nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Ed "Mal'n" Chavez
  Źródło

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     - Zbyt często siedzisz na dupie. Powinieneś więcej wychodzić między ludzi, poznawać jacy są. - zaczął przerzucać kartki, które zabrał ze sobą - Świat się zmienia a ty wciąż go widzisz przez pryzmat starej teczki.
     - Nie prawda. - sprzeczał się jak dziecko - Co powiesz o moim nowym aparacie? - Wyciągnął z kieszeni i szybkim ruchem zaprezentował. - O taki jest. - Wstał oddalił się cztery kroki w głąb kolejki i cyknął Wiktorowi zdjęcie. - Niezłe co? - cieszył się. Sygnał odjazdu kolejki. Makary wychylił się za drzwi i jeszcze zdążył zrobić zdjęcie pijakowi, który sapał na ławce. Drzwi zamknęły się. Ruszyli. Usiadł. Aparat w dłoni i kolejne zdjęcie, tym razem sobie.
     - Zadowolony?
     - Jak najbardziej, w siódmym niebie. - uśmiechnął się do kobiety siedzącej naprzeciwko. Jej też zdjęcie.
     Cztery stacje. Makarego najwidoczniej zajął świat za oknem, bo nawet nie mruknął od kiedy zrobił ostatnie zdjęcie. Wiktor zajęty notatkami. Czerwone siedzenia, znudzone twarze, bucząca kolejka i teraz za oknem nieciekawe budynki.
     - Gdzie właściwie jedziemy?
     - Do szpitala. - sięgnął do kieszeni i wyjął małą, zakręcaną butelkę. Przyłożył do ust, przechylił.
     - Co w niej jest?
     - W kim? - zdziwiony Wiktor, który bokiem wskazującego palca wycierał usta. Oczy łzami przeszły. Zakręcił, schował.
     - Nie w kim, tylko w czym! W butelce. Co masz? - widział jak Wiktor zmieszał się pytaniem. Już chciał pogonić go, by odpowiedział, gdy ten zaczął mówić.
     - Przyzwyczajenie - spojrzał na Makarego - Tak jak ona, spod Domów Centrum. Codziennie tam jest o piętnastej i pali. - uśmiechnął się - I uwierz mi, ty palaczem nie jesteś - Makary zmarszczył brwi, lecz słuchał - Dzień w dzień, stoi tam, czeka na brata i pali. Jeden od drugiego i mówi, że odziedziczyła to w genach, po ojcu. Mieszkali z rodzicami w małym mieszkaniu na Mokotowie. Jej ojciec zawsze palił duże ilości, a matka też nie była gorsza, z tym, że ojciec zaczynał dzień o godzinie piątej. Wstawał, siadał w kuchni i przez godzinę palił. To tylko głupie ułożenie mieszkania tak na nią wpłynęło, bo cały dym z kuchni leciał do niej do pokoju. Gdy się budziła, jej pokój był pełen dymu. Mówiła, że kłóciła się z tatą do pewnego czasu, lecz później przyzwyczaiła się do zadymionego pokoju z rana. Gdy miała szesnaście lat zapaliła pierwszego papierosa i jak sama powiedziała: "Poczuła ulgę, bo jakby ktoś przez cały czas trzymał ją za gardło, ona się uwolniła. To przyzwyczajenie". Jak na osobę dwudziestoletnią, palenie czterech paczek dziennie nie jest chyba normą, co?
     Makary potrząsnął przecząco głową. Posmutniał. Dłonie schował do kieszeni i zebrał się w sobie, by oddać się myślom. To była jedna z tych wielu sytuacji, w których Wiktor trafia na tragicznie uzależnioną osobę i odchodzi nie robiąc nic. Zrozumiałe, bo przecież na każdym kroku spotyka się opętanych i gdyby miał pomagać wszystkim spędziłby życie na jednym skrzyżowaniu. Ale siedzi tu obok z przyzwyczajeniem w kieszeni. Blizna po tacie.
