nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Ed "Mal'n" Chavez
  Źródło

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Różniła się tak bardzo od tych które wcześniej wyciągał. Odkładała na miejsce rzeczy, które brała do ręki, czy do przymierzalni. Nie trzęsły jej się dłonie, gdy oglądała. Wszystko robiła bardzo spokojnie. Nie podejmowała decyzji w sposób spontaniczny. Nie kupowała zbędnych rzeczy. Czasami spoglądała na zegarek. Żadna z poprzednich nigdy nie kupiła sobie zegarka. Czas. Żadna nie liczy minut, godzin, czy dni. Ważne, że sklepy są pootwierane. Nie dla niej. Czyżby trafiła się pierwsza z gustem? Z rozumem?
     - Czy nie znudził ci się ten sklep? Przychodzimy tu codziennie od tygodnia.
     - Dlaczego? - wypatrywała wejścia.
     - Tak odpowiadają uzależnieni od rozmów telefonicznych. Zawsze odpowiadają pytaniem. "Dlaczego?" jest ich ulubionym. Dostajesz w mordę z powrotem. Ty o coś pytasz, a oni się bronią jak mogą. Kablowi nic więcej nie robią. Gadają. Kłótnie bez końca. Na kablu kółko dyskusji. A wiesz co? Nienawidzę takich odpowiedzi.
     - Lubię ten sklep. Lepiej?
     - Beznadziejnie lepiej. Ale. Zgłaszając się do mojego przyjaciela podałaś, że zakupy robisz w centrum. A tymczasem tkwimy tu, na tym zadupiu. Tu! Czy to jedyny sklep w tym mieście?
     Nic nie odpowiedziała. Otworzyła drzwi i dźwięk dzwonka przerwał rozmowę. Znów ta sam uśmiechnięta szefowa. Miała już swoje lata. Twarz pełna zmarszczek i wciąż ten sam zielony sweterek. Musiała go okropnie lubić. Zawsze przyglądała się nam, gdy po raz kolejny przerzucaliśmy tę samą stertę ubrań. Czego chce? Pieniędzy. Jak wszyscy. W jej uśmiech wspaniale wpasowałby się wyraz "gotówka". Tuliła się do kasy. Nie opuszczała jej ani na chwilę. Nigdy nie wyszła zza lady. Patrzyła. Uśmiechała się. Choć chwilami można było wyczuć niepokój. Smutek.
     
     Miesiąc później
     
     Prosisz mnie o pomoc. Przyjeżdżam. Wtapiam się. Próbuję. Prosisz. Lecz bezsilny jestem wobec głupoty, którą chcesz mnie nakarmić. Nie jestem głodny. Dziękuję. Chyba czas dać ci spokój. Nie potrzebujesz pomocy. Zdrowa osoba z chorymi pomysłami na spędzanie czasu. To nie zabawa. Uzależnienia? Słyszałaś gdzieś, lecz nie tobie pisane grać w grę o życie. Kpisz sobie? Dziś po raz ostatni. Jeszcze tylko dzień. Miał rację. Powinienem uderzyć na Detroit. Ta Warszawa. Fajnie jest. Strata czasu. Chociaż wiem, dlaczego opuściłem ten kraj. Przebieranie w stertach włókien? Tylko uciekasz. Tylko. Nic więcej. Zdrowa, a takich jak ty setki tysięcy. Może miliony... Pewnie wszystkie kobiety. W stu procentach kobieca. Taka, nie inna. Sterty półek wypchane beznadzieją. Przerzucasz, wybierasz. Dla sportu. Moja niechęć wciąż rośnie. Z minuty na minutę coraz gorzej. Przeszedłem za tobą już osiem par twoich butów. Nic nie widzę. Wątpię bym to ja zawiódł. Rozumiem, że szukasz bo nienawidzisz, ale po co ja w tym wszystkim? Pieniądze. Wartość zero. W tym nie odpłyniesz. Czegoś więcej potrzeba. Nie dostarczam uzależnień. Nie ja. Dusza tysiąca wspomnień. Dla ciebie nie ma tu miejsca. Twoja sztuczność nie pozwala mi pamiętać. Archiwum nie przyjmuje głosu wrednych. Pozostajesz sama sobie i nic nie będzie. Nie poznasz słabych. Twoja obecność jest zbędna.
