nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Sebastian Chosiński
  Non omnis moriar

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Chwilę później jednak już o tym zapomniała. I znów zalała go strumieniem pytań, spośród których zapamiętał tylko ostatnie:
     - Na jak długo przyjechałeś, zostaniesz tu już na zawsze?
     - Nie wiem - odpowiedział, zgodnie z prawdą, po czym szybko, nie chcąc ponownie dać dziewczynie dojść do słowa, wykrztusił: - Muszę pójść do hotelu, odpocząć.
     - Jesteś zmęczony - raczej stwierdziła, niż zapytała, zatroskana. - A ja ci tu głowę suszę - Lekko pogłaskała go zgrabiałymi dłońmi po policzkach. - Idź! Idź! Pewnie, że musisz odpocząć. A my... - zamarła na moment, jakby bała się zadać to pytanie. - Zobaczymy się wieczorem, prawda?
     - Oczywiście, Aniu - odparł. - Przyjdź do mnie. Ale czy będziesz wiedziała gdzie...
     - Tu jest tylko jeden hotel, głuptasie - krzyknęła dziewczyna, oddalając się szybko, jakby nagle przypomniała o sobie o nie cierpiących zwłoki obowiązkach.
     Witek ponownie został sam na opustoszałej ulicy. W cieniu monumentalnego pomnika.
     W cieniu, którego być nie powinno, bo przecież nie świeciło słońce.
     
     4.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
     Hotel - jedyny w mieście, jak zapewniła go Anka - znajdował się, jeśli nie myliła go pamięć, w jednej z kamienic w bocznej uliczce dobiegającej do Rynku. Jakimż miłym zaskoczeniem był fakt, iż wciąż - pomimo upływu piętnastu lat - tam się znajdował.
     Ze ścian kamienicy odpadał wprawdzie tynk, a firany wiszące w oknach sprawiały wrażenie dawno już nie pranych. Nie zwracał jednak na to uwagi. Był tak zmęczony, że każdy, najnędzniejszy nawet przytułek, potraktowałby teraz jak apartament dla nowożeńców w "Sheratonie".
     Stanął już na pierwszym stopniu schodków, gdy nagle jego uwagę przykuł czyjś ruch kilkanaście metrów obok niego. Bezsprzecznie człowiek. Oddalał się od niego, odwrócony doń plecami. Nie zauważył wcześniej jego twarzy, ale miał świadomość, że zna tego mężczyznę. Poznawał go po kocich ruchach i lekko przygarbionej postawie. Po charakterystycznej jasnej lasce z kości słoniowej, mocno dzierżonej w prawej dłoni.
     Nie mógł się mylić.
     - Panie profesorze! - zawołał, a gdy to nie przyniosło skutku, wrzasnął, z pewnym wyrzutem, na cały głos: - Panie profesorze!!!
     Mężczyzna zareagował, zatrzymując się w miejscu.
     Witek po chwili znalazł się przy nim. Ostrożnie obszedł okutaną w długi do kostek, typowo jesienny, a więc zdecydowanie nie chroniący przed takimi mrozami, jakie były teraz, ciemny skórzany płaszcz postać. Staruszek, przestraszony, przyglądał mu się z zaciekawieniem. Widać było jednak, że mimo wszystko wolałby nie nawiązywać rozmowy z nieznajomym.
     Tylko że ten nieznajomy był kiedyś jego najlepszym uczniem...
     - Panie profesorze! - powtórzył Witek, teraz już znacznie ciszej. - Pan się mnie wystraszył?
     Starzec nie odpowiedział. Nieobecnymi oczyma wpatrywał się w jakiś punkt za jego plecami. Ale tam nikogo nie było - jedynie pusta, ośnieżona ulica.
     - Siedziałem w ostatniej ławce, przy oknie, śmiałem się za każdym razem, gdy opowiadał pan o przyczynach wybuchu wojen punickich i tym heroicznym marszu Hannibala na słoniach... - Za wszelką cenę starał się otworzyć w umyśle staruszka szufladkę, w której ten zamknął wspomnienia związane z jego osobą.
     Starzec chyba coś sobie przypomniał, ponieważ na jego marsowym dotychczas obliczu zagościł krótki, ale zauważalny, uśmiech.
     - Jak się nazywasz, chłopcze? - zapytał, kładąc swą zimną kościstą dłoń na jego ramieniu.
     - Pilecki, panie profesorze, Witold Pilecki.
     - Do której chodziłeś klasy?
     - Do "e", panie profesorze.
