Mateusz Józefowicz |
Złość długodystansowca |
Mateusz Józefowicz (rocznik 1974), z wykształcenia archeolog, zajmuje się szeroko pojętą "produkcją fikcji". Jako pisarz sf debiutował w Nowej Fantastyce (Power Flower 7:1998), a w 2002 ukazał się jego debiutancki zbiór opowiadań ("Zjednoczone Stany Wyobraźni"), wydany przez toruńskie Wydawnictwo Adam Marszałek. Komponuje i nagrywa muzykę. Na codzień utrzymuje się z tłumaczeń do lokalizacji gier komputerowych i z pracy przy festiwalu filmowym Camerimage. Dzięki grupie kreatywnych przyjaciół związanych z festiwalem coraz aktywniej działa na polu produkcji filmowej - zaczynał od realizacji dźwieku do fabuły, oprawy muzycznej reportaży, obecnie zmaga się z własnym debiutem realizatorskim (na razie dokumentalnym). Jego projekt literacki na nadchodzące miesiące to zakończenie pracy nad dwujęzycznym scenariuszem "pełnometrażowego" komiksu sf (roboczo "Maja"), wygenerowanie jego wersji książkowej i zaadaptowanie go do scenariusza filmowego. Potem - kto wie, może za parę lat uda się dzięki pomocy współtwórców i życzliwych osób znaleźć dość środków na realizację całej produkcji w profesjonalnej wersji kinowej. |
 |
1. Ciała i zmysły, czyli treść zasadnicza Istnieją technologie. Która jest dla nas, by nas uratować? Kto nas zbawi od wewnątrz i z zewnątrz? Bóg? My sami? Oto świat za pięćdziesiąt lat od kiedyś. Rzeczy ostateczne są niezmiennie daleko. Zmieniło się niewiele - tylko codzienność zdaje się być jeszcze bardziej skrzywiona. Ludzie starają się nie dostrzegać tego, że przez ostatnie półwiecze do stopnia niespotykanego wcześniej wzrosła ilość samobójstw. Że osoby określane jako "w pełni zdrowe psychicznie" spotyka się coraz rzadziej na ulicach aglomeracji Ameryki, Azji, Europy, a nawet tam, gdzie do niedawna rósł busz. Że przejawy zbiorowego szaleństwa przybierają formy dziwolągów niewyobrażalnych wcześniej. W tym samym czasie populacja się zwiększa i rośnie odsetek poczęć nietradycyjnych. Standard życia podnosi się, lecz coraz mniej jest takich, którzy potrafią zeń w pełni korzystać. Oni nie chcą. Nie spacerują po wielomilowych parkowych alejach, w których czają się tylko cienie dawnego odprężenia. Istot szczęśliwych nie ma już na Ziemi. Stress. Sssteress. Stressowanie. Naprężanie. Do jakiego stopnia może się naprężyć, żeby nie zwiotczeć na zawsze? Stress i odstress - czyli pustka. Raz za razem. Pot cieknie jej wzdłuż kręgosłupa, ciemną plamą łamiąc nieskazitelność gimnastycznego uniformu. To chyba jedyna forma wylewności, na jaką dzisiaj stać ludzi rozumiejących. Potrafią wylewać z siebie tylko łzy albo pot. Wysiłek - co dzień ten sam. Pozwala nie myśleć, nie pamiętać. Pozwala wyćwiczyć wolę i ciało, aby mogły osiągnąć cel. Inge należała do wybrańców - cywilizacyjnej elity posiadaczy celu. On trzymał ją przy życiu. Kazał oczyszczać się z wszelkich zbędnych, rozpraszających wpływów. Kiedy trenowała, kiedy poddawała się sprawnościowym i psychologicznym testom - skupiała się tylko na wewnętrznej walce z przyrodzoną każdemu słabością. Wybrała szlak potu, nie łez. A tamtego dnia wyszła z symulatora i dowiedziała się, że zakwalifikowano ją do grona kandydatów do załogowych lotów. Ta wiadomość przyniosła jej ulgę i zmniejszyła niepewność. Pozwoliła