Czekający na chodniku mężczyzna zdecydowanym krokiem podszedł do hamującej tuż obok obłej limuzyny i bez wahania otworzył drzwi. Z wnętrza pojazdu niespodziewanie wynurzyły się potężne łapska i brutalnym szarpnięciem wciągnęły go do środka. Uzbrojona w kastet pięść energicznym ciosem w splot słoneczny powstrzymała ewentualne obiekcje. Samochód wystartował z piskiem opon, w iście rajdowym stylu pokonując kilka pierwszych przecznic. Po chwili kierowca zwolnił i gładko wpasował się w strumień nielicznych o tej porze aut. Limuzyna dostojnie sunęła szosą, nie ściągając na siebie niepotrzebnej uwagi. Siedzący na przednim siedzeniu elegancki mężczyzna obrócił się w kierunku wciąż zwiniętego w kłębek pasażera. - Mój drogi Sebastiano! - powitał go jowialnie. - Cóż za niespodzianka!... Oczywiście dla ciebie - uśmiechnął się wrednie. - Spodziewałeś się swoich kolesi, truposzy? - w jego basowym śmiechu nie było ani krzty wesołości. - Niestety nie ma ich z nami, pożyczyli nam tylko samochód... Lecz nic się nie martw - niedługo się z nimi spotkasz, w ich ślicznym nowym mieszkanku na dnie East-Side River! Porwany zachował milczenie. Po części dlatego, że wciąż jeszcze miał trudności ze złapaniem oddechu, a po części, gdyż oprócz wulgarnych przekleństw i okrzyków bezbrzeżnego zdumienia nic sensownego nie przychodziło mu na myśl. Jego gospodarz, zupełnie tym nie zrażony, kontynuował monolog. - Knuć przeciw Don Giovanniemu! Co wam, chłopaki, strzeliło do łbów? - sądząc po intonacji, pytający był faktycznie zdumiony. - Biedny Sebastiano! Zaszedłeś już tak wysoko... Najmłodszy adiutant szefa w całej historii rodziny! Sam niegdyś cię polecałem. I wszystko zmarnowałeś, durnowaty młokosie! - gangster nachylił się i gniewnie trzepnął swego pasażera w głowę. - Obraziłeś mnie, obraziłeś Don Giovanniego i całą familię! Źle ci było w rodzinie, ty chciwy skurczybyku?! - Drugi cios był mocniejszy. Kosztowny sygnet gangstera pozostawił na policzku Sebastiano krwawą szramę. - Co właściwie zamierzałeś osiągnąć? Zostać głową rodziny, zarozumiały narwańcu?! Zirytowany Sebastiano już miał odpowiedzieć, gdy pięść z kastetem ponownie odebrała mu chęć do dyskusji. - Pan Giuseppe nie kazał ci mówić - pouczył go opryszek o aparycji goryla. - Tak, to były pytania retoryczne - przyznał mu rację Giuseppe. - Twoje motywy mnie nie obchodzą. Podyskutujesz z rybkami, jeśli koniecznie musisz... - mafiozo odwrócił się w posępnym nastroju. Dalsza jazda upłynęła w grobowym milczeniu. Gęsty mrok za oknami pojazdu dodatkowo pogłębiał złowieszczą atmosferę. Po kilkunastu minutach samochód raptownie stanął. W pobliżu nie było latarni, więc otoczenie ginęło w ciemności. Jednak wyraźny plusk wody, rozbijającej się o filary mostu, nieomylnie wskazywał, że dotarli na miejsce. Siedzący na tylnej kanapie gangsterzy bezlitośnie wyciągnęli więźnia na ulicę. Giuseppe też wysiadł i przyglądał się chwilę, jak dwaj jego podwładni profilaktycznie zniechęcają Sebastiano do stawiania oporu. Wreszcie uznał, że skazaniec ma dosyć. - Wystarczy. Luigi, skocz po "balast" - rozkazał. Zwalisty mężczyzna posłusznie poszedł otworzyć bagażnik. W pobliżu więźnia pozostał tylko jeden strażnik. Sebastiano był pewien, że drugiej takiej szansy nie będzie. Błyskawicznym ruchem poderwał się z klęczek, uderzając gangstera z całej siły w podbródek. Skatowane ciało Sebastiano zareagowało na wysiłek przejmującym bólem, który niemal pozbawił go zmysłów. Jednak cierpienie nie poszło na marne. Zdumiony strażnik runął w tył niczym ścięte drzewo, z paskudnym trzaskiem uderzając czaszką o asfaltową nawierzchnię. Niedoszły