Elizabeth Haydon |
Requiem za słońce |
O Autorce: Elizabeth Haydon debiutowała w roku 1999 i do dziś dnia zdołała wydać jedną trylogię. Złożoną z trzech tomów, które już ukazały się po polsku. W jej skład wchodzą "Rapsodia: Dziecko Krwi" (2000), "Proroctwo: Dziecko Ziemi" (2001) oraz trzeci, "Przeznaczenie: Dziecko Nieba". W lutym 2003 ukaże się w j. polskim pierwszy tom nowej trylogii pt. "Requiem za słońce". Autorka pilnie strzeże swej prywatności i nigdzie nie można znaleźć żadnych dokładniejszych informacji o niej. Dało to nawet asumpt do podejrzeń, że jest to pseudonim i alter ego jakiejś znanej pisarki. Podejrzenia nasiliły się, gdy Haydon całość otrzymanych za dwa pierwsze tomy trylogii honorariów przekazała na cele dobroczynne - rzecz to bowiem wśród "młodych" niecodzienna. Z opublikowanych w różnych miejscach wywiadów wynika, że Haydon pracowała jako redaktorka w branży księgarsko-wydawniczej. Pomysł napisania książki zasugerował jej w 1994 jeden z kolegów redaktorów, sama zaś Haydon pomysł określa jako szaleńczy, używa nawet określenia clinical insanity. Wydaną w roku 1999 "Rapsodię" Haydon nazywa swym debiutem - książkowy debiut jest to z pewnością, brak jednak zupełnie danych co do wcześniejszej twórczości pisarki w zakresie krótkiej formy - fantasy, SF czy innych gatunków. Niewiele mówi Elizabeth Haydon o swym życiu prywatnym, wiadomo jednak, że jest mężatką i ma dzieci. Strzeże też pisarka swej daty urodzenia, ale można się pokusić o jej choćby przybliżone określenie. Przyznaje się oto autorka w jednym z wywiadów, iż czytała "Narnię" C.S. Lewisa będąc dzieckiem, a Tolkiena w wieku młodzieńczym, że potem fascynowała się twórczością Anne McCaffrey i Patricii McKillip. Mieszka w stanie Nowy Jork. |
 |
Pierwsza nić Osnowa Jeden człowiek z marzeniem Wystąpi i zdobędzie koronę; A trójka z nową pieśnią Podepcze imperium. Argaut, Northland  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Migotliwe światło pochodni odbijało się od wody i tworzyło na nocnym niebie blade imitacje księżyca, który wisiał nad krańcem mola, co rusz chowając się za chmury gnane wiatrem. Mimo późnej godziny po nabrzeżu kręcili się robotnicy portowi. Wchodzili do ładowni statków przycumowanych do pirsu i wyciągali z nich skarby w postaci bel, skrzyń i beczek z towarami przeznaczonymi na targ w Ganth. Następnie wrzucali je na furgony albo taszczyli na platformy, przeklinając, sapiąc i spluwając. Konie pociągowe niespokojnie tańczyły w uprzężach; wyczuwały nadciągającą burzę. Kiedy wreszcie nabrzeże opustoszało, a pochodnie zgasły, Quinn wyszedł spod pokładu "Korony" i ruszył w dół po trapie. Idąc, obejrzał się kilka razy. Dokerzy schronili się w ciepłych tawernach i upijali do nieprzytomności z załogami statków albo wdawali w bójki na pięści. Quinn wiedział, że następnego ranka w ich kwaterach będzie straszny odór, ale i tak przyjemniejszy od tego, który czekał go na końcu ciemnego nabrzeża. Zawsze miał bystre oczy żeglarza, nawykłego do przeszukiwania horyzontu i wypatrywania najdrobniejszcyh zmian w monotonnej niebieskawej szarości. Z bocianiego gniazda potrafił w oślepiającym blasku słońca odróżnić mewę od rybołówki. Ale zbliżając się do umówionego miejsca spotkania, nieodmiennie