nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Mateusz Józefowicz
  Złość długodystansowca

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Kiedyś przyszedł zły dzień. Nie ma sensu wyliczanie, ile czasu upłynęło od jej przybycia do ośrodka. Zresztą Inge, chociaż rejestrowała zmiany kartek kalendarza, przestała tak naprawdę liczyć czas miniony. Liczyła jedynie ten pozostający do wykonania następnego kroku. Jakże łatwo jednak się potknąć!
     Dzień zaczął się jak każdy normalny. Wstała z łóżka, wzięła prysznic. Ubrała się i zjadła śniadanie w swojej niewielkiej, prywatnej mesie. Połknęła środki i zestawy witamin. Zerknęła odruchowo na wyświetlacz, chociaż doskonale wiedziała, że na dzisiaj ma zaplanowane kolejne kilka godzin ćwiczeń na symulatorze. A przedtem oczywiście codzienny psychotrening. Jest coś dobrego, odprężającego w takim rytmie. Znika niepewność i troska - trzeba wykonać rytualny niemal zestaw męczących czynności. Wstać, wchłonąć, odbyć, regeneracja... W ten sam sposób mogłyby z powodzeniem oczyszczać się mieszkające na zewnątrz tłumy. Gdyby nie Nacisk. Ciśnienie, nie pozwalające im dryfować po łagodnym bezmiarze codzienności, lecz wypychające jednych pod niebiosa, a innych duszące w głębinie. Jednak tutaj Inge czuła się wolna. Klasztorną wolnością. Była przekonana, że sama narzuciła sobie takie ramy. Sama wkroczyła w prosty, oświetlony i czysty korytarz konsekwentności. Dojście do końca obiecywało ostateczną nagrodę, a nie jedynie utrzymanie się na powierzchni. Kroczenie nim dostarczało satysfakcji. Tak było do tej pory. Dotąd funkcjonowała dobrze.
     Przekroczyła próg. Coś zirytowało ją, kiedy wchodziła do pomieszczenia treningowego. Jakaś irracjonalna obawa: co stanie się, jeśli sobie nie poradzi? Jeśli nagle się rozchoruje i odsuną ją na bok? Program odrzuci ją, bo jest jedynie działającą według planu administracyjną maszyną. Nikt nie poprze Inge, bo nikt nie jest emocjonalnie zaangażowany w jej cel. Nie ma nikogo, komu zależałoby na tym, żeby to właśnie ona poleciała.
     - Dzień dobry, Inge - odezwał się komunikator chłodnym głosem jej psychologa.
     Uprzytomniła sobie, że nigdy nie widziała jego twarzy.
     - Dobrze spałaś? Usiądź. Mamy dzisiaj zestaw pytań, na które musisz mi odpowiedzieć. Musisz starać się przypominać sobie wszystkie szczegóły.
     Nie słuchała go. Kiedy podchodziła do stojącego na środku komory fotela, serce waliło jej jak młotem. Złapała oparcie i kurczowo ścisnęła je, jakby stało się ono nagle gardłem żywej istoty - największego wroga. W środku, w głębi swojego jestestwa, czuła jakieś ssanie, niemal fizyczny ból.
     - Inge, usiądź...
     Odwróciła wzrok, odrzuciła gwałtownie głowę w stronę kamer. Nagły przypływ agresji, gotującej się w tym spojrzeniu, mógłby niemal skruszyć elektroniczne oczy. Gdyby były żywe, z pewnością zmrużyłyby się. Usiadła, lecz wciąż wrzała. Elektrody automatycznie dotknęły jej ciała i aż dziw, że nie zaiskrzyły.
     - Jesteś strasznie spięta... Spróbuj się rozluźnić... Podam ci zastrzyk.
     - Nie! - odpowiedziała. Hamowała się, ale i tak zabrzmiało to bardzo ostro.
