 | 'Jesienne wizyty' | 10 Mówiono, że w tej willi kilka razy zatrzymywał się Stalin. Hajretdinow nigdy nie podważał tego przekonania, chociaż w swoim czasie dowiedział się, że wodzów większych od Mikojana stare ściany nie oglądały. Blisko Moskwy, prawie czyste powietrze, wyszkolona służba i dogodne pod względem ochrony rozplanowanie – czegóż więcej mógłby potrzebować człowiek, który zajmował się wielkim biznesem i wielką polityką? Przez cały wieczór Raszid Gulamowicz był nie w humorze. Przeszedł się, moknąc na drobnym deszczyku, po ogrodzie, jeśli można tak nazwać solidny kawał lasu otoczony mocnym ogrodzeniem. Wbrew swoim zwyczajom, dziś nie przeganiał ochrony. Dyrektora kompleksu gazowego, który przyleciał z Saratowa z raportem, przyjął tak sucho, że tamten wpadł w lekką panikę. A winien był oczywiście Semeniecki. Jeszcze jeden grzech, bez którego można się było obejść. Dwa miesiące nacisku i poddałby się sam. Ale ten idiotyczny pociąg do szybkich decyzji... Postanowił nigdzie dziś nie jechać. Zadzwonił do Saratowa do żony i rozmawiał z nią tak czule, że na pewno utwierdził ją w przekonaniu o kolejnej zdradzie. Nawet obiecał zabrać ją za dwa miesiące z dziećmi do Moskwy. Polityk nie powinien się rozpraszać i rodzinę, która musiała być, trzeba trzymać w pewnej odległość. Ale dzisiaj zapragnął – dziwne! – rodziny, przytulności. Nerwy siadają. Wytyczył swoją drogę życiową trzy lata temu, gdy zrozumiał, że same pieniądze nie dają mu już satysfakcji. Tajna prawdziwa władza jest bardzo przyjemna. Ale w biznesie również istniały już bariery, wyżej których nie podskoczy. A żeby kroić świat według własnego gustu, trzeba połączyć tajną władzę z władzą państwową, naciskać na dźwignie samemu, a nie zza ramienia kolejnego tępego polityka. Hajretdinow trzeźwo ocenił wszystkie przeszkody na drodze ambicji, poczynając od nazwiska i narodowości – ilu Rosjan zechce mieć za prezydenta obcego? Ale to tylko go podnieciło. Stanie się bardziej rosyjski od dowolnego Słowianina. W końcu jest przykład Stalina – który bez względu na popełnione błędy dla wielu pozostawał bożyszczem. On nie powtórzy błędu „ojca narodów”. On naprawdę uczyni Rosję wielkim i potężnym krajem. Z niekłamaną przyjemnością Hajretdinow wziąłby się za tworzenie Imperium z innego państwa, ale, niestety, człowiek nie wybiera sobie tworzywa. Cóż, za dwa lata będzie przewodniczącym Dumy. Za cztery prezydentem. I pokochają go. Nie mogą nie pokochać. Raszid Gulamowicz wszedł do gabinetu. Usiadł przed płonącym w kominku ogniem, nalał sobie kieliszek koniaku, ale nie pił. Siedział, patrząc w ogień, słuchając miarowego tykania starego zegara. Wszystko będzie dobrze. Wszystko idzie w dobrym kierunku. Ofiary są nieuniknione, ale lepiej dziesięć czy dwadzieścia, niż milion. Cel uświęca środki, bez względu na to, co inni mówią. Chyba udało mu się uspokoić. Smutek znikł, odszedł. Hajretdinow nawet specjalnie odetchnął głośno, sięgnął po kieliszek – i zamarł. Już nie był sam. Pod oknem, tyłem do niego stał człowiek. Niewysoki, mocno zbudowany, czarnowłosy, krzywonogi nagi mężczyzna. Raszid Gulamowicz wydał słaby, piskliwy dźwięk. Mężczyzna odwrócił się. Znajoma twarz – mój Boże, kto to jest? – Wiem, że wszystko zrozumiesz i