nr 02 (XXIV)
marzec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michał "Pułkownik" Szczepaniak
  Crime story

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     XV.
     
     Na Racheforta wpadłem w windzie. Milczeliśmy. Gdyby wyraził żal z powodu śmierci Basila, wiedziałbym, że kłamie. To Basil pomógł mi swego czasu oderwać od niego Anne-Claire. Stary Anglik nie lubił Racheforta i nigdy tego nie krył. Widział w nim oportunistę i osobę pozbawioną elementarnej wrażliwości, a przy niewielkiej ambicji osobistej nadmiernie narzucającą się innym. W pełni zgadzałem się z tą oceną. Z kolei ja dla Racheforta byłem zimnym karierowiczem, chciwym materialistą i pyszałkowatym moralistą.
     Myślę, że dla Racheforta Anne-Claire była po prostu piękną dziewczyną. Dla mnie i dla Basila była zaś przede wszystkim osobą ze wspaniałym charakterem, złotym sercem i ogromną inteligencją.
     Od kiedy się poznaliśmy, prawie każda moja rozmowa z Rachefortem kończyła się kłótnią. Dlatego nie odzywaliśmy się do siebie od wielu miesięcy. Mnie przychodziło to z łatwością, jednak Rachefort był impulsywny, miał o wiele gorętszy charakter. Czasem po prostu nie mógł wytrzymać.
     - Jak ona to przyjęła? - spytał w końcu. Wiadomości już się widać rozeszły. Milcząc, obserwowałem migające cyferki. Do parteru zostało jeszcze 14 pięter. 13... 12...
     - Powiedz, do cholery! Mam prawo wiedzieć!
     11... 10...
     - Zadzwonię do niej... - usłyszałem. Natychmiast odwróciłem się
     - Nie rób tego - powiedziałem. - Nie potrzebuje teraz twojego... wsparcia, ale spokoju.
     Temperament mieszkańców górskiego pogranicza francusko-hiszpańskiego jest przysłowiowy - Rachefort pochodził zaś z samego jego serca, z Lourdes. Na moich oczach wyciągnął komórkę.
     Czułem zimno w sercu, kiedy wystukiwał numer. Rzecz jasna, nikt nie odebrał. Rachefort jednak, przy wszystkich swoich wadach, na pewno nie był głupi.
     - Wyłączyłeś telefon - stwierdził raczej, niż zapytał. Zaciskając zęby, wpatrywałem się w licznik pięter.
     5.. 4...
     - Nie masz prawa jej izolować - usłyszałem. - Jeśli będzie trzeba, pojadę tam osobiście.
     Spojrzałem mu w oczy. Ten człowiek wydobywał ze mnie najgorsze instynkty.
     - Postaw stopę w moim domu - wysyczałem mu w twarz - a oderwę ci ją!
     Rachefort śmiało wytrzymał mój wzrok.
     - Jeśli mówisz choć trochę poważnie, jestem do dyspozycji.
     
     XVI.
     
