 |
Paweł Pluta |
E tam, samo się zrobi |
Krakon, 30 stycznia - 2 lutego 2003 |
 |
 | Okładka informatora | Nie można powiedzieć, żeby Krakony słynęły z organizowanych uczestnikom noclegów. Dotychczas zabiegi w tym zakresie ograniczały się do wskazania kilku schronisk młodzieżowych lub czegoś w tym rodzaju, a dalej trzeba było radzić sobie samodzielnie. Dlatego też formularz rezerwacyjny na konwentowej stronie WWW sprawiał wrażenie, jakby wraz ze zmianą lokalizacji miały się sprofesjonalizować metody działania organizatorów. Jak zapewne można się po formie poprzedniego zdania domyślić - było to wrażenie mylne. Wspomniany formularz pozwolił mi się wysłać, potwierdził, że dotarł, ja na wszelki wypadek wysłałem jeszcze pytanie o szczegóły do wyznaczonego człowieka, po czym dzień później doszły mnie z Krakowa słuchy, że cały ten mechanizm niekoniecznie musi działać. Odpowiedzi na maila wciąż nie było, więc rezerwację zrobiłem sobie sam, co zresztą okazało się nawet tańsze. Parę dni później, zabrawszy z krakowskiego dworca Kaję, zajechaliśmy z Ewą i Markiem Pawelcami na konwent. Przy stoliku akredytacji moje nazwisko ani nie wzbudziło samoistnie najsłabszych nawet skojarzeń z być może istniejącą listą rezerwacji hotelowych, ani nie zapytano mnie, czy na takowej być nie powinno, co potwierdziło moje podejrzenia, że rewolucyjna owa nowość nie jest jeszcze dopracowana. Ale, jak mówiłem, w tym momencie nie robiło mi to już większej różnicy, wziąłem więc tradycyjnie podwójnej wielkości identyfikator, książeczkę informatora i ruszyłem dalej. Tegoroczny Krakon był jubileuszowy, chociaż w końcu nie doszedłem, czy dziesiąty, czy też dziesięć poprzednich mający za sobą. Jeden z bloków programu poświęcony został powtórce najlepszych prelekcji z poprzednich lat, najstarsza z nich zaś, "Kryształy Czasu", pochodziła z roku 1993. Kalendarzowo byłoby to więc lat jedenaście, no, ale może po drodze była gdzieś przerwa. Inna sprawa, że dat z informatora nie należało chyba brać przesadnie poważnie, ponieważ przynajmniej jedną z prelekcji pochodzących jakoby z roku 1999 widziałem osobiście na Krakonie dwa lata późniejszym. W każdym razie pomysł takiej retrospekcji jest ciekawy, aczkolwiek jej odbiorcami są raczej albo fani początkujący, albo sentymentalni.  | Zdjęcie oglądających zdjęcia. Ewa Pawelec, Kaja Mikoszewska, Janusz A. Urbanowicz, Łukasz Czyżewski i zdjęcia z Zahconu | Właśnie jedną z takich powtórek wybraliśmy z Kają na początek. Joanna i Maciej Szaleńcy, specjaliści od inaugurowania Krakonów, mówili o alchemii i dawnej medycynie. Głównie chodziło o kwestie farmakologiczne, a najbardziej spodobał się zebranym ekologiczny środek na wymioty polegający na tak długim piłowaniu ludzkiej czaszki, aż pacjentowi zrobi się niedobrze od zgrzytu. Dla ścisłości, piłowana była czaszka osoby trzeciej. Dla jeszcze większej ścisłości - nieżywa. Następny w kolejce, poniekąd jako logiczna konsekwencja, miał być przedstawiany horror japoński, ale wypadł z programu. Było już dość późno, więc zrezygnowaliśmy z czekania na Conana Myśliciela, który - jakkolwiek zabawny - to wielkich wartości poznawczych nie ma. Odżałowaliśmy też prelekcje o tłumaczeniach fantastyki, kolejno: Cezarego Frąca, a po nim Anny Studniarek, i przyziemnie poszliśmy na o tej porze to już kolację. W "Pod Ogródkiem" tym razem nie było przerażająco przymilnej pani, ale, żeby nie kusić licha, owoców morza nie