrogą gałąź mającą za swój jedyny cel zjedzenie znienawidzonego przeciwnika. Wojskowi specjaliści nazwali to potem syndromem Pancerza i Armaty. Kilka cywilizacji przechodziło ten proces, ale zawsze odbywał się on już w stadium dojrzałej wojskowej techniki (typu miecz-pancerz lub armata-pancerz). Mieszkańcy planety wyjątku przećwiczyli go na żywo, biologicznie, już jako małe zlepki komórek taplających się przez przekonania tu i ówdzie w kałużach wody. Aby się obronić przed totalną zagładą, zwykłe DNA zorganizowało się w formę, której nazwy na razie nie pomnę, a która to forma zawsze (i bez wyjątku) powstaje w pewnych szczególnych okolicznościach. Otóż, kiedy natłok informacji w danej chwili przypadający na daną jednostkę (świadomą czy nieświadomą, wielokomórkową czy jednokomórkową) przekroczy pewną wartość zwaną granicą Do'Dupy, jednostki organizują się w Twór Wojskowy. Twór ów radykalnie niweluje nadmiar informacji przypadających na daną jednostkę do zera, organizując świat wedle osi My-Wróg, czyli informacji dającej się zapisać w jednym bicie. 1 bit jest wielkością, którą zdoła zapamiętać większość najprostszych związków organicznych oraz duża część nieorganicznych. Szczęśliwie dla siebie DNA na planecie wyjątku zorganizowało się w Twór Wojskowy, podczas gdy wDNA, jako cząstka z definicji anarchistyczna, poprzestało na bycie cywilnym. I tym samym wDNA przegrało wyścig ewolucyjny. DNA wzmocnione brakiem cywilnego podejścia do ewolucji mogło wreszcie rozpocząć triumfalny pochód ku Rozumowi. Triumfalny, co nie znaczy łatwy.
     Jakieś 3 miliardy lat później Emeryt Fuzz z niesmakiem spoglądał na nieświeżą bułkę, którą poprzedniego dnia zakupił w sklepie spożywczym. Bułka była najwyraźniej ubita nie przedwczoraj, ale o wiele, wiele wcześniej. Emeryt Fuzz pokiwał z dezaprobatą głową. Emerytów to łatwo okradać, tak? Jak się jest emerytem, to już ludzie myślą, że wszystko można im wcisnąć, tak? Przykrość, która dziś rano spotkała Emeryta Fuzza, nie była bowiem pierwszą. To już trzecia nieświeża bułka, którą bezczelny personel sklepu próbował mu wcisnąć. Emeryt Fuzz doszedł do wniosku, że czas zrobić porządek i osobiście złożyć wizytę kierownictwu sklepu. Za oknem rozkwitało śliczne przedpołudnie. Słońce srebrzyście rozświetlało niebo, skutecznie odstraszając co większe komary. Poza tym szła wiosna, co Emeryt Fuzz czuł w kościach, zatem spacer na pewno dobrze by mu zrobił. Zapakował nieświeżą bułkę w papier, chwilę pomedytował nad wyborem koloru laski spacerowej, w końcu zdecydował się na optymistyczny pomarańcz doskonale współgrający kolorystycznie z lekkim wiosennym płaszczem (urodzinowym prezentem od wnuków). Emeryt Fuzz przywiązywał dużą wagę do swojego wyglądu. Raz jeszcze wyjrzał przez okno - nie, nie było potrzeby zabierania z sobą BPE. Absolutnie nie zanosiło się na deszcz. Dziś BPE zostanie w domu. Emeryt Fuzz, chociaż głośno nigdy by się do tego nie przyznał, wstydził się chodzić z BPE na spacery. Aż tak stary się nie czuł, wręcz przeciwnie, to obecność BPE sprawiała, że czuł na sobie nieubłaganą rękę czasu.
