nr 02 (XXIV)
marzec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michał "Pułkownik" Szczepaniak
  Crime story

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Florentino wyciągnął notes i starał się to zapisać. Ouilmor? Fillmourhe? Villemohr?
     - Jakaś nazwa? - wymruczał
     - Albo jeszcze jedno nazwisko? - dodałem. - Ale nie pasuje do "MCh", nie mamy go też na liście.
     Chwilę jechaliśmy w milczeniu.
     - Było coś w notatkach Hoffiego? - spytałem.
     Florentono pokręcił głową. Znów milczenie.
     - Ciekawe, co zrobił Basil, kiedy mu to powiedziała? - spytał. Nie dodał tego, o czym obydwaj natychmiast pomyśleliśmy. Basil musiał się jednak czegoś domyślić, skoro doszedł tak daleko, że go zabito.
     Zawróciłem przez trawnik oddzielający pasy ruchu autostrady. Po dwóch kwadransach byliśmy znów pod drzwiami mieszkania Busoni. Przywitała nasz widok z nieukrywaną irytacją i nie wpuściła do środka. Nie dając jej dojść do słowa, powtórzyłem pytanie Florentino.
     Busoni chwilę się zastanawiała.
     - Nic nie zrobił.
     - Jak to nic? - nie zrozumiałem.
     - Ten młody pytał się, jak panowie, o znaczenie i pisownię, ale ten starszy po prostu zanotował i pytał dalej o inne szczegóły.
     - Nie spytał się nawet o pisownię?
     - Nie.
     Basil wiedział, co to jest "łilmor"?
     
     X.
     
     Nie dzwoniłem do domu od dwudziestu czterech godzin. Nie miałem siły, by powiedzieć Anne-Claire o śmierci jej przybranego ojca. Teraz jednak potrzebowałem pomocy.
     Telefon odebrała Leonore.
     - Ah, Dio, C'e Mick. Come stai? Wszyscy się na śmierć zamartwiamy!
     Niecierpliwie poprosiłem o Anne-Claire.
     - Halo? - usłyszałem jej głos.
     - Łilmor - powiedziałem. Jakie będzie jej pierwsze skojarzenie?
     - Uhm?
     - Łilmore - powtórzyłem.
     - Ale czego? - spytała.
     - Jak to czego - odpowiedziałem pytaniem.
     - No, czego chcesz więcej? A tak w ogóle, to wszystko w porządku?
     Spłynęło na mnie olśnienie. Willmore. Basil, rodzony Brytyjczyk, nie pytał się o pisownię, bo to słowo było po angielsku.
     - Halo? Jesteś tam jeszcze?
     - Anne, kocham cię. Będę w domu jak najszybciej. Cześć.
     - Ale...
     Słuchawka wisiała z powrotem na aparacie. Florentino biegł na policję, a ja do Ratusza.
     
     XI.
     
