nr 02 (XXIV)
marzec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Alina Moś
  Blizna

Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
     Sonia od kilku dni czuła w powietrzu zapach jesieni. Czuła go, choć tak naprawdę jeszcze nie skończyły się wakacje. Liście były zielone, powietrze ciepłe i rześkie i tylko krwistorude słońce dawało delikatnie do zrozumienia, że już wkrótce tak krwistorudy będzie cały świat. Sonia czuła zapach jesieni również teraz, kiedy stała nago nad brzegiem jeziora i wpatrywała się w ogromny, blady księżyc. Było bardzo późno i zaczynało się robić chłodno - sierpniowe noce nie były już takie gorące. Ale Sonia epatowała jakimś dziwnym, nieznanym ciepłem, zupełnie tak jakby teraz, w nocy, odbijała światło słoneczne, które wchłonęła za dnia... Stała na brzegu i była przekonana, że wszystko, co zrobiła i co jeszcze zrobi tej nocy, dzieje się pod wpływem księżyca i tego jesiennego zapachu. Sonia przejechała dłonią po swoich krótko przystrzyżonych, czarnych włosach i uśmiechnęła się.
     - Quia nominor leo... - wyszeptała.
     
     To był ostatni weekend wakacji. Sonia chciała spędzić go w domu albo pójść na samotny spacer. Myślała też o zrobieniu czegoś, co zapamiętałaby na bardzo długi czas. Sama nie wiedziała, co konkretnie ma na myśli, ale była pewna, że jeśli nadarzy się okazja, by to zrobić, ona ją wywęszy. Ostatecznie wylądowała na prywatce u swojego kolegi z klasy, Tomka Tobiszewskiego. Tomek słynął z organizacji dzikich balang, o których potem plotkowano w szkole przez co najmniej tydzień, ale Sonia rzadko w nich uczestniczyła. Pewnie dlatego, że nie należała do paczki Tomka. Nie należała do niczyjej paczki. Sama dla siebie była i przyjaciółką, i największym wrogiem. Tylko ze sobą dzieliła się myślami. W szkole wciąż snuła się sama, zawsze ubrana na czarno. Ludzie mówili, że pewnie ciężko przeżywa czyjąś śmierć, taka była smutna i milcząca. Ale Sonii nie chodziło o żadną żałobę. Ona po prostu taka była: czarna, milcząca i zbuntowana. Nie zależało jej na nowych znajomościach, nie próbowała być towarzyska. Dlatego jej znajomi ze szkoły mało z nią rozmawiali. Przerażała ich, odpychała, ale jednocześnie miała w sobie jakąś magnetyczną moc, niezwykłą, potężną zdolność przyciągania. Mało mówiła, ale parę jej słów wystarczyło, by w zupełności zaintrygować rozmówcę. Ci, którym wydawało się, że jej nienawidzą, tak naprawdę ją kochali. Wszyscy ją kochali. Ale nie wszyscy mieli odwagę sobie to uświadomić.
     Bo właśnie tak to jest: człowiek ma w sobie mnóstwo uczuć, mnóstwo emocji, ale boi się je odczuwać. Natychmiast pojawia się strach i myśl, że to jest złe, że lepiej pozostawić to na dnie duszy, niż z tym żyć i że takie uczucie tylko sprawi ból. Bo to prawda... Uczucia ranią - jeśli nie nas samych, to inne osoby. I nie można nic na to poradzić. Jedyne wyjście to nie uświadamiać sobie, co się czuje. Tak jest łatwiej, lżej i przyjemniej. I tylko wtedy nie odczuwa się bólu.
     