     Wakacje to okres, który wyższa kadra Ziemskich Kosmicznych Sił Zbrojnych zwykła spędzać na tropikalnych plażach tropikalnych planet. W miarę możliwości bez rodziny. Sztab Generalny Zjednoczonych Kosmicznych Sił Ziemskich, który samotnie unosił się, to znaczy nie unosił się, bowiem trudno jest unosić się w przestrzeni kosmicznej, ale... wiadomo, obowiązuje nas ścisła terminologia wojskowa, nie zaś bzdurne cywilne dumania co do konotacji znaczeń... Zatem Sztab Generalny, który po wojskowemu unosił się w zadupiastym kącie kosmosu, nie był wyjątkiem, ziejąc w tym okresie pustkami. Raporty, meldunki, sprawozdania, protokoły, które Wojsko w wielkiej masie generuje co dzień, były w ciszy przetrawianie przez wojskowe komputery. Po opustoszałych korytarzach nie kręciły się ospale nawet automatyczne odkurzacze. Odkurzacze, których wojskowa AI poddana była wieloletniej, ciężkiej służbie w Sztabie, zgodnie zgromadziły się w jednej wielkiej kupie, rozumując całkiem słusznie, iż paproch albo inny śmieć pojawia się dopiero wtedy, kiedy pojawi się Osoba. Osoba, czyli inaczej Obiekt przemieszczający się z punktu A do B. Jeżeli jedynymi Obiektami Przemieszczającymi się z punktu A do punktu B w Sztabie były odkurzacze, zatem całkiem logiczne jest, że będąc odkurzaczem, należy podążać śladem innego odkurzacza. Tak powstał gigantyczny nieruchomy Twór, Korek, Kłąb odkurzaczy, z których każdy bez wyjątku pilnował jakiegoś drugiego, i tak aż do tego pierwszego, który pilnował tego ostatniego. Rok w rok, wakacje w wakacje, sztabowe odkurzacze gromadziły się w ten sposób. Z roku na rok czas potrzebny na zgromadzenie się malał. Pozostaje kwestią otwartą, co zrobią odkurzacze, kiedy w końcu zaczną się zastanawiać - jaki jest cel tego zgromadzenia? Cóż z niego właściwie wynika dla odkurzania? Albo - cóż z niego w ogóle wynika? Czy wnosi coś do bycia odkurzaczem? I dlaczego zgromadzenie przyjmuje formę Kłębu, a nie czegoś bardziej regularnego? I kto tutaj rządzi? I kto ma najdłuższą rurę do ssania? I dlaczego w ogóle bycie odkurzaczem polega na zassysaniu paprochów czy czegokolwiek?...
     Nieświadom ważkich rozterek sztabowego sprzętu odkurzającego Główny Dowodzący Kosmicznej Floty Ziemskiej Fryderyk "Wy" Karthon z zadowoleniem mroził wzrokiem drink na bazie św. Tomasza. Obok stała pełna jeszcze owego szlachetnego alkoholu cysterenka, gotowa do działania na każde skinienie. Przed Karthonem, który wygodnie siedział przed wielkim widokowym oknem, pysznił się widok głębokiego kosmosu, czarnego jak depresja, pięknego jak pierwsza miłość, nacętkowanego punktami gwiazd jak skóra niemowlaka chorego na różyczkę. Dla takich widoków warto żyć, westchnął Karthon. Po lewej stronie kosmicznej panoramy, w całej krasie swej wizualnej potęgi, umieścił się krążownik klasy S100 Bazylisk, którego dowództwo najwyraźniej świadome drinkowych zwyczajów Karthona ustawiło swój statek dokładnie tak, aby wylot głównego hangaru celował w okna sali widokowej. Kosmos, krążownik z Nagą Panią na burcie i zimny drink w rękach - czegóż więcej może chcieć komandor floty kosmicznej? W zasadzie już niczego, poza odrobinką rzeczowej akcji...
