Po pracy, zamiast do domu, pognał do biblioteki. Był radosny i tak podekscytowany, że nie mógł opanować drżenia rąk. Jak szalony miotał się między półkami, raz po raz wyciągając jakiś opasły tom, który natychmiast rzucał na najbliższy stolik. Siedzący niedaleko mężczyzna o twarzy intelektualisty zerkał na niego z dezaprobatą. Najwyraźniej przeszkadzał mu hałas. Wreszcie, gdy na blacie urósł mały stos, Jack usiadł i zaczął szukać potrzebnych informacji. Było to dosyć żmudne zajęcie, zwłaszcza że nie wiedział, gdzie szukać. Chciał poprosić o pomoc bibliotekarkę, ale szybko odrzucił ten pomysł jako zbyt ryzykowny. Wkrótce bez reszty pogrążył się w czytaniu. Czuł się jak odkrywca zgłębiający tajemnicę nieznanych lądów. Poruszał się jeszcze po omacku, podpierając niezbyt pokaźną wiedzą, ale wiedział, że jest blisko... Wreszcie znalazł. Ciekawie przyglądał się rysunkowi rośliny, która miała mu pomóc. Wyglądała bardzo efektownie. - Proszę pana, przykro mi, ale zamykamy - usłyszał nad sobą miękki głos. Podniósł głowę i wbił wzrok w pochyloną nad nim kobiecą postać. Wydała mu się piękna, choć tak naprawdę było to ostatnie słowo, jakiego można było w stosunku do niej użyć, bo była mała, piegowata i brzydka. - Chce pan wypożyczyć tę książkę? Przytaknął i podał jej jeszcze jedną. Gdy wyszedł z budynku, owiał go przyjemny, chłodny wiatr. Zapadł już zmrok. Światła latarni błyszczały jasno, rzucając podłużne cienie na wybrukowany kostką chodnik, po którym przechadzały się dwie ostro wymalowane kobiety. Ulicą sunęło granatowe Ferrari. Na jego widok gniewnie przygryzł wargi. Zawsze chciał mieć takie auto, ale ciągle pozostawało w sferze jego marzeń. Samochód zatrzymał się przy jednaj z dam. Przez chwilę rozmawiała z kierowcą, zapewne ustalając stawkę. Wreszcie wsiadła. Uśmiechnął się z przekąsem - gardził mężczyznami, którzy musieli płacić za miłość. W barach i restauracjach po drugiej stronie drogi zbierali się ludzie. Przeszedł przez jezdnię i wstąpił "na jednego". Potrzebował jakiejś siły napędowej, która dodałaby mu odwagi, bo czekało go nie lada zadanie - kradzież. Gdy wchodził do środka, doznał niezwykle dziwnego uczucia. Wydawało mu się, że minął go nikt inny jak nowy dyrektor, Scott Brandson. Szybko obejrzał się za siebie, ale nikogo nie dostrzegł. Zjawa zniknęła bez śladu. Czyżby popadł w paranoję i miał przywidzenia? Czy to możliwe, że tak często o nim myślał, iż ta znienawidzona twarz zaczynała go na każdym kroku prześladować? Roztrzęsiony usiadł przy barze i zamówił czystą. Właściwie nie lubił wódki, ale miała kilka istotnych zalet: szybko działała, zawsze go ośmielała i pozwalała odsunąć wszystko w niepamięć, a tego potrzebował chyba o wiele bardziej niż odwagi. Chciał poczuć w głowie pustkę, rozgonić atakujące neurony myśli i znaleźć się w słodkich ramionach zapomnienia. - Ledwie umoczył usta, gdy usłyszał kobiecy głos: - Masz ogień? Odwrócił głowę w bok. Tej nocy przeżył kolejny duży wstrząs. Nie sądził, że jeszcze kiedyś ją zobaczy. - Sheryll? - Będziesz się tak gapił czy mi pomożesz? - uśmiechnęła się kokieteryjnie. Między dwoma wyprostowanymi palcami ściskała papieros. Podał jej ogień. Wciąż była piękna, choć nie tak szczupła jak niegdyś. Dodatkowe kilogramy nie odebrały jej jednak dawnego, zwierzęcego magnetyzmu. Chyba teraz mocniej się malowała, a może tak mu się tylko wydawało w tym świetle. Co do jednego był pewien: zmieniła kolor włosów. Były dużo jaśniejsze, prawie platynowe. - Dawno się nie widzieliśmy - stwierdził, siląc się na niedbały ton. Starał się jak mógł, aby zabrzmiało to obojętnie i zapewne mu się udało, bo spojrzała na niego z podziwem. - O tak, kawał czasu. - Wróciłaś? - Na krótko... Właściwie miałam nadzieję, że się zobaczymy, chociaż nie przypuszczałam, że będzie to teraz i tutaj - szepnęła. Przysunęła się, kładąc swoją dłoń na jego. Duszne perfumy Sheryll przyprawiły go o mdłości. - A co słychać u twojego męża? - To pytanie najwyraźniej trochę ją otrzeźwiło, gdyż gwałtownie cofnęła rękę. - Nic. Jest tak nudny, jak dawniej. Nie mam ochoty o nim rozmawiać... Wiesz, bardzo się cieszę z naszego miłego spotkania. - Barman, jeszcze raz to samo! - rzucił nerwowo. - Już zapomniałam, jaki jesteś przystojny. Stanowiliśmy dobraną parę, prawda? Szkoda, że w życiu nie wszystko układa się po naszej myśli. Z trudem przełknął ślinę i wlał w siebie następny kieliszek. Nie dało to oczekiwanego skutku. Po kilku kolejkach Sheryll wyglądała jeszcze bardziej apetycznie niż na początku. Jej głos, melodyjny jak pieśń zaklinacza węży, wibrował mu w głowie, utrudniając trzeźwe myślenie. Bezustannie mówiła. Słyszał wszystko, ale zupełnie jej nie rozumiał. Momentami wydawało mu się nawet, że mówi w obcym języku. Potem ładna twarz i wdzięcznie wykrojone usta Sheryll zaczęły się coraz bardziej rozpływać... *** Rankiem zbudził Jacka potworny ból głowy. Piekły go oczy i nie był w stanie ich otworzyć. Po omacku sięgnął po leżący na nocnym stoliku zegarek. Jego ręka o coś zaczepiła. Obok, odwrócona plecami, spała Sheryll. - O cholera! - wyrwało mu się. Kobieta lekko się poruszyła. Wstał ostrożnie, żeby jej nie obudzić i skierował się do łazienki. Na podłodze leżały jej rozrzucone rzeczy. Pochylił się nad zlewem i przemył oczy zimną wodą. Kiedy się podnosił, automatycznie spojrzał w lustro. Tak dobrze znana i lubiana twarz nagle wydała mu się zupełnie inna, jakaś... głupsza. W istocie musiał być kompletnym kretynem, skoro pozwalał Sheryll znów wtargnąć w swoje życie. A przecież obiecał sobie unikać jej jak ognia. Kojarzyła mu się wyłącznie z kłopotami. Była niebezpieczna, bardziej podobna do jadowitego węża niż do człowieka. Kąsała wszystkich, zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Z nikim się nie liczyła i niszczyła wszystko, co stanęło na jej drodze. Sprawiała przy tym wrażenie delikatnej, wręcz kruchej, porcelanowej lalki, którą można stłuc przez byle nieuważny ruch. Jeśli mógłby wybierać, wolałby ominąć ją szerokim łukiem... Pocieszał się jednak tym, że minęło sporo czasu. Przecież nie mógł być wciąż tak zaślepiony jak kiedyś. Wrócił do pokoju i rzucił w jej stronę nieprzyjazne spojrzenie. Była naga i niezbyt dokładnie przykryta kołdrą. Właściwie miała osłonięte tylko nogi. Z satysfakcją zauważył, że na jej biodrach widać odkładające się kilogramy. Nie mógł jednak oszukiwać sam siebie. Ciało miało nadal ponętne i jędrne. Na prawym pośladku dostrzegł wytatuowane serce z literą "R" wewnątrz. - Chyba nie byłbyś zadowolony, Richard, gdybyś to zobaczył - co prawda nie pamiętał dokładnie, co między nimi zaszło, ale nie trzeba było wielkiej inteligencji, żeby się domyśleć. - Która godzina? - zapytała zaspanym głosem. - Pół do dziewiątej. - Jejku, tak późno? Muszę się zbierać. Mam coś ważnego do załatwienia. Podniosła się i stanęła