nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Jesienne wizyty

        „Osiennije wizity”

Siergiej Łukjanienko 'Jesienne wizyty'<br>Cena detaliczna: 26,00 zł<br>Wydawca: Książka i Wiedza<br>Wydanie pierwsze<br>Format: 14,5 x 20,5 cm; oprawa broszurowa, laminowana<br>Tłumaczenie: Ewa Skórska<br>Liczba stron: 400<br>ISBN: 83-05-13253-6<br>URL: <a href='http://www.kiw.com.pl/index.php?show=towar&id=240145' target='_blank'>www.kiw.com.pl</a><br><a href='http://www.merlin.com.pl/sklep/sklep/strona.glowna?str=ddk261154&skad=ikoymhuviz' target='_blank'>Kup w Merlinie</a><br><br>W świecie realnym, współczesnej Moskwie, pojawiają się tajemnicze postacie z innej przestrzeni. Rozpoczyna się pasjonująca walka o przyszłość Ziemi i jej mieszkańców. Czy idee Siły, Władzy, Nauki, Rozwoju będą silniejsze od Sztuki i Miłości? Pasjonująca powieść mistrza fantasy i SF, rosyjska literatura wielkiego formatu.<br><br>Siergiej Łukjanienko - rosyjski, kultowy pisarz SF, z zawodu psychiatra. Najlepiej sprzedający się pisarz w Rosji - łączne nakłady jego książek już dawno przekroczyły milion egzemplarzy. Laureat licznych nagród, jego książki przetłumaczono na wiele języków, kilka z nich zostanie w najbliższym czasie sfilmowanych. Żonaty, mieszka w Moskwie. Kolekcjonuje porcelanowe myszki, hoduje yorkshire terriera Busię, kocha dobrą kuchnię i jest zagorzałym zwolennikiem palenia fajki.
Siergiej Łukjanienko 'Jesienne wizyty'
Cena detaliczna: 26,00 zł
Wydawca: Książka i Wiedza
Wydanie pierwsze
Format: 14,5 x 20,5 cm; oprawa broszurowa, laminowana
Tłumaczenie: Ewa Skórska
Liczba stron: 400
ISBN: 83-05-13253-6
URL: www.kiw.com.pl
Kup w Merlinie

W świecie realnym, współczesnej Moskwie, pojawiają się tajemnicze postacie z innej przestrzeni. Rozpoczyna się pasjonująca walka o przyszłość Ziemi i jej mieszkańców. Czy idee Siły, Władzy, Nauki, Rozwoju będą silniejsze od Sztuki i Miłości? Pasjonująca powieść mistrza fantasy i SF, rosyjska literatura wielkiego formatu.

Siergiej Łukjanienko - rosyjski, kultowy pisarz SF, z zawodu psychiatra. Najlepiej sprzedający się pisarz w Rosji - łączne nakłady jego książek już dawno przekroczyły milion egzemplarzy. Laureat licznych nagród, jego książki przetłumaczono na wiele języków, kilka z nich zostanie w najbliższym czasie sfilmowanych. Żonaty, mieszka w Moskwie. Kolekcjonuje porcelanowe myszki, hoduje yorkshire terriera Busię, kocha dobrą kuchnię i jest zagorzałym zwolennikiem palenia fajki.
     Straszny on jest i groźny, od niego samego
     pochodzi sąd, i władza jego.
     Księga Proroka Awwakuma
     
     Diamentowym ostrzem otworzyłem pierś
     Teraz krzyczę w głos, teraz śmieję się
     serce obnażone, serce roztętnione,
     i czarne promienie, co nie widzą mnie.
     Siergiej Kaługin
     
     – To tylko słowa – powiedział Zabijający Słowem.
     – Tylko wiatr, który zerwał się z twoich ust.
     Naprawdę sądzisz, że przestraszę się wiatru?
     Jarosław Zarow