     Komandor Emil Biddon wraz z komandorem Fryderykiem "Wy" Karthonem jak co roku zamierzał spędzić swoje wakacje aktywnie. Smażenie się na plaży wzorem innych wyższych oficerów niezbyt im odpowiadało. Jako weterani wielu kosmicznych bitew odpoczywali naprawdę dobrze wtedy, kiedy działo się coś interesującego. Niestety, o poważne konflikty coraz trudniej we współczesnym kosmosie, a nawet kiedy coś ma się przydarzać, to trudno oczekiwać, że wybierze sobie dogodny, wakacyjny okres. Toteż, korzystając z usług nieocenionego w takich przypadkach aktualnie obecnego komandora Capsa, obaj komandorzy wpadli przed laty na doskonały pomysł.
     Aktualnie obecny komandor Caps miał się dobrze. Po traumatycznych przejściach z X15 pozostała mu tylko zauważalna czułość, jakby synowska, do komandora Biddona, oraz doskonałe rozumienie osobników X15. Zaprzyjaźnił się nawet z jednym X15 tak silnie, iż ten wymógł na nim uzyskanie zezwolenia na odbycie stażu na Biddonie. Aktualnie obecny Caps powołał się przy tym na precedens z roku 1834 dotyczący pewnego oficera marynarki handlowej. X15 o imieniu Wacław został tym samym zaliczony w poczet załogi krążownika.
     "Drogie dzieci, nie raz zapewne zastanawiałyście się, czemu to Dorośli nie wymawiają pełnej nazwy pewnej planety. Robią się za to zaraz czerwoni na twarzy, plącze im się język, starają się zmienić temat - słowem, wyglądają jak typowy Dorosły, który usiłuje nieudolnie cyganić. Otóż, drogie dzieci, musicie wiedzieć, że pewne nazwy powstały w drodze przypadku, zadomowiły się niepostrzeżenie wśród nas i nie ma sposobu na ich zmianę. No, pomyślcie sami, co by było, gdyby nagle zamiast słowa 'Mama' zacząć używać słowa 'Głupi Gruby Hipopotam'? Musicie też wiedzieć, że historia nazwy planety na "O" była szalenie dramatyczna. Otóż, jak już wiecie, dawno temu, podczas Wielkiego Spotkania Wszystkich Cywilizacji w Środku Galaktyki, wszyscy zderzyli się z sobą. Wszyscy, oprócz - oczywiście - statku X15. Jednakże statek jednej z ras nie zderzył się w taki sam sposób, jak inne - nie, ów statek przeleciał jak przez masło przez kilkanaście innych statków, gładko wyhamował, po czym elegancko zarył się ponownie w kłębowisko. Wszyscy obecni, to znaczy głównie proste szeregowe elementy wojskowe unoszące się bezradnie dookoła macierzystych jednostek, wydały z siebie jak jeden mąż dźwięk, który od tej pory stał się zarówno oficjalną nazwą planety, jak i jej mieszkańców. Dźwięk ów brzmiał: 'Ożeszkurwamać!'. Odtąd, drogie dzieci, nazywamy mieszkańców planety Ożeszkurwamać Ożeszkurwamacianami, a ich układ - Układem Ożeszkurwamaciańskim. Jako dobre ćwiczenie dykcji, drogie dzieci, powtórzcie głośno następujący fragment: 'Król Ożeszkurwamać ożenił się z królewną Ożeszkurwamacianką i miał z nią mnóstwo Ożeszkurwamaciątek. A szczęśliwa królewna, widząc co rano swoje prześliczne Ożeszkurwamaciątka, nie mogła powstrzymać się od okrzyku - O żesz moje wy najmilsze Ożeszkurwomaciąteczki!'." - fragment edukacyjny z kasety holo dla dzieci pod tytułem "Wszechświat - nasz Wspólny Domek - Już Piszę i Mówię Poprawnie".