zaczynał wątpić w swój wzrok. Nigdy nie był do końca pewny, a jedynie odnosił wrażenie, że tamten człowiek nabiera ciała, długie, cienkie palce robią się grubsze, a ramiona okryte dobrze skrojonym płaszczem wyraźnie szersze. Raz wydawało mu się, że dostrzegł w jego oczach czerwony błysk, ale gdy podszedł bliżej, stwierdził, że są niebieskie i czyste jak letnie niebo. Ich ciepły wyraz niezawodnie rozpraszał chłód, który zawsze ogarniał żeglarza w obecności zarządcy królewskiego dworu i sędziego. - Witaj, Quinn. - Głos również był ciepły. - Milordzie. - Mam nadzieję, że podróż się udała. - Tak. Seneszal nie zaszczycił go spojrzeniem, tylko wpatrywał się w fale obmywające molo. - To ona? Quinnowi nagle zaschło w gardle. Przełknął ślinę. - Tak, milordzie. Dostojnik wreszcie się odwrócił i zmierzył go wzrokiem. I wtedy Quinn poczuł ten smród. Zapach spalonego ludzkiego mięsa. Dobrze go znał. - Skąd wiesz? Nie chciałbym na darmo płynąć przez pół świata. Chyba się ze mną zgadzasz. - Nosi medalion, milordzie, bardzo skromny w porównaniu z resztą jej klejnotów. Seneszal przez chwilę przyglądał mu się w zadumie, a następnie skinął głową. - Cóż, w takim razie pora złożyć jej wizytę. Żeglarz potaknął bez słowa. W tym momencie na deski mola spadły pierwsze krople deszczu. - Dziękuję, Quinn. To wszystko. Jakby na znak entuzjastycznej zgody niebo nad portem rozjaśniła błyskawica, a chwilę potem w oddali zahuczał grzmot. Quinn ukłonił się pospiesznie i ruszył z powrotem na "Koronę", do swojej małej, ciemnej kajuty. Gdy dotarł do trapu i obejrzał się, zobaczył tylko mrok i ulewę. Haguefort, Navarne Po drugiej stronie świata też padało. Nadchodziła noc, a wraz z nią coraz gwałtowniejsza ulewa, która o świcie zaczęła się od lekkiej, ale uporczywej mżawki, psującej humor Berthy. Niemal co godzinę do drzwi bębnił jakiś podróżny, prosił o schronienie i wnosił błoto na świeżo wypastowaną podłogę. Pod wieczór była już naprawdę zła. Ostatniego człowieka zwymyślała takim językiem, że sam szambelan ją skarcił i przypomniał, że niedawno została przyjęta do pracy, ale powinna wiedzieć, że pani Cymrian oczekuje przestrzegania zasad grzeczności w Haguefort. Władczyni już od wielu tygodni nie było w twierdzy z różowo-brązowego kamienia, co nie wpływało dobrze na nastrój jej męża. Lord Gwydion, który doglądał budowy królewskiego pałacu, całe noce spędzał na rozmowach z doradcami. Ci, bardzo już zmęczeni i zaniepokojeni jego stanem ducha, prywatnie wyrażali nadzieję, że ostatnie dwa tygodnie szybko miną. Bertha nigdy nie spotkała królowej, ale w przeciwieństwie do reszty personelu wcale nie modliła się o jej szybki powrót. W ciągu dziesięciu dni swojej pracy w Haguefort zdążyła się zorientować, że lady Cymrian jest dziwną osobą, skłonną do najdzikszych pomysłów. Teraz w dużej kuchni panował spokój, kamienna podłoga nareszcie lśniła, węgle w palenisku dogasały. Na piętrze głównego skrzydła, w sali narad, jeszcze paliły się lampy i od czasu do czasy napływały stamtąd podniesione głosy albo śmiechy. Bertha oparła się o ścianę przy piecu i westchnęła głęboko. W tym momencie jak na złość rozległ się stukot kołatki. - Idź do diabła - burknęła pomywaczka. Po chwili ciszy znowu rozbrzmiało pukanie, tym