nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michał "Pułkownik" Szczepaniak
  Sabotaż

        Autor pisze o sobie:
Michał Szczepaniak ("Pułkownik", msz@box43.gnet.pl), ur. 1980, student prawa we Wrocławiu. Tłumacz komiksów dla serwisu MTP (www.mangatrans.cjb.net), od 2001 r. Naczelny wrocławskiego fanzinu mangowego "071", (nagroda MangaMix 2002 za najlepszy fanzin).

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
     I.
     
     Tego dnia zginęło pół setki ludzi. Cztery helikoptery Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, każdy z tuzinem osób na pokładzie, bez żadnego widocznego powodu wpadły w błękitne odmęty Morza Śródziemnego. Osobiście znałem wszystkich pilotów i co najmniej połowę ich załóg, więc nic dziwnego, że byłem w ponurym nastroju. Pogarszało go jeszcze to, że był to w tym tygodniu już drugi taki wypadek. A już najbardziej gnębił mnie fakt, że następnego dnia była moja kolej lotu. 
     
     II.
     
     Baza Marynarki w Priopriano,
     Korsyka, Francja,
     Środa, 07.30
     
     Był już prawie październik, ale poranne, korsykańskie słońce zdążyło nagrzać płytę lotniska, maszyny, powietrze. Atmosfera jednak i bez tego była gorąca. Piloci warowali przy swych helikopterach, sprawdzali z mechanikami każdą śrubkę i patrzyli uważnie na ręce każdemu, kto podszedł bliżej niż na dziesięć metrów. Po dwóch seriach wypadków nikt już nie dawał wiary w przypadek.
     -LeRue! - zawołał z kabiny pilotów Florentino. - Kończ już tam!
     Nasz mechanik robił, z pomocą moją i Kaisera, naszego strzelca, ponowny pełny przegląd silnika. Słysząc polecenie ostatni raz obrzucił wzrokiem wszystkie układy, po czym zatrzasnął pokrywę.
     - Będzie działać? - spytałem.
      LeRue odszedł dziesięć kroków od maszyny, wyciągnął pogniecioną paczkę Gaulloises i porysowaną, metalową zapalniczkę, powoli zapalił, zaciągnął się i dopiero wtedy spojrzał na mnie.
     - Jak w zegarku - powiedział. - Ręczę jak za własną żonę.
     LeRue był Korsykaninem. Dobrze po czterdziestce, zawsze gładko ogolony, jednak z minimalnie za długimi włosami. Kaiser, najmłodszy z nas postawny blondyn, "wypożyczony" z Lotnictwa, bo w Korpusie nie mieliśmy strzelców, chciał do nas dołączyć, ale LeRue posłał go do poskładania i schowania narzędzi.
     - O, jest paliwo - mruknął do mnie. Podjechała cysterna. Tankowanie odbywało się przez hermetyczny przewód, jednak LeRue natychmiast dokładnie zgasił papierosa, odczekał chwilę i poszedł nadzorować operację.
     - Sześćset litrów! - rzuciłem za nim na wszelki wypadek, po czym wlazłem do kabiny, gdzie od jakiegoś czasu Florentino kalibrował przyrządy. 
     - Jak tam? - spytał, nie podnosząc wzroku znad lewej konsoli bocznej.
     - Wystarczy, że wycieraczki się zatną, a LeRue oddaje nam swoją żonę - zażartowałem.
     - A ładna chociaż? Bo jeśli taka stara jak on, to ty możesz sobie ją zatrzymać...
     Po kilku minutach sprężarka tłocząca paliwo do baku zamilkła, po czym rozległ się syk odłączanego przewodu.
     - Czysto! - zawołał po chwili LeRue. Wcisnąłem przycisk uruchamiający instalację elektryczną. Wskaźnik pojemności baku wskazywał dziewięćset litrów. Trzysta przywieźliśmy ze sobą z Marsylii. Wyłączyłem instalację.
     - W porządku! - zawołałem. LeRue pomachał i cysterna pojechała dalej.
     Zaraz za nią podjechała ciężarówka.