     Sonia czuła za to bardzo wiele. Tak wiele, że ogrom jej własnych uczuć często ją przerażał. Czuła się samotna, ale przez osiemnaście lat zdążyła się przyzwyczaić do swojej samotności i nie robiła z niej specjalnego problemu. Jej problemem było znalezienie innego człowieka, w którym mogłaby bezpiecznie ulokować swoje uczucia. Jej dorastające życie było tak naprawdę tułaczką od serca do serca. Pukała do nich i błagała o przyjęcie. A kiedy już zostawała przyjmowana, opuszczała to serce po kilkunastu dniach i znów się tułała. Była samotna z jakiegoś podświadomego wyboru. Nie dlatego, że pragnęła samotności. Nie, wcale nie dlatego. Jej największym marzeniem było zakochanie się - nic oryginalnego, nic odkrywczego. Właściwie jej marzenie było tak pospolite i oklepane, że aż wstyd było się do niego przyznawać. Ale faktem jest, że właśnie czułość i bliskość ze strony drugiej osoby była dla Sonii najważniejsza w życiu.
     Ostatnio śnił jej się dziwny sen: chodziła boso, ubrana w białą, przezroczystą sukienkę, po żwirowych ścieżkach i spotykała małe dziewczynki, które bawiły się wielkimi, plastikowymi lalkami w kałużach błota. Kiedy tylko Sonia mijała dziewczynkę, lalka nagle wybuchała. Pod koniec snu, kiedy wybuchy zabiły już wszystkie dziewczynki, Sonia połknęła laskę dynamitu i sama wysadziła się w powietrze. Ten sen był koszmarny i irracjonalny i Sonia pewnie szybko by o nim zapomniała, gdyby nie fakt, że dostrzegła w nim pewien realny, przerażający element. Kiedy Sonia połykała laskę dynamitu z zamiarem wysadzenia się powietrze, nikt nie próbował jej powstrzymać. Przerażająca była pewność, że gdyby w prawdziwym życiu Sonia próbowała odebrać sobie życie, też nikt nie przyszedłby jej z pomocą, nikomu nie zależałoby na jej życiu. Ten sen długo chodził jej po głowie i za każdym razem, gdy spotykała na ulicy małą dziewczynkę, truchlała.
     
     Dziewczyny w szkole nie zwracały na Sonię uwagi. Żadna nie chciała się z nią zaprzyjaźnić, żadna nie starała się wciągnąć jej do paczki. Z chłopcami było inaczej. Uważali Sonię za dziwaczną i nawiedzoną, ale przynajmniej ją dostrzegali. Prawdopodobnie było tak z powodu jej urody. Sonia była ładna, wysoka, zgrabna. Spojrzeniem smutnych, czarnych oczu świdrowała otoczenie i broniła do siebie dostępu. Uwodziła rzadko, ale za to z ogromną siłą. A potem od razu porzucała.
     - Dlaczego jeszcze nigdy nie związałaś się z kimś na dłużej niż trzy tygodnie? - zapytała ją kiedyś jedna z jej ofiar. Nie byli razem, dopiero robili ku sobie "podchody" i Sonia miała nadzieję, że to wreszcie któryś z jej Jedynych. Może nie ten najjedyniejszy, ale któryś z tych mężczyzn, którzy dadzą jej szczęście. Bo kto powiedział, że Jedyny jest tylko jeden? Można się zakochiwać i odkochiwać, a każdy kolejny chłopak może być jedyny na swój sposób. Z tym, że Sonia nie trafiła jeszcze na ani jednego Jedynego.
     - Bo nie umiem się zakochać. Mam serce z kamienia - odpowiedziała Sonia poważnie i chłopak wiedział, że to nie żarty. Cztery dni później go rzuciła.
     Sonia najpierw upatrywała sobie ofiarę. Nie kierowała się żadnymi kryteriami, po prostu wyczuwała przez skórę, że chłopak jest potencjalnym kandydatem na Jedynego. Potem rozpoczynała cichą walkę. Najpierw z samą sobą, bo nie chciała nikogo zranić, a liczyła się z ogromnym ryzykiem zadania ran. Potem walczyła z chłopakiem: żeby nie sugerował się pomówieniami o jej dziwactwie i nawiedzeniu, a następnie o to, żeby w ogóle dostrzegł w niej kobietę. Bo później szło już z górki - Sonia owijała chłopców wokół palca, intrygowała swoim milczeniem i hipnotyzowała smutnymi oczami. Zaraz na początku znajomości żądała od nich, by ją przytulili, bo "chciała sprawdzić, czy mają w sobie wewnętrzne ciepło". Wtedy jeszcze je wyczuwała. Mijało jej po kilku, czasem kilkunastu dniach, kiedy chłopcy zakochiwali się w niej na amen i byli gotowi oddać wszystko, byle tylko ją przy sobie zatrzymać. Kiedy wyczuwała, że już nie musi walczyć i że wszystko ma podane na tacy - wystarczy tylko pstryknąć palcami, rezygnowała. Ten, który miał być Jedynym, nagle wydawał się jej uległy, nudny i bezbarwny. Sonia miała do siebie żal, że nie dostrzegła tego wszystkiego wcześniej i teraz będzie musiała złamać kolejne serce. Ale to było stokrotnie silniejsze od niej. Jej uczucie wybuchało ogromnym płomieniem, który zamiast oświetlać i ogrzewać wszystko dookoła przez długi czas, okrutnie szybko się wypalał. Sonia zostawiała niedoszłych Jedynych w popiołach spalonych uczuć i brnęła dalej od serca do serca, wodząc po męskich twarzach smutnymi oczami. Ale im więcej raniła, tym bardziej rosło w niej poczucie winy. Nienawidziła się za ten stosunek do chłopców, szukała sposobów, by jakoś im zadośćuczynić, w jakiś sposób zrekompensować ból. A że nie mogła im dać nic innego, oddawała im siebie. Zamykała oczy i pozwalała, żeby ją rżnęli, a parę dni później ogłaszała, że odchodzi. Na czas aktu seksualnego oddzielała swoje ciało od duszy i podczas, gdy jakiś chłopak penetrował jej wnętrze, ona wciąż czuła się dziewicą. Obok marzenia o czułości i bliskości innego człowieka, drugim wielkim pragnieniem Sonii było stracić to duchowe dziewictwo z kimś, kto zrobi to czule i da jej prawdziwą rozkosz.
     
