Ed "Mal'n" Chavez |
Źródło |
Autor pisze o sobie: Urodzony w ósmym miesiącu bez komplikacji, wciąż szukam odpowiedzi na pytanie, którego nie potrafię zadać. Ciało drży, a ludzie wymagają opanowania, na co odpowiadam deszczem emocji. Intuicja bierze górę. Życie jest prostsze. Dwudziestodwuletni. Kurz płyt winylowych i brzmienie duszy w trzydziestu trzech obrotach. Stosy papieru i litery. Obecność innych. Kobiety. Ciepłe oddechy i rozmowy. Rodzina. Chodzący mit zanikających wartości. Istnieć poprzez wszystkie zmysły. Liście herbaty pozwalają się skupić. Nauczono mnie być dobrym człowiekiem. Kocham życie. |
 |
ŹRÓDŁO Istnieje pewna granica, której nie wolno przekroczyć. Trudność polega na tym, by dość wcześnie się zorientować, gdzie owa granica przebiega. Prawda - fałsz. Rzeczywistość - ukojenie. To tak jakby najpierw zaglądać przez dziurkę od klucza. Ciekawość. Później otworzyć drzwi i wsadzić głowę, by zobaczyć. Fascynacja. Następnie postawić pierwszą nogę za próg, by doświadczyć. Poświęcenie. W tym problem, że niektórzy nie oglądają się za siebie i stawiają drugą nogę, by zamknąć za sobą drzwi. Uzależnienie. I to jest koniec. Utrata kontaktu z rzeczywistością. By kogoś wyciągnąć musisz tam wejść i zrozumieć. Potem możesz zacząć wychodzić, zabierając ze sobą tą osobę. 50 Km na północ od Edmonton. Przed domem leży Agata wtulona w śnieg. Nie wie co się stało. Może nic. Może wszystko. Może krew jej wytłumaczy. Ona nie chce patrzeć. Nie chce albo nie potrafi. Nie pamięta. Smród niepokoju przecina mroźne powietrze. Jej tu nie ma. Wiktor nie chciał jej skrzywdzić. Stał przed wejściem i patrzył. Patrzył, ponieważ nic nie mógł zrobić. Wenecja. Kafejka, jakich tutaj wiele. Wiele takich bez sensu. Gdzieś na uboczu, pomijana przez natarczywych turystów. Zapuszczona, bo "Nie chce nam się pracować" podsumowane milczeniem. Kurzu nigdy za wiele. W kącie sali mężczyzna. Czeka. Kawa sięga dna i umierający papieros. Marszczy się. Na zegarze dwadzieścia po dwunastej. Taki dzień. Dziś nic nie jest takie, jak być powinno. Zimno. Deszcz jakby chciał, a nie mógł To samo miejsce od jedenastu lat. Może czas na zmianę. Czas opuścić to zgniłe miasto, do którego turyści lgną jak ćmy do światła. Przecież oprócz wody i kanałów nic tu nie ma. Już niedługo. Może. Tylko gdzie? Drzwi. Zawsze skrzypiały, to czemu tym razem miałoby być inaczej. Wreszcie się zjawił. Oszczędnym gestem przywołuje kelnera. Zamawia kawę. Podchodzi. - Spóźniony Wiktor. No proszę - jakby mu ulżyło. Wydmuchuje dym, wgniata papierosa w małą, białą popielniczkę. - Przepraszam cię, ale... - siada - nieważne. Co u ciebie? - Co u mnie? Przecież wiesz, że tu się nic nie dzieje... - odsuwa filiżankę - To ciebie nie było pół roku. To ja powinienem pytać - z przyjacielskim uśmiechem rozkłada ręce. - Poza tym, że łeb mi zgniata, to wszystko w porządku. Jakieś nowości? - Tak, ale to za chwilę. Jak ci poszło? Byli przyjaciółmi od dziecka. Poznali się, gdy Wiktor wyciągał go ze zbierania znaczków. Kolorowe papierki. Kolekcjonował je inaczej. Wiktor, pomimo iż miał zaledwie dziewięć lat - widział to. Wynosił z domu co mógł. Tylko w ten sposób umiał zdobyć pieniądze na swoje ukochane znaczki. Jego życiem była poczta i klaser, to co miał. A Wiktor miał dar. - To twoje trzysta pięćdziesiąt, za nowojorczyka. Wiem, że miało być osiemset, ale rodzina się uniosła. Jakieś problemy. Nawet nie chciało mi się słuchać, a tym bardziej sprzeczać Wziąłem flotę i się zmyłem. Liczę, że ty się tym zajmiesz. - Nie ma problemu. A jak ta książkowa? - Tylko