     - Dobrze - odpowiedział głos po długiej, długiej chwili milczenia. - Pamiętaj, że jesteś zarówno naukowcem, jak i materiałem badawczym. Sama musisz dbać o to, żeby być w pełni sprawną. Spróbujmy zacząć. Jeśli się skoncentrujesz, pociągniemy dalej. Teraz odpowiedz: co sądzisz na temat wygłaszanego przez niektóre fundamentalistyczne środowiska twierdzenia, że w społeczeństwach euro-amerykańskich jeszcze na początku tego stulecia hodowla zwierząt domowych często była bezpośrednią przyczyną ostrych konfliktów wewnątrz rodziny? Namyśl się.
     Zatkało ją.
     - Co to za bzdura, Sam? - parsknęła w końcu. - Skąd wytrzasnąłeś taki zestaw? Test na poczucie humoru?
     - Odpowiedz. To część programu i wcale nie sprawdzam twojego progu przyswajania bzdur.
     - Bo ja wiem... Mam wstręt do takiego rodzaju socjologicznych uogólnień... Socjo-zoo-jakichśtam... Miejsce zwierząt jest w zoo, w rezerwacie, a człowieka - w miejskiej dżungli. Każda istota powinna przebywać w swoim własnym - naturalnym albo stworzonym środowisku.
     - Które środowisko uważasz za lepsze - naturalne czy sztuczne? Zastanów się.
     - Naturalne. Bo stymuluje rozwój i ujawnianie... hm, ukrytych talentów.
     - Czy akceptujesz wszystkie piętnowane przez współczesną kulturę własne cechy fizjologiczne?
     - Tak.
     - Czy uważasz, że większość ludzi je akceptuje?
     - Raczej większość.
     - Z czego więc wynika fakt, że kulturowo są przemilczane, za wyjątkiem sytuacji, gdy używa się ich w znaczeniu negatywnym, szyderczym?
     - Nie wiem... Cofam poprzednią odpowiedź. Uważam, że społeczny status produktów przemiany materii wynika z braku ich akceptacji u samego producenta. Czy to brzmi dość naukowo?
     - Inge, czy twoja matka akceptowała fizjologię twojego ojca?
     Odpowiedziała ciszą. Długą. Znowu źle się poczuła.
     - Co to za pytanie? - warknęła w końcu przez zaciśnięte gardło.
     - Chcesz polecieć?
     Chciała. Znała się i wiedziała, że jest w stanie rozmawiać o wszystkim. Nigdy wcześniej nie czuła wahania, ani potrzeby zadawania pytań sama.
     - Sam, dlaczego nie spotykam innych uczestników szkolenia? Dlaczego właściwie nikogo już nie spotykam?
     - Jeśli polecisz, to sama. Wiesz przecież. Musisz przejść trening.
     Nie zwróciła wcale uwagi na jego słowa.
     - Czemu mnie, do kurwy nędzy, dźgasz jak zwierzę w klatce! - wrzasnęła. To była jej spóźniona reakcja na pytanie o rodziców. Złapała się obiema rękoma za głowę i zrywając przewody elektrod rzuciła się z fotela na podłogę. Wiła się tak mocno, że dwaj pomocnicy, którzy wbiegli do pokoju, nie mogli jej przytrzymać. Za chwilę pojawiła się postać w jasnym kombinezonie. Dokotor Smith, jak zwykle na miejscu. Doktorska ręka, opiekuńczo i scientystycznie, wbiła jej w ramię igłę i wstrzyknęła uspokajający środek.
     - Co wy mi, kurwa, robicie?
     - Inge, niech się pani nie denerwuje. Ten stan - to wszystko normalne. Dobrze. Poczuła pani nagły niepokój, agresję. Wszystko jak trzeba. Dzisiaj kończymy. Niech się pani prześpi, a potem może pani przejrzeć dokumentację z ostatnich testów aparatury przeciwprzeciążeniowej. Proszę się uspokoić.