zamknąć pewien etap życia. Od tej pory mogła przestawić się na inne tory. Był to niejako powrót do dzieciństwa - bo wtedy właśnie po raz pierwszy odgrywała w marzeniach role, z którymi wkrótce będzie się mogła zmierzyć w rzeczywistości. Czy można wrócić w ten sposób do niewinności? Sytuacja, w której się teraz znalazła, była dla niej lepsza od tego stanu zawieszenia, w którym trwała od czasu opuszczenia rodzinnego domu. Nomen omen - o niebo lepsza. Dom straciła. Jakby była korkiem, po którego wyciągnięciu z jej dziecięcego gniazda wypłynęło wszelkie ciepło i radość dające życie. Rodzina rozpadła się. Ściany, które kiedyś dawały schronienie, obróciły się w pustą, uczuciową ruinę. Samotna budowla stała pośrodku zapuszczonego ogrodu, niczym muzealny eksponat z tabliczką "szczęście". Prawie nikt tam nie zaglądał. Starsze rodzeństwo nie mogło wybaczyć Inge niezdefiniowanych win. Rodzice nie żyli. Umarli jedno po drugim, kiedy była w połowie studiów. Żyła już wtedy standardowym życiem, radząc sobie doraźnie i kształtując odporność na wszystkie nierzeczywiste niespodzianki, wypełniające naszą codzienność. Zgłosiła się do międzynarodowego programu Columbus, którego wstępny etap stanowił właściwie bardzo specyficzne studia podyplomowe. Przyjęli ją mimo strasznego sita kwalifikacyjnego i mimo tego, że wśród kandydatów były osoby z lepszymi wynikami naukowymi. Niezbadane są wyroki biurokratyczne! Odtąd pracowała na maksymalnych obrotach, aby dostać się do samego programu i nie skończyć jako konsultant albo instruktor - co było udziałem dziewiętnastu na dwudziestu uczestników kursu. Obrotów nie zwolniła nawet, gdy zginął jej narzeczony. Miał wypadek samochodowy w drodze do pracy. Prozaiczny i śmiertelny. Inge jeszcze bardziej zapragnęła odlecieć stąd, skoro i tak nie miała tu nic. Nie przestała pracować, tylko zamilkła i zacięła się. Straciła wrażliwość. Niewiele z zewnątrz mogło teraz do niej dotrzeć. Nawet gdy sygnały były kierowane bezpośrednio do jej osoby. Kiedy życie zwracało się do niej wprost. Na przykład tak: - Przepraszam, rzuci pani na nie okiem od czasu do czasu? Proszę pani? - Słucham? Ach tak, jasne - odpowiedziała stewardesie, która właśnie sadzała obok niej dwie dziewczynki. Piętnastolatkę i jej młodszą o około siedem, osiem lat wersję. Inge uśmiechnęła się do nich i z powrotem nachyliła się nad dokumentacją. Rzadkością były dla niej momenty takie jak teraz - gdy nie mogła się skoncentrować. Wcale nie z powodu gwaru i narastającego szumu silników stratolotu. Myślała o wszystkim, co przeżyła. Czuła dystans do siebie samej sprzed kilku miesięcy, lat. Uświadamiała sobie zmiany, które zachodziły w jej wnętrzu. Rozumiała, że traci wrażliwość, nie potrafiła jednak ocenić, czy jest to złe, czy dobre. Po prostu się działo. Zawsze zresztą była - można to tak ująć - "odporna na bodźce". Czasami miała wrażenie, że nikt jej nie lubi. Jednak ludzie chyba po cichu kochali ją właśnie za to, jaka była. Smutna, samotna, zamknięta i spocona. Oni zazdrościli jej siły, której ona sama w sobie nie czuła. A to dlatego, że nigdy nie wykorzystywała tej siły spektakularnie: przeciw nim. Nikt nie mówił o niej źle, a z drugiej strony nikt nie potrafił powiedzieć jej wprost nic ciepłego. Poza osobami, które