nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Sebastian Chosiński
  Non omnis moriar

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Witold, wgnieciony w fotel, próbował na spokojnie poskładać wszystkie elementy tej niecodziennej układanki.
     Dopiero po dłuższym milczeniu, którego nie przerywał także policjant, zapytał:
     - Skąd wiedzieliście, że wpuścili mnie do siebie?
     - To jest zamknięty świat. Można ewentualnie, czego pan jest przykładem, wejść doń, nawet będąc żywym, ale na pewno nie można go opuścić. Nasze monitory zarejestrowały pojawienie się nowego "mieszkańca". To wprawdzie jeszcze nic nowego. Proszę jednak wyobrazić sobie nasze zdziwienie, kiedy w ciągu następnych kilku godzin nie otrzymaliśmy żadnej informacji o zgonie. Postawiliśmy na nogi wszystkie służby. Przeszukaliśmy za pomocą radarów wszystkie mieszkania, meliny, każdy metr kwadratowy powierzchni... I co się okazało?
     - Że nikt nie zmarł... - dokończył Witold.
     - A jeśli nikt nie zmarł, znaczyło to, że po raz pierwszy od dziesięciu lat, od kiedy trzymamy rękę na pulsie, musiał doń przeniknąć ktoś z zewnątrz!
     - I tak dotarliście do mnie...
     - Nie było to, wbrew pozorom, takie proste. Namierzyliśmy pana wprawdzie, ale nadal nie wiedzieliśmy, kim pan jest i gdzie pana szukać. Dopiero nasi archiwiści ustalili pana dane osobowe na podstawie danych "osób", z którymi pan się spotkał. Wiedząc, że opuścił pan miasto przed piętnastoma laty, doszliśmy do wniosku, że trafiając do paralelnego świata, istniejącego w zasadzie jedynie w pańskiej wyobraźni, przeniósł się pan w czasie o te piętnaście lat. Ustaliliśmy, gdzie jest hotel - w tamtym czasie jedyny w mieście - i trafiliśmy za panem tutaj.
     Wszystko wydawało się takie logiczne. W kontekście tego, co przeżył, Witold nie mógł traktować wyjaśnień oficera jako majaczeń chorego psychicznie.
     Jeszcze jedna rzecz nie dawała mu jednak spokoju.
     - Jeżeli jestem w tamtym świecie... jak to możliwe, że widzę także pana? - zapytał.
     - Pan jest w obu światach na raz - odparł policjant. - Choć może bliższe prawdy byłoby określenie, że znalazł się pan na ich pograniczu. Jako żywy, ale zaakceptowany przez zmarłych, może pan się poruszać w obu przestrzeniach. Oba światy istnieją w panu jednocześnie, a więc to, w którym z nich znajdzie się pan w danej chwili, zależy tylko i wyłącznie od stanu pana umysłu.
     - Mogę więc stąd odejść?...
     Gdy tylko sobie to uzmysłowił, postać oficera rozwiała się we mgle. Zobaczył za to siedzącą na brzegu łóżka i zapłakaną Ankę.
     Pochylił się nad nią i delikatnie pogłaskał ją po głowie.
     - Wybacz mi, Aniu - poprosił.
     Dziewczyna nie odpowiedziała. Szlochała tylko, a jej łzy spływały teraz po jego dłoni, natychmiast zamieniając się w drobniutkie sople lodu.
     Zebrał z podłogi buty Anki i, przełamując opór dziewczyny, pomógł jej je założyć. Potem zarzucił na ramiona płaszcz, nie zapominając również sięgnąć po swój kożuch.
     Bez słowa wypchnął ją na korytarz. Zbiegli po schodach na parter i, mijając pusty hol, wyszli na ulicę.
     - Dokąd idziemy? - spytała.
     - Dla ciebie to już nie ma żadnego znaczenia - odparł. - Ale spróbować zawsze warto - dodał.
     Przyspieszył kroku, ciągnąc dziewczynę za sobą.
     Zdawał sobie doskonale sprawę, że będą śledzeni przez oficerów tajnej - inna przecież takimi sprawami zajmować się nie mogła - policji. Pocieszał go jednak fakt, że nawet gdyby bardzo chcieli, nie mogą oni w żaden sposób interweniować...
     Po kilkunastu minutach wędrówki opustoszałymi ulicami miasta dotarli do budynku dworca.
     Teraz należałoby się tylko modlić o to, by nadjechał pociąg. Dokądkolwiek - pomyślał, gdy oboje znaleźli się na pustym peronie.
     - Chcesz mnie stąd zabrać? - zapytała Anka.
     - Jeśli tylko okaże się to możliwe... - odparł, szepcząc jej wprost do ucha, choć nie sądził, by żywi byli w stanie ich podsłuchiwać.
     - A jeśli nie?
     - Wtedy... - przerwał na moment, bo tak naprawdę sam nie wiedział, co może się wówczas wydarzyć - wszystko wróci do stanu sprzed mojego pojawienia się.
     - Czyli... znowu odejdziesz?
     Nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym samym momencie z oddali dotarł do nich odgłos nadjeżdżającego pociągu.
     