     - Czy poczuję się lepiej? - zapytała żałosnym głosem. Nagle osłabła, zwinęła się cała w mały smutny kłębuszek leżący na środku zimnej, pustej sali.
     - Możliwe. Na razie jednak proszę spróbować powstrzymywać gwałtowne reakcje.
     
     Sen powinien zawsze przynosić ukojenie. Praktyka jednak często rozmija się z teorią. Obie funkcjonują równoprawnie, w sprzeczności wydającej owoce. Męski i żeński pierwiastek nauki. Inge też funkcjonowała. Jako owoc, jako produkt skrajnych, sprzecznych stanów emocjonalnych. Pomimo powrotów do wewnętrznej stabilności, ataki agresji i depresji powtarzały się kilkakrotnie w ciągu następnych dni. Czuła się samotna. Nie potrafiła znaleźć oparcia w żadnej osobie z grona swoich instruktorów. Wydawali się niczym maszyny. Niczym bezduszni oprawcy. "To normalne, to dobrze" mówili tylko ze spokojem, ona zaś próbowała zwalczać w sobie lęki. Ta jej mocniejsza część była naukowcem, była własnym oprawcą, częścią programu. Ta słabsza - to człowiek. Ta, której brakło determinacji, celu i umiejętności. Wszystkiego, oprócz tłumionej wrażliwości. Dopiero teraz dostrzegała, jak bardzo człowiek zmalał w niej przez te wszystkie lata wędrówki do gwiazd. Uświadomiła sobie, że obce w sensie społecznym istoty były ostatnimi, które okazały jej szczerą i bezinteresowną sympatię. W sposób dziecięcy, ale i bardzo dojrzały. Przypadkowy. Ania i Monika. Jakże dawno temu to było...
     Siedziała przy biurku, w gabinecie z pancernymi szybami, za którymi rozciągały się pola startowe. Po przeciwnej stronie biurka - doktor Smith i papiery do podpisania.
     - Niewiele osób to wytrzymuje - ten głos, jak zwykle beznamiętny. Jakby beznamiętność i rzeczowość jako jedyne potrafiły odkryć wszystkie zagadki egzystencji. Inge nienawidziła tej, jak i własnej, beznamiętności. Nienawiść beznamiętna. Ale przecież wciąż chciała odbyć podróż. Może nie po to, aby poznać Ogrom, lecz aby go poczuć. Żeby poczuć cokolwiek. Dlatego cieszyła się, że wytrzymała to, przez co ponoć nie każdy może przejść. Z kolei obojętne jej było zupełnie zaufanie, którym obdarzali ją zwierzchnicy, urzędnicy ONZ, inwestorzy i - jak zwykle nieświadomie i mimowolnie - cała populacja planety.
     - Teraz przed panią ostatni etap kwalifikacyjny. To, czy zdecyduje się pani polecieć zależeć będzie już tylko od pani decyzji. Niezależnie od tego, jaka ona będzie, musi pani teraz podpisać kontrakt i zobowiązania dotyczące zachowania tajemnicy. Dopiero wtedy dopuszczona pani zostanie do wszystkich szczegółów programu Columbus. Część z nich to eksperymenty, które za zgodą wyższych instancji ukrywa się na razie przed opinią publiczną. I jak pani widzi - nawet przed kandydatami.
     Podsunął jej papier. Czytała długo, chociaż i tak wiedziała, że podpisze. Cyrograf? Cyfrograf? Jaka różnica? Podpisała.
     - Dobrze. Zostanie pani przeniesiona do nowej kwatery. Na poziomie trzecim. Proszę, oto nowy klucz. Chodźmy, pokażę pani wewnętrzne obszary naszej placówki.
     Poszli dobrze znanymi korytarzami i pomostami, aż dotarli do grubych drzwi z zamkiem, do którego dotąd nie pasowała jej karta.
     - Proszę, niech pani sama otworzy. Dreszczyk emocji? - na zawsze pokerowej twarzy pojawił się krzywy uśmieszek. Jedyny, jaki Inge kiedykolwiek zauważyła. - Teraz jest już pani jedną z nas i w ten czy inny sposób odkryje pani zupełnie nowe i niespodziewane rzeczy.