obok łóżka. Dopiero po chwili dotarło do niej, że jest naga. Z dziwnym jak na nią wstydem, ukryła się z powrotem pod kołdrą. Podał jej ręcznik. Owinęła się nim i zniknęła w łazience. Pojawiła się kilka minut później. Od razu uderzyła go spora zmiana, jaka zaszła w jej twarzy. Chyba czas przez te wszystkie lata nie był dla niej łaskawy, bo bez makijażu wyglądała na starszą. Włosy miała w nieładzie, oczy podpuchnięte, a skórę poszarzałą. Mimo to uznał tę zaniedbaną Sheryll za równie atrakcyjną, co dziewczyna, którą pokochał dawno temu. Może nawet była teraz lepszą wersją samej siebie. Po raz pierwszy zobaczył w niej normalną kobietę. Jakoś nigdy do głowy mu nie przyszło, że ona też może mieć tak ludzkie kłopoty jak problemy z cerą. - Zobaczymy się jeszcze? To pytanie trochę go zaskoczyło. Czyżby chciała to wszystko kontynuować? Aż do tej chwili był przekonany, że po prostu wyjdzie i więcej się nie spotkają. Takie zachowanie byłoby bardziej... na miejscu, byłoby zgodne z jej naturą. Zawsze przecież była wyrachowana. Lubiła ranić ludzi i często, wręcz z męską próżnością, chełpiła się sercowymi podbojami. Chyba jednak nie zaczynała znów swojej gry? Miała przecież sporo do stracenia: Richard był zazdrosny, gdyż znał żonę na tyle, aby wiedzieć, że nie może jej ufać. Jack pamiętał doskonale, jak zadzwoniła do niego kilka dni po ślubie, skarżąc się, że mąż wynajął detektywa, który nie odstępuje jej na krok. No cóż, majątek Richarda miał swoją cenę. Sheryll straciła niezależność. - Więc? - Dobrze, czemu nie. - Świetnie. Będę w mieście przez dwa tygodnie. Zadzwoń do mnie - poprosiła, zapisując mu numer swojego telefonu komórkowego. Wyszła. Jeszcze długo czuł odurzającą woń perfum. Otępiały i upojony widokiem jej nagiego ciała, niespokojnie krążył po pokoju. Raz po raz zerkał na kartkę z numerem. Liczby rozmazywały się dziwnie. Jakiś wewnętrzny głos radził mu, aby przerwać to, zanim na dobre się zaangażuje, lecz szybko go w sobie stłumił. Tu nie chodziło tylko o zwykłą żądzę, bo tę łatwo by było zwalczyć. Obsesja Jacka miała głębsze podłoże. Chciał udowodnić Sheryll, że dokonała przed laty złego wyboru. Powinna zostać z nim, a nie rzucać się w ramiona każdego bogatszego faceta. Teraz miał już za sobą ten etap życia, kiedy to kochał się w Sheryll ślepo i namiętnie, ale wciąż coś do niej czuł. Była łącznikiem z przeszłością, uosobieniem młodzieńczych, niespełnionych marzeń. Jak mógł więc nie zgodzić się na utrzymanie kontaktu, zwłaszcza że sama o to zabiegała? Dziwny to był wieczór. Najpierw omamy wzrokowe, a potem ona... Właściwie dopiero po chwili przypomniał sobie o planach względem szefa. Gdy tylko emocje związane z osobą dawnej kochanki opadły, Jack zabrał się do wertowania wypożyczonych z biblioteki książek. Potem wyciągnął z szafki garnek, tłuczek do mięsa i sitko. Przedmioty te z niezwykłą starannością ułożył na kuchennym blacie. Wskazówki zegara zbliżały się do godziny dwunastej. Marzył, aby mieć to już za sobą. Niestety musiał zaczekać do wieczora, kiedy to ciemność da mu swoją osłonę. Co prawda, zważywszy na tryb życia pani Garber, w dzień miałby większą pewność, że go nie zobaczy, bo o tej porze jeszcze spała, ale mógłby zostać dostrzeżonym przez któregoś z sąsiadów, a tego bał się o wiele bardziej niż oskarżeń ze strony zwariowanej staruszki. Jak to zwykle bywa, gdy człowiek ma za dużo czasu, ogarnęły go wątpliwości. Co