nr 02 (XXIV)
marzec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Roman Cielecki
  Nie nauczyłem się tanga

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     4 . MILONGA
     
     Kiedy dziesięciomilionowa "Solidarność" wybuchła władzy jak przyczajona mina morska - mnie eksplodowało serce; może to kiepska metafora, ale z medycznego punktu widzenia, niestety, nieodległa od rzeczywistości. Naród oblegał komitety partyjne z litanią postulatów, drwiąc z pobladłych dygnitarzy, a ja, po złośliwej grypie z nawrotami, snułem się po domu słaby niczym noworodek i nawet nie miałem dość energii, żeby się z czegokolwiek cieszyć.
     Na nogi wypełzły mi wodniste obrzęki, nocą dławiłem się z braku powietrza, a serce ledwie, ledwie pikało w konwulsyjnym rytmie. Zdarzały się też dziwne omdlenia: bez istotnej przyczyny zaczynały mi wirować ciemne płatki w oczach i - jeśli zdążyłem zrobić parę kroków - waliłem się na tapczan bez ducha. Coś się blokowało w środku czy jak?
     Budziłem się już po chwili, ale ciężko wystraszony. Gamoniowaty lekarz w przychodni niczego się w moich piersiach nie dosłuchał; dał coś na uspokojenie, bo nie widzi tu nic oprócz nerwicy. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, wyrżnąłem głową w blat biurka, tak mnie nagle dopadło.
     Wydzwoniłem pogotowie, które potraktowało rzecz poważnie: pojechałem do szpitala jak hrabia, na sygnale. Położono mnie na kardiologii, gdzie ordynatorem był znajomy medyk, najlepszy u nas specjalista. Nazajutrz osłuchał mnie i poobracał pod różnymi aparatami, na koniec ucieszył się:
     - Człowieku, przecież ty już nie masz zastawki!
     Ot, technika różnych punktów widzenia! Sprawiłem mu radość, że może mnie podesłać do promotora swojej rozprawy doktorskiej, a był nim nie byle kto - sława polskiej kardiochirurgii, profesor Jan Moll. A ja tak się uradowałem, jak doświadczalna mysz na widok stołu do wiwisekcji.
     Dziś sztuczną zastawkę wszywa się rutynowo, z minimalnym ryzykiem. Wtedy nie było takiej elektroniki ani zmyślnych aparatów, implanty w kształcie koszyczka często zawodziły, a leki najnowszej generacji jeszcze testowano na ochotnikach. Dlatego bez wstydu wyznaję, że zadrżały mi łydki, kiedy profesor Moll potwierdził diagnozę i wyznaczył termin zabiegu.
     Zabiegu! Piękny eufemizm; rozpłatanie pacjenta na pół i wyrzynanie mu dziury w sercu, w fontannie litrów krwi - to brzmiało w ustach lekarzy powiewnie jak kosmetyka garbatego nosa. Nie wnikałem w dalsze szczegóły, bo mdło mi się robiło na myśl o takiej operacji - a iluż pacjentów uciekało spod noża! Tak jak pewien bałuciarz, z którym kuśtykaliśmy na opuchniętych nogach po skwerze wokół łódzkiej kliniki.
     - Patrz pan, tam jest ta rzeźnia! - pokazywał mi olbrzymie okna na pierwszym piętrze. - Brata mi cholery zarżły, ale ja nie głupi. On już ziemię gryzie, a ja żyję! - twierdził zuchowato.
     - Ale co to za życie? - pomyślałem kiedy zwierzał się, że nawet z żoną "prztyknąć" sobie nie może, tak go dusi w sposobnej pozycji. Był tu już któryś raz z rzędu; po podsuszeniu obrzęków odmawiał zgody na operację i uciekał - do następnego kryzysu. Może i ja też bym nawiał, gdyby nie Bożenka, z której smolistym wzrokiem zderzyłem się zaraz na początku.
     To była "diva assoluta" wśród pacjentek, unikalne połączenie słowiańskiej karnacji i oczu Cyganki; blondyna "pszenno-buraczana", jak twierdził inżynier po trzecim zawale, oczekujący na wszczepienie by-passów, nałogowy hazardzista, z braku ostrych rozrywek organizator wieczornego "tysiąca".
     Wkręciłem się do gry na szczęśliwym miejscu po malarzu pokojowym, który miał bardzo udany zabieg i szybko został wypisany do domu; było to krzesło między Bożenką a księdzem Czesławem, zatem szczęśliwe podwójnie, a nawet potrójnie z uwagi na obecność osoby duchownej i ewentualne chody u Pana Boga.
     Nic sobie z tego nie robił inżynier i zabawiał się wywoływaniem rumieńca u Bożenki, wcale jednak nie przypominającego buraczka. Na policzki dziewczyny wypływał pąs w pastelowym kolorze dojrzewającej brzoskwini, kiedy wesołek recytował pieprzne fraszki:
     
     Nie ulega wątpliwości,
     Jak mawiała moja niania.
     Lepiej ciupciać bez miłości
     Niż miłować bez ciupciania.