skazaniec jednym susem dopadł poręczy, przypłacając to kolejną falą potwornej udręki. Jednak nie awansowałby tak wysoko w mafijnej hierarchii, gdyby nie był prawdziwym twardzielem. Zagryzając z bólu wargi aż do krwi, przerzucił swoje ciało przez mosiężną barierkę. Skok w rwący, lodowaty nurt z wysokości ponad ośmiu metrów był wyczynem, który wycieńczony mężczyzna mógł przypłacić życiem. Jednakże innej drogi ucieczki nie było. Lecąc w dół niczym kamień Sebastiano pocieszał się myślą, że mimo wszystko lepiej przebyć tę trasę bez dodatkowego balastu. Sekundę później potężne uderzenie wepchnęło go w głąb mrocznej toni, pozbawiając przytomności. * * * Zamroczony mężczyzna uniósł resztkami sił głowę, chwytając łapczywie oddech. Drżącą dłonią odgarnął z twarzy mokre włosy. Oddychał nerwowo, zmarznięty i oszołomiony, a całe ciało miał zesztywniałe i obolałe od upadku. W ciemności, rozpraszanej jedynie przez nikłe światło migoczących w oddali gwiazd, nie potrafił rozpoznać, gdzie się właściwie znajduje. Dopiero po chwili dotarło do niego, że spoczywa na wznak na gładkiej i twardej powierzchni z jakiegoś śliskiego kamienia, prawdopodobnie marmuru. Nie pasowało to do widoku nocnego nieboskłonu, który rozciągał się nad nim nie przesłonięty powałą. Z wielkim wysiłkiem usiadł, podpierając się drżącymi ze zmęczenia rękoma. Zawrót głowy był tak gwałtowny, że na moment odebrał mu zmysły. Pogrążony w otchłani cierpienia, ponownie utracił kontakt ze światem. W końcu jednak szok minął, a wzrok, słuch i czucie poczęły znów funkcjonować. W ustach poczuł słodki smak krwi, sączącej się z przygryzionej wargi, a zaraz potem w nocnej ciszy rozległo się stłumione, odległe pohukiwanie puszczyka. Gdy w końcu odważył się otworzyć oczy, ujrzał stojącego nad sobą rosłego mężczyznę, dzierżącego płonące jasno łuczywo. Wojownik - bo musiał nim być, zważywszy lśniącą blaskiem pochodni kolczugę i długi miecz, zwisający u pasa - pochylał się w jego stronę, podając mu krzepką prawicę. Przyjął ją z wdzięcznością - nie był pewien, czy dałby radę samodzielnie się podnieść. Nawet pomimo pomocy muskularnego mężczyzny wysiłek był tak olbrzymi, że ledwo mógł ustać na nogach, uczepiony kurczowo jego masywnego ramienia. - Nic ci nie jest, starcze? - władczy, emanujący mocą głos, choć ostry, pełen był ciepła i troski. - Nie, już wracają mi siły - rzeczywiście gdzieś w głębi czuł przypływ ożywczej energii. - To tylko wyczerpanie... mój królu! - dopiero w tej chwili rozpoznał rysy mężczyzny. Szlachetne czoło władcy Kiritanii zroszone było potem, a z jego przystojnej twarzy przebijało potworne zmęczenie. Mimo to król-wojownik stał pewnie, bez wysiłku podtrzymując jego szczupłe ciało. Starzec spojrzał w bok. W krwawym blasku łuczywa wyłaniał się z ciemności masywny, zdobiony misternymi reliefami ołtarz. Stali tuż obok niego, na płaskim marmurowym podeście. I nagle oszołomienie minęło, a pamięć powróciła niczym echo gromu. Przypomniał sobie polanę i rytuał, który odprawił dla króla. Siwobrody mężczyzna tak gwałtownie wciągnął powietrze, że niemal się nim zachłysnął. - Sebastius! - wykrzyknął ze strachem. Ignorując wycieńczenie, pokuśtykał pospiesznie w kierunku ołtarza. Na porowatej powierzchni prastarego kamienia - zupełnie nie przypominającego marmuru, z jakiego dobudowano postument - w płytkiej, nieforemnej niszy spoczywało niemowlę. Leżało sztywno, w bezruchu i ciszy, a jego skóra, zamiast typowej dla noworodka intensywnej barwy, jaśniała trupią bladością. Oczy dziecka były szeroko rozwarte, a wątłej, drobniutkiej piersi nie unosił oddech. Kiedy starzec przytknął