razem głośniejsze. - Odejdź! - wrzasnęła Bertha i natychmiast obejrzała się w popłochu. Kiedy się upewniła, że w pobliżu nie ma szambelana ani nikogo, kto mógłby na nią donieść ważnej osobie, podniosła zasuwę i otworzyła drzwi. Zamiast strudzonego wędrowca zobaczyła jedynie ciemność paskudnej nocy. Sapnęła z irytacja i już miała zamknąć drzwi, gdy raptem niebo przecięła błyskawica. W jej blasku Bertha ujrzała zakapturzonego człowieka, którego jeszcze przed chwilą nie widziała. Przebiegł ją dreszcz. Musiała wytężać wzrok, żeby przez kurtynę deszczu dojrzeć zarys postaci. Gdyby nie błyskawica, niczego by nie zauważyła. Czym prędzej zagrodziła drogę intruzowi, który zamierzał wejść do jej wypucowanej kuchni. - Niedaleko stąd jest gospoda - powiedziała gderliwym tonem. - Tutaj wszyscy już śpią. Spiżarnia zamknięta. Nie będę przez całą noc trzymać ludzi na nogach. - Wpuść mnie, proszę. Jest bardzo zimno. Był to głos młodej kobiety, łagodny, ale trochę zdesperowany i wyraźnie znużony. - Czego chcesz? Jest środek nocy. Odejdź. - Bertha na próżno siliła się na uprzejmość, której królowa wymagała nawet wobec pospólstwa. - Chcę zobaczyć się z panem Cymrian. - Odpowiedź brzmiała tak, jakby przemówiła sama ciemność. - Dni Próśb są w przyszłym miesiącu - warknęła Bertha, zamykając drzwi. - Pan i pani rozpoczynają audiencje o świcie pierwszego dnia nowiu. - Zaczekaj. Powiedz panu, że tu jestem. Sądzę, że mnie przyjmie. Berthe splunęła w brudną kałużę, która utworzyła się przed wejściem. Miała już do czynienia z takimi kobietami. Jej poprzedni pracodawca, lord Dronsdale, zgromadził całe stadko, po jednej na każdą noc tygodnia. Czekały przy stajni, aż lady Dronsdale uda się na spoczynek, i wtedy zaczynały paradować pod balkonem, z którego obserwował je pan. Do niej należało przeganianie kokot, które nie zostały przez niego wybrane. Sądziła, że w Haguefort nie będzie musiała wykonywać tego uciążliwego zadania. - Uparta dziewucha - burknęła, zapominając o niedawnej reprymendzie. - Już po północy, a ty zjawiasz się nie zapowiedziana. Kim jesteś, żeby pan chciał się z tobą zobaczyć o tej porze? - Jego żoną. Bertha dopiero po chwili uświadomiła sobie, że stoi z rozdziawionymi ustami. Pospiesznie otworzyła ciężkie drzwi, aż zaskrzypiały zawiasy. - Proszę o wybaczenie, milady. Nie miałam pojęcia, że to pani. Kto by się spodziewał, że królowa Cymrian w środku nocy zapuka do kuchennych drzwi, ubrana jak wieśniaczka? Ciemność się poruszyła i zakapturzona postać szybko weszła do środka. W blasku dogasającego ognia Bertha zobaczyła, że lady Cymrian jest niska i szczupła. Z drżeniem patrzyła, jak władczyni rozwiązuje kaptur i zdejmuje szaroniebieski płaszcz. Ze zwyczajnego podróżnego okrycia unosiła się mgła. Najpierw Bertha zobaczyła włosy koloru słońca, przewiązane czarną wstążką, i twarz, jakiej nigdy w życiu nie widziałac. Choć malował się na niej wyraz niezadowolenia, pani Cymrian w milczeniu powiesiła parujący płaszcz, kołczan ze strzałami i łuk przy piecu, a następnie spojrzała na pomywaczkę. W jej oczach, głębokich i zielonych jak szmaragdy, nie było śladu gniewu. Królowa otrzepała kropelki deszczu z brązowych płóciennych spodni i odwróciła się do paleniska. Ogień skoczył na jej