nr 01 (XXIII)
styczeń-luty 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michał "Pułkownik" Szczepaniak
  Sabotaż

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
     Przede mną Humvee pokazał, co potrafi jego stuczterdziestokonny silnik. Wóz wyrwał z piskiem do przodu, w kilka sekund podwajając prędkość. W pierwszej chwili myślałem, że kierowca Jeepa stracił orientację, bo nie zmienił prędkości, ale po chwili ujrzałem wystającą z dachu głowę i ramiona. Zaskoczyliśmy ich w chwili, gdy jeden ze ścigających składał się do strzału z granatnika przez otwór w dachu. Jeep nie mógł teraz przyspieszyć. 
     Za to ja mogłem. Zwolniłem i pozwoliłem, by odległość między nami zwiększyła się do dwustu metrów, po czym wrzuciłem trójkę, maksymalnie cofnąłem swój fotel, by chronić kolana przed blachą karoserii, i szarpnięciem sprawdziłem pas bezpieczeństwa. Automat wepchnąłem pod udo, a magazynki i telefon za pas. Puściłem sprzęgło i wcisnąłem gaz. Peugot zawył strasznie, torturowany trzecim biegiem przy prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, ale posłusznie przyspieszył. Tylnie światła Jeepa zaczęły się szybko przybliżać. Zasłoniłem twarz ramieniem.
     Nie byłem kamikaze, nie chciałem taranować Jeepa, tylko wepchnąć pod jego wysokie podwozie maskę małego Peugota. Dlatego w ostatniej chwili przed zderzeniem wcisnąłem hamulec, pochylając swój wóz jeszcze bardziej do przodu.
     Przednia szyba eksplodowała w tysiące kawałków. Gięty metal wydał straszny, piszczący głos. Ogromna siła pchnęła mnie do przodu. Poduszka powietrzna uderzyła w rękę, którą zasłaniałem twarz. Metal trący o asfalt zasypał drogę fontanną iskier.
     Huk i błysk ogłuszyły mnie. Chwilę dochodziłem do siebie. Jeep stał w poprzek drogi, jakieś dziesięć metrów przede mną.
     Nie udało mi się wjechać pod niego.
     Ale się zatrzymał. Dobre i to.
     Teraz musiałem się tylko wydostać z wraku. Sądząc po hałasie i błyskach myślałem przez chwilę, że nie mam już nóg, a moja głowa, owinięta jelitami, gdzieś się potoczyła do rowu. Dlatego byłem mile zaskoczony, widząc siebie mniej więcej w jednym kawałku. Odpiąłem pasy. Udało mi się otworzyć drzwi i wytoczyć na asfalt. Za mną wypadł jakiś przedmiot. Podniosłem go. To mój automat. Ciągnąc go za pasek, na czworakach pełzłem w stronę rowu.
     Po kilkunastu sekundach zaczęła mnie intrygować cisza za moimi plecami. Obejrzałem się, po czym błyskawicznie zerwałem na nogi i skoczyłem za barierkę autostrady. Na tle jasno oświetlonego, prawie nie uszkodzonego Jeepa, ciemna sylwetka ładowała granatnik.
     Ciche pyknięcie, po czym błysk i hałas. Peugot kierownika zmiany w warsztacie naprawy helikopterów odleciał do Krainy Wiecznego Tankowania.
     - Bon voyage... - mruknąłem, po czym ruszyłem na czworakach szukać innej dziury. Ta była zbyt blisko całego tego zamieszania.
     Ale jako szczur mam chyba mało doświadczenia, bo dałem się wypatrzyć. Seria z broni automatycznej poszarpała trawę koło moich stóp. Skoczyłem między drzewa, po czym natychmiast zmieniłem kierunek ucieczki, chcąc zajść strzelców od tyłu. Teraz już dwie sylwetki stały na drodze. Jedna znów ładowała granatnik. Droga, przyłożywszy automat do ramienia, wodziła lufą za moimi ruchami. Jak oni to do cholery mnie widzą?! Byłem zaskoczony i cholernie przestraszony. Ja sam swego nosa nie widziałem. Potknąłem się i poleciałem w leśne poszycie. Posypały się na mnie liście, ścięte koleją serią. Znów na czworakach poczołgałem się głębiej w las i po raz kolejny zmieniłem kierunek. Jak nie od tyłu, to może od przodu.