     
     Kapłan groził palcem, Bożenka udawała, że się dąsa, a inżynier lubieżnie chichotał, chociaż stać go było tylko na powłóczenie kapciami po błyszczących posadzkach kliniki. Takie były nasze rozrywki w oczekiwaniu na zabieg, a czekałem potulnie, urodziwa Bożenka okazała się bowiem doświadczoną pacjentką i podnosiła moje morale magnetycznym altem:
     - Profesor Moll jest cudowny! Niech się pan nic nie boi, wszystko będzie dobrze! - i wlepiała we mnie przepastne, czekoladowe oczy; aż dreszcz przechodził, bo tak spoglądała na mnie kiedyś taka jedna mała, ruska baletnica. Czy mogłem myśleć o ucieczce? A niech mnie zaszlachtują, żebym tylko mógł ocierać się o tę figurę Bardotki i stopniować erotyczne fantazje.
     Blond piękność miała już jedną operację serca jako nastolatka; potem wyszła za mąż i mimo przestróg profesora urodziła dziecko, a tego jej organizm nie wytrzymał - po zapaleniu wsierdzia zastawkę trzeba było wymienić. Szybko znalazłem z Bożenka wspólny język - i było to tango!
     No bo, jak się okazało, ta ozdoba kliniki wywodziła się z dobrego domu, gdzie znajomość tańców towarzyskich była oczywista jak jedzenie zupy bez siorbania. Każdego wieczoru zostawaliśmy po grze na chwilę pogawędki; inżynier żegnał nas obleśnym mrugnięciem, a ksiądz Czesław zaklinał na wyrost, że - na miłość boską - Bożenka jest zamężna!
     A co to kogo obchodziło w klinice, tej enklawie traumatycznych lęków, bólu i wątłej nadziei? Normalny świat i tak od nas odpłynął - i cały ten system praktykowanej na co dzień etyki. A kusiło nas, żeby jeszcze coś z życia uszczknąć, zwłaszcza że w postępowaniu przedoperacyjnym zostaliśmy odwodnieni i wzmocnieni różnymi specyfikami.
     Zacząłem Bożenkę rozpalać "Ostatnim tangiem w Paryżu" Bertolucciego; była to jedna z niewielu rzeczy, za jakie chwaliłem Gierka - że wpuścił do nas tak skandalizujący obraz. Właściwie zawiodłem się - tango było na drugim planie, ale mogłem popisywać się znajomością scen z pogranicza pornografii i komentować wysoką jakość anatomicznych szczegółów Romy Schneider.
     Bożenka widziała już "Ostatnie tango"; podstępnie dała mi się wygadać, aż zgasiła mnie, że motywacja psychologiczna bardzo tam naciągana, dramaturgia akcji nierówna, z dłużyznami; zaborczy erotoman i "momenty" to stanowczo za mało na reżysera o światowej renomie.
     O kurczę! Nie dość, że piękna, to jeszcze erudytka, no i bystra dziewoja! Zorientowała się w moich podchodach; przecież jednak musiała ciągle znosić różnego rodzaju zalecanki, byłem więc trochę rozżalony, bo moja zagrywka nie była znowu taka najgorsza. Na przeprosiny liznęła mnie mile czekoladowym oczkiem i puściła się na zwierzenia, że branża filmowa nie jest jej obca.
     Ba! Zagrała kiedyś, statystkę wprawdzie, ale w długim ujęciu, tak że prawie epizod. I gdyby nie to serce... Ale mąż jest oświetleniowcem w "fabule" na Łąkowej i z tego tytułu oboje mają dostęp do najnowszych produkcji, nawet tych, które nie uzyskały "placet" cenzury i nie weszły na ekrany.
     Pomyślałem, że natura i cywilizacja musiały się bardzo natrudzić, żeby stworzyć takie cudo! Że też nam się pokolenia rozminęły - byłem od niej ze dwa razy starszy. Zrewanżowałem się żartobliwą opowieścią o tangu, które co i rusz dopada mnie w polityczno-erotycznych konfiguracjach, tak że nawet nie zdążyłem się ożenić. Słuchaczką była idealną - uśmiechała się i współczuła, kiedy wypadało. Dla uplastycznienia tych przeżyć wystukałem rytm mojej obsesji: wolno, szybko-szybko, wolno.
     Dołączyła się do tego stukania pomrukując wibrującym głosem; moja dłoń przypełzła wolniutko, aż znienacka chapnąłem jej rękę. Szarpnęła się trochę, potem spojrzeliśmy sobie w oczy i poczułem, jak wiotczeje, a jej oddech wyraźnie przyśpiesza. Och tango, tango, ty magio wszystkich moich namiętności!
     Podkręciło nas oboje - następnego wieczoru ona podjęła temat pytając, czy widziałem "Tango" Rybczyńskiego. Nie kojarzyłem tego nazwiska; to nie ten od "Chłopów"? A, krótkometrażowiec... W Łodzi pokazano jego film na projekcji przedpremierowej. To taka animacja z udziałem aktorów; treść wątła, ale Bożenka umiała opowiadać jeszcze bardziej sympatycznie niż słuchać.