     
     Siadajcie obok mnie. Siadajcie, to będzie długa historia. Sam nawet nie wiedziałem jak bardzo długa, gdy zacząłem ją opowiadać.
     Lubicie straszne bajki? Ja – nie. W każdym razie, tak mi się wydawało.
     Ale rzadko możemy robić tylko to, co lubimy.
     Najważniejsze, co musicie zapamiętać od razu na samym początku – ta bajka nie jest o Was. Ona mogła się zdarzyć i może się zdarzyć – ale nie Wam.
     Jesteście bezpieczni w swoim stabilnym i pewnym świecie. Nie ma Was w tej bajce, i nawet jeśli wyda Wam się, że jest inaczej, pomyliliście się. Możecie mi wierzyć.
     I jeśli doczytacie do końca i poczujecie dotyk ciemności – nie bójcie się. To tylko straszna bajka, którą opowiadają straszni ludzie.
     Ta bajka nie jest o Was.
     
     Ale jeśli kiedyś w nocy w pustym mieszkaniu obudzi Was pstryknięcie włącznika, nie spieszcie się, by podnieść głowę i zapytać: „Kto to?”
     Możliwe, że to będziecie Wy sami.
     
     Część pierwsza
     Przyjście

     
     0
     
     Ściany były tu drewniane, ale pod niemalowanymi sosnowymi deszczułkami leżał ołów. Tylko drewno – podłoga z dębowego parkietu, ściany z sosny, głęboki, ale twardy fotel, malutki, okrągły stolik. Na stoliku otwarty zeszyt, dwa zaostrzone ołówki, trzy świece w wystruganym z drzewa świeczniku.
     Mężczyzna, który wszedł do pokoju, szczelnie zamknął za sobą drzwi i usiadł przy stole. Wziął ołówek, podniósł do oczu tak, żeby koniec grafitu zasłonił płomień świecy. Obejrzał, czy dobrze zaostrzony, i podsunął do siebie zeszyt. Pod ostatnim krzywym i niedbałym zapiskiem: „Dyżur zdałem. Piąty października, osiemnasta” – staranie zapisał: „Przejąłem dyżur. Piąty października, mniej więcej osiemnasta”.
     Zegara oczywiście nie było. Wojskowych biurokratów zawsze doprowadzało to do szaleństwa. Ale nie odważyli się spierać z esperami. Po co.
     Mężczyzna odchylił się na wysokie twarde oparcie i patrzył na pląsające języczki płomienia. Patrzył, stopniowo się rozluźniając, pozwalając płomykowi świecy zapełnić sobą cały świat. Drżący płomień wokół, on w środku. Przejął dyżur...
     Gdyby otworzyć jedyne wychodzące z drewnianego pokoju drzwi, to ukazałby się długi, mroczny korytarz. Tylko na końcu słabo świecił matowy plafon, jakby zaznaczając granicę, za którą znowu zaczynał się wiek dwudziesty. Sześć takich korytarzy zbiegało się w malutkiej sali, gdzie były dwie windy, zaplombowane na amen awaryjne schody, wentylacyjny szyb i obity blachą stół. Przy stole młody kapitan w mundurze wewnętrznych sił zbrojnych kartkował stary numer „Andrieja” zostawiony nie wiadomo kiedy, nie wiadomo przez kogo. Do wewnętrznych sił zbrojnych mężczyzna miał się tak samo, jak i do konduktorów. Obiekt „psi” niegdyś podlegał GRU, ale przez ostatnie dziesięć lat został wydzielony jako osobna komórka podlegająca bezpośrednio prezydentowi.
     Przechodząc obok nudzącego się kapitana po raz kolejny zapoznającego się z historią rosyjskiej erotyki, można było wezwać windę. Zwykły, czerwony plastikowy przycisk, potwierdzający wezwanie windy, malutki i prawie niewidoczny, był wmontowany w stół. W czasie trwającego trzy minuty wjazdu windy na powierzchnię znudzony kapitan miał obowiązek zadzwonić i potwierdzić, że w windzie są swoi. Ten dziwny porządek pojawił się w sześćdziesiątym dziewiątym roku (korytarzy było wtedy trzy, a telefon na stole wojskowy, żelazny) po tym, jak jeden z esperów udusił dyżurnego, zabrał mu pistolet, wjechał na górę, wystrzelał ochronę i przez dwie godziny robił coś ze stacjonarną wojskową radiostacją.