     Impreza u Tomka była bardzo typowa. Taka zwyczajna, statystyczna, stereotypowa. Sonii wydawało się, że nic jej tu nie zaskoczy, że będzie zwyczajnie, statystycznie i stereotypowo i że najlepszym rozwiązaniem byłoby się zebrać się i wrócić do domu. Mimo to Sonia stanęła sobie pod ścianą i zapaliła papierosa. Lubiła palić. Wiedziała, że to obrzydliwy nałóg, że wychodzi z mody, ale papierosy naprawdę jej smakowały. Zwłaszcza mentolowe. Papierosy stanowiły część jej image'u - była dziewczyną w czerni, powoli wyłaniającą się zza dymnej zasłony. Niczym Wenus morskich pian. Niczym Wenus morskich pian na stereotypowej imprezie u Tomka.
     
     I wtedy poczuła mrowienie. Od stóp po czubek głowy. Stała sparaliżowana i jedyne, co mogła z siebie wydobyć, to ciche jęknięcia przy wypuszczaniu papierosowego dymu. Potencjalny Jedyny był gdzieś w pobliżu. Sonia zawsze reagowała tak samo: jakby dziwna substancja przepływała przez całe jej ciało i dawała jej znak, że powinna wytężyć wzrok. Sonia rozejrzała się po pokoju, ale nie zauważyła nikogo nadzwyczajnego, nikogo, kto przykułby jej uwagę. Ale wtedy znów ją sparaliżowało. Wiedziała, że ten chłopak jest gdzieś w pobliżu. I wiedziała, że musi go odnaleźć, choćby ponownie miało się to skończyć po kilku dniach. Sonia postanowiła strzelać. Wybrała pierwszego z brzegu faceta i nieśmiało zaczęła z nim rozmawiać. Rozpoznała go: był niedawnym absolwentem jej liceum. Porozmawiali chwilę o maturze, o studiach, coś tam bąkali o ładnej pogodzie i Sonia, tchnięta jakimś dziwnych duchem, pewnie duchem jesieni, zapytała, czy nie chciałby przejść się z nią dookoła domu. Ale kiedy odmówił, Sonia nie naciskała. Stwierdziła po prostu, że się pomyliła i że zagadała nie tego Jedynego, co trzeba. Gdyby to był właśnie On, silny paraliż na pewno kazałby jej nalegać, żeby wyszedł z nią na dwór. Po chwili w progu salonu ukazała się ładna, drobniutka dziewczyna, która wzięła niedoszłego Potencjalnego Sonii za rękę i wyprowadziła z domu. Sonia wróciła pod ścianę.
     Ale wtedy znów uderzyła ją ta dziwna fala gorąca. Przeszyła jej ciało niczym cienką tkaninę i wprowadziła w stan osobliwego odrętwienia. W głowie Sonii zaczęły krążyć jesienne liście, a nos ewidentnie wyczuwał zapach jesieni. Potencjalny Jedyny znajdował się kilka kroków od niej. Przypływy gorąca stały się coraz częstsze i regularne, a każde kolejne uderzenie przybierało nie tylko na sile, ale i na intensywności. Otoczona dymem z papierosa, Sonia straciła na chwilę kontakt z otoczeniem. Zrobiło się jej słabo i wołała stać tak, oparta o ścianę, bo wiedziała, że ewentualny ruch grozi potknięciem. I wtedy usłyszała ten głos. Głęboki, kojący, lecz pełen olbrzymiej agresji.
     - Cześć - powiedział jakiś chłopak. - Nie widziałaś gdzieś Ryśka?
     Sonia rzuciła mu leniwe spojrzenie i lekko się uśmiechnęła. Już wiedziała: to on prowokował w niej te fale gorąca. To jest jej Potencjalny Jedyny i jeśli Sonia nie wykorzysta tej szansy, może ją zaprzepaścić już na zawsze.
     - Widziałam - odparła krótko.
     - Powiesz mi?
     - Mogę powiedzieć.
     Chłopak był trochę zdezorientowany jej odpowiedziami. Ale Sonia tylko się uśmiechała, bo wiedziała, że nie może go teraz wypuścić z rąk.
     - Mam ci zapłacić za tą informację? Dać ci coś? Mogę oddać zegarek - powiedział chłopak. Sonia tylko się roześmiała.
     - Nie chcę żadnych zegarków. Obiecaj mi tylko, że jak wyładujesz tę całą agresję, spędzimy ze sobą trochę czasu. Bardzo chciałabym z tobą porozmawiać... - powiedziała.
     - Masz to jak w banku - rzucił chłopak dla świętego spokoju. - No to gdzie jest ten Rysiek?
     Sonia udzieliła odpowiedzi Potencjalnemu Jedynemu i pozwoliła mu odejść. Sama była zdziwiona swoim zachowaniem: było paradoksalne. Chciała mieć chłopaka przy sobie, ale gdy odchodził, nie zatrzymywała go.
     Nie musiała. Wiedziała, że nie odchodzi na długo. Była pewna, że wróci. Gdyby było inaczej, znów stanęłaby sparaliżowana. A tu nic. Żadnych gorących substancji, żadnych omdleń. Dlatego Sonia miała pewność, że Potencjalny Jedyny wróci. Zapaliła kolejnego papierosa i rozpoczęła Czekanie.
     