     Za drzwiami znajdowała się szybkobieżna winda, która zabrała ich gdzieś w głąb. W tajemnicze zakamarki. Kiedy zjeżdżali, Inge czuła się, jakby ta winda była zbudowana przez ludzi takich jak doktor Smith w środku jej osobowości i wiodła do jakiś duchowych piwnic nieuświadomionych. Szyb wydłubany w prywatności. Odebrała to jako zgubną ingerencję, zagrożenie. Zapragnęła zaatakować. Rzucić się, zagryźć i rozszarpać. Powstrzymywała się. Niedoszła ofiara spokojnie stała, głowa zwrócona w bok, wzrok skierowany na diagram wskazujący pozycję windy. Ręce wygładziły jasny kombinezon, na moment załamując światło, jakby pod materiałem przy boku znajdował się jakiś pękaty kształt. Broń? A może etui z hologramami kochanych osób?
     "- Boże, czy każdy musi kiedyś otrzeć się o szaleństwo?" - pomyślała Inge, przymykając oczy.
     - No, jesteśmy na miejscu. Chodźmy.
     Przeszli przez kolejną zaporę i długi pusty korytarz. Znowu pomosty, komory, hale. Swojskie, ale też jakieś inne. Bieżnie i siłownie, niczym w ośrodku olimpijskim. Obok nich laboratoria zachowane w stylistyce niemal post-frankensteinowskiej. Dalej - wyścielony dywanem szyn i ruchomych chodników wlot tunelu wiodącego w stronę pola startowego. Baseny, kapsuły przeciążeniowe. Niczym karuzele, niczym lunapark. Dalej blok kwater, mała świetlica. Wszystko wykute w skale - ziemskiej tkance, żywej, chociaż martwej. Kilkanaście metrów w dole ktoś trenuje na bieżni. Jest już blisko swojej mety. Biegnie bardzo, bardzo szybko.
     - Tak. Naszym głównym problemem są w tej chwili nie kwestie techniczne dotyczące pojazdu, lecz sprawa dostosowania załogi. Ujmę to tak: pojazd jest już przystosowany optymalnie. Stanowi zamknięte środowisko, homeostatyczne. Nie możemy go bardziej zmodyfikować, używając dostępnych dzisiaj technologii.
     Inge, jednym uchem słuchając doktorskiego wykładu, obserwowała biegacza. Właśnie minął metę.
     - Wciąż mamy pewną lukę. Należy zatem przystosować drugi element, czyli załogę. Czy to brzmi sensownie?
     - Z pewnością - odparła odwracając wzrok od bieżni. - A zatem ta dokumentacja aparatury przeciwprzeciążeniowej to nie miał być tylko.. hm, element stresujący? Naprawdę te wyniki nie spełniają pierwotnych założeń? Czy człowiek jest w stanie to wytrzymać?
     - Jak już wspomniałem, Inge, pani może być w stanie wytrzymać to, co nie każdy potrafiłby - w tym zdaniu było tyle kurtuazji, co i przewrotnej powagi. - W każdym razie tutaj badamy możliwości różnych organizmów - w tym indywidualnie. Robimy swego rodzaju bezkrwawe crash-testy, jeśli chciałaby pani tak to nazwać.
     - Na ludziach? - zapytała ironicznie.
     - Nie na ludziach. Powiedziałem - na organizmach. Ma nas pani za bandytów. W takim razie witamy w szajce.
     - Dziękuję. To społeczeństwo stawia bandyckie wymagania.
     - Racja. A potem nas - ogniskujących jego chore sny i marzenia, nazywa bandytami. Oto pani nowa kwatera. Umówmy się za godzinę przy tamtej windzie. Chcę, żeby poznała pani innych uczestników programu Columbus.
     
     ***

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.