     Otworzył obskurne, blaszane drzwi. Weszli do środka. Chłodny korytarz. Na parapecie po prawej, siedział niski mężczyzna. Patrzył przed siebie, tylko jeden punkt. Nie zwrócił na nich uwagi jak przechodzili. Dalej po lewej, na ławce, rozmawiały dwie kobiety. Sadząc po stroju, to córka odwiedzała matkę. Zaraz za nimi, wejście do sali. Gdy zajrzysz zobaczysz trzy osoby przy stoliku, rysują. Dwie grają w szachy. Siostra czyta. Nie zwraca uwagi. Na wózku inwalidzkim. Może ma trzydzieści a towarzyszy mu pewnie wolontariusz. Kierują się w stronę wyjścia. Rutynowy spacer. Słońce wbija się przez okratowane okna, rzucając się na wypolerowaną klepkę. To stary woźny teraz ma przerwę. Siedzi i je drugie śniadanie.
     - Przepraszam, szukam pani Paprzyckiej.
     - Kogo? - mówił przez wpół pełną buzię. Podniósł brwi na zdziwienie.
     - Ma jakieś czterdzieści sześć lat. Leczy się tu. Paprzycka. - sprecyzował.
     - A to siostra? - nie mógł się odnaleźć, lecz widać było, że niesamowicie chce pomóc.
     - Nie. Pacjentka, jak przypuszczam. - zaczął wątpić w pomoc woźnego.
     - Pan zapyta - przełknął - zapyta siostry Oliwi, korytarzem na lewo, pokój na końcu korytarza, dziewiątka.
     - Dzięki. - rzucił odchodząc.
     Szli mijając warzywa. Makary trochę z tyłu. Nie śpieszyli się. Wiktor oglądał prace rozwieszone na ścianach, niekiedy zatrzymywał się, by dokładniej się przyjrzeć. Stanął przed rysunkiem przedstawiającym słonia, podpisanym Ania, 5 lat. Zaraz obok siedział pomarszczony starzec i patrzył na Makarego. Patrzył w oczy jednocześnie zerkając czy ktoś nie nadchodzi. Wskazującym palcem i dyskretnymi ruchami głowy wołał Makarego. Ten podszedł bliżej, nie wiedział po co. Starzec wciąż zachęcał, by Makary nachylił się, co też zrobił, nadstawił ucho.
     - Droga rozumu nie zawsze prowadzi do prawdy. - starzec przytknął palec do ust, po czym poklepał Makarego po ramieniu. Uśmiechnął się, a małe oczka zabłyszczały.
     Zapukał. Nikt się nie odzywa. Zapukał ponownie i otworzył powoli drzwi. Starsza kobieta wyglądał przez okno. W dłoniach kubek, z gorącą kawą, woń niosło przez cały pokój, jeszcze para się unosiła. Radio nastawione cicho. Informacje.
     - Dzień dobry - odwróciła się, gdy usłyszała, że ktoś wchodzi - W czym mogę panu pomóc, jeśli mogę, spróbuję, rozumie pan?
     - Mam taką nadzieję. Mieszkałem kiedyś naprzeciwko pani Paprzyckiej. Słyszałem, że mogę ją tu znaleźć. Czy to prawda?
     Kobieta zamyśliła się. Wbiła oczy w podłogę. Podniosła.
     - Oj dawno o nią nikt nie pytał. - odstawiła kubek na biurko - Prawda. Z tym, że nie wiem, czy wyniesie pan coś z tego spotkania. Znajdzie ją pan w świetlicy. Jest pora wiadomości, a one zawsze dawały jej nadzieję. Świetlica jest korytarzem prosto.
     - Dziękuję.
     Siedziała na krześle ze złączonymi nogami. Wyprostowana. Oglądała dziennik. Włosy miała rzadkie, ufarbowane na czarno. Grubą kreską podkreślone oczy i czerwona szminka rozlewała usta. Twarz chuda i smukła. Telewizor ustawiony był na tyle głośno, by nie było słuchać jej mocnego tupania o podłogę. Drapała zaczerwieniony nadgarstek. Stanęli w drzwiach. Po chwili Wiktor podszedł bliżej i usiadł na krześle obok. Przyglądał się jej, a ona tylko raz spojrzała na niego, uśmiechnęła się i powróciła wzrokiem do wiadomości. Tak jak ją opisała. To była ona.