zamawialiśmy. Ostatnim punktem czwartkowego programu były jeszcze ciepłe "Dwie wieże" w kinie, bodajże, Kijów. Rozpoczynały się one jednak o północy, a wizja Tolkiena nie wydawała się rekompensować wizji kładzenia się spać o trzeciej rano, i to w najlepszym wypadku. Nie chcąc zatem chrapać na sali projekcyjnej, poszedłem czynić to w łóżku. Rano poszliśmy posłuchać Kamila Śmiałkowskiego opowiadającego o tym, co można wycisnąć z komiksów. Ogólnie rzecz biorąc oczywiście pieniądze, ale to akurat wie każdy, natomiast chodziło o bardziej konkretne metody ich pozyskiwania. Najlepszą są ekranizacje, tym łatwiejsze ostatnimi czasy, że dzięki grafice komputerowej można banalnie prosto wyretuszować rumieniec zażenowania na twarzy aktora zmuszonego do grania z majtkami założonymi na spodnie. Jak wiadomo, po tym elemencie stroju poznaje się amerykańskiego herosa. Po tym i po pelerynce, ale sama pelerynka to za mało, bo może ją nosić także Zorro.  | Ewa Pawelec udziela pomocy technicznej Piotrowi W. Cholewie | W czasie tego spotkania dopadł mnie, niczym wspomniany Zorro, Tomasz Majkowski, potrzebujący koniecznie kontaktu do jednego z prelegentów. Musiał mianowicie szybko rozdzielić go z innym, który przez nieuwagę trafił do tego samego pokoju hotelowego. Samo w sobie nie było to niczym nadzwyczajnym, ale ta konkretna kombinacja groziła spotkaniem przypominającym drugovabankowe zetknięcie w jednym łóżku Kramera z naczelnikiem więzienia. Żądany kontakt udostępniłem i sprawa zakończyła się szczęśliwie, ale ja już wtedy byłem na prelekcji fandomowych archeologów, którzy swoją drogą obrodzili, jak na tak specyficzny przecież zawód, zadziwiająco. Wystąpili: Łukasz Czyżewski, Michał Sołtysiak i Andrzej Pilipiuk, natomiast kilku innych pozostaje jeszcze w odwodzie. Ewentualnym swoim następcom rozwiewali romantyczne marzenia o wydobywaniu skarbów, ale też z drugiej strony kreślili dość optymistyczne wizje przyszłej ich pozycji na rynku pracy. Ma na przykład archeolog szansę zrobić zawrotną karierę w branży pogrzebowej, jako że w znajomości form pochówków nikt go nie przebije. Ot, chociażby może zaproponować klientowi kremację z wsypaniem popiołów do jego czaszki. Nakład środków potrzebny do tego niewielki, a jakiż doskonały efekt. Jednocześnie z tym spotkaniem w sali obok Kaja słuchała, jak Janusz Urbanowicz powtarzał swój wykład o wybuchaniu w próżni. Od roku 2000 nic się w tej materii nie zmieniło i z wybuchania nadal nici. Niestety, z udowodnieniem tego były pewne problemy, gdyż organizatorzy nie przewidzieli, że do prelekcji może być przydatna szkolna tablica. Cała seria retrospekcji odbywała się w świetlicy tego urządzenia pozbawionej i właśnie teraz zaczęło go brakować. Następny po Alexie był Andrzej Pilipiuk, niczym Almanzor z Grenady przynoszący zarazę. Do pokazania swoim słuchaczom. Odżałowaliśmy jednak z Kają ten pokaz i poszli na poszukiwanie meksykańskiej restauracji. Co prawda nie znalazłem jej tam, gdzie się spodziewałem, ale trafiła się jakaś inna, albo może ta sama, tylko przeniesiona, więc w zasadzie się udało. Ponieważ zaś niezdrowo się spieszyć przy jedzeniu, wracaliśmy taksówką. Co nie jest, ogólnie rzecz biorąc, jakimś wyjątkowym osiągnięciem, jednak pozwolę sobie ostrzec przed doskonałą pamięcią krakowskich pań dyspozytorek, albo raczej ich komputerów. Oto kiedy ustalałem, gdzie ma podjechać samochód, pani zapytała domyślnie, czy zamawiam na hasło "polcon". Najwyraźniej trafiłem w tę samą firmę, co pół roku wcześniej, ona zaś miała zapisany mój numer. Numer telefonu, dla ścisłosci, ale pewnie i inne wykręcone sobie numery by pamiętali.  | Telewizja pokazuje spadającą Columbię | Z powrotem na konwencie odwiedziliśmy Romka Pawlaka na jego prelekcji o realiach kryjących się pod opowieściami fantasy. Zwłaszcza zaś chodziło o te, które nie przebijają się spod nich do czytelnika, chociaż bardzo są ciekawe. Kontynuując dość liczne tego dnia wątki makabry, opowiedział Romek o procederze pasowania na rycerzy zmarłych tatusiów włoskich kupców. Przy czymś takim pośmiertny awans czy order zupełnie nie robią wrażenia, w dużej części dlatego, że można je nadawać bez udziału tego, co pozostało z wyróżnianego. Z pasowaniem nie dało się tak prosto, tatusia należało na ceremonię przyprowadzić. Chociaż może lepszym słowem byłoby "dostarczyć". Po tym spotkaniu znowu poszliśmy wspominać przeszłość. Teraz kolej przyszła na Piotra W. Cholewę i jego latające spodki. Aby prelekcja mogła się odbyć w zaplanowany sposób, ruszyłem na poszukiwania ekranu do rzutnika. Przy czym był to dopiero drugi etap, bo w pierwszym należało znaleźć w ogóle organizatora, żaden z nich bowiem nie narzucał się ze swoją obecnością w okolicy sal spotkaniowych. A w każdym razie nie dawało się takowej zauważyć, po części może dlatego, że klucz do rozpoznawania rodzajów identyfikatorów chyba nie istniał, a przynajmniej był utajniony. W pierwszym podejściu dano mi do zrozumienia, że jak ktoś przynosi rzutnik, to sam jest sobie winien, w drugim, że niech sobie idę po mapę do geografii i powieszę kolorowym do sciany; wreszcie trzecia próba zaowocowała człowiekiem przynoszącym to, co trzeba. Pokazywane na zdobycznym ekranie latające spodki, kręgi zbożowe i inne rysunki z Nazca traciły za sprawą Piotra wiele ze swej tajemniczości. Uchowało się, co prawda, kilka rzeczy w rodzaju tarasów z Baalbeku, których nijak nie da się wytłumaczyć złudzeniem optycznym lub tendencyjnie zrobionym zdjęciem, jednak niewyraźne fotografie podrzuconych gumowych kaczuszek miały przytłaczającą przewagę. Aby trochę dojść do siebie po tak wstrząsającej dawce prawdy, następną godzinę spędziliśmy w green roomie. Czas umilała nam między innymi lektura kupionej przez Pawła Ziemkiewicza książki fantasy, którą autorka napisała, wydała i sprzedawała osobiście korzystając z konwentu. Przedsiębiorczość godna pochwały, gorzej było natomiast z samym dziełem, ale może nie wszystko na raz. Potem, pozostawiwszy po sobie opróżnione pudełka po herbatnikach, udaliśmy się na spotkanie Marka Pawelca.  | Anna Brzezińska zwarta i gotowa mówi o ludziach luźnych | Marek, jak zwykle, opowiadał o broni, a konkretnie o mieczach - od brązowych do stalowych. To również było wspomnienie sprzed kilku lat, jednak w tej dziedzinie postęp nie jest zbyt szbyki i informacje dezaktualizują się dość wolno. Gwałtowniejsze są za to zmiany w dziedzinie, o której mówiła zaraz potem Ewa Pawelec. Ostatnimi czasy wojsko przedkłada nad broń białą lasery, i o takich właśnie ich zastosowaniach była mowa. Już się nawet udało zestrzelić kilka rakiet, załadować całą maszynerię na Jumbo Jeta i próbuje się upchnąc mniejsze wersje w czołgach. Niestety, nadal nie powiodło się skonstruowanie lasera z promieniem widocznym w próżni. Na tym skończył się piątek oficjalny, nieoficjalny zaś trwał jeszcze jakiś czas "Pod