straciła. Kiedyś serdeczne rodzeństwo... Może bracia i siostry zazdrościli Inge czegoś, a może była to taka sama reakcja jak u większości ludzi, tylko spotęgowana. Emocjonalny paradoks: im bliżej, tym dalej. Dziewczynki na sąsiednich fotelach rzuciły jej kilka ukradkowych spojrzeń. Uśmiechały się. Wzbudziła ich zainteresowanie, może ufność. Po chwili spokojnie zajęły się swoimi ważnymi sprawami. Nawet jeśli były rozwydrzonymi, zepsutymi bachorami, teraz nie zdradzały tego w najmniejszym stopniu. Ludzie z otoczenia Inge zawsze jakby przeczuwali, że ciąży na niej, jako na osobie zdolnej i rozsądnej, odpowiedzialność za ich los. Nie chcieli jej niepokoić swoimi głupimi zachowaniami i problemami. Chodzili na palcach i nie pukali do jej drzwi, żeby jej nie dekoncentrować. Myśląc o niej stawali się rozsądniejsi. Ona zaś przez to siedziała w domu samotnie. Czy to był jej wybór? Piętnastolatka uaktywniła słuchawki i odpłynęła do krainy natchnionych doznań. Przytłumiona muzyka dotarła do uszu Inge. Co to jest? Nic współczesnego. Jakiś staroć. The Wall! Zaskoczenie. Pamiętała czasy, kiedy sama zafascynowana była dwudziestowieczną muzyką. Miała wtedy też około piętnastu lat. Niewielu szkolnych przyjaciół podzielało wówczas te zainteresowania. "Pink Freud - jeden z kulturowych silników, które wystrzeliły stulecie minione w obecne." Tak powiedział kiedyś pewien kolega, chcąc jej zaimponować. Utkwiło to Inge w pamięci, bo zamiast go wyśmiać, poszukała w tym zdaniu treści niespodziewanie głębokich. Między pajacem a prorokiem odstęp jest niewielki. Inge zawsze szukała w ludziach rzeczy wartościowych. Jej zdaniem był to jedyny sposób na zbliżenie się do innego człowieka. "To wcale niegłupie" powiedziała ze śmiechem. Jednak nie zbliżyli się bardziej. Byli skrajnie... niekompatybilni. Odrzuciła głowę na oparcie fotela i odwróciła ją do okna. Odłożyła papiery. Na moment stały się nieważne. Nigdy nie wiemy, kiedy mamy ostatnią szansę na wykonanie jakiegoś ruchu. Tyle szans przesuwało się i coraz szybciej odpływało w dal, ukrytych w rękawach lotniczego terminalu. Wszystkie na jeden moment spotkały się na lotnisku, aby rozejść się bezpowrotnie w przeciwnych kierunkach. Stratolot - cóż to za trafne imię dla naszego wehikułu! Popatrzyła na młodszą dziewczynkę. Oglądała bajecznie kolorowy album z obrazkami. Cuda świata. Inge nigdy nawet nie zaplanowała własnych dzieci. - Co czytasz? - zapytała. Mała pokazała jej okładkę. Śmiałym czystym, głosem powiedziała: - O podróżach. - Lubisz podróżować? - Lubię, ale wolę z mamą. - A gdzie jest twoja mama? - Tam - powiedziała dobitnie dziewczynka i uniosła w górę rękę. Nie wiadomo było, co wskazuje ten mały paluch. Kabinę pilotów? Pierwszą klasę? Kierunek podróży, gdzieś poza samolotem? Czy może niebo? - Poczytać ci? - Yhym! - przytaknęła radośnie. Miała na imię Ania. Przez godzinę wędrowała z Inge przez papierowy świat, ciesząc się widokami. Na zewnątrz stratolotu ziąb, burza, noc. Dopiero po jakimś czasie Inge zorientowała się, że siostra Ani, Monika, wyłączyła słuchawki i też słucha. Potem wylądowali. Pożegnała się z dziewczynkami. Pomachały jej, uśmiech zaszedł za horyzont. Inge miała ich już nigdy w życiu nie spotkać. Pomyślała o tym przez chwilę. "Tak właśnie jest" - stwierdziła