     Nigdy nie czuła tak wielkiego upokorzenia. To było to dno, którego zawsze się bała.
     Płytka, lodowata kałuża, w której stała boso. Brudna woda obijała sine kostki. Pod stopami bruk. Zimno. Palce już nie wołały o pomoc, traciła je, bolało. Obojętność narastała. Sukienkę miała na ramiączka. Biała z haftowanymi kwiatami na biodrach. To nie był deszcz. Mżawka. Mokra sukienka. Kolano przykryte było drugim, nogi złączone. Dłonie zwinięte w pięści, owinięte w sukienkę. Z każdym ruchem jej włosy wywoływały dreszcz, który rozpoczynał na karku i biegł przez środek pleców na samo dno. Czuła, że pęka. Sine usta. Nawet nie próbowała zagryzać, wargi trzęsą W takiej chwili wszystko traci kolor. Wiatr. Nie określisz kierunku w jakim wiał, bo jego bezcelowość była skupiona na przeszkadzaniu. Owijał ją strachem. Stała tak z zamkniętymi oczami, próbowała odciąć się myślą od tego świata. Ukoić nienawiść do siebie, bo wyjątkowość to nie była, lecz smutek, który po odwróceniu był nienawiścią.
     - Nie odpływaj, proszę - Wiktor siedział obok Karoliny na kanapie. Trzymał ją za złączone dłonie. Trzęsła się i oczy zamknięte przy drgających powiekach. - Wiesz, że nie masz na to wpływu - próbował uciszyć diabła, który przyszedł śmiać się z jej życia.
     - Herbata dla Karoliny i coś mocniejszego dla Wiktora - rzucił Makary, który opuszczał kuchnię z wypełnioną tacą.
     - Musisz pamiętać, że nie wszystko co napiszesz jest prawdziwe. - pocieszał ją i nawet nie odwrócił się w stronę Makarego, nie dziękował. Otworzyła oczy. Wzrok wbity w pustą ścianę, powieki wciąż drgały.
     - Nie wszystko jest prawdziwe, czy nie zdążyłeś wszystkiego sprawdzić? - zapytała. Oddychała głęboko a wymagało to dużego wysiłku. Postawiła go pod ścianą naprzeciwko i zaczęła wbijać krótkie sztylety w jego brzuch. Nie ruszał się.
     Krwawił, a ona zostawiła w jego brzuchu więcej metalu niż była w stanie unieść. Złapał się za czoło.
     - Słuchaj - szukał wyjścia - Wszystko co mogłem... Marek pomógł mi sprawdzić północną Amerykę, południową sprawdziła Martha, Azja to sprawa Włodzimierza, a Afryka to opowieść na osobny wieczór. Ci ludzie naprawdę zrobili wszystko, lecz wiesz, że nie łatwo jest dotrzeć do czegoś co stało się dwieście lat temu, czy dopiero ma się wydarzyć. Spójrz... - chciał mówić, tłumaczyć, lecz coś go powstrzymało. Puścił dłonie.
     Wstał. Podszedł do półki, na której kurzyły się wszystkie dotychczasowe dni. Spojrzał na zegar po prawej, na ścianie, obok wejścia do kuchni. Wskazówka leniwie się podnosiła. Tylko dziesięć minut i znów Karolina zacznie swój obłęd. Półka przepełniała się szybciej niż się spodziewał. To tylko jego zapał, by to wszystko zatrzymać, powodował, że ład został utrzymany i dzień po dniu kolejny splot wydarzeń lądował pod swą datą, z oznaczonym cyklem. Pojawiła się myśl: "Dla kogo to?"