jej brat i matka przyszli na pogrzeb. Przedwczoraj - ucieka wzrokiem. - Co? Co się stało? - jakby było to rzeczą niemożliwą, chociaż pytał ze spokojem. - Zrozum. Chciałem ją wyciągnąć. Naprawdę - zamykając oczy i spokojnie masując skronie - Dobrze wiesz, że nie wszystkich da się uwolnić. Siedziała głęboko. Mówiąc "głęboko" nie mam na myśli zwyczajnego uzależnienia, takiego jak na przykład ten telewizyjny z Nowego Jorku. Zbyt głęboko po gównie w uszy. - ? - zrobił minę jakby chciał powiedzieć "Mów dalej". - Jej tam nie było. Tylko jej ciało. Ona żyła w świecie książki, którą w danej chwili czytała. Rozumiesz? Świat książki jest rzeczywistością! Zazwyczaj były to romanse. Teraz wiem dlaczego. Z początku myślałem, że jest osobą załamaną nerwowo z powodów miłosnych, czy gdzieś tam zagubioną. Lecz się myliłem... - Byłeś tam? - Tak, byłem. Lecz nie mogłem tego rozwiązać rutynowo. Stawała się tym, co czytała. Wyobraź sobie jej zachowanie, gdy wyrwałem jej jedną z tych opowiastek miłosnych i wcisnąłem jej w dłonie horror. Stary! Latała po ścianach i to nie jest kurwa śmieszne! Płakała. Krzyczała. Biegała po całym domu. Szok. Nie mogłem jej opanować. Wbiegła do kuchni i chwyciła dwudziesto centymetrowy nóż Zaraz potem wybiegła przed dom i.... Nie zdążyłem. Ciszę przecina jedynie głupkowata stara muzyczka z radia. Myśli. Obaj chyba nie chcieli już rozmawiać. Wszystko było jasne, a zarazem bezlitośnie niezrozumiałe. Setki pytań rodziły się i po sekundzie znikały. Jak tornado, myśli niszczyły wszystko. Milczenie trwało. Chwilę, może dłużej. Pościg za sensem. - Jak to? - No nie zdążyłem! Czy to tak trudno zrozumieć?! Wbiła sobie ten pieprzony nóż w brzuch. Co mogłem zrobić!? - Dobra, uspokój się, ale... - chciał coś powiedzieć, lecz się rozmyślił i zapytał. - Dlaczego to zrobiłeś? - rzucając spojrzenie otumanionego. - Co? - odrzucił mu z powrotem jakby chciał powiedzieć: "Temat zakończony" - Dałeś jej ten horror - nie mógł się powstrzymać. - Ty zawsze swoje. Przecież zlecenie było za półtora miliona! - kolejny raz łapie się za skroń - Chwytałem się czego mogłem by jej pomóc. - No. To zajebiście jej pomogłeś. Do sałaty po trupach. Oszalałeś. - Nie zrobiłem tego dla kasy! Wiem. Ty uwielbiasz pływać w tych papierkach. Dla mnie... - Zapomnij! - przerwał. Odwrócił głowę w kierunku baru i wyciągnął w górę wskazujący palec. Kolejna kawa. - Może potrzebujesz odpocząć? Kiedy ostatni raz robiłeś sobie przerwę? Trzy lata temu? Cztery? - Czy to ważne?! - z wielką pretensją. Nigdy nie lubił rozmawiać o odpoczynku. Wolał nie odpoczywać, chociaż organizm domagał się chwili wytchnienia. - Dobra. Jak sobie chcesz - wyjmuję starą, lekko podartą, żółtą ze starości teczkę. - Mam dwie nowe sprawy, jeśli chce ci się słuchać.... Teczka. Tylko ona wie ile spraw przeszło przez umysł Wiktora. Od początku ta sama. Już nawet nie miała sznurków, by "zabezpieczać" dokumenty. Zawsze znajdowały się w niej tylko dwie sprawy. Żelazna zasada. Gdy jakaś sprawa była już zamknięta, dokumenty palono a na jej miejsce wchodziła inna. Każdego roku ilość zgłoszeń przekraczała liczbę dziesięciu. - Mógłbyś w końcu zostawić tą teczkę. Przecież mamy dość pieniędzy żeby kupić jakiegoś notebooka - Wiktor najwyraźniej znużony był tą procedurą Wzrok skierował na teczkę i dodał. - Technologia robi słonie skoki, a ty tkwisz w osiemdziesiątym piątym. - Nie ufam tym zerom i jedynkom... - stwierdzenie nie pozostawiające cienia wątpliwości - Wolę mieć to w ręku, na papierze. W kafejce nikogo nie było poza kelnerem i