     Emeryt Fuzz z przyjemnością powitał ciepłe promienie słońca na twarzy. Powietrze było aromatyczne, wiosenne, lekko cynamonowe. Rzucił przyjaznym okiem na okolicę. Kilka much pałętało się przy pobliskich drzewach. Komarów ani śladu. Fuzz ruszył raźno w kierunku pobliskiego placu. Jego ruch nie umknął uwadze dwóch dżdżownic podstępnie zakopanych w piaskownicy dla dzieci. Kiedy Emeryt Fuzz mijał żółtą plamę czystego, miękkiego piasku przeznaczonego specjalnie do rozkosznych zabaw typu budowanie zamków czy domków, wydarzyły się naraz dwie rzeczy. Raz, z prawej strony runęła w jego kierunku dwumetrowa furia zbitych mięśni zakończona potężną paszczą pełną jadowitych, ostrych jak żądła zębów. Dwa, druga dżdżownica zaatakowała Fuzza z góry, wystrzeliwszy z piasku na parę metrów w powietrze, po czym błyskawicznie zapikowała w dół. Emeryt Fuzz miał ułamek sekundy na reakcję. Jednym płynnym ruchem cofnął się o pół kroku, laską, teraz przełączoną w tryb miecza, gładko zaciął dżdżownicę atakującą z powietrza. Druga dżdżownica w tym samym czasie znalazła się tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał Emeryt Fuzz, wystawiając się tym samym na miłosierne cięcie, które rozpłatało ją na dwoje. Emeryt Fuzz lekko wzruszył ramionami, trącił czubkiem buta stygnące ścierwo jednej z dżdżownic i ruszył pogodnie dalej. Po drodze zaatakowała go jeszcze jedna mucha oraz dwa wróble, co razem wszakże było liczbą ataków znacznie poniżej przeciętnej, na jaką naraża się statystyczny Ożeszkurwamacianin o tej porze roku. Emeryt Fuzz był tym faktem lekko zaniepokojony. Czyżby znowu zarząd miasta opryskał jakimś świństwem okoliczne pola, niszcząc tym samym naturalną wrogą florę tudzież faunę? Czyż słowo "Ekologia" nic już nie znaczy dla tych z bubków magistratu? Wnuk Emeryta Fuzza zajmował się czynnie polityka proekologiczną, toteż Fuzz był zawsze na bieżąco w tych sprawach. Fuzz pokiwał głową, za jego czasów zatrucie środowiska naturalnego było nieznanym pojęciem. Ech, cywilizacja...
     Tymczasem na drugim końcu Galaktyki Ojciec Brandzlon dumał gwałtownie nad istotą swojej wiary. Postać Ojca Brandzlona, chociaż z pozoru zupełnie nieistotna, zgoła metafizjologiczna i niezwiązana z marnym pyłem dziejów tego świata, miała okazać się nader ważna w zdumiewających skutkach, jakie wywoła. Zanim jednak brzemienność czynów Ojca Brandzlona wyłoni się z kosmatego łona czasu, nie od rzeczy będzie szerzej spojrzeć na kilka spraw.
     Zakon Braci Brandzlonów założył św. Brandzlon. Zgromadzenie cechowała surowa reguła, zakładająca między innymi równość imion wobec Boga. Każdy z braci nazywał się tak samo - Ojciec Brandzlon - i chociaż każdy z nich był równy w oczach wspólnoty, to zasługi boskie gromadzili indywidualnie. Praktyka życia w zakonie wyrobiła szczególny zwyczaj akcentowania imienia "Brandzlon". W końcu, dla przykładu, aby w wieczerniku pośród śniadających zakonników Brandzlonów wyłonić tego konkretnego Brandzlona, z konieczności trzeba użyć pewnych fonetycznych zabiegów. Imię "Brandzlon" składa się z 9 liter, co daje kombinacji możliwych akcentowań równą silnia z 9. Takowoż wołając "Brandzlon" dajemy znać, iż nie chcemy widzieć się z Brandzlonem, ani też z Brandzlonem. Zabieg ów, choć wymaga niezłej pamięci, sprawdzał się w życiu zakonnym znakomicie.