     Oddział wartowników załatwił szaleńca bez specjalnego trudu i dalszych strat. Ale nawet trzyletnia praca jednego z syberyjskich utajnionych instytutów nie dała odpowiedzi na zasadnicze pytanie: co robił esper, zoolog z wykształcenia, z radiostacją; dlaczego słabiutkie krzemowe tranzystory nie spaliły się przy napięciu dwustu siedemdziesięciu volt; skąd się takie napięcie wzięło i dokąd odeszło z anteny zawiniętej w kształt muszli kauri.
     Teraz każdego następcę biednego zoologa powitałaby na górze w poczekalni uzbrojona ochrona, a prościutkie urządzenie po zarejestrowaniu odgłosu wystrzałów bądź głośnych krzyków zamknęłoby wszystkie drzwi i wypełniło pomieszczenie gazem łzawiącym.
     Jeśli natomiast wszystko było w porządku, to po zejściu po schodach ogromnego, i również podziemnego, kompleksu, można było przez piwnicę dostać się do budynku Instytutu środków propagandy poglądowej – przedsiębiorstwa, które miało podnosić moralny duch bojowników niegdyś radzieckiej, a obecnie rosyjskiej armii. Z instytutu już bez większych problemów można było wyjść na starą uliczkę w centrum Moskwy. Kierownictwo obiektu „psi” było dumne z dwóch powodów: że ani jedno zagraniczne mocarstwo nie wie o jego istnieniu, oraz że nigdzie, nawet w Stanach, według danych wywiadu, nie było podobnego obiektu.
     Mężczyzna siedzący teraz w drewnianym pokoju był jednym z esperów „psi”. O ile wiedział, ich grupa liczyła około czterdziestu ludzi, trzech esperów nawet znał. Gdyby włożył nieco wysiłku, mógłby poznać dokładną liczbę pracowników, ale praca w „psi” już dawno oduczyła go dążenia do niepotrzebnej wiedzy. Co trzy dni przychodził do Instytutu, okazywał przepustkę, schodził na piętro minus pierwsze, okazywał drugą przepustkę, następnie wygłaszał do mikrofonu wierszyk, będący hasłem obecnego miesiąca. Kiedyś lekko schrypniętym głosem mężczyzna zadeklamował nieśmiertelną frazę o zacnym wujku, którego niemoc zwaliła z nóg 1. Leżąc przez pół godziny pod lufą pistoletu na betonowej podłodze esper omal nie powtórzył losu owego wujaszka. Od kilku lat w „psi” planowano zamontować system identyfikacji siatkówki oka, ale na razie wszystko kończyło się na gadaniu. Być może dlatego, że pożytek z „psi” był nadal kwestionowany przez zwierzchnictwo.
     Kiedyś mężczyzna pracował w drugim korytarzu podziemnego centrum. Przesiadując po dwanaście godzin w identycznym pokoju zajmował się dziwną rzeczą – rozmyślał, czy w stronę Rosji nie zostały wystrzelone amerykańskie bądź chińskie pociski jądrowe. I kiedyś poczuł – z bolesną jasnością – niemal zobaczył, jak z lodowatej szarości wody wyskakują tytanowe cielska „Polarisa”, zatrzymują się, tańcząc na ognistym słupie, i powoli wyruszają w swoją ostatnią drogę. Łykając kłujące powietrze, mężczyzna wybiegł z pokoju
     Paragraf pierwszy: w przypadku przewidzenia
     i ryknął na dyżurnego, siedzącego za obitym blachą stołem
     a jeśli to pomyłka, jeśli pomyłka – żeby to była pomyłka...
     spiesząc się, żeby zdążyć, chociaż co można było zrobić, jeśli zobaczył to, co już się stało?
     Dyżurny, łapiąc słuchawkę telefonu, powoli bladł. I nagle esper poczuł, że go odpuściło
     rakiety już nie wyskakiwały z wody, za to na stalowej podłodze leżał stary mężczyzna w obcym mundurze wojskowym i krew płynęła z okrągłego otworu po kuli w skroni
     że przyszłość, która, nie zdążywszy się wydarzyć, staje się tylko możliwością.
     Potem poili go koniakiem, a wyrwani ze snu koledzy próbowali cokolwiek wymacać. Niemal miesiąc czekał na decyzję zwierzchnictwa odnośnie swojej zawodowej przydatności. To był bardzo długi miesiąc, w czasie którego wywiad wyławiał okruchy ściśle tajnych informacji o amerykańskim admirale, który oszalał...