barmanem. Wiktor skinął głową na kelnera i machnął otwartą dłonią na wysokości szyi jakby chciał powiedzieć "Zabij". Chwilę potem kelner wstał i zamknął wejściowe drzwi na klucz. - Dobra. Co masz? - Zapytał, podpalając jednocześnie papierosa. - Europa i Stany. Od czego chcesz zacząć? - Mogą być Stany, chociaż niedawno tam byłem - odpowiedział bez przekonania. - Detroit. Syn tłustego prawnika. Sieć - wyjął stertę fotografii i rozrzucił je po stoliku. Kontynuował - Koleś nie wychodzi z domu od trzech lat. Nie śpi. Cały czas spędza przed monitorem. Standard. Rzucił studia dwa lata temu. Miał być prawnikiem jak jego stary. Nie odpowiada na bodźce z zewnątrz. Ojciec zatrudnił kobietę, która cały czas się nim opiekuje. Prawie całkowity zanik mięśni - mówił szybko. Wydawał się być zafascynowany tą sprawą - Wiem, że znudzili ci się serferzy warzywko, ale za tym podąża zapach dwóch milionów... - oczy mu błyszczały. - Kolejny cyfrowy - przerwał - A co z Europą? - Europa - z wielką niechęcią sięgnął po kolejny plik zdjęć - Dość młoda. Chyba nie ma rodziny. Zagubiona w świecie wyprzedaży i przecen. Dobrze to znasz. Co najdziwniejsze, sama się zgłosiła. Daje jakieś czterysta pięćdziesiąt. Mówię o niej tylko dlatego, że jest pewnie szybkim zarobkiem. Nie przemęczysz się... - Gdzie? - zapytał jakby ta sprawa w ogóle go nie interesowała. - Polska. - odpowiedział po chwili zastanowienia. Przez moment żałował, że wrzucił tą sprawę, lecz to było pierwsze zgłoszenie z Polski, jakie kiedykolwiek do nich dotarło. Sentymenty. - Polska? A dokładniej? - Warszawa. Oczy Wiktora. Jakby całe życie mignęło mu przed oczami. Warszawa. Tam się urodził, wychował. Długo czekał na ten moment. Chciał wrócić. Już dawno chciał, choć na moment. Wszystkie miejsca, w których był, nie były tak istotne jak Warszawa. - Biorę to. - odrzucił spokojnie, rozluźnionym głosem. - Co bierzesz? - zagubiony, stracił wątek. - Warszawa. - przytakiwał - Jadę. - Do Polski? - zagryzł usta i machał głową - Wiktor. Posłuchaj. - oblizał usta - Masz przed sobą Detroit za dwa tłuste, a decydujesz się na Warszawę za drobne!? Jedz, wyciągnij cyfrowego a później pojedź do Warszawy. Przecież to może poczekać. - przekonywał. - Tak wiem, ale posłuchaj... Chciałeś bym zrobił sobie wakacje? Więc właśnie to robię. - Wstał. - Uciekasz? Jak zawsze. Wpadnij do Melisy. Pytała o ciebie. Wiktor wychodząc nigdy nie płacił. Wiedzieli, że kiedyś wróci i zostawi napiwek równy dwuletnim dochodom. Gdy chodził po ulicach, zawsze wbijał wzrok w zabrudzony chodnik. Po to były chodniki - by się w nie gapić. Trzeba patrzeć gdzie się stawia kolejny krok. Koncentracja, by kolejna płyta chodnikowa nie była popękana jak popękane są ludzkie myśli. A prawie każda płyta była popękana. Wolał nie patrzeć. Ludzie obrzydliwi. Każdy potrzebuje pomocy. Bowiem każdy ma swoje własne uzależnienie. A ponad tym wszystkim unosi się jedno wspólne opętanie. Pieniądze. Wszyscy, bez wyjątku, uzależnieni. A on miał pieniędzy więcej. O tyle więcej, by "więcej" stało się abstrakcją. Warszawa. Szmat czasu. Powrót do korzeni. Zmian niewiele, choć drastyczne. Szare miasto, które na zawsze chyba pozostanie już szare. Budynki. Pamiątki po radosnym okresie rządów stalowej dłoni. Postęp. Metro, choć tylko jedna linia. Cieszył się. Ludzie żyją. Choć ślepi, żyją. Lepiej tak, niż w ogóle. System. Nic nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Nic go to nie obchodziło. Pamiętał. Aleje Jerozolimskie. Wciąż biegną przed siebie na oślep. Zderzenie z Marszałkowską Bez