     Znów te same drzwi, jak każdego dnia.
     - Wychodzimy? - stała w drzwiach. Czekała.
     - Ty może wychodzisz. Ja wyjeżdżam.
     - Co? Nie możesz! Płacę ci za to... - w oczach pojawił się strach.
     - Mogę. Nie potrzebujesz pomocy, bo nic ci nie jest. Zastanawiam się tylko, po co ci to było? Chociaż... Nie moja sprawa. A tak poza tym, to zaczynam wątpić w to, że kiedykolwiek zapłacisz mi za mój stracony czas...
     Odwrócił się w kierunku schodów. Zamierzał wyjść. Chwyciła go za płaszcz i wciągnęła do mieszkania. Płacz. Nerwy. Zaczęła się trząść. Stara, gdzieniegdzie podarta tapeta. Podłoga. Spróchniałe deski. Sufit przeciekał. Zimno.
     - Nie możesz wyjechać, rozumiesz! - wydzierała się - Nie możesz... Proszę cię. - zmieniła ton - potrzebuję twojej pomocy.
     - Przecież nic ci nie jest. Chodziłem za tobą tyle czasu. Uwierz mi. Wyciągałem kobiety z uzależnienia od wyprzedaży, półek, wystaw i wszystkiego, co z tym związane, ale ty nie jesteś jedną z nich.
     - Wiem - usiadła na kanapie pod ścianą - Musiałam... Proszę cię zostań jeszcze kilka dni. Tylko. Nigdy nie byłeś u mnie wieczorem. Nie wiesz co robię. Co najgorsze, ja też nie. Proszę cię. - patrzyła przed siebie - Zostań. Przyjdź dziś wieczorem.
     - Wieczorem sklepy są pozamykane - odrzucił
     - Wiem. Ale to nie o sklepy chodzi... - każde kolejne słowo wymawiane z coraz większym wysiłkiem - Musisz. Proszę.
     - Dobra. O której? - odwracając głowę w kierunki drzwi wyjściowych.
     - Bądź przed jedenastą. Nie spóźnij się, proszę. - wstając z kanapy - Tylko przyjdź... - wyrzuciła, gdy Wiktor był już za drzwiami.
     Warszawa. Dopiero miesiąc, a już tak okropnie zbrzydło mi to miasto. Jeszcze tylko dziś i znikam. Zobaczymy, co wymyśliła, by mnie tu zatrzymać. Ludzie mają ciekawe pomysły. Ona znalazła sobie wciągającą zabawę. Przyznaje. Oryginalność do bólu. Zupełnie inna od wszystkich warszawiaków wydeptujących te same ścieżki. I znów tym samym autobusem na ten sam przystanek. Na żądanie. Siła warszawiaków. By żądać zatrzymania autobusu. Daje to poczucie władzy. Wyższości, tak bardzo potrzebnej ludziom w miastach gdzie wolno wszystko, zarazem nie mogąc nic. Przyciski przy niektórych światłach też. Choć nigdy nie działają. Można podejść i wcisnąć sobie guzik. Dla wielu jest to sposób poczucia sięważnym. Ważne jest, by wiedzieć dokąd się zmierza. Gdyby on tylko mógł. Tracił równowagę, gdy stawiał stopę na chodniku. Ojciec nigdy nie czuł się ważny. Zawsze przyklejony do swego kółka. Kierownica przyjacielem na życie. Do końca. Za młody byłem. Pusta ulica. Taka pora. Ta kamienica ma ogromną chęć położyć się i odpoczywać. Pewnie wiele przeżyła. Drzwi. Domofon już nie spełnia swego zadania. Schody. Drewniana poręcz ma dość Nikt nie ma wycieraczki. Luksus dwóch zamków w drzwiach. Miała jeden.