     9.
     Podobnie jak wczoraj, także i tym razem, z pociągu nikt nie wysiadł.
     Witold, nie zrażony tym, ruszył w stronę jednego z wagonów. Ankę jakby zamurowało w miejscu.
     - Chodź! - zawołał.
     - Wiciu, ja nie mogę.
     - Co ty opowiadasz! - krzyknął, wściekły.
     Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
     Ale dziewczyna nie ruszyła się z miejsca.
     - Anka! - zawył niemal bezgłośnie. W tym jednym słowie zawarł tyle błagania, że nawet najtwardszy kamień musiałby pęknąć pod naporem litości.
     Ale nie ona.
     Stał już przy wagonie, wspiął się na schodki i pociągnął za klamkę drzwi, które rozwarły się zapraszająco.
     Dziewczyna zrobiła krok w jego kierunku.
     Podał jej rękę.
     I w tym momencie pociąg ruszył. Ich palce połączyły się jeszcze na krótką chwilę, po upływie której nie czuł już jednak w dłoniach nic.
     - An-ka! - całą swoją bezsiłę wtłoczył w to jedno słowo. Nie pomogło.
     Zawisł na schodach, bijąc się jeszcze z własnymi myślami: mógł skoczyć, ryzykując w najlepszym razie złamaniem nogi lub ręki, w najgorszym zaś życiem. Mógł też spokojnie wejść do wagonu, by za czas jakiś, dużo lepiej przygotowany, wrócić i podjąć kolejną próbę.
     Nim ostatecznie zdecydował, dostrzegł stojącego obok, we wnętrzu wagonu, starego konduktora. W jego twarzy, wówczas dobrotliwej, teraz czaiło się zło.
     - Miałeś swoją szansę, synu! - powiedział twardo, przez zęby, by po chwili kopnąć go w zmarzniętą dłoń, którą Witold przytrzymywał się poręczy.
     Poczuł jeszcze jak upada. Nie w śnieg, ale prosto na oblodzony beton peronu.
     
     Epilog
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
     Policjant pochylił się nad szpitalnym łóżkiem, w którym, nie zdradzając żadnych oznak życia, leżał nieprzytomny Witold. Stojący za jego plecami, ubrany w nieskazitelnie biały fartuch, ordynator chrząknął znacząco, dając jednoznacznie do zrozumienia, że czas wizyty dobiegł końca.
     - Nie wiem, po co tak bardzo upiera się pan przy tym, by utrzymać go przy życiu - stwierdził lekarz, kiedy obaj mężczyźni znaleźli się na pustym korytarzu.
     Gliniarz długo zastanawiał się, co powiedzieć. Wreszcie, ponaglony nieprzejednanym spojrzeniem doktora, wydukał:
     - Jest pan a b s o l u t n i e pewien, że on już n i g d y nie odzyska przytomności?
     - Nie jestem Bogiem, więc nie ja podejmuję decyzje - odparł zmęczonym głosem ordynator. - Zapadł w śpiączkę, z której może wyjść za dwa tygodnie, za dwa lata, a może dopiero... za dwa wieki. Zakładając, że jest nieśmiertelny...
     Na ostatnie stwierdzenie policjant uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym zerknął jeszcze raz przez oszklone drzwi do wnętrza sali - ciało Witolda spoczywało wciąż w tym samym miejscu.
     - Długo możecie utrzymywać go tak przy życiu? - spytał.
     - Do końca.
     Oficer delikatnym ruchem głowy ukłonił się na pożegnanie. Chciał już odejść, ale w ostatniej chwili zatrzymał się i odwrócił.
     - Jeśli przebudzi się...
     Nie dokończył. Lekarz wszedł mu w słowo.
     - Oczywiście! Zawiadomimy pana.
     Przytaknął i ruszył pustym korytarzem do wyjścia. Nim jednak zdążył zacisnąć dłoń na klamce, usłyszał za plecami głos lekarza.
     - Czy można wiedzieć, co ten człowiek zrobił?
     - Jest pan wierzący? - odpowiedział pytaniem oficer.
     - A jakie to ma znaczenie?
     - Proszę odpowiedzieć!
     - Jestem.
     - Bo on... być może... - zastrzegł się - znalazł drogę.
     - Drogę?
     - Do Boga.
     "D o B o g a" - powtórzył, ale już tylko w myśli, wychodząc na zatłoczoną ulicę.
     
     Cisza i bezruch. Nie tak Witold wyobrażał sobie t a m t e n ś w i a t.
     Nad jego głową straszył obdrapany sufit. Widział go, nie otwierając oczu, bo teraz już oczy nie były mu potrzebne do postrzegania.
     "Nie wszystek umarłem" - przekonywał, ale sam nie wiedział, kogo.
     Nie miał ciała, miał za to umysł - tego jednego był pewien. Umysł, przez który co rusz ktoś przechodził.
     Czuł się jak otwarta na oścież brama.
     
     październik 2002

powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.