     Esper dostał awans i bardzo wysoką premię oraz został wysłany wraz z rodziną do sanatorium.
     Ale nie mógł już wrócić do pracy w grupie przewidywania ataku jądrowego. Zbyt dobrze pamiętał szare opływowe stożki wynurzające się ze spienionej wody. Proponowano mu przejście do grupy przewidywania katastrof przemysłowych
     tak, Czernobyla chłopaki nie zobaczyli, ale Czernobyl miał być jedynie trzecią z atomowych awarii
     albo do grupy konfliktów społecznych. Ale on wybrał najnowszy sektor – grupę zagrożeń ogólnoplanetarnych.
     Jakie niebezpieczeństwa mieliby przewidzieć – tego nigdzie wyraźnie nie formułowano. Jak mówił jeden z esperów – od trzęsienia ziemi na Tajwanie do wygaśnięcia słońca – ale na razie, po dwóch latach pracy, wydział nie mógł sformułować żadnych przewidywań.
     Siadając wygodniej – dyżur miał trwać sześć godzin – esper nie po raz pierwszy pomyślał o tym, że wydział „zagrożeń ogólnoplanetarnych” nie był nawet daniną złożoną modzie politycznej, jak sądził na początku (bo jakie mogły być, do diabła, „ogólnoludzkie wartości” w ich organizacji?) – lecz po prostu synekurą dla esperów, którzy swoje „odrobili”. Ci, którzy podobnie jak on przeżyli wyrazistą „wpadkę rzeczywistości”, nie mogli już normalnie funkcjonować. Psychika zawodziła: albo podrzucając fałszywe przeczucia utkane ze wspomnień, albo starannie nie zauważając realnych niebezpieczeństw. Ale emerytury tu nie było. Wykluczyć ludzi z etatu, dając im ochronę i biorąc pod dwudziestoczterogodzinną obserwację, tego nie pociągnąłby nawet budżet „psi”. No to wmyślono nowy sektor – nieszkodliwy i bezpretensjonalny.
     Jedna ze świec dopalała się powoli. Mężczyzna zgasił ją – strumyczek dymu odpłynął w wywietrznik – i pomacał stół w poszukiwaniu nowej świecy. Nikt nie wiedział, dlaczego elektryczne oświetlenie, oraz metal i plastik, tłumiły nadnaturalne zdolności. To był aksjomat, i...
     ciężar w skroniach
     pomieszczenia esperów są wyposażone...
     płomień, płomień przed oczami, ognik świecy urósł, przemienił się w pochodnię, co się ze mną dzieje?
     co się ze mną dzieje?
     wpadka
     Nagle zobaczył – zobaczył tak wyraźnie, że tamta znamienita wpadka z „Polarisami”, która przyniosła mu sławę, stała się jedynie bladą akwarelą na tle różnobarwnego pejzażu. Zobaczył twarze. Tylko twarze. Sześcioro...
     A za nimi śmierć.
     Mężczyzna nie zdążył wyjść zza stołu – upadł twarzą w ciepły wosk zgaszonego ogarka. Stanęło serce – po prostu ścisnęło się i już nie chciało się rozkurczyć. Jakby postanowiło – dość.
     Bólu nie było. Esper zsunął się na podłogę, a przed oczami migotały obrazy przyszłości, którą miał obserwować i śledzić, której powinien był zapobiec.
     Nawet umierając, w tych sekundach, gdy pozbawiony tlenu mózg nadal żył, próbował pojąć, co takiego napełniło go tym strasznym przerażeniem, którego imię brzmiało śmierć.
     Zrozumiał.
     I umarł ze świadomością człowieka, który miał szczęście, który, niechby za najwyższą ceną, ale zdążył się uratować.
     Anatolij Władimirowicz Szestakow, nigdy nie zakładający munduru podpułkownik, trzydziestosiedmioletni esper, którego zgodnie z tradycją „psi” nigdy nie nazywano po imieniu, leżał w drewnianym pokoju, głęboko pod moskiewskimi ulicami i uśmiechał się.
     Dopaliła się druga świeca, i półmrok rozsunął ściany, przydając pomieszczeniu uroczystości.
     Potem, migocząc, ścisnął się w iskrę knot trzeciej świecy. I przyszedł mrok, w którym nie było ani rozmiarów, ani strachu, ani czasu.
     
