nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Bartek Anterionowicz
  Dobra-nocka

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Malutka wybiegła w noc, na pachnące księżycem i rosą powietrze. Nie mogła dziś spać, nie chciała przewracać się z boku na bok, wić się co noc jak węgorz w piasku przybrzeżnym złapany przez znudzonego długim czekaniem wędkarza, jak podrygująca śmiesznie w rytm niesprawnych pociągnięć marionetka, efekt jego wymęczonej koncentracji. Wolała noc i szalony bieg przez las i łąkę, bieg z dala od człowieka z wędką, z dala od jego niebezpiecznej nudy i frustracji, które i ją pochłaniały jak jakaś niedobra, zaraźliwa choroba. Przede wszystkim zaś z dala od tej dziewczynki o jej oczach, która do tej pory trzymała ją z wyrazem obrzydzenia na twarzy, instrumentalnie, jak jakąś nieciekawą książkę, którą można otwierać i zamykać wedle kaprysu. Po raz pierwszy czuła wypełniające ją poczucie wolności i śmiała się na całe gardło z tego, co zostawiała za sobą.
     
     ***
     
     Wstał. Umył zęby. Zrobił śniadanie. Zjadł śniadanie. Umył zęby raz jeszcze. Zrobił sobie kawy. Włączył telewizor, myśląc o tym, że mógł umyć zęby dopiero po kawie. Ale jako troskliwy ojciec myślał też i o innych rzeczach. Na przykład: Gosia ma szkołę o dziewiątej trzydzieści czy dziesiątej dwadzieścia? Chyba dziesiąta dwadzieścia, tak, na pewno dziesiąta dwadzieścia. Facet w TV, ten to ma zęby. Założę się, że to koronki, wszystkie co do jednej. Cwaniak jeden. To niech jeszcze trochę pośpi, ma wtedy taką słodką twarzyczkę. I ten jej pluszowy miś na poduszce. Taaakie zęby.
     Dokładnie w tej chwili, jakby specjalnie chciał go zdenerwować, redaktor wyszczerzył się do kamery w takim uśmiechu, który najkorzystniej pokazywał olśniewający garnitur importowanego uzębienia. Na szczęście jednak nie był w studiu sam na sam ze swymi zębami. Po jego prawej stronie siedział jakiś facet koło sześćdziesiątki. Ten miał (na szczęście) żółte zęby, ale za to w przeciwieństwie do redaktora wyglądał bardzo uczenie i inteligentnie. Tak akademicko. Jak jakiś profesor. Oni tacy roztargnieni, zawsze zapominają o higienie jamy ustnej.
     - Więc to siedzi w każdym z nas? - zagadnął redaktor, patrząc do kamery robiącej zbliżenia lewego profilu.
     - Zgadza się - potwierdził pan profesor swym autorytarnym głosem. - Tyle tylko, że prawie nigdy nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ukrywamy to za łagodnymi gestami, ładnymi, wyszukanymi słowy, ale wie pan, to wciąż w nas siedzi, wciąż tam jest, siedzi i konsekwentnie narasta. Dokładnie za tym parawanem z uroczych słów i gestów. Czy pan wie, co tak naprawdę mamy często na myśli, mówiąc: "kocham cię"? A uprzedzając pańskie pytanie, gdybyśmy mogli odczytywać prawdziwe znaczenie tych słów i spojrzeń, którymi obdarzają nas inni... Choroba umysłowa byłaby właściwie nieunikniona. Tak się dzieje z - pan wybaczy techniczne określenie - obiektami, których empatia połączona z rzadką odmianą niemal artystycznej wyobraźni sprawia, że widzą cały ten bajzel przez cywilizacyjną grę pozorów. Ich psychika nie wytrzymuje zbyt długo tego rodzaju bodźców... Naturalną reakcją jest autyzm, schizofrenia w bardzo młodym wieku... Nierzadko samobójstwo. Ktoś umiejący z tym żyć, cóż, oddałbym rękę, nerkę i płuco za szansę poddania go badaniom. Teoretycznie ktoś taki mógłby właściwie istnieć, prowadzę intensywne badania w tym kierunku... Od wielu, wielu lat... Ale to tylko teoria... sam pan rozumie. Nie potrafimy sobie wyobrazić, co takiej osobie mogłoby siedzieć w głowie. W każdym razie ja tego nie potrafię. Ani pan, jak sądzę. Ani wy - profesor uśmiechnął się znacząco do kamery swymi zepsutymi zębami, a Andrzeja momentalnie przebiegł dreszcz: jak można się tak zaniedbać? - Więc może to i lepiej, że żyjemy w naszej błogiej nieświadomości, wśród wygodnych pozorów. Jak mawiają rodacy Churchilla: Ignorance is bliss, he, he...
     Redaktor nie uśmiechnął się, choć miał okazję. Widać nie zrozumiał żartu, wytłumaczył sobie Andrzej. A może po prostu nie znał angielskiego?
     - To, przyznam się, trochę przerażające, co pan mówi - zaszeleścił notatkami redaktor. - Co pan, jako wiodąca sława polskiej psychologii, powiedziałby takiej typowej, do bólu przeciętnej polskiej rodzinie, takim naszym biednym szaraczkom, którzy teraz nas oglądają przy kawie przed wyjściem do swej kiepsko płatnej, nudnej pracy, co by pan powiedział tym Kowalskim, żeby się mogli ustrzec przed niebezpieczeństwem, zapobiec niejako konsekwencjom takiego stanu rzeczy? Jak być normalnym, szczęśliwym obywatelem? Jak przezwyciężyć w sobie tę ciemną stronę mocy, że tak powiem, ha, ha, a to dobre, ciemna strona mocy - prowadzący w końcu przełamał się i zachichotał, podłapując pogodny nastrój rozmówcy. Potem odchrząknął - Tak w trzech, czterech słowach, bo zaraz reklamy, sporo nam za nie bulą, ha, ha, wprawdzie nie tyle co Polsatowi, ale i tak głupio by było przepuścić taki szmal koło nosa, he, he, he - redaktor wyluzował się już zupełnie i krztusząc się ze śmiechu spojrzał wyczekująco na swego rozmówcę. - No, profesorze, to co z tą radą?
     Profesor ze śmiertelną powagą pokiwał głową i doradził.
     - Łykajcie więcej witaminy C.
     Andrzej uspokojony również pokiwał głową i poszedł umyć zęby.
     