nie będziesz miał do mnie żalu – odezwał się mężczyzna. Podszedł do stołu, wysunął górną szufladę. Niespiesznie wyciągnął pistolet – berettę, ładną i drogą zabawkę. Odbezpieczył. – Kim jesteś? – wyszeptał Hajretdinow. Już zrozumiał – chyba. Mężczyzna uśmiechał się – jego uśmiechem, drogim, kupionym od specjalistów od fizjoplastyki, wytrenowanym, wzbudzającym zaufanie i sympatię. – Wezyr. Hajretdinow nie zdziwił się. Ani swojemu dziecięcemu, dawno zapomnianemu przezwisku, nieoczekiwanie wypowiedzianemu jego głosem, jego ustami. Ani temu, że nie czuł strachu ani urazy. – Przydam się – wyszeptał, sam nie wierząc w swoje słowa. – Nie – powiedział Wezyr. Gabinet był duży i huk wystrzału utonął w drewnianych ścianach. Dom znał niemało tajemnic i nie przestraszył się dźwięku. Ten, który nazwał się Wezyrem, podszedł do fotela. Przed sekundę patrzył na twarz, po której płynęła cienka strużka krwi. Przez włosy na czole, opalone bliskim strzałem, ciemniała idealna malutka dziurka w czole. Wezyr przeniósł spojrzenie na kieliszek. Podniósł, odetchnął aromatem koniaku, zabijając zapach prochu i spalonych włosów. Napił się. Potem, krzywiąc się, ściągnął ze słabego, jakby żywego jeszcze ciała, szlafrok. Zarzucił na ramiona, przepasał się. Żeby zdjąć zasłonę z okna, musiał wejść na stół. Owinął w nią ciało i podszedł do drzwi. Dowódca ochrony był w sąsiednim pokoju. Sam usłyszał, czy ktoś go zawołał? – Wejdź – rozkazał krótko Wezyr. Mocny czarnowłosy chłopak przez sekundę patrzył mu w oczy, jakby dokonując wyboru. Coś go stropiło. W końcu podjął decyzję. – Raszidzie Gulamowiczu, to pan strzelał? – Tak. Wejdź, Farhad. Ochroniarz rzucił szybkie spojrzenie na zawinięte ciało. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Popatrzył na Wezyra. – Wasza wina – rzekł sucho Wezyr. – Gdzieście mieli oczy? Musiałem go zabić. – Kto to? – Tym się nie martw. Ochroniarz wzruszył ramionami. Chyba nie potrzebował dużo czasu, żeby rozważyć wszystkie plusy i minusy. – Bardzo poważny problem. – I bardzo duża wdzięczność. Komu ufasz ze swoich? Farhad pokręcił głową. – Nikomu nie można zaufać. Będą go tu szukać? – Nie – odpowiedział Wezyr tak zimno i pewnie, że ochroniarz skinął głową. – Wyjdę do ogrodu. Zdoła pan podać – to – przez okno? – Tak. Ochroniarz, nie odrywając spojrzenia od tego, którego brał za swojego chlebodawcę, ruszył do drzwi. – Niepotrzebny mi żaden hałas, Farhad. Nie mam zamiaru spisywać tego trupa na ciebie. Gdy ochroniarz obchodził dom, Wezyr się ubrał. Otworzył ciężkie okno, przerzucił ciało na szeroki parapet. Farhad w milczeniu przyjął ciężar z ciemności. – Będziesz miał wielką ochotę spojrzeć na twarz – powiedział Wezyr. – Nie zrób błędu. Od razu zrozumiem, że to zrobiłeś. – Zbyt tu ciemno, żeby oglądać twarze – odpowiedział Farhad. – Proszę się nie niepokoić, Raszidzie Gulamowiczu. Wrócił po piętnastu minutach. Rozmiękłą ziemią łatwo się kopało. – Rano sprawdzę to miejsce – powiedział Farhad, patrząc na kark swojego pana, siedzącego przy kominku, w tym samym fotelu. – Wszystko będzie dobrze. – Kto jeszcze słyszał wystrzał? – odezwał się Wezyr nie odwracając się. – Nikt. – Dziękuję, Farhad. Zapachu spalonego prochu prawie nie było czuć. Farhad wahał się chwilę. – Wytrę