     Dopiero mając dwa pociski w klatce piersiowej, zacząłem myśleć. Sukinsyny miały noktowizor, widziały mnie w ciemności. Sprawdziłem szybko rosnącą plamę krwi. Bąbelki. Przebili mi płuco.
     - Kuuurwa... - jedną rękę przycisnąłem do rany, drugą z automatem oparłem o pień powalonego drzewa. Właściwie nie celowałem. Spust puściłem dopiero wtedy, gdy magazynek był pusty. Zmieniłem go na kolejny, wyjęty zza pasa. Powoli wychyliłem głowę zza pnia. Peugot palił się w najlepsze, ale na pożegnanie uratował mi jeszcze życie, bo refleks jego płomieni odbił się w szkle noktowizora, dwadzieścia metrów ode mnie. Padłem głową w liście. Z pnia, za którym się kryłem, posypały się drzazgi. Wystawiłem rękę i wystrzeliłem pół magazynka, a po chwili resztę. Zmieniłem na świeży. W rezerwie był jeszcze jeden. Z wysiłkiem ruszyłem w stronę następnych pni.
     Przestrzelone płuco to, mówiąc oględnie, lekki dyskomfort. Po pierwsze, ma się tylko połowę tego powietrza, co wcześniej. Po drugie, zranione płuco powoli napełnia się krwią. Jeśli człowiek leży spokojnie, ma jakieś dwie, cztery godziny, by trafić na stół operacyjny i uratować sobie życie. Ja rozbijałem się o wszystkie drzewa w tym cholernym lesie w ucieczce przed dwoma wariatami z granatnikiem i pistoletem maszynowym. Dawałem sobie dwa kwadranse. Trochę więcej, jeśli się szybko odczepią. Posłałem serię w podejrzanie ruchliwą kępę krzaków. Nade mną poszybował granat. 
     - Totalne szajbusy! - wyszeptałem. Używanie granatnika w lesie, to jak wpychanie palców do kontaktu. Miałem nadzieje, że następny pocisk odbije się od jakiegoś drzewa i wróci do nich.
     Po dalszym dziesięciu metrach mozolnej czołganiny padłem twarzą w piach. Dalej już ani centymetra. Przewróciłem się na brzuch, oparłem głowę o pień, i podniosłem rękę z automatem. Może mnie nie zauważą?
     Jakaś dłoń wcisnęła mi twarz w piasek. Automat, zgrabnie wykręcony, wyleciał mi z ręki.
     - Nie szarp się. To ja, Leese. Rozumiesz?
     Chętnie pokiwałbym głową, ale akurat była dosyć głęboko wepchnięta w glebę. Nacisk na szczęście szybko zelżał. 
     - Oberwałeś? - rozerwała koszulę. - Cholera, w płuco. Staraj się nie ruszać.
     - Nie ruszać?! - odzyskałem mowę - Goni mnie dwóch morderców! Gdzie Kaiser! Miał być Kaiser!
     Leese podniosła mój automat i wystrzeliła magazynek w nieokreślonym kierunku.
     - Zwariowałaś?! - syknąłem - Zaraz tu będą.
     - Mam nadzieję. Zresztą i tak sapiesz jak dziki bawół. Kaiser zachodzi ich z drugiej strony. Załatwimy ich raz, dwa. Leż tu i nie ruszaj się.
     Rzuciła mi z powrotem mój automat, którego nie miałem już siły złapać, i znikła w ciemnościach.
     Po kolejnych kilku minutach przestałem widzieć. Słyszałem kroki, potem niskie, przejmujące dudnienie. Dziewięciomilimetrowa Beretta Leese. Znany mi wysoki jazgot krótkolufowego automatu. Kaiser musiał wziąć broń Florentino. Pyknięcie i huk. Znów granatnik. Znów Beretta. Potem cisza. Wreszcie światło.
     