     - Wejdź, proszę. - otworzyła drzwi zanim zdążył zapukać - Usiądź a ja przygotuję herbatę. A może chcesz coś innego? - zagubiona.
     - Nie. Herbata będzie w porządku. - usiadł na kanapie - Mam nadzieję, że to nie jest spotkanie towarzyskie...
     - Nie. Zaraz wracam. - wyszła do kuchni.
     Posprzątane. To nie to samo mieszkanie. Widocznie nie miewała gości. Wróciła. Bez słowa usiadła przy biurku naprzeciwko. Długopis. Chwyciła jedną z czystych kartek leżących po lewej stronie. Zaczęła pisać.
     - Co z herbatą? - zapytał, aby podtrzymać rozmowę.
     Nic nie odpowiedziała. Pisała. Podszedł bliżej. Drżały jej dłonie. Pisała. Przez chwilę zapisała prawie całą stronę. Strasznie nieczytelne pismo. Odciągnął go dźwięk piszczącego czajnika. Poszedł wyłączyć. Jej nic nie przeszkadzało. Gdy wrócił, zapisana kartka leżała na podłodze. Ona wypełniała drugą. Nic. Wyłączył światło. Słyszał tylko jak długopis rysuje po kartce. Włączył z powrotem. Kolejna strona wyrzucona w górę powędrowała za jej plecy i upadła na ziemię. Ona wciąż pisała. Przyciągnął taboret i usiadł obok niej. Na jej twarzy rysowały się różne emocje. Radość. Gniew. Szczęście. Smutek. Oddychała szybko. Męczyła się.
     Nie mógł uwierzyć. Uzależniona? Nie kłamała. Zabrał jej długopis. Przerwała pisanie. Otworzyła szufladę. Setki luźno rozrzuconych długopisów. Wyjęła jeden. Znów pisze. To nie ta sama osoba, z którą chodził po sklepach. To już nie była Karolina jaką znał. Kolejna kartka wyrzucona za plecy. Chwyta czystą. I od lewej do prawej jak automat. Niezmiernie szybko wyrzucała na kartkę słowa, lecz wydawało się, iż jej ręka nie nadąża za jej myślami. Minęła godzina. Ona wciąż z długopisem. Ręce coraz bardziej drżały. Teraz już nie było radości. Tylko łzy. Każda kolejna kartka dostawała swoja porcję łez. Za nią na podłodze stos, który powiększał się regularnie. Chaos. Dwie godziny. Odłożyła długopis. Wypisał się. Szuflada. Nowy. Pisze dalej. Trzy godziny.
     Zaczęła płakać. Jąknęła. Zatrzymała się. Podniosła głowę. Zamknęła oczy. Ciało jej rozluźniło się. Upadła na podłogę. Na stertę kartek, które dziś zapisała. A było ich mnóstwo.
     Budziła go obecność. Karolina siedziała naprzeciwko niego, na obskurnym krześle. Wtulona w koc patrzyła jak się budzi. Stopy podciągnęła pod siebie. Pięty opierała o siedzenie. Tylko paznokcie wystawały poza koc. Wrastały. Były brudne, krwawiły, spływając po krześle na spróchniałą podłogę. Wyżej otulone nogi, osłabione przez blizny i kolce, które wbijają się w ciało. Małe, drobne kolce, którymi pokryty jest koc od wewnętrznej strony. Otulał i z każdym ruchem ścierał skórę. Rany. Nie mogła powstrzymać słonego potu. Z czubka głowy rozlewał się na całe ciało. Włosy mokre i rany solą leczone. Podciągnęła koc pod szyję. Spływała po krześle w podłogę. Skóra w krew. To igły. Dziury w całym ciele. Siedziała naprzeciwko. On się budził.