Ogródkiem". Znowu sobie co nieco zamówiłem, z powodu meksykańskiego obiadu drugiej galety nie dałem już jednak rady skończyć. Ale ośmiornice wyjadłem z niej wszystkie. Sobotę zaczęliśmy od Artura Szrejtera mówiącego o Germanach. Jak wiadomo, podbijali oni to i owo, narobili sporo trudności Rzymianom, a potem już im tak zostało. Co więcej, przeniosło się też na innych. O nich z kolei opowiadał godzinę później Remov. Dokładniej, opowiadał o karabinie M16, czy jak się nazywają jego poszczególne wersje. Jest ich, delikatnie mówiąc, dużo. Pomysłu nie mam, czym się one wszystkie mogą znacząco różnić, bo w całym urządzeniu nie ma aż tylu części do obdzielenia modyfikacjami każdej odmiany, ale to w końcu nie moje zmartwienie. Pomocą naukową była makieta takiego karabinu, którą po zakończeniu spotkania można było podotykać, a nawet wycelować sobie w coś. Mając chwilowo godzinę bez szczególniej zajmujących spotkań, szukaliśmy śladów życia w green roomie. Niewiele z tego wyszło, natomiast po drodze spotkałem znajomego, który jak w czasach, gdy byłem jego, szumnie mówiąc, szefem, siedział i wymyślał programy, tak teraz siedział i wymyślał scenariusz. Pewnie mu nawet nienajgorzej wyszło, bo komputery wspomniane wymysły przeżyły całkiem dobrze, więc i gracze chyba też.  | Młode kadry | Godzina minęła dość szybko i można było iść na prelekcję o serialach prowadzoną przez PWC i Pawła Ziemkiewicza. Gatunek filmowy to bogaty, bo rozciąga się od idiotyzmów w rodzaju "Robin Hooda" walczącego z kosmitami, przez różnie odbierany mniej lub bardziej świadomy humor "Herkulesa", aż do najlepszego podobno "Babilonu 5". Czasem nawet szkoda, że godziny i miejsca emisji niektórych serii potrafią być równie kosmiczne, co scenariusze "Star Treka", bo można by coś ciekawego zobaczyć. Cóż, gdy ramówka ma dla nich miejsce w południe lub o północy. Chociaż to i tak często po prawdzie nie robi różnicy komuś, komu nie dochodzi do domu telewizja kablowa. Pod koniec tej prelekcji w drzwiach świetlicy pojawił się Greg Wiśniewski, co zwiastowało kolejne spotkanie. Na sprawdzonym przez męża terenie o dawnych wywołańcach, banitach i innych ludziach luźnych mówiła Ania Brzezińska. Bardzo interesujący był przypadek zmyślnego czeladnika, który, twórczo wykorzystując lukę prawną między wydaniem na siebie a ogłoszeniem wyroku banicji za pobicie, zabił swojego mistrza. Tą prostą dość czynnością stworzył poważny problem, bowiem nie bardzo było wiadomo, jakiemu prawu właściwie w takim czasie podlega. Wyjątkowo z kolei stosowne ze względu na miejsce odbywania się Krakonu było przypomnienie, że swego czasu Kraków właśnie przyjął pewnego wygnańca z Norymbergi, który potem wyrzeźbił Ołtarz Wita Stwosza. Kiedy Ania, po skończeniu prelekcji, wchodząc w rolę businesswoman poszła na panel wydawców, słuchaczami zajął się Greg. Poprowadził dyskusję o tym, jak wyglądałby świat rządzony przez magów, tudzież dlaczego czarodzieje w ogóle tolerują istnienie królów, zamiast pozamieniać ich wszystkich w żaby. Koncepcje były różne, a to, że z lenistwa, a to, że z braku zainteresowania, a to, że to się tak prosto nie da. Niektórzy sugerowali nawet, że magowie jako naukowcy myślą rozsądnie i mają ważniejsze rzeczy do roboty, ale to chyba zbyt fantastyczna wizja. Prawdę mówiąc, wobec różnorodności koncepcji magii, i tak nie dałoby się dojść do ogólnego wniosku.  | M16 i jego REMOV | Nieco mniej jest koncepcji podróży kosmicznych na odległości międzygwiezdne. Większość z nich zaś łączy jedno, a mianowicie przekonanie, że to strasznie długo będzie trwało. Ponurym, acz poniekąd trafnym podsumowaniem obecnych naszych możliwości w tej dziedzinie było wspólne oglądanie na akurat będącym na stanie sali telewizorze rozpadającego się tuż przed lądowaniem promu kosmicznego. Ta katastrofa wywołała, oczywiście, dyskusje. Informacji było jednak tak mało, że nie trwały one długo. Można było co najwyżej rzucać pomysłami, co mogło zawieść, po prawdzie uzyskując efekty niezbyt zapewne odmienne od tych osiąganych wtedy przez NASA, czyli żadne. Pozostały kawałek czasu wykorzystaliśmy na odwiedzenie znowu Romka Pawlaka, tym razem opowiadającego o magii w średniowieczu. Ciężki to był fach, bo wywołanie najmarniejszego demona trwało dobrych parę godzin, jeżeli nie dni, ale też i życie wtedy toczyło się wolniejszym tempem. Teraz jest szybsze, więc i oficjalne zamknięcie konwentu zaczęło się wkrótce. Nawet praktycznie nie było spóźnione. Przyznane zostały RPGowe nagrody Quentina i Puchar Mistrza Mistrzów. Golemy otrzymali Tomasz Bagiński za Katedrę, oraz, poniekąd pośmiertnie, redakcja Magii i Miecza. Tego drugiego odebrał Tomasz Kreczmar; pierwszy, z braku na miejscu laureata, musiał poczekać na dostarczenie. Sobota kończyła się Omnibusem prowadzonym przez Jo'Asię Słupek i Szymona Sokoła. Niestety, na trwający zwykle kilka godzin konkurs przeznaczono godzinę jedną, a potem przenoszono go w inne miejsce, zamiast rozpocząć gdzie indziej kolidujący LARP. Co zresztą i tak było drobiazgiem w porównaniu z beztroskim wręczeniem przez organizatorów zwycięskiej Ewie Pawelec bodajże kilku numerów "Gwiezdnego Pirata", gdyż wszystkie normalne nagrody zostały wcześniej radośnie rozdane.  | Na prelekcjach bywało tłoczno | Tego jednak już nie widziałem, uznaliśmy bowiem z Kają, że najwyższy czas coś wreszcie tego dnia zjeść i ruszyli na poszukiwania. Uwieńczone niespodziewanie nagłym sukcesem i niespodziewanie znowu meksykańską kuchnią. Okazało się, że niedaleko od konwentu przez cały czas był całkiem przyzwoity bar. Gdybyż tylko jeszcze dało się sprowadzić legendarne kiełbaski z niebieskiej Nysy... W niedzielę Krakon już wygasał. Zdążyliśmy jeszcze tylko posłuchać Anny i Michała Studniarków mówiących o miejskich legendach. Jako pomoc naukowa wystąpiła Saddie, której zdarzyło się napisać swego czasu tekst podstawą do takiej legendy będący, pokazywany jako rzekomo autentyczny artykuł z prasy okołooszołomowej. Nieskromnie dodam, że i ja mam swój udział w takich historiach, rozprowadzałem bowiem niegdyś historię o przeciekającym w supermarkecie indyku. Ewa Białołęcka, która mi ją swego czasu opowiadała, twierdziła, że widziała zdarzenie osobiście. Po tej prelekcji konwent dla nas już się skończył. Zwiedzając jeszcze po drodze Kraków doszliśmy na dworzec, gdzie grupa warszawska wsiadła do jednego pociągu, ja do drugiego, i rozjechaliśmy się do domów. Wspomnienia po tym Krakonie mam mieszane. Z jednej strony, nie było w gruncie rzeczy problemów ze znalezieniem sobie zajęcia, w odróżnieniu od roku ubiegłego. Program był wypełniony i ciekawy, faktem jest, że w dużej częsci dzięki powtórkom z ubiegłych lat. Z drugiej strony, opisane już objawy beztroski organizatorów niepokoją, bo Krakony są zbyt dużymi imprezami, aby pozwalać im dziać się w sposób niekontrolowany. Cóż, zobaczymy jak będzie za rok. |
|
 |
|