     ***
     
     To było jak naturalne przejście, zero wstrząsów. Obudziła się zupełnie wyciszona - bez gwałtownego, płytkiego oddechu, bez kłującej pulsacji szarpiącego się panicznie serca. Miś leżał spokojnie na poduszce. Wszystko było spokojne, ona zaś najbardziej ze wszystkiego. Uśmiechnęła się i przymknęła jeszcze na moment powieki, pozwalając kolorom snu napłynąć do oczu jak łzom radości. Sen. Tym razem czuła jego obecność tak intensywnie. Tym razem nie martwiło jej to. Tym razem... Zabrała go ze sobą i autentycznie cieszyła się. Tutaj, leżąc na tej poduszce, czuła dziki wiatr na twarzy, powietrze wokół niej rozświetlały szalejące świetliki, księżyc patrzył znad lasu z aprobatą, a ona biegła, biegła, biegła... Nagle, przez wszechobecne cykanie świerszczy do tego świata przedarł się jakiś obcy, nieprzyjazny, zgrzytliwy dźwięk. Poirytowana otworzyła niechętnie oczy. Zarejestrowała jeszcze badawczy, akceptujący wzrok księżyca na swej twarzy, zanim dzienne światło odgrodziło ich nieprzyjemną, kłującą wzrok zasłoną słońca. Odwróciła głowę w kierunku źródła irytującego dźwięku: z łazienki dobiegał wyraźny odgłos szorowania zębów. HIGIENA JAMY USTNEJ. Ale nie potrafiła już być zła. Uśmiechnęła się bezwolnie i z rozczuleniem pokręciła głową. Jej tatuś miał po prostu świra na punkcie higieny jamy ustnej, tak. Wsunęła stopy w kapcie i podniosła się wciąż dziwnie szczęśliwa, nieustannie czując na sobie oczarowany wzrok księżyca. Nie mogła jeszcze o tym wiedzieć, ale za jakiś czas miała się tak czuć pod spojrzeniami miłych jej sercu adoratorów, o których wiedziała, że zostaną jej kochankami. Spakowała się do szkoły, włożyła schludne ubranko, które przygotował jej ojciec, i zbiegła do piwnicy. Trzy minuty potem była z powrotem w domu; to, czego szukała, znalazła bez problemu. Duży, ciężki, zielonkawy kanister, chlupoczący kusząco przy biegu po schodach. Ale wszystko w swoim czasie. Jest jeszcze coś ważnego do zrobienia.
     