     No więc do pokoju wpada piłka, za nią wskakuje dzieciak, potem wkrada się złodziej i kradnie paczkę, którą zaraz wnosi jeden z lokatorów, babcia kładzie się na tapczanie - żeby umrzeć? I tak dalej w kółko, w pokoju robi się gęsto od współmieszkańców, przychodzi też milicjant - a nikt nikogo nie widzi! Potem wszyscy znikają po kolei; pętla czasu i paradoksy logiki wydarzeń. Piksilacja, to znaczy efekt ruchu poklatkowego - w sumie bomba!
     I tu Bożenka pąsowieje, bo pominęła niektóre sceny; no dobrze, już mówi - oto w ten tłum postaci wychodzi z łazienki, jak gdyby nigdy nic, naga blondyna, i powoli się ubiera; a na tapczanie, gdy chwilowo nie ma babci, młoda para się... no, co trochę, w tej pętli czasu, para odbywa, no... stosunek.
     - A tango? - pytam. - U Mrożka było w ostatniej scenie, a tu?
     - A, tango. Jest cały czas, to muzyka do tego filmu, napisał ją taki Janusz, ten, no... Ach, rzeczywiście - wszyscy poruszają się w rytmie tanga!
     - Aha, a jakie? No, co to za tango?
     Bożenka stuka ten rytm: wolno, szybko-szybko, wolno - i mówi, że teraz, kiedy zwróciłem na to jej uwagę - faktycznie - to jest ważna rzecz! Ono, to tango, jest głuche jakieś, tylko perkusja i jeden instrument o ciemnej barwie... Obój, fagot? W ogóle totalny egzystencjalizm; wszystko bez sensu, taka alienacja w tym mrowisku... A może jakiś fatalizm, metafizyka?
     Zadumaliśmy się nad pojemną symboliką tanga, a do mnie zaczęło docierać, że za dwa dni operacja. Aż mną targnęło: jeśli nie teraz, to kiedy? Zabieg jest ryzykowny i nagle poczułem, że umrę na pewno, jeśli z Bożenka jakoś... Jakkolwiek! I zanęciłem:
     - Bożenko... a może byśmy spróbowali tango?
     Spłoszyła się i spojrzała na mnie niczym sarna, kiedy wpadnie na wilka.
     - To przecież niemożliwe! Jak? Gdzie? Ciągle się ktoś kręci...
     Aha, tu ją mam! Musiała odebrać moją fiksację jak czuły rezonator i to jej się spodobało. Więc niemożliwe nie dlatego, że niemożliwe, tylko że ktoś może nas podejrzeć! I już wiecznie ciekawska Ewa kombinuje, jak by tu skubnąć owoc zakazany!
     Zapewniłem, że znam dobre miejsce - korytarzyk w bocznym skrzydle, do pracowni, w której analizuje się taśmy z aparatów Holtera. Wieczorami jest pusty, nikt tam nie chodzi. No to co - zatańczymy sobie po ciuchutku? Umykała spojrzeniem, ale już była ugotowana.
     No... dobrze. Może jutro po grze? Ale tylko tango! zastrzegła zdradzając, że pojęła wszystkie niuanse tej propozycji i nie są jej niemiłe.
     Nie mogłem potem usnąć z wyrzutów sumienia, że tak ją skołowałem; przecież to było zupełnie zupełnie bez perspektyw! Ogarnęło mnie też zabobonne przeczucie - a co, jeśli wykrakałem sobie z tym Bertoluccim i tango będzie naprawdę ostatnie? A, do licha - jak można nie zaryzykować z Bożenką?
     Kiedyśmy się nazajutrz przekradli do korytarzyka, grzeszną aurę schadzki podkreślał rozrzedzony mgiełką blask latarni z przyklinicznego skweru. Popatrzeliśmy na siebie: w mroku bielała jej twarz z przeogromnymi oczami, spoza pełnych, półotwartych warg lśniły ząbki w niepewnym uśmiechu, a jedwabny szlafroczek falował zmysłowo akurat tam, gdzie trzeba.
     Wtem jakby dźgnęła nas rozżarzona sprężyna i rzuciła na siebie; ująłem dziewczynę za kibić i rozdygotanym głosem podyktowałem rytm: no to - ram, pa-ram, pam; ram, pa-ram, pam. Zrobiliśmy kroczki przydeptując sobie kapcie z nerwów i napięcia. A jeszcze do szaleństwa usztywnił mnie jędrny biust Bożenki - wyraźnie czułem w zwarciu, że ta szelma nie założyła stanika! Zrobiliśmy jeszcze promenadę od drzwi do drzwi, potem miał być obrót:
     - Bożenko - right rock turn! - i ten energiczny skręt nas wykończył. Zamigotały w arytmii rozdęte serca, zatoczyliśmy się na ścianę; ona oparła się plecami, ja zawisłem na niej. Dyszeliśmy, dyszeliśmy...
     Głowa opadała mi niżej i gdzie jej szyja łączyła się; wrażliwe niczym fonendoskop - niżej, aż usta dotknęły dołeczka, obojczykiem. Moje wargi stały się wrażliwe niczym fonendoskop - odbierałem nimi tętent krwi dziewczyny: wolno, szybko-szybko, wolno; wolno, szybko-szybko, wolno...
     