podłogę, Raszidzie Gulamowiczu. – Przypomnij mi jutro, ile ci jestem winien – odparł Wezyr wstając. Pokusa zaproponowania Farhadowi jeszcze bardziej opłacalnej pracy była ogromna. Ale Wezyr nic nie powiedział. Ten chłopak to nie zabójca. Po prostu dobry pies łańcuchowy. Zabójca spojrzałby w twarz trupa – i podzielił jego los. 11 Kilka przecznic dalej zaszumiał samochód. Jarosław uchylił powieki, jakby miał nadzieję, że zobaczy na suficie błysk światła. W dzieciństwie w ten sposób odprowadzał każdy jadący nocą samochód – okna jego pokoju wychodziły na ruchliwą trasę. W tym błysku była jakaś tajemniczość obcego życia – ludzi, którzy nie śpią w nocy, ludzi, którzy mają samochody. Nie marzył już o samochodzie. To zostało w dzieciństwie, razem z pragnieniem posiadania psa i twardym przekonaniem, że lody są smaczniejsze od kotletów. Ale noc – noc i szmer cudzych losów – pozostały z nim na zawsze. Tylko promienie reflektorów nie zaglądają już do jego okien. Cicha dzielnica, marzenie emerytów. Czasem sam sobie wydawał się emerytem, trzydziestoletnim wolontariuszem wojny z iluzjami. Rzadko wychodzący z domu, żyjący na styku dwóch światów – rzeczywistego i tajemnego, po drugiej stronie monitora. Ciekawe, co myślą o nim sąsiedzi? Samotna matka z pierwszego piętra, babcie z trzeciego? Że jest przywódcą dzielnicowej mafii, a może po prostu bogatym próżniakiem – „Nigdzie nie pracuje, a z pieniędzmi się nie liczy” – czytało się ich w spojrzeniach. Generalnie Jarosława niewiele to obchodziło. Pisarz wcale nie musi lubić ludzi – wystarczy, że lubi swoich bohaterów. Posiadają te same zalety i wady, co i ludzie, ale są mu drodzy, jak własne dzieci. Cisza przytłaczała. Z jakim trudem on przywykał do tej ciszy przez długie pierwsze miesiące po rozwodzie, jak walczył z nią włączonym telewizorem, pokonując jedynie nieszczęsnych sąsiadów. Cisza kryła się za gitarowymi akordami i trajkotem spikerów, cierpliwie czekając, aż się z nią pogodzi. Ciszy, tego całunu śmierci, pokonać nie sposób. Nie mógł zasnąć, ale to go nie martwiło. Można siąść przy komputerze i pisać dalej – usłyszeć w końcu to, co Zabijający Słowami powiedział Sfinksowi. Można wrzucić „Wizyty w ciemność” i wejść do lasu, którego jeszcze nigdy nie przeszedł. Albo wejść do sieci, wybrać jeden z czatów, gdzie omawiane jest wszystko na świecie, od broni i seksu po przepisy kulinarne i książki. Wejść w cudzy spór, podrzucić kilka prowokacyjnych idei, żeby jutro z uśmieszkiem poobserwować reakcję. A można przez serwery wyjść w Paryżu i obejrzeć prognozę pogody z francuskich satelitów – nieporównywalnie dokładniejszą od tych beznadziejnych wróżb naszych kazachskich meteorologów – czy oni nie mają komputera i modemu? Wszystko można. I wszystko w tamtej, wirtualnej przestrzeni. Tylko tam on jest śmiały i niemal wszechpotężny. W realnym życiu człowiek nie może zmienić nawet swojego losu, co dopiero losu ludzkości. I dlatego Jarosław lubił świat komputerów – dawał mu iluzję władzy. We wszystkich swoich przejawach, od potężnych edytorów tekstu do sieci, nie znającej odległości, i gier, w których niszczysz cywilizacje i zwyciężasz galaktyki... Słabe skrzypnięcie drzwi, jakby obok, w kuchni. Ładna izolacja dźwiękowa! Któryś z