 | 'Jesienne wizyty' | 4 – Odsłoń mi los – powiedział człowiek. – Nie masz losu – odparł sfinks. – W takim razie umieraj. Człowiek odwrócił się od żałosnego legowiska na piaszczystym zboczu, od wyblakłych kości kruszonych łapami potwora, od popiołowych strumyczków pyłu płynących jak umierający dym. Przed nim była droga – stalowe nici na betonowym pasie i błyski zachodu słońca w szklanych igłach odłamków. Za jego plecami starożytna jak świat istota wygięła się w konwulsji. To, co przywykła darować ludziom, przybliżyło się do niej samej. – Nie. Nie, Zabijający Słowem – ja nie mogę umrzeć. Człowiek zaczął pogwizdywać. Melodia rodziła się i umierała pomiędzy zboczem wzgórza i niekończącą się równiną. Potem wplotły się w nią słowa: Wieczór przychodzi nawet do ślepców Do nieśmiertelnych przychodzi śmierć. Dar umierania dostali jedni Drudzy witają śmierć. Światło zrównało się z ciemnością, Ranek zobaczy tylko proch Przyjmujesz swoją śmierć z godnością, Żyjący w światach dwóch... Sfinks uniósł się, ciało lwa – brąz sierści – i piękna kobieca twarz – złoto włosów – wszystko zostało przesłonięte mgiełką. Tylko w oczach nadal płonął wściekły, żółty płomień. – Poczekaj, Zabijający Słowem – nie widzę twojego losu, ale powiem ci, kto go zna. Człowiek zatrzymał się. Cisza to muzyka śmierci. I znowu głos... Rozkładowi – tlen, szkieletowi – ruch, Stój, czekając ostatnich słów. Sfinks wyprostował się, stając się wyższy od człowieka. Wściekłość, nienawiść i strach zmieszały się w jego głosie: – W świecie snów, niedostępnych tobie – w świecie snów, człowieku. Tam znają twoje przeznaczenie. Tam są twoje korzenie – ale ty ich nie znajdziesz. – Dziękuję – rzekł człowiek i popatrzył na sfinksa – długo, pożegnalnie. – A teraz słuchaj... Sfinks zacharczał. Kliknięcie – i komputer połknął napisaną stronę. Jarosław nie lubił przerywać w środku myśli, ale przestało mu się „pisać”. To nic, zdarza się. Przejrzał tekst od początku. Zachwycił się, jak to wszystko ładnie wygląda na ekranie. Równiutkie linijki, przyjemna czcionka i tak samo gładki tekst. Każdą rzecz początkowo pisze się lekko i fantasy – bajka dla dorosłych – nie jest wyjątkiem. A tą powieść, „Księgę Drogi”, Jarosław zaczął pisać dawno temu, gdy jeszcze nie wiedział, jak włączyć komputer. Pisał wtedy gorzej. Zapewne. Ale za to jak lekko, mój Boże, jak lekko.. I nie trzeba było podkręcać się kawą z koniakiem, papierosami, muzyką. Po prostu siadał i pisał – na łoskoczącej, eleganckiej jak kawał mosiądzu „Moskwie”. I linijki były krzywe, i błędów pięć razy więcej. Ale pisało się tak lekko! Nalał do filiżanki resztkę kawy. Szczodrze dodał cukru i koniaku. Spróbował. Tak, tę kawę trzeba będzie wypić jednym haustem. Dobrze – witaj, żołądku, jak się masz, serce, co słychać, wątrobo? A teraz najprzyjemniejszy dodatek do kawy – papieros. Hello, płuca! Bycie pisarzem to zajęcie z lekka samobójcze. Niektórzy radzą sobie bez stymulatorów. Innym nie wystarczają już papierosy i alkohol. Trzy książki rocznie – inaczej nie sposób wyżyć. I niechby nawet dwie z nich były chałturą, masówką, kosmicznymi operami i fantasy. Najważniejsze to pozostać w pierwszej dziesiątce. Każdy zawód ma niepisane prawo – najpierw ty zapracowujesz na autorytet, potem autorytet pracuje na ciebie. Niestety, w literaturze autorytet utrzymuje się niedługo – a właściwie nie ma go w ogóle, poza małymi wyjątkami. Każdy tekst to wyzwanie rzucone ludziom umiejącym czytać. Samym faktem swojego istnienia wymaga od nich nie zgadzania się. I pewnie jest słuszne. Literatura może nauczyć jednego – nie zgadzania się. Jarosław wyszedł z Windowsa, patrzył przez sekundę na tablicę Nortona. I włączył „Wizytę w ciemności” – ulubioną zabawkę ostatniego miesiąca. Uczciwa, niewymagająca rozrywka polegająca na machaniu mieczem. Chałtura po chałturze... Gdy Jarosław wymyślał „Księgi Drogi”, nie uważał ich za masówkę. Absolutnie. Chciał