     XXVI.
     
     Hopital de Ajaccio
     Korsyka, Francja,
     Piątek, 13.45  
     
     - Nafta!
     - Niemożliwe!
     - Czemu niemożliwe? Pompowali wam do baków naftę.
     Czysta, rafinowana nafta rozwala silnik Hueya po trzecim pobraniu. Jest zbyt łatwopalna, zbyt szybko wybucha w cylindrach. Kilka sekund i łowisz zębami tuńczyki w morzu.
     Przytomność odzyskałem trzydzieści minut temu. Zszyta tkanka i płuco bolały jak cholera. Włosy stawały mi dęba na głowie, gdy pomyślałem, co będzie, gdy środki przeciwbólowe przestaną działać.
     Florentino zadzwonił do Anne-Claire, gdy tylko dowieźli mnie do szpitala w Ajaccio. Gdy przyjechała, wszystko jej opowiedział, a teraz ona przekazywała to mi. Kroplówka równomiernie odliczała mi środek pobudzający pracę szpiku kostnego - straciłem dwa litry krwi. Dowieźli mnie w ostatniej chwili. Cieniutka rurka, wprowadzona przez usta, jeszcze teraz odsysała resztki krwi gromadzącej mi się w płucu. Anne-Claire usiadła tak, by na nią nie patrzeć.
     - Walter Christie - powiedziałem. - Tylko on mógł zrobić te wszystkie rzeczy na raz. Wydać rozkaz Chinookom, zablokować jego rutynowe tankowanie tym, co zostało po naszym tankowaniu, załatwić zlecenie dla warsztatu w Ajaccio. Wiedział, ze znaleźliśmy Hueya, bo kierownik do niego dzwonił ze skargą.
     Anne-Claire kiwnęła głową.
     - Ale dl... - chwycił mnie kaszel. Rureczka żwawiej zassała krew z płuca. Ręką przytrzymałem Anne-Claire, która się zerwała, by biec po lekarza.
     - Powiedz... - rureczka uspokoiła się i wróciła do powolnego ssania. Odzyskałem normalny głos. - Wiedzą, dla kogo to zrobił? I dlaczego? Szantaż? Przekupstwo?
     Opadłem na poduszkę, zmęczony pytaniami.
     - Polityka. Woziliście ludzi do Algierii, tak?
     Kiwnąłem głową, gryząc wściekle rurkę. Strasznie niewygodna.
     - Nawet Florentino wyciąga w tym momencie liczydło, dodaje dwa do dwóch i, ku jego wielkiemu zaskoczeniu, wychodzi mu cztery - roześmiała się Anne-Claire. Kocham ten jej wysoki, srebrzysty śmiech. Rozmarzyłem się natychmiast, co nie wpłynęło dodatnio na moją koncentrację.
     - Sąsiadem Algierii jest... - zawiesiła głos.
     - Brazylia. Żartuję! No, chociażby Tunezja... Libia! Jasne, że Libia. Żołnierze mieli działać w Libii z terenu Algierii?!
     - Gdzie Libia ma kumpli?
     - P-IRA! - prawie wyplułem rurkę. - Christie jest Irlandczykiem!
     - Sabotował działania przeciw Libii, za co P-IRA dostawała broń i pieniądze. No i użyczyła dwóch zabójców, a ty byłeś na tyle głupi, by ich taranować na autostradzie.
     - A to sk... - na szczęście przerwał mi Florentino, który wpadł, jak burza, do sali.
     - A już myślałem, że dostanę po tobie dowództwo! - zawołał wesoło.
     - Wypchaj się. Będziesz zastępcą do końca swego marnego życia. A na razie wyrwij mi tą cholerną rurę z gardła.
     - Jeśli sprawia ci ból, to niech zostanie! - Florentino wyszczerzył zęby - Leese i Banjo przesyłają pozdrowienia. Osobiście nie mogą, lecą z tym sprzedawczykiem do Paryża. Kierownik zmiany podał cię do sądu o ten samochód, ten, co go spaliłeś.
     - Nie ja. Dużo po nim zostało? - zaciekawiłem się.
     - Kupa czarnej blachy. Nigdy nie rozpoznają - Florentino wiedział, co mam na myśli.
     - A więc nic nie wiemy o żadnym samochodzie - powiedziałem stanowczo.
     Włoch nieznacznie rzucił okiem na Anne-Claire, po czym nachylił ucho do moich ust.
     - Znalazłeś? - spytałem szeptem.
     - Leżał pod drzewem. Zgubiłeś w czasie strzelaniny.
     Wcisnął mi chłodny, metalowy przedmiot do ręki. Błyskawicznie schowałem go pod kołdrę. Florentino wypadł z sali równie szybko, jak wpadł.
     - Muszę ci powiedzieć, coś przykrego... - zacząłem niezdecydowanie. Anne-Claire natychmiast spojrzała na mnie czujnie.
     - To nie moja wina! - od razu się zastrzegłem z miną pełną bolesnej niewinności. - Ja tego nie chciałem. Naprawdę robiłem, co mogłem, ale sama wiesz...
     - Co się stało? - w jej głosie wyczułem niepokój.
     - Gdy tak leżałem postrzelony w tym lesie... jeden z tych zabójców znalazł mój telefon satelitarny i, ten tego, pewnie dzwonił do tej cholernej Libii...
     Niepokój Anne-Claire ustąpił miejsca zaskoczeniu.
     - W tym tygodniu będziemy mieli naprawdę wysoki rachunek za telefon satelitarny - wyciągnąłem w jej stronę aparat, z trzycyfrową sumą do zapłacenia na wyświetlaczu.
     Mimo tych wszystkich lat, jakie spędziliśmy razem, ciągle udawało mi się na chwilę nabrać Anne-Claire. Gryzłem rurkę ze śmiechu, gdy wyrwała mi spod głowy poduszkę, by rzucić nią we mnie.
     
     
     Wrocław, 28 XI 2002

powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.