     - Pamiętam cię - wykrztusił stary nauczyciel, ale ton, jakim to powiedział, nie zabrzmiał przekonywająco. - Ty spotykałeś się z taką młodziutką dziewczyną z równoległej klasy... Na przerwie zawsze można was było zobaczyć razem...
     "Więc jednak!" - ucieszył się. - "Poznał mnie!"
     Miał teraz ochotę rzucić się na staruszka i wyściskać go jak bardzo dawno nie widzianego przyjaciela, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, wystraszony, że niechcący mógłby mu zrobić krzywdę.
     - Jak ona miała na imię?
     - Ania, panie profesorze!
     Staruszek zamyślił się. Uśmiech zniknął z jego twarzy, jakby to, co teraz sobie przypomniał, skłaniało raczej do smutku.
     - Ania - powtórzył bezwiednie, jak echo. - Piękna dziewczyna... była.
     - Wciąż jeszcze jest piękna - zaprotestował Witek.
     Ale staruszek zdawał się nie słyszeć jego słów. Zmełł w ustach jakieś przekleństwo, po czym spojrzał na swego rozmówcę nieprzyjaźnie.
     - Zawróciłeś jej w głowie i wyjechałeś - powiedział, a każde słowo przychodziło mu z trudem, nie tylko z uwagi na wiek, ale i coraz bardziej doskwierający ciału mróz.
     - Chciałem się uczyć, panie profesorze, przecież pan to rozumie... - wtrącił na usprawiedliwienie.
     - Ale dziewczyna, głupia, nie rozumiała! - warknął, rozeźlony staruszek.
     - Najpierw ona, a zaraz potem jej matka... udręki nie wytrzymała - Starzec machnął ręką od niechcenia, jakby odegnać chciał od siebie nieprzyjemne wspomnienia. - Po coś przyjechał? Tu już nie ma nic. Odejdź!
     A gdy Witek ciągle stał w miejscu jak zamurowany, pchnął go lekko laską.
     - Przepuść mnie!
     Zszedł z chodnika na jezdnię i przez dłuższy czas przyglądał się zgarbionej postaci, która bezszelestnie, niemal unosząc się jak duch nad ośnieżonym i zlodowaciałym chodnikiem, odpływała w dal.
     Stracił ją z oczu, kiedy ponownie zgęstniała mgła.
     
     5.
     Wnętrze hotelu wyglądało dokładnie tak samo jak jego elewacja.
     Jeżeli miał nadzieję, że przynajmniej w środku działać będzie centralne ogrzewanie, szybko dane było mu się jej pozbyć. Na dokładkę nie było komu złożyć zażalenia, albowiem w recepcji nikt nie dyżurował.
     Wszedł za kontuar. Na półeczce pod ladą leżał otwarty zeszyt. Spojrzał na ostatni wpis. Data dzienna się zgadzała: "20 stycznia, Antoni Kieres, pokój numer dwanaście, dwie doby".
     - Nawet jeśli recepcjonista się gdzieś zawieruszył, to nie będę tu sam - stwierdził i bez większych oporów sięgnął po wiszący w szklanej gablotce, klucz z numerem trzynaście.
     Wszedł na piętro. Wykładzina skrzypiała pod ciężarem jego kroków. Jeżeli kręcił się w pobliżu ktoś z obsługi, musiał go usłyszeć. Ale nikt nie wyszedł mu na spotkanie.
     Odszukał pokój numer trzynaście i włożył już klucz do zamka, gdy przypomniał sobie o sąsiedzie. Cofnął się kilka kroków i delikatnie zapukał do drzwi oznaczonych numerem dwunastym. Nikt mu nie odpowiedział, zapukał więc jeszcze raz, energiczniej i głośniej. Ponownie odpowiedziała mu cisza. Tknięty niepokojem, nacisnął klamkę - drzwi ustąpiły, lecz przeraźliwym skrzypieniem wyraziły swoje niezadowolenie z wizyty nieproszonego gościa.
     Pokój był pusty. Na łóżku dostrzegł jednak pewne ślady używania: pościągane prześcieradło, pognieciona poduszka. Na nocnym stoliczku stała brązowa fiolka. Co było w środku, już go nie interesowało. Wystarczała mu świadomość, że mimo wszystko jest jakiś Antoni Kieres i że najprawdopodobniej wróci on na noc do hotelu.
     Trzynastka niczym nie różniła się od dwunastki. Łóżko, stolik, dwa fotele, dwudrzwiowa szafa i zimne jak lód... kaloryfery.
     Odruchowo przekręcił gałkę w radiu stojącym na półce zawieszonej nad łóżkiem, ale to nie dało znaku życia. Z sufitu smętnie zwisała goła żarówka. Nie zajarzyła się jednak nawet, gdy włączył kontakt.