     - Jest transport - szturchnąłem Florentino, po czym wyszedłem z kabiny. Z ciężarówki wyskoczyło, a raczej wytoczyło się, ośmiu obładowanych bronią i amunicją ludzi. Desant, który mieliśmy przewieźć do Algierii.
     Chociaż od piętnastu lat nie byłem już w wojsku, także w Korpusie zdarzało mi się lecieć z żołnierzami. Nie trwało więc długo, nim zorientowałem się, że ci tam nie mają żadnego przeszkolenia w transporcie powietrznym. Po prostu odsunęli sobie drzwi i wleźli do kabiny transportowej naszego HU-1D "Huey".
     - Kuuuurwa! - LeRue podbiegł do nich, wściekły. Zostawiłem sprawę w jego rękach i wspiąłem się z powrotem do kabiny pilotów.
     - LeRue robi im szkołę - zauważył zaciekawiony krzykami Florentino.
     - Te sukinsyny trzymały w maszynie broń lufą do góry - wyjaśniłem spokojnie.
     - Pierdolisz! - Florentino zerwał się i natychmiast obejrzał do tyłu.
     Piechota trzyma w polu broń lufami do góry, by w razie przypadkowego strzału nikogo nie zranić. W helikopterze jednak, strzał w górę trafia w silnik, dlatego zawsze w samolotach broń trzyma się lufą ku podłodze.
     LeRue wygłosił kazanie, zatrzasnął drzwi, założył sobie i Kaiserowi hełm z interkomem, po czym dał nam sygnał, że z tyłu wszystko gra. Ponownie włączyłem instalację i kliknąłem rozrusznik silnika. Rozległo się niskie buczenie. Po kolei wszystkie cztery maszyny naszego klucza, tym razem opatrzonego nazwą "Żółty", zgłaszały gotowość lotu.
     - Żółty jeden...
     - Żółty dwa...
     - Żółty trzy...
     - Żółty cztery gotów - powiedziałem w mikrofon jako ostatni.
     Trzy pierwsze maszyny po kolei podniosły się do startu. Podniosłem dźwignię skoku mocy, zwiększając obroty, drążkiem i pedałami odpowiednio ustawiając wirnik. Do buczenia silnika dołączył się przenikliwy jęk turbiny. Maszyna podniosła się powoli na wysokość dwudziestu-trzydziestu-czterdziestu metrów. 
     I wtedy wszystko szlag trafił. Gwałtowny huk, uderzenie w kadłub. Silnik w jednej chwili przestał pracować. Z tyłu rozległy się wrzaski paniki.
     - Dajesz radę? - Florentino natychmiast oderwał się od mapy i chwycił swój zestaw sterów. Kiwnąłem głową. Jedną ręką odciąłem dopływ paliwa do niepracującego silnika, drugą pchnąłem dźwignię skoku mocy w dół. Rozpędzony wirnik dawał nam jeszcze wystarczająco dużo mocy, by bezpiecznie wylądować. Bezpiecznie - choć głośno. Płozy z trzaskiem walnęły o asfalt, w tej samej chwili z kabiny desantu wysypali się spanikowani piechociarze. Gonił ich LeRue, wściekły jak cholera.
     - Pogadaj z wieżą, niech przyślą służby. Rozejrzę się - powiedziałem do Florentino, po czym odpiąłem hełm i pasy i wyskoczyłem z helikoptera. Obszedłem maszynę i przez odsunięte drzwi zajrzałem do kabiny transportowej. W środku siedział już tylko Kaiser i patrzył z niedowierzaniem w tył kabiny. Tam, gdzie kiedyś był akumulator, teraz ziała wielka dziura.
     - Co się do jasnej cholery stało?! - krzyknąłem.
     - Wypadek. Jeden z piechociarzy miał chyba odbezpieczony granatnik - Kaiser zaczął się śmiać z niedowierzaniem.
     Po wystrzeleniu z granatnika, pocisk musi przelecieć minimum pięć metrów, zanim się uzbroi i może wybuchnąć. To nas uratowało - podłoga była o wiele za blisko. Jednak siła uderzenia była na tyle duża, że pocisk przebił cienkie poszycie i rozbił główny akumulator. 
     