     ***
     
     Co najmniej trzy minuty, optymalnie pięć. Zawsze metodyczne, precyzyjnie pionowe ruchy, jeden koło drugiego. Co miesiąc zmieniać szczoteczkę. Szorować po każdym posiłku, słodyczach, kawie, jabłku. Po śliwkach, gruszkach, morelach, arbuzach, kokosach, bananach, agreście, czereśniach, truskawkach, zielonych wiśniach, przeterminowanych daktylach, ananasach z puszki, importowanych-Bóg-wie-skąd owocach mango... Owoce. Pamiętał, że jego babcia, Panie, świeć nad jej duszą, kojarzyła mu się głównie z owocami zbieranymi na działce. Pomagali jej zawsze, on i jego starszy brat, po drodze wyjadając co najmniej połowę tego, co zbierali. Naturalnie wtedy jeszcze nie wiedział, czym to grozi dla uzębienia. A teraz? Czemu pomyślał o owocach i babci? Opowiadanie, które właśnie kończył, mówiło o jednej takiej starowince, którą opuściła rodzina, i która teraz musi się utrzymywać ze sprzedaży owoców z niewielkiej działki po rodzicach. Śmiechu warta rewaloryzacja emerytury i w ogóle generalny kryzys gospodarczy, wiadomo, wiadomo, nie jest lekko, pani, a radzić se trzeba, a poza tym musi jeszcze dokarmiać podwórkowe koty. Dzięki sprzedaży owoców ma na piersi z kurczaka i inne wątróbki, dla kotów to bardzo dobre, bardzo miau. Tylko zdrowie już nie to, oj, pani, nie to, reumatyzm, a i w krzyżu to czasem tak łamie, że... I tak dalej. Tu oczywiście do akcji wkracza altruistyczna karla rodzinka Cudowniaków, pomysłowo pomagając starowince przetrwać, w nocy wypełniając jej kosze i kobiałki owocami. Niestety, właściciel jej kamienicy (bo każdej dobrze napisanej bajce potrzebny jest wyrazisty czarny charakter) zawziął się, by ją wyrzucić na bruk. Dziś Andrzej miał dopisać końcówkę, rozwiązanie problemu kamienicznika, efektowną kulminację ostatniego opowiadania tomu. Lubił ten dreszcz, gdy praca dobiegała końca, a on mógł już niedługo z satysfakcją czytać swe dopieszczone perełki literackie raz po razie... Raz po razie i czekać niecierpliwie, w radosnym, erotycznym niemal napięciu na ich druk. Nie wspominając o wpłacie na jego konto, formalnym, materialnym (nawet jeśli nieznacznym) potwierdzeniu jego talentu, bez którego żaden prawdziwy artysta nie może czuć realnego spełnienia. Uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze. Jesteś wielkim pisarzem, stary. Pokażesz im raz jeszcze. Pokażesz tym burakom. Wypluł resztę pasty do umywalki i przepłukał usta. Dokładnie wtedy coś się popsuło. Jego dobry humor wyparował równie niespodziewanie jak się pojawił. Buraki jedne. Od tygodnia siedział nad tym zakończeniem, a w głowie czuł tylko irytującą pustkę. Niemoc twórcza w rozkwicie. Totalna impotencja. Frustracja. Buraki, buraki, buraki. Kurwa mać. Bezmyślnie wycisnął jeszcze trochę pasty na dopiero co umytą szczoteczkę i znów zawzięcie szorował, szorował i szorował, wpatrując się w swe odbicie z nienawiścią. Metodyczne, precyzyjnie pionowe ruchy. Co najmniej trzy, optymalnie pięć minut. Po każdym posiłku, słodyczach, kawie... Pierdolona staruszka, oby ją szlag trafił, kurwa jej mać, razem z tymi jej zapchlonymi kocurami, po co toto tyle żyje, zero jebanej przyzwoitości. Wszędzie srają, klatki tak nimi cuchną, że żyć się normalnie odechciewa, i myj tu człowieku co tydzień, szoruj te pierdolone schody jak wiesz, że zaraz przylezie tu jakieś miauczące, warczące wkurwiająco jak jakaś chujowa kosiarka, jakiś kombajn jebany, bydlę, przylezie i obszcza te lśniące schody, pół godziny z życiorysu, a to nasra na wycieraczkę, chuj jeden, i zadowolony z siebie spierdoli. Skurwysyn...
     - No i na co się, kurwa, tak lampisz? - warknął w stronę lustra. - No, na co, pytam? Co jest, maminsynku, z życiem sobie nie radzimy, co? To wszystko miało być "inaczej"? Lepiej? Łatwiej? Bez-bo-leśnie? Jak w folderze ekskluzywnego biura podróży? Tak, chuju? Do ciebie mówię! Domek nad morzem, co? Piękna, inteligentna, kochająca żona? Pełne podniet, ciekawe życie, ale zbalansowane przez okresową stateczność i poczucie pewności płynące z solidnego zaplecza finansowego? - nienawistnie splunął w lustro rozpryskującą się wybuchowo białą, miętową śliną. - A chuj ci w dupę!
     Ulżyło mu nieco. Zawsze było mu lepiej po tym rytuale. Obserwował jeszcze chwilę ciekły, białawy relief spływającej zygzakiem, atestowanej przez Ministerstwo Zdrowia śliny, potem wziął gąbkę i głęboko oddychając zaczął, wdech-wydech, metodycznie wycierać miętowe zacieki, precyzyjnie pionowe ruchy, jeden przy drugim, oddychaj przeponą, metodycznie, powietrze po pięciu sekundach wstrzymania z sykiem przez zęby, o tak, metodycznie, jeden przy drugim, pionowo i metodycznie, bardzo, bardzo dobrze, maminsynku!
     Totalnie pochłonięty czyszczeniem lepkiego lustra i swego życia nie usłyszał szczęknięcia, gdy od zewnątrz klucz w zamku drzwi łazienki przekręcił się ostrożnie.
     