zmian. Centrum. A może to już nie jest centrum? Może. Nie istotne. Ciekawość, nieciekawie wyglądających miejsc. Pomimo, iż Warszawa nie mogła się w żadnym stopniu równać z miejscami w jakich miał okazję przebywać, było w niej coś co powodowało niepokój. Niepokój, a zarazem szaleńcze poczucie bezpieczeństwa. Takie miejsce. Człowiek może się schować i nie myśleć o tym co się stanie. Lecz z drugiej strony panika. Miejsce bezpieczne, zbrudzone wspomnieniami dawało to, czego inne miasta żałowały. Chyba najładniejsza część miasta, choć najstarsza. Zapomniane serce stolicy, o którym pewnie sobie przypominają, gdy jest jakaś uroczystość. Tak było zawsze. Pamiętam. Sylwestrowa noc z rodzicami. Koncerty na powietrzu. Wagarowałem tu. Tu zawsze świeciło słońce. Nawet jak lał deszcz. Coś tu jest. Coś, co nie pozwala zasnąć. Coś, co powoduje, że chciałbym opuścić to miejsce jak najszybciej. Bryczki stoją puste. Nikt nie korzysta. A pamiętam to miejsce. Znam. Jak własną kieszeń. Mam nadzieję, że się nie zgubię. Drzwi miały być stalowe. Może dalej. Miedziany domofon. Otwarte drzwi. Pewnie tu. Cztery. Jak tu śmierdzi... Dzwonek. - Wejdziesz, czy wychodzimy? - głowa pochylona w dół. Nie patrzyła. - Potrzebujesz pomocy? - rzadko zdarzało mu się pomylić. - Pomożesz mi? - mówiła cicho. - Nie jesteś pierwsza. - Pomożesz... - niepewność łamała jej głos, jakby dopiero wstała. - Po to tu przyjechałem. - odpowiedział i wszedł za nią do mieszkania. Nie wyglądała najlepiej. Beznadziejnie beztrosko. Poruszała się powoli. Podpuchnięte oczy. Twarz sina. Zniszczona, a kosmetyków cała sterta. Na szafce obok okna. Meble stare, zapuszczone. Brak zwierząt. Brak firanek. Po lewej okna. Żadna z nich nigdy nie miała szafy. Stojak z wieszakami. Ubrania pomiędzy oknami. Bajzel. A czego się spodziewałeś? Była inna niż wszystkie pochłonięte przez wystawy. Trzęsą się rączki? Trzeba iść. Szykowała się nie dłużej niż dziesięć minut. Dziwne. - Gdzie chcesz iść? - pytała patrząc na wystawy mijanych sklepów. Zatrzymywała się czasami, by przyjrzeć się dokładniej. - A dokąd zazwyczaj chodzisz? - Wszędzie. - odpowiadała powoli. Nie śpieszyło się jej. - No to chodźmy wszędzie - "wszędzie" znaczyło mniej więcej tyle co: nigdzie, bez sensu, tu i tam, gdzie popadnie, jak wyjdzie, możesz prowadzić, trochę w przód, trochę w bok, gdzie można, gdzie jest chodnik, zataczam koła, zawracam i powracam, z domu do sklepu, ze sklepu na ulicę, z ulicy na schody, w gorę i do tyłu... Wiktor upraszczał sobie życie. Dla niego "wszędzie" było równoznaczne z "Nie wiem gdzie idę." - Mój ulubiony. Codziennie tu przychodzę. - gdy przekraczali próg, z końca sklepu dochodziło radosne: "Dzień dobry pani Karolino!". - Czy codziennie jesteś w centrum zainteresowania? - pytał, depcząc jej po piętach. - Codziennie? Czy jestem? A w ogóle jestem? - odwracała głowę. Kroki stawiała ostrożnie. Dotykała wszystkiego po kolei. Nawet, jeśli była to ta sama rzecz, tylko że w innym kolorze. W oczach tęsknota. Niekiedy łzy. Zachowywała się jakby każda inna rzecz kryła jakąś tajemnicę. Jaką? Tylko ona wiedziała. Ekspedientki biegały za nią, a szefowa stojąca przy kasie koordynowała ruch... - Nie trudno zauważyć. - skierował wzrok na szefową. - Tak. Lubią mnie. Czy to coś złego? A poza tym mają duży wybór i całkiem niezłe ceny... - Ceny? A czy ceny mają dla ciebie jakiekolwiek znaczenie? - żadna inna uzależniona nie zważała na pieniądze. Nie liczyły się. Liczyły się jedynie zakupy. - No... Wiesz. Coś jest warte trzystu, albo i nie. Różnie to bywa. |
|
 |
|