     Usiadł przed półką na drewnianej podłodze. Nie przeszkadzało mu to, że usiadł w najbardziej mokrym miejscu pokoju. Z sufitu kropla, jedna po drugiej, spadała do szklanki, którą trzymał. On pił a stary sufit wypełniał jego szkło. Przyglądał się tej wielkiej masie kartek. Wszystko w porządku. Dzień pod dniu historia zataczała dwudziestodwudniowe koło. Kolejne dni pojawiały się, od lewej do prawej, wypełniały półkę. Zaczęła się uginać, przypominała wielki ironiczny uśmiech. Półka starzała się z sekundy na sekundę. Szklanka pełna. On pił. Nie mógł, a pił. Kartki. Papier żółkł. Nasączony wilgocią, ciążył. Żółte, przesiąknięte, gniło w zielone glony. To już nie strony, lecz bagno, które powoduje, że półka mięknie. Łamie się pod ciężarem, lecz bez skrzypienia. Wszystko spłynęło pod jego stopy, a przecież jeszcze przed chwilą miał przed sobą półkę pełną cierpień. Kropla wypełniała jego szklankę, nie przestał pić.
     - Wiktor - szeptał Makary. Stał nad nim i uderzał kolanem - Zaczęła już jakieś pięć minut temu.
     Siadała przy tym samym biurku co wieczór, o tej samej godzinie, od kiedy przyjechał. Tak i teraz po jego prawej, jej długopis rozlewał się po kolejnych stronach. Makary rozłożył się na kanapie z zamkniętymi oczami, słuchał szelestu kartek, widział to przecież tyle razy. Ona przyśpieszała.
     Drżały jej dłonie. Pisała. Przez chwilę zapisała prawie całą stronę. Strasznie nieczytelne pismo. Odciągnął go dźwięk piszczącego czajnika. Poszedł wyłączyć. Jej nic nie przeszkadzało. Gdy wrócił, zapisana kartka leżała na podłodze. Ona wypełniała drugą. Nic. Wyłączył światło. Słyszał tylko jak długopis rysuje po kartce. Włączył z powrotem. Kolejna kartka wyrzucona w górę powędrowała za jej plecy i upadła na ziemię. Ona wciąż pisała. Przyciągnął taboret i usiadł obok niej. Na jej twarzy rysowały się różne emocje. Radość. Gniew. Szczęście. Smutek. Oddychała szybko. Męczyła się. Nie mógł uwierzyć. Uzależniona? Nie kłamała. Zabrał jej długopis. Przerwała pisanie. Otworzyła szufladę. Setki luźno rozrzuconych długopisów. Wyjęła jeden. Znów pisze. To nie ta sama osoba, z którą chodził po sklepach. To już nie była Karolina jaką znał. Kolejna kartka wyrzucona za plecy. Chwyta czystą. I od lewej do prawej jak automat. Niezmiernie szybko wyrzucała na kartkę słowa, lecz wydawało się, iż jej ręka nie nadąża za jej myślami. Minęła godzina. Ona wciąż z długopisem. Ręce coraz bardziej drżały. Teraz już nie było radości. Tylko łzy. Każda kolejna kartka dostawała swoja porcję łez. Za nią na podłodze stos, który powiększał się regularnie. Chaos. Dwie godziny. Odłożyła długopis. Wypisał się. Szuflada. Nowy. Pisze dalej. Trzy godziny. Zaczęła płakać. Jąknęła. Zatrzymała się. Podniosła głowę. Zamknęła oczy. Ciało jej rozluźniło się. Upadła na podłogę. Na stertę kartek, które dziś zapisała. A było ich mnóstwo.
     Nachylił się nad ostatnią kartką, którą zostawiła na biurku. Tytuł, przychodził rzadko, ale jeśli już był, to na końcu. Daty.