i spróbowała wyrzucić tę smutną myśl poza obręb umysłu. Naprawdę wolałaby, żeby czasem mniej rzeczy do niej docierało. Nie wiedziała jednak, czy takie spotkania mają jakieś konkretne znaczenie. Reszta podróży była zupełnie nieistotna. Od tak dawna czekała na ten moment. A teraz nie czuła nawet dreszczu podniecenia. Nic, co można by określić jako zew przygody. - Pani Swanson. Pani Swanson? I znów dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ktoś ją woła. Mówił do niej jakiś bezbarwny głos. Przerwała kontemplację ciągnącego się po horyzont pola startowego rakiet Columbusa. Odwróciła się od barierki i ujrzała niskiego osobnika w jasnoszarym kombinezonie. Ta twarz miała w sobie coś dziwnego, element nieokreśloności, brak głębi... - Pani Swanson? Dzień dobry. Jestem doktor Smith. Witamy w Nevada Gates! Wyciągnął rękę. Inge uścisnęła ją po chwili. - Przepraszam. Zupełnie się zamyśliłam. Niczego sobie widok. - Prawda? Proszę spojrzeć tam, na południe. Te wieże to krawędź głównego basenu hamującego. Robią wrażenie, kiedy są oświetlone i aktywne. Zdąży pani jeszcze je obejrzeć. W każdym razie... będę pani bezpośrednim zwierzchnikiem. Kieruję doborem i przystosowaniem załóg. Jeśli będzie miała pani jakiekolwiek pytania, proszę kierować je do mnie. Oto wewnętrzny komunikator, a zarazem pani identyfikator, autoryzujący dostęp na poszczególne poziomy. Pracując na poziomie pierwszym ma pani możliwość kontaktowania ze światem, jednak, w przypadku przydzielenia do którejś z konkretnych misji, to urządzenie staje się pani jedynym, kontrolowanym środkiem łączności z jakimkolwiek środowiskiem zewnętrznym. Izolacja jest konieczna. Wręczył jej małą kartę z wyświetlaczem. Klucz otwierający drzwi do dobrowolnego więzienia. Wkroczyła. Nim jednak drzwi zatrzasnęły się za nią, zrobiła coś niespodziewanego. Sama nie wiedziała czemu, ale nagle poczuła potrzebę absolutnej szczerości, na jaką nie zdobyłby się adept żadnej sztuki w stosunku do swojego nowego mistrza. Pół żartem pół serio, z uśmiechem na twarzy, zapytała: - Czy mogę wam zaufać? Została doceniona. Mistrz nie był osobą sztywną z natury - raczej z wyboru. Mimika tej twarzy pozostawała pod doskonałą kontrolą centralnej struktury. Jednak odpowiedź nie zawierała nawet cienia niechęci. Mimo swojej pokrętności w pełni ją satysfakcjonowała: - A czy może pani zaufać sobie? To jest dopiero pytanie! Po chwili zaś została uzupełniona: - A mogę panią zapewnić, że rzeczy, które tu robimy, są na tyle ważne, że pojęcia takie jak zwyczajna nieuczciwość, wykorzystywanie kogoś dla materialnej korzyści, własnych celów, stołków... po prostu tu nie istnieją. Sięgamy wysoko. Sprawy przyziemne mamy w... dole. Jeśli zaufa pani sobie - osiągnie pani więcej, niż można pragnąć. *** Inge często rozważała, czy wszystko, czego uczymy się całe życie, jest naprawdę potrzebne do ostatecznego ukształtowania naszej osoby. Czy może jest to tylko jakaś gra pozorów, jakaś wewnętrzna gimnastyka, zaś siebie odkrywamy w jednorazowym akcie spełnienia? Stopniowo pogrążała się w niezwykłym rytmie pracy i trwania w Nevada Gates. Oprócz ćwiczeń fizycznych, przechodziła teraz coraz intensywniejszy, eksperymentalny trening psychologiczny. Setki dziwnych pytań, na które dawała odpowiedzi