     III.
     
     Baza Marynarki w Priopriano,
     Korsyka, Francja,
     Środa, 08.48
     
     LeRue i Kaiser zostali przy maszynie, by pilnować jej holowania do warsztatu. Mnie i Florentino do wieży kontroli podrzucili wozem technicy.
     Tego dnia przyleciał z Marsylii sam pułkownik Herzog, trzymający krótko, tuż przy pysku, każdego oficera Korpusu w całym tym pięknym kraju, jakim jest południowa Francja z Korsyką. Mimo że miał dobrze ponad pięćdziesiątkę, fizycznie nadal świetnie się trzymał. Dalej mówił cichym, spokojnym głosem, dalej miał te same, zwężone i zimne oczy. Słowem -  kawał twardziela. Wysłuchał nas w milczeniu, po czym posłał do diabła, czyli żebyśmy strzelili sobie po kawie.
     Siedzieliśmy w milczeniu przy automacie. Nerwowo gniotłem tekturowy kubek.
     - Może skoczymy zobaczyć, co z wiatrakiem? - zaproponowałem w końcu.
     Florentino siorbnął kawą i pokręcił głową.
     - Stary kazał nie opuszczać wieży.
     - Nienawidzę tak siedzieć i nic nie robić... - mruknąłem.
     Po korytarzach zaczęli biegać ludzie. Nerwowo trzaskały drzwi.
     - Ty, popatrz, co za panika. - szturchnął mnie Florentino.
     - Widzę przecież... - mruknąłem. Po korytarzu błąkał się jakiś żandarm, zaglądając we wszystkie dziury i zagadując każdego, kto nie miał dezorientacji w oczach. W końcu podszedł do nas.
     - Panowie Florentino i Moriarty?
     - Co się stało, synu? - zainteresował się Włoch. Jak ktoś odpowiada pytaniem na pytanie o tożsamość, to wiadomo, że gliniarz.
     - Pułkownik Herzog prosi panów na wieżę.
     Herzog nie prosi, wydaje grzeczne rozkazy, roześmiałem się w duchu. Ruszyliśmy szybkim krokiem.
     
     IV.
     
     - Wszystkie trzy maszyny z waszego klucza spadły przed chwilą do wody - Herzog od razu walnął z grubej rury. Rozmawialiśmy w zatłoczonej sali, wypełnionej ekranami radarów, na samym szczycie wieży.
     - O, kur... - wyrwało się Florentino.
     - Co z załogami? - pomyślałem od razu o kolegach.
     - Na trasie rozmieszczono tym razem kilka okrętów ratunkowych.
     - Czemu nie rozmieszczono ich na przykład wczoraj? - wpadłem Herzogowi w słowo. - Wczoraj utonęło szesnastu naszych i trzydziestu piecho...!
     - Wczoraj mnie tu nie było! - przerwał mi Herzog. -Wczoraj było wczoraj.
     Pułkownik wstał i podszedł powoli do okna. Palcami rozsunął blaszki żaluzji i wyjrzał na zewnątrz.
     - Nie trzeba Einsteina, by się domyśleć, że wasz helikopter też by spadł, gdyby leciał. Mieliście farta z tym akumulatorem. Ale teraz weźmiesz dupę w troki, Moriarty, i zajmiesz się tą sprawą. Zabezpieczysz ten wasz helikopter, to jedyna maszyna, jaką mamy i która przypuszczalnie też była sabotowana. I niech nikt obcy go nie dotyka, zanim nie zajrzymy pod każdą blaszkę. Chcę wiedzieć, dlacze...
     - Nie może pan, pułkowniku, prowadzić własnego śledztwa. Ta baza to teren Marynarki. - przerwał mu wojskowy w białym mundurze, który przysłuchiwał się nam od samego początku. Spojrzałem na jego rękaw. Trzy szerokie pasy. Komandor porucznik. Odpowiednik podpułkownika.
     Herzog obrócił się i spojrzał mu głęboko w oczy.
     - Komandorze Christie. Mam na papierze, że połowa tej bazy jest wypożyczona Korpusowi.
     - Wypożyczona. No i tylko połowa. Żadnego prywatnego śledztwa, pułkowniku.
     Było jasne, że marynarz z niechęci do Korpusu podcina nam nogi. Herzog ominął go i podszedł do telefonu.
     - Dawaj Marsylię. Błyskiem. - powiedział do operatora.
     Pułkownik miał w Marsylii znajomości, także w Marynarce. Kwadrans później wszystko było już ustalone.
     - Oficerowie Leese i... - Herzog zmrużył oczy i jeszcze raz przeczytał nazwisko - i Banjo są z kontrwywiadu Marynarki. We czwórkę się tym zajmiecie. Nikomu ani słowa i róbcie to, co będzie musieli - Herzog powiedział ostro. - Jeśli jacyś skurwiele zabijają moich ludzi, chcę ich mieć na widelcu i to natychmiast. Jakieś pytania? - spojrzał na mnie. "Moriarty, zawsze masz jakieś cholerne pytania" - mówiły jego zirytowane oczy.
     - Przydałby się jakiś konsultant techniczny - rzuciłem szybko. - Nasz mechanik, LeRue...
     - Bierzcie go - Herzog odprawił nas ruchem ręki.
     