Ilustracja: Robert Łada
Ilustracja: Robert Łada
     W Europie, w prawie każdym kraju, także we Francji, istnieje takie coś, jak obowiązek meldunkowy - każdy, kto przebywa w jakimś miejscu dłużej niż dwa tygodnie, powinien zgłosić nazwisko i adres władzom samorządu terytorialnego lub, jeśli nie ma francuskiego obywatelstwa, policji.
     Wiele cierpliwości, asertywności i machania plakietką śledczego KBW kosztowało mnie, zanim znalazł się ktoś kompetentny do przeglądania ksiąg meldunkowych.
     - Kogo szukać? - spytał zniecierpliwiony urzędnik.
     - W-i-l-l-m-o-r-e - przeliterowałem. Urzędnik rzucił okularami o stół.
     - Czy wy do cholery nie możecie tego robić o normalnych porach? Jak się pan tym interesuje, niech się pan spyta kolegów.
     - Kolegów? - zdziwiłem się.
     - Niedawno postawili cały budynek na nogi, szukając w nocy kogoś, żeby im sprawdził to samo nazwisko. Szukali do południa następnego ranka.
     - Znaleźli coś? - spytałem z nadzieją.
     - Drogi panie, oczywiście - odpowiedział urzędnik.
     - Pamięta pan, co?
     - Nie ja to znalazłem.
     - A kto?
     - Kolega.
     - Proszę go zawołać.
     - Jest w domu.
     - Niech pan zadzwoni.
     - Drogi panie, nie będę niepokoił nikogo o tak barbarzyńskiej porze! Jest po godzinach pracy!
     Spojrzałem zaskoczony na zegarek.
     - Ale jest dopiero dziesięć po szóstej po południu!
     - Drogi panie, niech pan przyjdzie jutro - powiedział wyniośle urzędnik głosem obrońcy praw pracowniczych całego świata urzędniczego i skierował się ku drzwiom.
     Chwyciłem go za ramię.
     - Powinien pan wiedzieć, że utrudnianie śledztwa jest przestępstwem.
     Zmierzył mnie oburzonym wzrokiem.
     - Pan mi grozi? Jak pan śmie!
     - Co powie rodzina, gdy się dowie, że spędził pan 48 godzin w areszcie? - spytałem ponuro. - A pana zwierzchnik? Jak to się odbije w pana referencjach? Byle grzywna potrafi zrujnować obiecująca karierę.
     - Nie ośmieli się pan! - powtórzył. Niedbale wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza kajdanki.
     - Na pana stanowisko pewnie czyha wielu młodych i ambitnych...
     Chyba trafiłem w czułe miejsce. Urzędnik zadzwonił, pogadał chwilę i sięgnął po księgi katastrowe, czyli spis nieruchomości i domów sprzed roku. Jak widać, komputeryzacja nie dotarła jeszcze do wielu temu podobnych twierdz biurokracji. Przez kilkanaście minut, cały czas konsultując się przez telefon, szukał właściwej strony.
     W końcu niechętnym ruchem podsunął mi ją pod nos.
     - Contessa Willmore. Brytyjka z podwójnym obywatelstwem. Rok temu kupiła niewielki pałacyk pod Marsylią. Siedem tysięcy euro podatku gruntowego rocznie. Ciesz się pan, że kolega pamiętał, gdzie w końcu znaleźli to nazwisko. Inaczej musiałby pan tu nocować, jak tamci.
     Przepisałem adres, podziękowałem wściekłemu urzędnikowi i chwyciłem telefon.
     Florentino był na komendzie i bezskutecznie szukał w policyjnych rejestrach nazwiska "Willmore".
     - Ja znalazłem - powiedziałem z satysfakcją.
     - Ale sam mówiłeś, że to angielskie nazwisko! - zaprotestował Florentino.
     - To jakaś angielska szlachcianka, ma nawet tytuł contessy, ale ma francuskie obywatelstwo. Dlatego była w księgach samorządu, nie w rejestrze policji.
     - Skoro tak...
     - Słuchaj, Basil też tu był. Znalazłem ten sam adres, co oni.
     - Poważnie? A gdzie to jest? - dociekał Florentino.
     - U nas, pod Marsylią.
     - To po jaką cholerę wlekliśmy się aż do Nicei? - jęknął zmęczonym głosem Włoch.
     - Bo to tu jest stolica departamentu - przypomniałem. - I tak musielibyśmy tu przyjechać, by to sprawdzić.
     Rozłączyłem się i wystukałem podany mi przez urzędnika numer.
     Sekretarz contessy Willmore był głęboko oburzony moim późnym telefonem, jednak pod moją presją, zgodził się wpisać naszą jutrzejszą wizytę między tak ważne punkty dnia contessy, jak poranna przejażdżka konna i przedpołudniowa rozgrywka tenisowa. Skrupulatnie spisał przedtem jednak nasze nazwiska i numery służbowe.
     
     XII.
     