     Bren na próżno starał się nas uspokoić, gdy wpadliśmy na salę - Rachefort palony furią, ja mrożony wściekłością. Dzieciaki rozbiegły się na bok, czując jednak widowisko, zebrały się w rogach i gapiły z ciekawością.
     - Mick, naprawdę uważam...
     - Bren - przerwałem mu - daj spokój.
     Portugalczyk zrozumiał, że nie ma sensu stawiać nam na drodze. Gromadzone między mną a Rachefortem przez długi czas wzajemne pretensje i rozdrażnienie właśnie teraz eksplodowały.
     Rachefort był gotowy. Stał w samych spodniach i koszuli, zginając i prostując palce. Ja siłowałem się jeszcze z butami.
     Byłem od niego wyższy i miałem dłuższe ręce, ale on był bardziej masywny, co dawało mu większą odporność i siłę uderzenia. Ważyliśmy mniej więcej tyle samo.
     Rachefort zaatakował pierwszy. Jego pięść dosięgła mojej twarzy jeszcze zanim zdążyłem się zasłonić. Odrzucony na bok i lekko zamroczony, ledwo zdołałem przygotować się na kolejny atak. Dochodząc powoli do siebie, cały czas stałem w pozycji defensywnej, bokiem do przeciwnika. Drugi cios też mnie dosięgnął, ale że zadany był ze znacznie większej odległości, był też o wiele lżejszy. Trzeci cios trafił w próżnię i przez to pozbawił Racheforta równowagi. Widząc lukę w jego obronie, dla większego zasięgu rzuciłem się na jedno kolano i wyciągnąłem rękę. Pięść trafiła żebra, Francuz zastygł w bezruchu, pozbawiony oddechu. Natychmiast zerwałem się na nogi, by ponownie uderzyć, jednak Rachefort zdołał przez te dwie sekundy dojść nieco do siebie i odpowiednio zasłonić.
     Przez kilka minut wymienialiśmy ciosy. Powoli niwelowałem przewagę przeciwnika, ale ten męczył się mniej niż ja. Dalej nie był jednak w stanie podejść na tyle blisko, by mnie dosięgnąć. W końcu zagrał va banque - w chwilę po zadanym ciosie, gdy nie zdążyłem jeszcze cofnąć ręki, złapał ją, obrócił się i wyrzucił mnie chwytem w powietrze.
     Nie był to dozwolony ruch, według niepisanych ustaleń, bowiem wolno stosować wszelkie ciosy, ale nie chwyty. Zaskoczony i pozbawiony równowagi, zdążyłem jednak jeszcze złapać Racheforta za koszulę i przyciągnąć go do siebie. Zwarci w uścisku, obaj upadliśmy na ziemię, trzymając się nawzajem w szachu. Bren krzyczał, chcąc nas rozdzielić, ale żaden nie chciał puścić pierwszy, obawiając się ataku. Pojedynek zamienił się w bezładną szarpaninę. Dzieciaki wokół nas piszczały z radości.
     Wściekle szarpiąc, zacząłem oswobadzać lewą rękę. Rachefort, niezdolny do zmiany pozycji, odsłaniał teraz cały swój prawy bok. Potężnie wciskał moją prawą rękę i korpus w ziemię, jednak ze swej pozycji lewej już nie sięgał. Wyswobodziłem ją z uścisku i zadałem dwa ciosy łokciem na ślepo, tam, gdzie sądziłem, że znajdują się żebra.
     Pierwszy cios trafił w dół szczęki, drugi zawadził o szyję. Rachefort, krztusząc się i chrapliwie chwytając oddech, odtoczył się na bok. Bren przyskoczył, odepchnął mnie i sprawdził obrażenia.
     - Cholernie nieczyste zagranie - mruknął w moją stronę po chwili. - Na szczęście nic mu nie jest.
     - To był przypadek... - wysapałem - Zresztą sukinsyn pierwszy... założył chwyt...
     - Wiem i dlatego nic nie mówię. Tym niemniej, jednak... - tu pokręcił głową z dezaprobatą. Uważałem się za niewinnego, ale nie czułem też żadnej satysfakcji, bo nie udało mi się wygrać. To był najwyżej wątpliwy remis.
     
     XVII.
     