     - Możesz mi powiedzieć, co to było? - ziewa, przeciera oczy.
     - Przepraszam... Nie chciałam cię wystraszyć.
     - Nie wystraszyłaś mnie, ale...
     - Ty to widziałeś. Ja nie pamiętam. Nigdy. Dziękuję, że zostałeś.
     - Gdzie te kartki? - teraz wiedział, że szybko nie opuści Warszawy.
     - Spaliłam je. Codziennie rano to robię. Kiedyś wyrzucałam je do śmieci, ale po pewnym czasie ktoś zaczął je zabierać, więc już tego nie robię. - ocierając dłońmi ramiona.
     - Dlaczego je zniszczyłaś?
     - Nie chciałam byś to czytał... z resztą, miałeś okazję wczoraj. - patrzy w podłogę - Każdego dnia budzę się i widzę kartki rozrzucone po pokoju. Moje pismo. Moje słowa. Moja dusza. Taka jestem. Czy teraz zostaniesz? Pomożesz mi?
     - Tak. - przytaknął, brwi opadły.
     Siedziała przed nim z nogami podciągniętymi. Otulona w stary koc w czerwoną kratę.
     To strach mówił za nią. Cokolwiek robiła, mówiła, bała się. Przez łamane struny po zmęczone, ciężkie powieki. Ruszała ustami, on nic nie słyszał. Tłumaczyła, kiwała głową na boki, ręką ocierała czoło, słyszał tylko cienki pisk. Teraz patrzyła na niego. Powieki mozolnie opadały, by zaraz się wznieść jeszcze wolniej. Głucho. Ona mówiła. Popatrzył na dłoń, linie.
     - Zastanawiam się tylko, skąd masz na to wszystko pieniądze? Przecież nigdzie nie pracujesz. - zapytał szybko, bo poczuł, że na dość długo zawiesił się myślami.
     - Teraz wiesz, że potrzebuję pomocy. Oboje to wiemy. Pieniądze mam. Pamiętasz sklep, do którego chodziliśmy dzień w dzień? Szefowa tego sklepu płaci za wszystko. W jej sklepie zostawiałam jej własne pieniądze. Ciuchy po jakimś czasie trafiają z powrotem do sklepu. Jej pracownice odbierają je z samego rana. Będą tu za jakąś godzinę... - wydawało się, iż uporała się z zakłopotaniem.
     - Rozumiem. Ale dlaczego stara kobieta chce pomóc młodej, zagubionej?
     - Też się nad tym zastanawiałam. Ale, nie wnikam, bo potrzebuję tych pieniędzy... - opuściła głowę - Pewnego dnia przyszła do mnie. Nie wiem jak mnie znalazła i skąd wiedziała o moim problemie, ale przyszła. Powiedziała mi jak do was dotrzeć. Wiesz? Bardzo jej zależało byś przyjechał do Warszawy. Płakała, gdy cię opisywała...
     - Mnie? - zaskoczyła go.
     Powoli wschodziło słońce. Mieszkanie przepełnione było nienawiścią. Nerwami.
     Ciszę poruszały jedynie krople spadające z przeciekającego sufitu. Wczorajszej nocy nie tylko na zewnątrz przeszła burza. Burza przeszyła również umysł Wiktora.
     - Czy ktoś to czytał? - powrócił do tematu pisania.
     - Mam nadzieję, że nie. Chociaż... Nie daję tego nikomu do czytania. Jest w nich coś... - łzy pojawiły się na policzku - Jest w nich... Nie mogę! Na początku czytało to klika osób. Nie widziałam ich od kilku lat. Wiesz co to jest? - mruknęła cicho - To uzależnia - głowę schowała w kolana.
     Jedna myśl przeszyła jego głowę. Ostatnia była Agata. Wszystkie, które wyciągał.
     
     Źródło.