zadziwiające ją samą. Pod wpływem neurostymulujących środków uzyskiwała płynność myśli, której osiągnięcia nigdy przedtem się nie spodziewała. Samo to przyjemne uczucie pozwalało jej skupić się jeszcze mocniej. Ten stan nie wywoływał narkotycznej euforii, lecz jakąś namiastkę wewnętrznego spokoju. Przestawała tęsknić. Za ludźmi, życiem, miejscami, przyzwyczajeniami. Świat, który dotąd znała, stał się dla niej jedynie widokiem za oknem jej nowego domu. Z czasem stawał się tylko obrazkiem na ścianie. Spodobało się jej to porównanie. Wolała nie myśleć o tym, że poświęcając się czemuś w takim stopniu, sama na sobie dokonuje rabunku. Wraz z porzuceniem rzeczy niepotrzebnych, ograbia się z tych wszystkich dobrych chwil, które przeżyła. Potencjał, który posiadała jako osoba niezaangażowana, został bezpowrotnie stracony dla tylu pięknych dziedzin życia! Czy kiedyś z żalem spojrzy na obrazek - świat zredukowany do dwóch wymiarów? Czy schowa go do szuflady? Czy raczej spróbowałaby - niczym w bajce - wskoczyć do niego? Z powrotem? Zacząć życie od nowa z przekonaniem, że nic nie jest celem samo w sobie, lecz tylko pretekstem do zbliżenia się do człowieczeństwa? Że tworząc coś, tworzymy siebie? Czasem do Nevada Gates przybywały wycieczki. Turyści, uczniowie, studenci. Dreptali za przewodniczką, a wszystko co oglądali, było dla nich nierzeczywiste. Z kolei oni sami dla Inge stanowili grupę istot obcych. Jedyne, co odczuwała względem nich, to chwilowe zaciekawienie obserwatora zachowań. A także swoistą życzliwość na dystans. Zawsze była osobą życzliwą. Jednak owa sympatia nie mogła nawet zarysować sfery jej wewnętrznej koncentracji, którą budowała wokół siebie. Spoglądała z góry. - Jesteście teraz w głównym holu kompleksu - mówiła przewodniczka. - Wychodzące stąd szerokie nawy to już przedsionki poszczególnych bloków, oznaczane literami od A do F. Każdy blok podzielony jest na poziomy. My zwiedzimy tylko poziom zero, a w niektórych blokach zejdziemy na poziom pierwszy. Tutaj, pod kopułą, widoczne są projekcje przedstawiające założenia programu Columbus. Pierwsza, to kopia tablicy fundacyjnej z tekstem rezolucji ONZ, ustanawiającej Międzynarodowy Instytut Zapobiegania Skutkom Napięcia Cywilizacyjnego. Jak wiecie, Columbus jest pierwszym z kosmicznych programów, prowadzonych pod patronatem Instytutu. W tej chwili jest jednym z najważniejszych światowych programów, po Edenie i memetycznym Mindworks. Columbus, mimo lokalizacji w jednym ośrodku, na dzień dzisiejszy angażuje więcej personelu i zasobów niż prowadzony wraz z NASA i ESA program przygotowania kolonizacji Marsa. Całą organizacyjną strukturę Instytutu i Columbusa widzicie na dwóch kolejnych projekcjach. Wycieczka przesunęła się kawałek dalej, zaś wśród jej młodocianych uczestników rozszedł się szmer podniecenia, bowiem podświetliło się nowe holo, ukazując dwunapędowy pojazd nośny Columbusa. - Tutaj widzicie rakietę Farsight - ciągnęła przewodniczka. - Do wynoszenia na orbitę okołoziemską używa ona napędu tradycyjnego. Czyli jakiego? Wiecie? - Chemicznego! - odpowiedziało jej kilka głosów. - Zabytkowego! - dodał jakiś mądrala. - A ty, widzę, jesteś historykiem - docięła mu przewodniczka. - To może powiesz nam jeszcze, jakiego niezabytkowego napędu używa