sąsiadów też nie może zasnąć. Światło musnęło oczy przez zamknięte powieki. Jarosław przysiadł na łóżku. W kuchni paliło się światło. To nawet nie był strach – nie można bać się czegoś, co jest niemożliwe. Po prostu szalony chłód w piersi. Wiarę w to, że twój dom to twoja twierdza, niszczy tylko milicyjna rewizja i grabież. Czy dzisiejsi złodzieje wygłodnieli do tego stopnia, że najpierw biorą się za lodówkę? Sięgnął rękę do szafki nocnej, wysunął szufladę, zdziwił się przelotnie, że nie drżą mu ręce. W kuchni wyraźnie skrzypnął taboret. Jarosław poczuł, jakby oblano go zimną wodą. Wymacał pod plastykową torebką z dokumentami pistolet gazowy, wyciągnął z papierowej niewoli. Ciężar pistoletu jednak nie uspokajał. To tylko w jego książkach bohaterowie, biorąc do ręki broń, stają się odważni i pewni siebie. I czy można nazwać bronią tę zabawkę dla tchórzliwych mężczyzn? – Strzelanie z pistoletu gazowego w mieszkaniu to głupota – rozległo się z kuchni. Zdumiewająco nieprzyjemny głos – jakby znajomy, ale specjalnie zmieniony. – Sam się zatrujesz. Jarosław wstał. Ogarnęło go szalone pragnienie – najpierw się ubrać i dopiero wtedy wyjść z pokoju. – Cywilizacja wymyśliła ubranie, by móc łatwiej i skuteczniej wyginąć. Iluzja ochrony, prawda? Ale my nie będziemy walczyć. Bez względu na to, kto tam był, on jakby czytał w myślach Jarosława. I była to pewna złudna pociecha wykluczająca banalnych złodziei. Jarosław wyszedł do przedpokoju, ściskając pistolet w ręku. Na przysuniętym do drzwi taborecie siedział mężczyzna. Młody, ciemnowłosy, mocno zbudowany, w zarzuconym na gołe ciało szlafroku. Bardzo znajomy. Ironicznie uśmiechnięty, oglądający Jarosława z opiekuńczą ciekawością starszego brata. – Tylko nie strzelaj – uprzedził bez strachu. – Z tego gówna nawet w stepie nie warto strzelać. Trzymaj mnie na muszce i uspokój się. Jarosław obejrzał się szybko. Za plecami nikogo nie było, drzwi wyjściowe były zamknięte. – Jak tu wszedłeś? Mężczyzna zaśmiał się. – Wiesz, też chciałbym to wiedzieć – Jarek, czy ty mnie nie poznajesz? Pokręcił głową. – Piiiisarz! – w ustach przybysza zabrzmiało to jak obelga. – Twoja pamięć do twarzy godna jest neandertalczyka. Wiesz dlaczego? Oni widzieli w swoim życiu jakichś stu-dwustu ludzi. Zresztą, ty i tak wszystko rozumiesz. Po prostu nie chcesz przyjąć prawdy. Mężczyzna wstał i Jarosław mimo woli cofnął się o krok, przywarł plecami do drzwi. – Jednak wystrzelę – powiedział szybko. – Wierzę – przybysz zatrzymał się. – Agresji ci wystarczy, ostrymi też byś walnął. Popatrz w lustro, a potem na mnie. Jarosław opuścił pistolet. Ogarnęła go nużąca bezsilność szarlatana, który zachorował na te choroby, z których z takim powodzeniem „leczył” innych. – Kim jesteś? – Zgodnie z tradycją, powstałą kilka minut temu – człowiek który wydawał się jego ożywionym odbiciem, znowu się uśmiechnął – powinienem wymyślić imię z rdzeniem „Wiz” albo „Wez”. Wizjoner, na przykład. Twórca obrazów. Na szczęście to nie jest konieczne. Mów mi Sława. – Nie wierzę w ciebie – powiedział Jarosław. – Rozumiem. Ale to już niczego nie zmieni. Podszedł do niego, łagodnie wyjął z ręki pistolet. – Uspokój się. Potrzebne mi ubranie, filiżanka kawy i rada. Potrzebna mi twoja pomoc. |
|