     V.
     
     - Mogłeś poprosić o jakieś auto - mruknął Florentino, gdy szukaliśmy tajniaków Marynarki. - Taksówką będziemy jeździć?
     - Ukradniemy coś z parkingu. Żartuję - mrugnąłem okiem. - Mam tu swego służbowego Humvee. Gdzie ci szpiedzy z krainy deszczowców, cholera jasna?
     Tajniak Marynarki to, według stereotypu, wielki czarny facet z klatą jak szafa, ponurymi oczami, spluwami w obu łapach, ubrany w granatową, tanią marynarkę. Nikogo takiego tu nie było. Było natomiast mnóstwo różnych żuli, z których jeden, niski Latynos, wyraźnie się nas czepiał. Florentino odwrócił się wreszcie i spojrzał groźnie z góry.
     - Czego, cholera!
     - No tak, jak wyszczekany, to wiadomo, że z Korpusu - wyszczerzył się w uśmiechu Latynos. - Jestem Banjo, podobno mamy trochę razem pokopać w tym bagnie.
     Florentino zbaraniał. Ja spytałem:
     - Miało być was dwóch?
     - Leese szuka was na zewnątrz. O, już jest.
     Leese okazała się być kobietą. Tym razem ja byłem zaskoczony. Mimo, że miała już pewnie koło trzydziestki, jej twarz zachowała odrobinę dziecięcego wyrazu sprytu i bezczelności.
     - Miło mi panów poznać - powiedziała.
     
     VI.
     
     - Plan... - zagadnęła Leese.
     - Jaki plan? - zaciekawił się Florentino.
     - Mówią, że wy w Korpusie nawet wody w kiblu nie spuszczacie bez planu - powiedziała wesołym, łobuzerskim tonem. - Musicie mieć jakiś plan. Płonę z ciekawości, by go poznać.
     - Przejrzała nas. Trzeba będzie ją potem zastrzelić! - rzuciłem scenicznym szeptem do Florentino.
     - Plan jest prosty - wyjaśnił Florentino. - Dowiemy się, o co chodzi, znajdziemy winnego sukinsyna, zdrowo mu wkopiemy, po czym pójdziemy na piwo. Wy stawiacie.
     - Dlaczego my? - zaciekawił się Banjo.
     - W końcu się na coś przydacie, darmozjady z Marynarki - wyjaśnił Florentino tonem wygłaszania najoczywistszej prawdy na świecie, po czym skierował się w stronę parkingu.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.