     - Pięknie - mruknął pod nosem. - Czeka mnie urocza noc.
     Stanął w oknie i zza firany obserwował pustą ulicę.
     Z kieszeni kurtki wyciągnął pomięty skrawek papieru. Okazało się, że był to bilet kolejowy. Rozwinął go i głośno odczytał nazwę miejscowości, jakby chciał spytać kogoś, czy na pewno dotarł do celu podróży.
     W ł a ś c i w e g o celu!
     
     6.
     Wizyta Anki, choć zapowiedziana, zaskoczyła go nie mniej niż wszystkie wcześniejsze wydarzenia. Dziewczyna miała na sobie ten sam ciemnogranatowy zimowy płaszczyk, sięgający jej do połowy ud, w jakim spotkał ją w ciągu dnia, i tę samą czapkę na głowie.
     Zastała go na wpół śpiącego - ni to leżącego, ni to siedzącego na łóżku - opartego o ścianę i przykrytego własnym kożuchem. Z zimna popadł w odrętwienie, fizyczne i psychiczne. Długo dochodził do siebie, nie mogąc rozprostować przemarzniętych do szpiku kości rąk i nóg.
     - Nie wstawaj - powiedziała Anka. - Ja wskoczę do ciebie!
     Zgrabnym ruchem zzuła kozaczki, zrzuciła na podłogę płaszcz i wskoczyła na łóżko. Witek odchylił połę kożucha i dziewczyna zanurkowała w zimną i ciemną czeluść.
     Jej ciało nie ogrzewało go ani trochę. Wręcz przeciwnie: czuł się, jakby ktoś do jego boku przyłożył okład z lodu. Zaczął drżeć na całym ciele, nie miał jednak śmiałości powiedzieć dziewczynie, by się od niego odsunęła. Anka tymczasem szeptała mu coś do ucha, lecz jego słuch nie potrafił poskładać jej słów w zdania i przekazać ich znaczenia do mózgu.
     Było mu coraz zimniej. Znać dawało o sobie także zmęczenie.
     Przymknął powieki.
     Resztką świadomości bronił się przed snem, ale czuł, że nie jest w stanie przezwyciężyć wszechogarniającego go uczucia błogiego rozleniwienia.
     Śpiew syren działał nań wyjątkowo kojąco. Ze stanu tego nie wyrwałoby go w tej chwili już nic.
     Nic?
     Nic poza bardzo silnym światłem skierowanym prosto między oczy.
     Ostatkiem sił rozwarł powieki, ale - oślepiony - natychmiast zamknął je z powrotem. Wtedy poczuł silny ból, spowodowany ukłuciem, w ramieniu. Ocknął się, lecz długo jeszcze nie mógł dojść do siebie. Wolno też przyzwyczajał się do światła.
     - Nie musi się pan spieszyć - z oddali docierał doń, niewątpliwie ludzki, głos.
     Ale on chciał się spieszyć. Podkurczył nogi i dopiero po chwili dotarła doń myśl, że dziwi go fakt, iż mu się to w ogóle udało. Wyprostował dłoń, rozprostował palce. W jego żyłach na nowo zaczęła płynąć krew.
     G o r ą c a krew!
     Już bez większych obaw otworzył oczy. W tym momencie czekały go dwa zaskoczenia. Nie był w sam! Nie sam - to znaczy, że poza nim i Anką (pamiętał doskonale, jak przyszła), było tu jeszcze dwóch obcych mu mężczyzn. Nie mniej dziwne wydało mu się jednak, że wciąż jeszcze znajduje się w tym samym hotelowym pokoju.
     "Dlaczego nie przewieźli mnie do szpitala? Tam na pewno nadawałbym się dużo bardziej" - kłębiły się w jego głowie nieznośne myśli.
     Jeden z mężczyzn, w białym, sterylnym kitlu, pomógł mu się podnieść.
     Musi pan trochę pochodzić - wytłumaczył.
     I chociaż nogi odmawiały posłuszeństwa, i gięły się w kolanach, to mimo wszystko, zgodnie z sugestią nieznajomego, starał się stawiać kroki. Bardzo nieporadne. Jakby dopiero uczył się chodzić.
     Po chwili pozwolili mu siąść na fotelu, który do tej pory zajmował drugi z mężczyzn. Nie miał wprawdzie na sobie munduru, ale biła od niego wojskowa czy też policyjna dystynkcja.
     - Kim pan jest? - spytał "oficer", bo tak już zdążył nazwać go w myśli.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.