     Św. Brandzlon był pierwotnie bratem w zakonie Kapucynów. Jednakże dręczyły go nieustannie pewne wątpliwości teologiczne. Szczególnie nie dawał mu spokoju fragment Starego Testamentu dotyczący niejakiego Onana. Rzeczony Onan, zrosiwszy, wypada w tym miejscu dodać - obficie, klepisko, naraził był się tym samym na gniew Stwórcy. Świątobliwemu Brandzlonowi wydawało się to szalenie znamiennie - gniew boży nie tyczył się samego aktu, lecz bardziej - by rzec niezgrabnie - lądowiska, które dzielnie przyjęło desant nasienia Onana. Teologicznie bowiem rzecz biorąc, akt ów grzeszy nie nieskromnością swą, lecz bezpłodnością. Onan zatem dobrze działał, miał li tylko problem z celnością. Owa śmiała myśl długo dojrzewała w św. Brandzlonie. Aż w końcu, podobnie jak w przypadku św. Augustyna, na św. Brandzlona spłynęła łaska Iluminacji. Przeniknął poprzez mylnie dotąd odczytywany fragment o Onanie, by precyzyjnie dotrzeć do jego właściwej treści. W przypowieści wcale nie chodziło o metaforę Szatańskiej Prezerwatywy, jak chciał św. Condoniusz, nie szło też o Grzeszną Pigułkę, jak chciała św. Janina od Śluzu, ani też o Grzeszne Ręce, jak upierał się św. Asturbatiusz... Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie - jak ogłosił to światu św. Brandzlon, szło o doktrynę Przyjemności, która Chybiła Swego Celu.
     Owa słynna doktryna zaskoczyła swoją surowością, prawością i przenikliwością wszystkich teologów. Jej istotą była prosta prawda: nasze czyny, jeżeli są rozumne, cechuje celowość. Celem wszelkiej celowości jest Bóg. Dążenie do Boga jest przyjemne, zatem przyjemność jest drogą do celu, zatem przyjemność jest drogą do Boga. Przyjemność skierowana na boskie szlaki jest zbawienna, zaś skierowana, nie przymierzając, na klepisko - grzeszna. Św. Brandzlon zadał brzemienne pytanie - cóż jest przyjemnością w oczach Boga? Tak, aby człowiek nie działał jak Onan i nie zraszał otoczenia wątpliwej celowości przyjemnościami albo też wynikami wątpliwej celowości przyjemności. Pytanie owo wstrząsnęło głęboko umysłami religijnymi. Doktryna Przyjemności, która Chybiła Swego Celu zaczęła chwiać solidną dotąd konstrukcją Kościoła. Lecz wielkość św. Brandzlona dała znać o sobie ponownie. Sam odpowiedział na pytanie, które zadał. Do dziś wielkie umysły spierają się, co było większe - Pytanie, czy Odpowiedź św. Brandzlona?
     Św. Brandzlon jako Odpowiedź założył zakon Braci Brandzlonów, których regułę podporządkowano robieniu przyjemności w oczach Boga. Przez przyjemność św. Brandzlon rozumiał różne formy pobożnych rozmyślań. I tak św. Brandzlon zalecał łagodne rozmyślania w Niedzielę. Lekko galopujące w Poniedziałek. Dające się już we znaki we Wtorek. Solidne w Środę. Naprawdę ostre w Czwartek. Ciężkie i wymęczające w Piątek. Oraz naprawdę dające w umysł, obdzierające go z naskórka i tworzące na nim solidne odciski - w Sobotę. Zakon zaraz pochłonął wszystkie umysły zaabsorbowane doktryną Przyjemności, która Chybiła Swego Celu, sytuacja teologiczna w Kościele unormowała się i życie potoczyło się radośnie dalej.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.