Ilustracja: Robert Łada
Ilustracja: Robert Łada
     Siedząc na podłodze, oparty o ścianę, czekałem na Baptiste. Do rozbitego boku twarzy przykładałem garść papierowych ręczników zamoczonych w chłodnej wodzie.
     Rachefort wyszedł kilka minut wcześniej, trzymając się za spuchniętą szyję. Nie zaszczyciliśmy się nawzajem nawet spojrzeniem.
     Baptiste wybiegł z sali, pełen entuzjazmu. Bren kręcił z uznaniem głową, mówiąc o jego żywotności, zapale i odporności. Chłopak ani razu się nie rozpłakał i nie chciał opuścić sali, choć dostał swoje od starszych i bardziej wyszkolonych chłopców. Mnie to nie dziwiło, Baptiste był w końcu synem Sycylijczyka. Włoskie przysłowie mówi, że Sycylijczyk albo trafia do mafii, albo do policji - jego natura potrzebuje wrażeń i potwierdzenia swego męskiego charakteru.
     - Fajnie było? - spytałem dziesięciolatka. Ten kiwnął głową i zaczął żywo opowiadać niektóre epizody. Szybko jednak przeszedł do mojej krótkiej potyczki z Rachefortem.
     - Następnym razem, wujku, pomogę ci i załatwimy go! - obiecał mi wielkodusznie.
     Uśmiechnąłem się w duszy, słysząc tak szumną deklarację, ale stanowczo zaprotestowałem przeciw takiemu podejściu do sprawy. Baptiste był niepocieszony moją odmową.
     - Sprawy osobiste załatwia się albo osobiście, albo wcale. - tłumaczyłem. - Jeśli już, to najlepiej wcale, bo można sobie tylko biedy napytać.
     - To czemu się biłeś? - spytał Bapitiste. Wzruszyłem ramionami.
     - Dałem się sprowokować i już tego żałuję. Ale gdybym jeszcze wziął kogoś do pomocy, postąpiłbym jak zwykły bandzior. W obronie honoru - użyłem argumentu najczytelniejszego dla każdego południowca. - Straciłbym go, jeszcze zanim zaczęłaby się walka.
     Baptiste zastanawiał się chwilę.
     - Ale przecież, gdy łapie się przestępcę, nigdy nie działa się w pojedynkę. Ty pracujesz na przykład z panem Florentino.
     Spojrzałem na niego.
     - Skąd znasz to nazwisko? - spytałem.
     - Słyszałem, jak ciocia kiedyś mówiła mamie. Wcale nie podsłuchiwałem - zastrzegł się szybko.
     Zastanawiałem się chwilę nad odpowiedzią.
     - To jest coś innego. Wtedy nie broni się osobistej godności, ale interesu państwa, społeczeństwa. Wtedy nie tylko powinienem, ale muszę mieć taką sytuację, by mieć jak największą przewagę nad tym, którego łapię. Jeśli ucieknie, płacić za to będą wszyscy ludzie, nie tylko ja. Przestępca będzie dalej łamał prawo i dręczył ludzi, a przyparty do muru, może zacząć na przykład zabijać. Dlatego trzeba go chwycić szybko i sprawnie. Nie ma tu miejsca na osobiste porachunki. Wtedy potrzebuje się całej pomocy, jaką można znaleźć i dostać.
     - To czemu nie chcesz mojej pomocy?
     - Pan Rachefort nie jest przecież przestępcą - uciąłem sprawę. Po prostu ma cholernie irytujący charakter, dodałem w myśli.
     Do północy wystukiwałem na klawiaturze słowa raportu o dotychczasowych postępach dochodzenia. Tę noc spałem w rezydenturze, na kanapie w poczekalni jednego z naszych radców prawnych. Kanapę naprzeciw zajął Baptiste, dla którego wszystko to było niczym jedna wielka wyprawa na camping.
     
     XVIII.
     
     SOBOTA
     
     Florentino rzucił na fotel obok świeżą koszulę i swoją zapasową marynarkę. Nawet nie było na niej zbyt dużo plam po kawie. Podziękowałem i zacząłem się przebierać. Po wczorajszym całodziennym bieganiu, starciu z Rachefortem i noclegu w biurze, moje ubranie wyglądało jak zdarte z jakiegoś kloszarda.
     - Za dwie godziny mamy być u contessy. Pospiesz się - Florentino niezbyt dyskretnie taksował wzrokiem bok mojej twarzy.
     - Bardzo widać? - spytałem z niepokojem i rozejrzałem się za lustrem. Z jego braku posłużyłem się oszkloną gablotką na zbiory precedensowych orzeczeń Izby Parów. - No co? Przecież już nic nie ma.
     - Widać siniak, gdy się śmiejesz - Florentino odpowiedział rzeczowo.
     - Będę śmiertelnie poważny - spojrzałem na zegarek. - Znasz drogę?
     Florentino kiwnął głową.
     - Po drodze podrzucimy jeszcze z powrotem Baptiste.
     