     Biała noc okrywała norweską północ. Góry pokryte mgłą, a ona łączyła się z chmurami. Całe pasy. Stoki. Drzewa jak mech ciążyły, połykając gładkość skał na zboczach. Wyryte w nich. W nich drogi ukute. Kręte, nigdy prosto nie prowadziły. Mnóstwo sytuacji podtrzymywanych barierkami. Jak jeden kierunek, tak nikt nie wiedział co wynurzy się zza zakrętu. Taki zamęt. Porozsypywane kamienie i białe słupki po obu stronach. Nikomu nie zależy. Śnieg spływał, a leżał leniwy po ściętej zimie, wiosna nadchodzi. Ta droga prowadzi wyżej, lecz skręć tu w prawo, po kamieniach w stronę góry. Zanim dotrzesz do domu, miniesz psa z budą na łańcuchu. Płot z desek, a górna część będzie się rozsypywać. Gwoździe wystają. Porzucone, bo właściciel zostawił, a jego stare samochody, zgniłe, rozkładają się przy każdej mrozie ranka. Rdza nie odpoczywa. Obok zwoje siatki i drętwe pale legły naprzeciwko wejścia. Poręcz waliła się na schody spróchniałym drewnem. I schody, nie drewno, lecz wygniecione kamieniem, a po trzech stopniach rozpłaszczyła się równość. Prowadź do drzwi, uchylone pukały. Kołatka z lwim łbem. Korytarz ciemny i prosty. Ściany starą tapetą obdrapane. Po prawej tuż drzwi bez drzwi, do salonu. Ciemne, stare meble. Dywan swą grubością przeszkadzał w stawianiu kroków, prosto na taras. On suchy, chropowaty, nigdy ukończony. Tak beton zimny. Nie większy niż trzy na osiem do półtora wysokości. Zimno. Stolik stał prawie na samym środku, lecz nieznacznie wypchnięty ku krawędzi, na północ. Krzesło plecione, a głębokie. Tak na stół, do brzucha. Jedna na wpół butelka pośród wielu pustych, leżących na stole, czy wokół stóp porozrzucanych. Buty ciężkie, a prawa stopa podporą dla ciemnej Sabatti Artemide Lusso. Oczy małe, przekrwione. Ramiona opuszczone wzdłuż ciała. Zmęczoną głowę położył na lewym ramieniu, nie usypiał. Kołnierz koszuli wbił się w spękaną szyję. Ślina cieknie z ust. Gdy mówił - pluł. Oddychał. Siedzi, pije, pisze. Whisky przelewane wolno, lecz zachłannie. To pióro drżało w dłoni, tusz rozlewany często. Papier żółtawy, podstarzały, w sam raz na okazję. Już od dwóch godzin pisał, gromadził kartki jedna pod drugą. Może ponad dwadzieścia już zapisanych, a pióro wciąż rozlewało mu łzy. Butelką przygniótł kartki. Wstał. Zachwiało chwilę. Przeciągnął się, kaszlną i wszedł do domu. Przez drzwi tarasowe, pod okno do barku. Butelek ma dość - na tydzień ale nie będzie się tyle rozpisywał. Nie. Otworzył butelkę. Nie ruszył się. Dwa duże łyki i ciecz bólem spływała po ustach. Ścisnął twarz zamykając zmiażdżone oczy. Przekręcił głowę Mocne. Myśl. Musi pisać. Musi wytrwać. Przez salon. Szurał stopami po ziemi, stawiał ciężkie, kamienne kroki, powoli. I jest z powrotem. Wziął głęboki oddech zanim strącił z kartek pustą butelkę. Poturlała się za krawędź. Jedynie ona w ruchu. Spadła, brzęknęła, ucichła. Pióro było pamiątką. "Kto pamięta?" - napisał. Ma jeszcze kilka zdań. Trochę złości, gniewu zaplecionego w długie zdania smutku. Tu wplatał to piórem. To po nim pozostanie, by pamiętali. By znali przyczynę i wiedzieli jaka jest odpowiedz - oczywista. Kartki wytłumaczą. Ścięte usta. Duży łyk, a płyn coraz częściej spływał po brodzie. Jeszcze tylko jedno słowo. Przepraszam. Postawił kropkę. Wiatr lekki, choć bliżej wieczora coraz mocniejszy. Ona wszystko znajdzie jutro. Ciężką butelką przygniótł kartki. Broń u jego stóp; podniósł ja i wsadził do ust. Wgryzał się coraz mocniej. Kciuk spoczął na spuście. Oczy przeszły łzami. Kciuk. Spust. Klik.
     Nagle zrobiło się głucho. Huk opadł. Las umilkł. Tylko wiatr coś niecierpliwie szeptał. Kartki.

powrót do indeksunastępna strona

22
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.