     * * *
     
     Czy taka historia może mieć racjonalne zakończenie? W pewnym sensie epilogiem ostatniego wątku było "Tango" Rybczyńskiego -"bombowe" według Bożenki - które wiele lat później pokazała nasza telewizja. Nagrałem je, bo to jedyny polski film, nagrodzony Oscarem, no i pamiątka klinicznej namiętności!
     Imaginacja bowiem uparcie mi podpowiada, że ta blondyna, która paraduje tam nago - to właśnie Bożenka! Choć jej oczy nie są za duże i chyba niebieskie, to pszenna fryzura jest prawie identyczna, kształty równie posągowe i taki sam zalotny wdzięk, i też, figlarka, nie wkłada biustonosza!
     Niemniej nie znalazłem amatorki do kolejnego tańca ani nie widać "happy endu" mojej obsesji. Nie mogę też uchwycić algorytmu tego, co już się zdarzyło; nic się nie da ułożyć w spójny ciąg i pozostaje mi tylko sentymentalne gdybanie.
     Za to nabrało rumieńców coś, co niegdyś uznałem za bezpłodny epizod: szukając groszowych oszczędności w supermarketach zacząłem spotykać dawną sympatię z działu kadr. Ona, naturalną rzeczy koleją, jest już babcią; i już samotną, niestety - jak to znacząco podkreśliła.
     - No to jest wolna! - pomyślałem składając jej obłudne wyrazy współczucia. Rozważywszy różne tego implikacje najpierw oceniłem z satysfakcją, że moje oko zawsze było nieomylne - babcia z niej bardzo apetyczna, zachowała figurę nastolatki, a i buzia jeszcze niczego sobie. Tak że lepiej będzie zataić jej imię; o coś jednak koniecznie musiałem zapytać:
     - Słuchaj, a nauczyłaś się przez ten czas tanga?
     - Tanga? Z figurami? Eee, nie... jakoś nie było okazji. A nie wystarczy to? - i zanuciła refren przeboju "Budki Suflera": Bo do tanga trzeba dwojga, zgodnych ciał i chętnych serc...
     Nie bez racji mawiają dżentelmeni, że kobieta i muzyka nie mają wieku. Zgadza się, zgadza! Może zadrwiło tango ze mnie, może i nie - ale teraz dałem się złapać i dośpiewałem:
     - Tak ten świat złożony jest - i parsknęliśmy oboje nerwowym chichotem przy stoisku rybnym, aż się obejrzeli zdumieni klienci - z czego tak się cieszy para emerytów w tych dzisiejszych, ciężkich czasach?

powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.