     XIX.
     
     Florentino zatrzymał samochód na podjeździe przed domem. Wysiadłem wraz z chłopcem. Starałem się doprowadzić go do porządku, ale kilka zadrapań i obić było nadal widocznych. Jego matka nie przyjmie tego najlepiej, pomyślałem.
     - No, to cześć - klepnąłem Baptiste po ramieniu i pchnąłem w kierunku drzwi.
     - Ty nie idziesz, wujku?
     - Muszę jeszcze coś załatwić. To na pewno nie potrwa długo.
     Przed dom wyszła Leonore. Jej matczyne oko natychmiast dojrzało ma chłopcu ślady wczorajszych wydarzeń i ukłuło mnie ostrym spojrzeniem.
     - Baptiste wszystko ci opowie - uciąłem szybko.
     - Mamo, fajnie było! - zawołał chłopiec żywo.
     - Baptiste, idź do domu! - powiedziała surowo Leonore, ale wzrok jej złagodniał, widząc rozradowanie chłopca. Ten posłusznie wbiegł do domu, wpadając w pośpiechu w drzwiach na Anne-Claire.
     - Przepraszam, ciociu! - zawołał grzecznie i już go nie było widać.
     Oczy Anne-Claire były dalej smutne, ale nie widać już było w nich rozpaczy. Objąłem ją i potarłem pieszczotliwie jej podbródek.
     - Kiedy wrócisz? - spytała.
     - Naprawdę niedługo. Cała Marsylia węszy, w każdej chwili oczekujemy przełomu - nawet nie kłamałem aż tak bardzo.
     - Wiadomo już coś? - jej głos był ledwie słyszalny.
     - Na razie niewiele - niechętnie przyznałem - Ale sprawa wygląda obiecująco. Dorwiemy ją, kimkolwiek jest! - dodałem twardo.
     Brwi Anne-Claire podniosły się, wyrażając zdumienie.
     - To była kobieta?
     Kiwnąłem głową.
     - Wszystko na to wskazuje.
     - Mon Dieu... Jak mogła?...
     Florentino czekał w samochodzie, ale nie zgasił silnika, dając subtelnie do zrozumienia, że nie mamy całego dnia. Anne-Claire odsunęła się ode mnie i dopiero teraz zobaczyła, że mam na sobie pożyczoną koszulę, w dodatku lekko pogniecioną - Florentino sam ją prał, jakiś miesiąc temu. Na chwilę w jej oczach znów błysnęły wesołe ogniki.
     - Hej, marynarzu! - powiedziała niskim głosem, udając oburzenie. - Kto ci teraz prasuje ubrania?
     Układając błyskawiczną mowę obronną, zdążyłem jeszcze, jąkając się, wskazać na Florentino, nim się zorientowałem, że złotowłosa żartuje. Nieopatrznie uśmiechnąłem się. Anne-Claire natychmiast wyciągnęła rękę, by dotknąć zdradziecką, siną plamę na mojej twarzy i spojrzała mi z niepokojem w oczy.
     - To nic takiego... - starałem się wyjaśnić. - Taki jeden mnie zdenerwował...
     Anne-Claire była na bieżąco z listą ludzi, którzy mnie denerwowali i doskonale znała nazwisko, które chyba nigdy z niej nie zniknie.
     Florentino niecierpliwie bębnił palcami o kierownicę jeszcze przez trzy minuty, z czego jedną zajęło Anne-Claire surowe tłumaczenie mi, że zachowuję się, jak małe dziecko, a pozostałe dwie upewnianie się, że naprawdę nic mi nie jest.
     

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.