do jego czółka swoje sękate dłonie, prawie nie wyczuł ciepła. Sędziwy mężczyzna wziął kilka spokojnych, głębokich oddechów i, mimo osłabienia, pogrążył się w koncentracji. Powoli i delikatnie obejmował głowę, tułów i kończyny dziecka. Powtarzał te same gesty, aż wokół martwego ciałka rozjarzył się nimb ciepłego, słonecznego blasku. Zaciskał przy tym z całej siły zęby, a jego suchą, pomarszczoną twarz zniekształcał grymas straszliwego bólu. Stojący tuż obok król Victus Rillonius był świadom, że mędrzec ryzykuje swym życiem. Poświata nagle przygasła. Ciało starca osunęło się bezwładnie i tylko mocarne ramię uchroniło go od upadku. Zapadła cisza. Zdjęty niemocą mędrzec dochodził z trudem do siebie w uchwycie Rilloniusa, a niemowlę leżało bez ruchu na szorstkiej płycie ołtarza. Po chwili w nocnej głuszy rozległ się płacz noworodka. - Dzięki niech będą Światłości! - wyszeptał z ulgą arcymag Kiritanii. - Nic mu się nie stało - zwrócił się do swojego monarchy. - Niewiele brakowało... Czy on nie jest zbyt wątły? Cechą Paladyna jest siła. - Siła jego duszy, mój panie. Ciało można ukształtować, wyćwiczyć... Władca przytaknął z powagą. - Obyś się nie mylił, Laranie. Ciemność wciąż rośnie w potęgę. Nie możemy sobie pozwolić na błędy... - zamyślił się bardzo głęboko. - Co sądzisz o Sebastiusie? - zapytał po chwili milczenia. - Mój królu, przebyłeś Drogę Duszy wraz ze mną. Doświadczyliśmy tego pospołu... Nie jestem wojownikiem. Ty oceń. Wiesz, kim był w minionych wcieleniach. - Tak. Był przebiegły i dzielny. Lecz ty sam twierdzisz, że moc Paladyna nie jest siłą jedynie umysłu i ciała. Nie czas na skromność. Nie dorównuję twej wiedzy w tych sprawach. Arcymag skinął głową. - Jego duch przewędrował ledwie kilka żywotów... Zwykle to nie wystarcza, by móc cokolwiek ocenić. Takie dzieci są odrzucane natychmiast. Ale też nigdy dusza nie wznosi się ponad pospolitość w każdym ze swoich wcieleń... - W zamyśleniu pogładził swą brodę. - To wręcz niepojęte! Myślę, że i w tym życiu jest mu pisana wielkość. - Lecz jaka? Wielkość ma rozmaite oblicza. Niektóre ze światów były mi całkiem obce, zupełnie niezrozumiałe, lecz mimo wszystko pojmuję, że nie zawsze wybierał ścieżkę praworządności. Wyczułem także pragnienie sławy i władzy. Owszem, drzemie w nim siła. Lecz czy nadaje się na wojownika Światłości? - Nigdy też nie był dogłębnie spaczony. Gdybyś, mój panie, wychowywał się wśród wschodnich stepów, miast nosić koronę wplatałbyś ludzkie kości we włosy, a twoją jurtę zdobiłyby krwawe trofea z pokrytych tatuażami skór wrogów. To, kim jesteśmy, kształtują okoliczności. Jeśliby Mroczny Władca odnalazł go pierwszy... - na chwilę zamilknął wymownie. - Lecz pod naszą opieką stanie się Paladynem. - Sądzisz, że jego duch jest jak ostrze, którym każdy może władać, jak zechce? Czuję, że ten oręż okaże się nazbyt krnąbrny, aby można go dzierżyć - uśmiechnął się z przekąsem. - Tak, jestem tego wręcz pewien - Rillonius roześmiał się na głos. W oczach króla mag dostrzegł, że decyzja zapadła. - Lecz myślę, że to dobrze. Prawdziwego herosa nie można ujarzmić. - Delikatnie uniósł płaczące niemowlę z ołtarza. Umilkło i zapatrzyło się w niego ciemnymi, inteligentnymi oczkami. - Przed tobą długie szkolenie, młody bohaterze - powiedział wesoło. Raptem spoważniał. - A po nim okrutna walka ze sługami ciemności. Postaraj się nas nie zawieść. - Ujął sędziwego Larana pod ramię i niosąc dziecko poprowadził go ku obrzeżu polany, a potem dalej, ku monumentalnej fortecy. Ponad nimi na nocnym, hebanowym niebie, rozbłysła w oddali kometa - zwiastun burzliwej przyszłości. Koniec. |
|