     Gdybym nie trzymał jej mocno, Anne-Claire przewróciłaby się. Jej utkwione we mnie, szeroko otwarte oczy błagały, by to był tylko okrutny żart.
     - Jak to... Przecież Basil... Jak... Przecież...
     Jego śmierć była dla mnie ciężkim ciosem, ale dopiero cierpienie Anne-Claire rozdarło mi serce. Każda z jej łez była dla mnie niczym smagnięcie bicza.
     Staliśmy tak przez dobrych kilka minut. Anne-Claire płakała, a ja, obejmując ją mocno, tuliłem jej głowę do swego ramienia. Przez okno wyglądała ciekawa głowa Baptiste, ale czując, że stało się coś złego, nie odważył się wyjść przed dom.
     Anne-Claire opanowała się w końcu. Jej wilgotne, głębokie oczy patrzyły się na mnie z bliska.
     - Jak zginął? - spytała cicho.
     - Nie cierpiał. Zginął jak bohater, na służbie.
     - Jak bohater! Ty zimny draniu! - wykrzyknęła i odepchnęła mnie - Wasze bohaterstwo! Co mu teraz po nim! On nie żyje!
     - To był jego wybór - starałem się bronić człowieka, który był dla niej jak ojciec. - Nie chciałby innego życia...
     Znów wybuchnęła płaczem i zatoczyła się. Chwyciłem ją. Nie opierała się, gdy wprowadziłem ją z powrotem do domu. Leonore stała w głębi korytarza, poważna i milcząca. Przywołałem ją wzrokiem i powoli oddałem Anne-Claire w jej ręce. Zaprowadziła ją do pokoju i usadowiła na kanapie.
     Ja stałem dalej przy otwartych drzwiach. Na schodach siedział Baptiste i patrzył się na mnie przestraszony i niepewny, co się właściwie stało. Machnąłem do niego ręką. Chłopiec podszedł powoli.
     - Byłeś kiedyś na prawdziwym posterunku? Takim, jak na filmach? - spytałem. Mały pokręcił głową. - A chciałbyś pojechać? - Energiczne kiwanie głową i nieśmiały uśmiech. - No to biegnij do samochodu. Ja zaraz tam przyjdę.
     Chłopiec wybiegł przez otwarte drzwi. Ja stałem jeszcze chwilkę na korytarzu. Z pokoju wyszła na chwilę Leonore.
     - Ona się bardzo o ciebie martwi - powiedziała cicho. Kiwnąłem głową.
     - Nic mi nie będzie - odpowiedziałem. - Wezmę Baptiste ze sobą, tutaj nie miałby teraz co ze sobą zrobić.
     - Uważaj na niego! - przed wrażliwą siostrę wyrwała się na chwilę nadopiekuńcza matka.
     - Jasne. Niedługo wrócimy.
     Przed wyjściem schyliłem się przy telefonie i wyciągnąłem wtyczkę z gniazdka. Nikt nie powinien teraz niepokoić tego domu.
     
     XIII.
     
     Do budynku rezydentury przylegał niski budynek z salą gimnastyczną. Tutaj szkoli się nowych w walce wręcz. Czasem urządzamy też na niej mecze koszykówki, my przeciw gliniarzom albo strażakom. Dwa, trzy razy w tygodniu jednak, zbierają się tu wieczorami dzieciaki z sąsiedztwa, a jeden z naszych szkoli ich w jakimś sporcie. Tamtego dnia Bren uczył tae-kwon-do. Na mój widok podszedł i wyciągnął rękę.
     - Słuchaj, stary, tak mi przykro...
     Uścisnąłem dłoń bez słowa. Po chwili wskazałem głową na Baptiste.
     - Wpuścisz go na chwilę na swój trening? - spytałem. - Mam do pogadania z pułkownikiem.
     Bren wyszczerzył zęby i podał rękę Baptiste.
     - Cześć, chłopie. Jak się nazywasz?
     - Baptiste - szczeniak wyprężył się i dodał dumnie. - Jestem Sycylijczykiem.
     -No to chodź tu do nas, Sycylijczyku. Zobaczysz kilka ciekawych rzeczy.
     Dzieciaki z zaciekawieniem gapiły się na nowego.
     