     1
     
     Człowiek, który od pół godziny stoi na zimnym półpiętrze tyłem do ażurowego szybu windy, zwykle ma ku temu powody. Może być nie spieszącym się palaczem, który przed nocą zaopatruje organizm w nikotynę, mógł zapomnieć kluczy i czekać teraz na spóźniającą się małżonkę, mógł czatować na dłużnika.
     Ilia Karamazow nie palił i nigdy nie był żonaty. W jakimś stopniu pasował do niego wariant trzeci. Patrząc na ciemnoniebieski kolor ścian, czekał cierpliwie i obojętnie. Od czasu do czasu przymykał oczy, jakby wsłuchując się w coś w głębi siebie.
     Może tak właśnie było.
     Minuty płynęły powoli i mało kto by wytrzymał, nie zmieniając ani pozycji, ani wyrazu twarzy. Ale Ilia miał bogate doświadczenie w takim czekaniu. Z rzadka tylko przestępował z nogi na nogę. W pewnym momencie wzdrygnął się, gwałtownie poruszył ramionami. Jesień była zimna i długa.
     Gdzieś na górze trzasnęły ciężkie drzwi i Karamazow stał się czujny. Głośne kroki na klatce, cisza, szczęk włączającej się windy. Ilia znowu się odprężył.
     Praca nie lubi nerwowości.
     Gdy kroki rozległy się na dole, twarz Ilii przybrała wyraz ciekawości i niemal dziecięcej niecierpliwości. Czekał na szum jadącej w górę windy, ale silniki milczały. Pięknie. Jego klient nigdy nie tracił okazji, by wejść na pierwsze piętro na piechotę. Codzienna porcja ruchu niemłodego biznesmena, zbyt leniwego, żeby zagrać w tenisa...
     Ilia wyciągnął z głębokiej kieszeni płaszcza „Makarowa” i odbezpieczył. Płynnie przesunął się wzdłuż szybu windy tak, żeby przez kratkę widzieć drzwi mieszkania numer dziewięćdziesiąt dwa. Przyjemnie jest pracować w dużych domach – to świetnie, że w tych, których stać na własną willę, nadal tkwi silne dążenie do niewyróżniania się.



1 Cytat z poematu Aleksandra Puszkina „Eugeniusz Oniegin”, w przekładzie Juliana Tuwima. „Mój zacny wujek, biedaczysko, gdy niemoc go zwaliła z nóg...”

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

36
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.