opowiedzieć o miłości i nienawiści, o chłopcu, który staje się mężczyzną, o tym, że żadne zwycięstwa nie są warte przyjaźni i miłości... Czy stał się mądrzejszy od tamtej pory? Bardziej cyniczny? Zabawka cierpliwie czekała. Malutka figurka rycerza stała na skraju lasu, wsparta o dwuręczny miecz, popatrując to przed siebie, to przez ekran na Jarosława. A Jarosław palił, patrząc na płynące po ekranie obłoki, kołysaną wiatrem trawę, lśniące oczy. Narysowany świat, narysowany bohater, narysowane lęki. On zajmował się tym samym. Rysował niebezpieczeństwo i zwycięstwo, nienawiść i miłość. Po prostu umiał rysować słowami. Rycerz na ekranie wzruszył ramionami, podniósł miecz i ruszył w stronę narysowanego lasu. Nawet wymyśleni bohaterowie mają prawo wyboru. Odchylając się na oparcie fotela, Jarosław zamknął oczy. Dziwny dzień. Niby wszystko jak zwykle – poranna wycieczka po jedzenie i papierosy, grzebanina z komputerem, tym malutkim światem samym w sobie, nowe strony tekstu – jedyne, co naprawdę umiał robić. Wszystko w porządku. Ale z jakiegoś powodu przez cały czas nie opuszczało go napięcie. Walka. Całe życie to walka. Można odciąć się od polityki, kariery, miłości; schować się za kawałkiem płótna albo kartką papieru – a życie i tak będzie pojedynkiem, przesączy się w farby obrazu i linijki tekstu. W przeciwnym razie obraz i tekst nie byłyby nikomu potrzebne. Życie to tylko materiał, poprzez który realizuje się śmierć. Nic więcej. I żeby powiedzieć coś o miłości, trzeba mówić o nienawiści. Jarosław, nie patrząc, wyciągnął rękę i wyłączył komputer. Ledwie słyszalny szum wentylatora ucichł, spadła cisza. Wieczór pracy dobiegł końca. W tym samym momencie zadzwonił telefon – jakby cierpliwie czekał, aż Jarosław skończy pisać. Zachłystująca się słowami telefonistka połączyła międzymiastową – Jarosław sięgnął po słuchawkę. – Nie zechciałby pan poprosić do telefonu... Sposób mówienia Stiepana nie zmieniał się nigdy. – Witaj – zerknął na zegarek. Moskwianie nigdy nie pamiętają o istnieniu stref czasowych. Malutka słabość mieszkańców stolicy – zresztą Stiepan wiedział, że on pracuje do późna w nocy. – Dobry wieczór. Nie śpisz? – Nie. – Ja tylko na chwilę. Pamiętasz o propozycji „Bas-reliefu”? – Oczywiście. – Zgodzili się na twoją stawkę. Podpiszesz umowę? – Uprzedziłeś ich, że nie wierzę w parapsychologów, kosmitów i inne brednie? Daleko, tysiące kilometrów dalej, Stiepana roześmiał się. – A co ich to obchodzi? Oni też nie wierzą. Najważniejsze, żebyś przekonał czytelników. Comiesięczne artykuły w popularnym czasopiśmie... Jarosław nie miał zamiaru udawać ani przed sobą, ani przed przyjacielem. – Dobrze. Pomyśl, jak przekazać umowę. – Mają korespondenta w Ałma Acie, zapisz telefon... – Dyktuj. – Tylko się za bardzo nie wciągaj. Zdążysz skończyć swoją powieść? Jarosław zawahał się na chwilę. „Księgi Drogi”? Zdąży, oczywiście, zawsze zdążał. Więc skąd ten niepokój... – Dyktuj numer – powiedział. 5 Raszid Hajretdinow z miną cierpiętnika półleżał na kanapie. Pozycja nie pasowała ani do niego – zbyt krzepkiego, by wyglądać na udręczonego chorobą – ani do drogiego garnituru, jakby specjalnie lekko pomiętego. – Może przyjdę wieczorem? – Referent był uosobieniem współczucia. – To nic, Tolik, to nic – Raszid Gulamowicz sięgnął po szklankę z ciepłą wodą mineralną, zaczął ją pić drobnymi łyczkami, jak lekarstwo. – Przejdzie. Mów. – Ranking spadł niemal o dwa procent – zaczął ostrożnie referent. – Na razie jeszcze pan przechodzi, ale jeśli tendencja się utrzyma, powtórne wybory pan przegra. – Niedobrze – Raszid odstawił szklankę. – Ale wiesz, nie zdziwiłeś mnie. Od rana to czułem. Jakie zalecenia? – Nie uda nam się zagrać na kwestii narodowościowej – referent pozwolił sobie na przepraszający uśmiech. – W obietnice ekonomiczne nikt nie uwierzy. Tylko konkretne kwestie, podjęte w odpowiednim momencie... – Przestępczość – zasugerował