     Czekanie zawsze miało dla Sonii wymiar magiczny. Lubiła czekać, bo wiedziała, że jeśli będzie wystarczająco wytrwała i cierpliwa, okres czekania zwieńczy coś całkiem wyjątkowego. Dotarcie do celu, jeżeli poczeka na autobus. Zakupy, jeżeli poczeka w kolejce do sklepu. Frytki, jeżeli poczeka, aż się usmażą. Przejście na drugą stronę ulicy, jeżeli poczeka na zmianę świateł. I wreszcie - Potencjalny Jedyny, jeżeli starczy jej cierpliwości, by zaczekać i na niego. Dlatego Sonia w ciągu minionych kilku lat nauczyła się czekać. A właściwie przestała się buntować przeciw światu i walczyć o swoje racje, więc umiejętność czekania przyszła jakby sama.
     Oczywiście czasami czekanie wydawało się Sonii nie tyle przedsionkiem do przyjemności i radości, ile "złem koniecznym". Wtedy zaciskała zęby i poddawała się, bo wiedziała, że jeśli to przeczeka, złe uczucia miną. W ten sposób przeczekiwała kolejne dni w szkole, wizyty u dentysty, kace po suto zakrapianych imprezach. Ale najbardziej przykre było dla Sonii przeczekiwanie fizycznych zbliżeń z chłopakami, o których myślała, że jest im coś "winna". Czekała, aż się rozbiorą, aż zaczną jej dotykać spoconymi dłońmi, aż wyciągną z portfela prezerwatywę, a potem będą jęczeć i sapać z rozkoszy w trakcie rytmicznego poruszania się w jej łonie. Sonia traktowała te momenty jak pokutę, dzięki której grzech uwodzenia zostanie jej odpuszczony. W tych momentach czekanie stawało się czasem nie do zniesienia. Sonia musiała przetrwać chwile, kiedy coś, co miało dla niej ogromną wartość, było na jej własne życzenie bezlitośnie spłycane. Miała wrażenie, że całe życie jest po prostu czekaniem na śmierć i tak naprawdę wszystko dzieje się tylko po to, by przeczekiwać. I to właśnie to, a nie czekanie na autobus czy frytki, nauczyło ją prawdziwej cierpliwości.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.