     XIV.
     
     Herzog nie zasypywał gruszek w popiele. W chwilę po tym, gdy podałem mu telefonicznie adres contessy, zasięgnął informacji oraz zadzwonił do komendanta żandarmerii, a ten dyskretnie ustawił przy bramie jej pałacyku dwóch swoich ludzi.
     Pałacyk był porządnie ogrodzony, a furta przypominała bramę do twierdzy Bastylia. Wywiadowcy informowali, że widzą strażników uzbrojonych w karabinki szturmowe.
     - Na razie nic się nie dzieje. Contessa wróciła jakąś godzinę temu z miasta - powiedział Herzog.
     - Co ją może łączyć z zamachowcem i z "MCh"? - spytałem.
     Herzog pochylił się nad biurkiem w moją stronę.
     - Ty mi to powiedz.
     Sam się nad tym od wielu godzin zastanawiałem. Te kilka szczegółów od pułkownika rzuciło odrobinę światła na sprawę.
     - "MCh", kimkolwiek jest, zdaje się jej bać. Uciekała, gdy tylko zdało jej się, że Willmore jest w pobliżu... A wróg "MCh" może być naszym sojusznikiem... Może powie nam coś nowego. Basil i Hoffi już pewnie u niej byli, ale tego nie wiemy na pewno. Trzeba będzie jej spytać.
     Zastanawiałem się chwilę. Herzog wpatrywał się w jakiś punkt na ścianie i nic nie mówił.
     - Ma uzbrojonych wartowników. Nie jesteśmy w Zanzibarze, to nie mogą być jej własni ludzie. Musiała wynająć którąś z tutejszych agencji ochroniarskich. Broń szturmowa... To musi być któraś z tych największych, tylko je na to stać. Jedzą nam przecież z ręki, wystarczy zapytać... Innym śladem może być jej narodowość. Jeśli "MCh" jej się boi, może contessa ma jakieś kontakty z brytyjskimi służbami? MI.5? Polują na nią na własną rękę? Trzeba poprosić centralę, niech zażąda informacji na temat operacji przeprowadzanych w okolicach Marsylii...
     Do gabinetu wpadł bez pukania Florentino.
     - Pułkowniku, jak pan prosił, dzwoniłem po firmach ochrony, mających pozwolenie na broń maszynową. Z "AIC Securite" donoszą nieoficjalnie, że to ich ludzie pilnują pałacyku. Kontrakt zawarto przed rokiem, co miesiąc jest odnawiany na kolejne cztery tygodnie, regularnie płacony i należycie opodatkowany. Niestety, o samej contessie nic nie wiedzą. Ich ludziom wolno poruszać się tylko wokół ogrodzenia.
     Florentino przerzucił kartkę w notatniku. Herzog przestał wpatrywać się w ścianę, teraz przyglądał się wzorkom na wykładzinie.
     - Sprawdzałem też w Londynie. Oba MI, piąty i szósty, nic nie wiedzą. W SAS ich ludzie wypierają się wszystkiego, co francuskie. O, Moriarty wrócił? - Florentino dopiero teraz mnie zauważył.
     Herzog podniósł wzrok z dywanu i spojrzał mi w oczy.
     - Moriarty, dobrze kombinujesz. Ale póki nie będziesz wpadać na te pomysły szybciej, niż inni, na przykład niż ja, będziesz tkwił w tej robocie do emerytury. No, chłopaki, to był dla was pracowity dzień. Wracajcie do domów i się wyśpijcie, a jutro chcę widzieć w raporcie opis tego, jak baronowa śpiewała wam wszystko, jak na spowiedzi.
     

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.