     
     
     DATY
     
     25 Marca
     
     Stare drzwi dawno straciły swój kolor. Tylko po listwach pionowo wzdłuż i przez pochyłe futryny przebijały się strzępy farby, przypominając odcień niegdyś pokrywający całość. Drewno było spękane, i delikatny zamek wspierający pordzewiały łańcuch. Aluminiowa klamka drgnęła. To tylko chwila, bo ktoś nadchodzi. Drzwi. Mocno otwarte, z ogromną siłą o ścianę rozbite. Tynk, jak płatki śniegu, lekko posypał się na podłogę. A drzwi odbite wracały na swoje miejsce, by ponownie wpasować się w futrynę. Nie starczyło sił i pozostały niedomknięte. Tak niewidocznie uchylone. Chłopiec na środku pokoju odnalazł swoje królestwo. Tu oddalony, w świecie sytej wyobraźni, daleko. Zaniepokojony wejściem podniósł głowę i ciekawość mu zaczęła towarzyszyć.
     Kroków nie słyszał. Pierwszy z nich otworzył drzwi, nie rozglądał się, wiedział gdzie jest. Oni tylko deptali mu pięty. Za nim dwóch. Dwóch prowadzonych przez jednego, lekko czubaci, chociaż reklamówki pełne za połowę pensji. Butelki. Lekko przygarbiony, smukła twarz i otwartym ruchem, zataczając koło, zapraszał do środka. Dzieciak siedział i patrzył, jak podchodzi i kuca tuż nad jego nosem. Papierową dłonią złapał dziecko z tyłu głowy i skierował w kierunku dwóch. "To mój syn." - nie musiał krzyczeć, dumny czekał aż zareagują. Oni nie mogli być uprzejmi, bo jak zwierze w cyrku dzieciak dostał kilka zachwycająco niedowierzających spojrzeń. Przekrzywione głowy, wyłupane oczy, cały ten niesmak. Usiedli. Przykre światło jesiennego okna rzucało się na blat stołu, może i trochę drętwej podłogi smakowało. Szeroko uśmiechnięty wrócił wzrokiem do syna. Tyle ciepła. Wpatrywał się w jego rozmarzoną buzię, po czym wzdychając ciężko stwierdził:
     - Znów cię zostawiła i nie wiadomo gdzie się włóczy. Taka już jest. - posmutniał - Kiedyś zrozumiesz... - chwycił nikłe ramię. Z lewej kieszeni szarego płaszcza wyciągnął lizaka i wręczył go dziecku. - Idź się bawić do kuchni.
     Dzieciak wstał. W ręku lizak, lecz nie najważniejsza to rzecz chwili. Stał i przyglądał się to raz ojcu, później dwóm i z powrotem na tatę.
     - No zmykaj... Tata ma gości. - dodał i skierował małego do kuchni.
     Boso, nie za szybko, tak czuł wilgoć podłogi, chował się. Już był w kuchni i drzwi miał za sobą, brak światła. Słyszał jak ojciec zajął się gośćmi. Chwycił olbrzymią metalową klamkę i zaczął zamykać drzwi. Miały szybę, lecz nic przez nią nie było widać. Zatrzymał uchylone, by przyjrzeć się po raz ostatni. Jeden z nich. Wyprostowany, przeciętnością gnił po lewej. Od spoconego czoła i oczu podkrążonych, mdły się wydawał. Drugi. Pucołowato niski, krępy, przez nogi do włosów grubszy. Siedział po prawej. Nachylony nad stołem podpalał papierosa, a po lewej stronie jego szyi ktoś rysować nie wytrzymał. Nad kołnierzem czarnym tuszem. Teraz zauważył i spojrzał tu. Jego spojrzenie mówiło otwarcie o zamknięciu drzwi, nie chciał go widzieć. Chłopiec zamknął drzwi, z wzrokiem wbitym nie w drewno, lecz już PCV kuchni.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.