     ***
     
     Palce Małgosi z trudem odnajdowały właściwie klawisze, co chwilę się zresztą myląc. Przedtem jej kontakt z komputerem ograniczał się do kilku popularnych na podwórku gier, ale nawet one szybko ją znudziły. Nie rozumiała, o co było to całe halo wśród jej kolegów, przesiadujących przed monitorami do białego ranka. Ona siedziała ledwie piętnaście minut i miała serdecznie dość. To pewnie przez te mdłości od unoszących się wszędzie oparów benzyny. Trochę też rozpraszały ją wrzaski i łomot pięści o drzwi łazienki. Na szczęście to już prawie koniec. W dodatku zaczynała zauważać, że układanie ładnych zdań przychodziło jej z zaskakującą łatwością, mimo wybitnie niesprzyjających warunków. To chyba oznaczało talent literacki, zamajaczyła się dziwnie logiczna myśl gdzieś na peryferiach jej młodziutkiej świadomości. Może kiedyś zajmie się tym na serio? Sklejanie świata ze słów. Ze słów. Naturalnie ona na tym nie poprzestanie. Słowa będą tylko jej pomnikiem. Zmarszczyła refleksyjnie swój zadarty uroczo nosek i już zupełnie sprawnie dokończyła ostatnie zdanie.
     
     ***
     
     "Zły właściciel kamienicy otworzył drzwi. Początkowo nic nie zauważył, rozglądał się tylko ze złością za osobą, która przed chwilą ośmieliła się zadzwonić. Rozczarowany już chciał z całej siły trzasnąć drzwiami, mamrocząc pod nosem coś o szczeniackich kawałach, gdy przypadkiem spojrzał pod nogi. Zamarł. Na wycieraczce leżał maleńki, czarnobiały kotek. Zwierzak zamiauczał żałośnie, czując złe spojrzenie człowieka. Zamiauczał ponownie. Mężczyzna zawahał się. Przestąpił z nogi na nogę. A potem podniósł przestraszone zwierzątko niewprawnymi w pieszczotach rękoma. Czuł, jak się trzęsie. Jak bardzo potrzebuje miłości i ciepła. A przede wszystkim domu. Mężczyzna poczuł też coś innego, coś bardzo dziwnego, jakieś ciepło, którego nie umiał zidentyfikować, tam, w środku. Coś, czego nawet nie chciał nazywać, by tego nie popsuć. Bezwiednie zamknął oczy, wtulając twarz w ciepły, futrzany kłębek i usłyszał stopniowo narastający, rozczulający warkot. W tej chwili coś w nim pękło: po jego policzku spłynęła pierwsza, zaskoczona samą sobą łza. Rodzina Cudowniaków patrzyła na to z ukrycia kiwając z zadowolenia głowami. Ich kolejny plan się powiódł".
     
     ***
     
     Małgosia biegła. Biegła, biegła, biegła. To był jej bieg, tylko jej. Czuła na twarzy radosny wiatr; szarpał jej włosami zadziornie, zapraszał do zabawy. Jej własny wiatr. Czekał ją nowy, cudowny dzień. Tylu ludziom będzie mogła dziś pomóc. Jej kochani, biedni, szarzy ludzie, niczego nie rozumiejący, nękani przez tyle problemów, oczekujący jej wsparcia. Dla każdego to, czego najbardziej potrzebuje. Biegnąc tak do szkoły popiskiwała od czasu do czasu z emocji i nuciła pod nosem ten radosny hymn, którego nauczyła się od Cudowniaków. Była już prawie przy przystanku, gdy, przeraźliwie wyjąc, minął ją pierwszy wóz straży pożarnej. Jej kochani, obowiązkowi, pełni poświęcenia strażacy. Tyle ją z nimi łączyło.

powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.