Hajretdinow. – I coś masowego. Nie napady na banki czy zabójstwa biznesmenów, lecz – zamilkł. – Prawo posiadania broni, kara śmierci dla gwałcicieli, izolacja homoseksualistów... – Stare – Hajretdinow zerknął na biurko. – Terroryzm komputerowy. Pieniądze i tajemnice Rosji wyciekają za granicę – a wszystko przez komputeryzację. Kraj zubożał, skuszony zaoceaniczną pokusą. Każdy komputer to koń trojański. Rozumiesz, naród nie wie, z której strony podejść do tej maszynki. Dla niego komputer jest – ee – świadectwem, że on jest głupi. Gdyby opowiedzieć kilka okropnych historii – o złocie partii, które odpłynęło przez kable do Izraela, na przykład. Referent skinął głową. – Pomyślcie – Raszid Gulamowicz wsunął dłoń pod koszulę, pomasował brzuch. – Policzcie. Ile stracimy, ile zyskamy. Jak włączyć problem i z której strony zareagować. – Dobrze. – No, idź już. Odprowadził referenta serdecznym spojrzeniem. Staranny chłopak, trochę zarozumiały, ale w normie. Z takimi można długo pracować, nie spodziewając się zdrady – której należy spodziewać się zawsze i wszędzie. Krzywiąc się, narodowy deputowany z okręgu Saratowskiego wstał z kanapy. Ileż razy zarzekał się, że nie będzie pił wina – z jego chorym żołądkiem. Ale trudno. Za to rozmowa była długa i pożyteczna. Drzwi gabinetu uchyliły się i usłyszał: – Raszidzie Gulamowiczu... – Wejdź, Tanieczka – Hajretdinow zamarł obok fotela. Długo musiał się uczyć wstawania w obecności kobiet, ale za to teraz nie robił wyjątków nawet dla własnej sekretarki. – Dzwonią do pana, Raszidzie Gulamowiczu, a pan wyłączył telefon. – Kto dzwoni? – Władimir Pawłowicz. – Łącz – Hajretdinow opadł na fotel, podniósł słuchawkę. – Raszid? – Słucham cię. – Straszna wiadomość. Trzy godziny temu zabili Semienieckiego... – Co ty mówisz – Raszid Gulamowicz sięgnął po papierosa, rozprostował go w palcach. Przedtem palił fajkę, ale zbyt udatnie go wyszydzono w jednej karykaturze, podkreślając to podobieństwo do „ojca narodów”. – Na klatce własnego domu. Zastrzelili. – Edik, Edik... – Hajretdinow westchnął, zaciągając się. – Cóż, wszyscyśmy równi przed Bogiem... zabójcę złapali? – Co ty... podejrzewają, że zastrzelił go jego własny ochroniarz. Raszid Gulamowicz uśmiechnął się. Jego rozmówca pewnie też. – Straszne... planowaliśmy spotkanie w przyszłym tygodniu – a tu popatrz... Rozmawiali jeszcze z pięć minut, dając możliwość tym, którzy mieli obowiązek kontrolować ich rozmowy, złożenia raportu zwierzchnictwu. Zabójstwo Semienieckiego nie wzbudzi większego zainteresowania – za tym opornym handlowcem mało kto stał. Ale zaczną szukać kozła ofiarnego – a udział ochroniarza raczej nie zostanie dowiedziony. W głębi duszy Raszid Gulamowicz był znacznie mniej spokojny, niż jego rozmówca. Na miesiąc przed wyborami nawet cień podejrzenia mógłby okazać się zgubny. Chciałby usłyszeć jeszcze jedną smutną nowinę o śmierci niczym nie wyróżniającego się chłopaka z Podmoskowia – na przykład, że ten wpadł pod pociąg, wracając po północy do domu. Ale Władimir Pawłowicz, choć zazwyczaj cynik i ryzykant, szczerze wierzył w to, że jego wykonawca jest niezastąpiony. Albo nietykalny, co na to samo wychodzi. Odłożył słuchawkę, włączył selektor. – Tania, kieliszek koniaku. – Przecież jest pan chory, Raszidzie Gulamowiczu. Hajretdinow nie odpowiedział. Śmieszyła go i lekko wzruszała troska tej młodej kobiety, pracującej dla niego od trzech lat. Ani razu się nie przespali – po co łączyć pracę i wypoczynek? Ktoś przecież powinien kochać cię platonicznie – to takie rzadkie uczucie... Tania w milczeniu przyniosła koniak, chyba w najmniejszym kieliszku, jaki znalazła. Raszid Gulamowicz poobracał go w dłoni, grzejąc trunek. Napił się. Niech ci ziemia lekką będzie, Eduardzie Siemioniecki. Bóg widzi, że tego nie chciałem. I wcale nie czuję teraz ulgi, tylko lepki, dziwny niepokój – jakby to po raz pierwszy paczka dolarów zrobiła swoją robotę. |
|