powitanie, ogrzał zziębnięte ręce. - Mam na imię Rapsodia - powiedziała władczyni, zerkając na spłoszoną kobietę. - Chyba jeszcze się nie znamy. Służąca otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przełknęła ślinę i spróbowała ponownie. - Jestem Bertha, nowa pomywaczka. Jeszcze raz pokornie przepraszam, milady. Nie miałam pojęcia, że to pani. Lady Cymrian skrzyżowała ręce na piersi. - Nie musiałaś tego wiedzieć, Bertho. Każdy, kto puka do tych drzwi, ma zostać wpuszczony i powitany w otwartymi ramionami. - Dostrzegłszy przerażenie na pomarszczonej twarzy służącej, odruchowo powędrowała dłonią do złotego medalionu wiszącego na szyi i dodała pospiesznie: - Szkoda, że nikt ci tego wyjaśnił, kiedy zaczynałaś pracę. I przepraszam, że sprawiłam kłopot, zjawiajac się o tak późnej porze. Witaj w Haguefort. Mam nadzieję, że ci się tu spodoba. - Tak, milady - wymamrotała Bertha. - Pójdę powiedzieć szambelanowi, żeby zawiadomił lorda Gwydiona o pani przybyciu. Lady Cymrian uśmiechnęła się lekko. - Nie trzeba. On już wie. W tym momencie drzwi kuchni otworzyły się z takim impetem, że Bertha drgnęła gwałtownie. Czym prędzej uskoczyła w bok, kiedy lord Cymrian minął ją jak burza, powiewając szatą. Jego rude włosy lśniły w świetle buzującego ognia. Pomywaczka nerwowo uniosła dłoń do gardła, gdy władca, który podobno miał w żyłach krew smoka, chwycił swoją drobną żonę w ramiona. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby oderwał jej ręce i nogi albo pożarł ją na miejscu. Chwilę później drzwi znowu stanęły otworem. Ujrzawszy szambelana i królewskich gości stłoczonych w progu, Bertha cofnęła się pod ścianę. Niektórzy trzymali broń w pogotowiu. Pobrużdżona twarz Geralda Owena rozpogodziła się na widok lady Cymrian. - Witamy w domu, milady - powiedział szambelan, wycierając chustką zroszone czoło. - Spodziewaliśmy się pani dopiero za dwa tygodnie. Królowa próbowała uwolnić się z objęć męża, ale zdołała jedynie wystawić głowę ponad jego ramię. - Dziękuję, Geraldzie - wykrztusiła i skinęła głową pozostałym mężczyznom. - Panowie. - Milady - odpowiedzieli chórem. Władczyni szepnęła coś do ucha mężowi, a ten się roześmiał i wypuścił ją z uścisku, a następnie spojrzał na doradców. - Dziękuję, panowie. Dobranoc. - Ależ nie, nie skracajcie narady z mojego powodu - zaprotestowała Rapsodia. - Chętnie się do was przyłączę. Jest kilka ważnych spraw do omówienia. - Przeniosła wzrok na męża, wyższego od niej o głowę. - Melisande i Gwydion Navarne są już w łóżkach? - Melly oczywiście tak, natomiast Gwydion obraduje razem z nami. Poczynił wiele cennych uwag. Pani Cymrian uśmiechnęła się radośnie i wyciągnęła ręce do imiennika męża, który kiedyś miał zostać diukiem Navarne. Wysoki, chudy chłopiec utorował sobie drogę przez ścisk i podbiegł do królowej. Gdy się przywitali i zaczęli cicho rozmawiać, lord Cymrian poprosił doradców: - Zróbmy sobie krótką przerwę. Spotkamy się za pół godziny. Szlachcice posłusznie wycofali się z kuchni i zamknęli za sobą drzwi. Berthe pytająco zerknęła na szambelana. Kiedy Gerald Owen skinął głową, ukłoniła się niezręcznie i czym prędzej uciekła do swojego pokoju, zastanawiając się po drodze, czy lady Dronsdale nie przyjęłaby jej z powrotem na służbę. |
|
 |
|