Farsight, żeby wystrzelić się na obrzeża Układu Słonecznego? Chłopak zmieszał się nieco, ale po chwili odparł: - No, nuklearnego. Ale on też jest przestarzały... Jego założenia powstały już w poprzednim stuleciu... - Niech pani na niego nie krzyczy - wstawili się za nim koledzy. - Adam jest naszym szkolnym geniuszem! On opublikował w szkolnej gazetce rewizję hipotezy, że każda nowa myśl techniczna jest potencjalnie przestarzała już w chwilę po swoim powstaniu, bo jej autor, gdyby nie brał się do pracy nad publikacją, mógłby ją natychmiast unowocześnić! Tak! Nawet dodanie jednego właściwego słowa opisu albo jednej właściwej liczby równania zwiększa potencjał całości! - Ale mi nie o to chodziło! - przekrzyczał ich Adam. - Ja myślę, że ludzie po prostu kręcą się w kółko, wciąż te same błędy. Ludzie dopiero wtedy rozwiążą swoje problemy w jakiś nowy sposób, który nie odsunie tylko sprawy na bok, kiedy sami się zmienią. Kiedy zaczną myśleć jakoś inaczej... bo ja wiem... Płynniej? Bez potrzeby przerywania procesu myślenia aż do czasu rozwiązania problemu... No bo w sumie my nie różnimy się niczym od tych, którzy tworzyli zabytki. My sami jesteśmy zabytkami! Wszystko co tworzymy, jest wciąż takie samo... - Niech pani mu nie pozwoli więcej gadać! On tak może godzinami! - krzyknęli w końcu pozostali, podchodząc do kolejnej projekcji. - No dobrze, chodźcie. Chociaż wasz kolega mówi bardzo ciekawie i może kiedyś sam będzie pracował dla Instytutu. Tutaj widzicie schematy samych kapsuł wynoszonych przez Farsighta. Kapsuły A i B są niemal identyczne. Kapsuła A jest już eksploatowana od dziewięciu lat. Jest w pełni zautomatyzowana i właściwie stanowi test dla B i C. Te dwie będą zbierały załogę, z czego B jest do misji indywidualnych, a większa C - do zespołowych. Wiecie pewno, jakie są główne założenia programu Columbus? Testowanie napędów - to raz. Chcemy mieć lepsze, wydajniejsze środki przenoszenia sond i wypraw, które rozpoczną kiedyś szeroko zakrojony program eksploracji planet i księżyców. A dwa? To wysłanie człowieka poza granice jego macierzystego środowiska - poza Układ Słoneczny... Z grupy padło pytanie. Jakaś dziewczyna. Było albo bardzo głupie, albo bardzo głębokie: - A kto poleci? Czy jest ktoś taki, kto chciałby znaleźć się tak daleko od wszystkich tutaj? -"...kto chciałby znaleźć się tak daleko od wszystkich tutaj?" -"...tak daleko od wszystkich tutaj?" Echo. Wielki hol powtórzył je kilkakrotnie. - Myślę, że ktoś się znajdzie - powiedziała przewodniczka i pomachała do Inge, którą właśnie dostrzegła stojącą samotnie na zawieszonym pod kopułą pomoście dla personelu. Inge uniosła rękę w przyjaznym geście i uśmiechnęła się. Znała tę kobietę, chociaż nie przyjaźniły się nigdy bliżej. Teresa Kovac. Spotkały się jeszcze na podyplomówce. Osoba bardzo żywa, w typie ekstrawertycznym. Nadawała się świetnie na rzeczniczkę i popularyzatorkę programu. Tak powiedzieli jej na pocieszenie, kiedy nie zakwalifikowała się do dalszego szkolenia. Inge postała jeszcze chwilę obserwując wycieczkę. Patrząc na młodzież zastanawiała się, jakie mają marzenia. Czy któreś z nich w przyszłości też powędruje w przestrzeń? Czy któreś dotrze w ogóle w obszary jakiegoś spełnienia? Może wszyscy się tam przeniosą? |
|
 |
|