zrobi, jeśli w ogrodzie nie będzie tej rośliny albo jeśli jeszcze nie kwitnie? Czy uda mu się rozpoznać ją wśród innych, być może bardzo podobnych? A jeśli starsza pani go przyłapie? Przecież nie może tak po prostu wejść i jak byle dzieciak kraść kwiaty. Chyba na wszelki wypadek powinien ułożyć sobie jakąś zgrabną historyjkę, którą mógłby się wytłumaczyć. Może powie, że coś mu wpadło do ogrodu? Nie, to głupie. Niby co miałoby tu wpaść?.. Piłka. Czy ktoś uwierzy, że ponad trzydziestoletni mężczyzna kopie piłkę? W dodatku chyba z wyimaginowanymi przyjaciółmi, bo przecież będzie zupełnie sam. Nie, to nie mogło się udać. Zresztą dlaczego ma się zakradać jak złodziej? Po prostu przywita się, poprosi o jakieś kwiaty i opisze, jak miałyby wyglądać... Nie, to będzie dziwaczne. Już lepiej zapytać, czy przypadkiem ta roślina u niej nie rośnie. Powie, że to ulubione kwiaty jego dziewczyny. - Stary, jesteś genialny! - wykrzyknął impulsywnie. Że też wcześniej o tym nie pomyślał.. Wieczorem udał się do pani Garber. Do domu prowadziła wąska ścieżka, na którą i tak wdzierały się jakieś pędy. Zdołał jednak przejść. Niemal dumny z tego odważnego wyczynu, nacisnął dzwonek. Długo czekał przy drzwiach. Wreszcie kobieta otworzyła. Trochę go zamurowało, gdy ją zobaczył. Słyszał już kilkakrotnie, że jest dosyć ekscentryczna, ale nigdy nie miał okazji się o tym przekonać. Teraz stała przed nim mała, sucha staruszka, ubrana w śmiesznie szerokie, seledynowe spodnie i brązową bluzkę z indiańskimi motywami. Na nogach miała kapcie z zagiętymi czubami. Natychmiast skojarzyła mu się z krasnalem i z trudem powstrzymał się, aby nie wybuchnąć śmiechem. - Niczego nie kupuję - wycedziła, mierząc go ostrym spojrzeniem. - A ja nic nie sprzedaję. - To o co chodzi? - Może mnie pani nie pamięta. Nazywam się Villard i mieszkam pod numerem dwadzieścia pięć. - Rzeczywiście, nie pamiętam - uśmiechnęła się w dziwny sposób, tylko połową ust, ciężko, jakby sprawiało jej to niewyobrażalny ból. - Chciałem zapytać... - Czy nie dam panu kwiatów? - dokończyła, a on przytaknął. - Właściwie czemu nie, skoro przyzwyczaiłam do tego wszystkich sąsiadów. - Tylko że mnie interesuje określony gatunek i nie wiem czy pani go ma... - Tak, a jaki? - Naparstnica - odpowiedział, obserwując jak jej brwi unoszą się w zdziwieniu. - To ulubione kwiaty mojej dziewczyny. - Naprawdę?.. Dziwne ma upodobania. Co prawda są bardzo dekoracyjne, ale u nas nie rosną. Sama sprowadzałam nasiona z Europy przez znajomego. - Ona kiedyś tam mieszkała. Pewnie dlatego - wypalił, dumny ze swojej inteligencji i szybkiej reakcji. - Proszę tu zaczekać, bo stratuje mi pan kwiaty - stwierdziła, patrząc na niego nieufnie, jakby i tak się bała, że coś zdepcze. Usiadł na schodach prowadzących na ganek. Niebo było upstrzone gwiazdami. Gdzieś z oddali dobiegał rechot żab. Jakoś trudno było uwierzyć, że to środek miasta, zwłaszcza gdy spojrzało się na bujną roślinność, widoczną w świetle latarni tak dobrze, jakby był dzień. Noc była cicha i tak spokojna, iż niemal słyszał własny miarowy oddech. Na moment zapomniał, że jest w ogródku pani Garber. Znów był w rodzinnym domu na wsi i w najlepsze bawił się ze swoim psem, podpalanym wilczurem o łagodnych, wszystko rozumiejących oczach. Nagle coś otarło się o jego łydkę. Drgnął wystraszony. Okazało się, że łasi się do niego wielki, bury kocur. Zwierzę wyglądało na przerośnięte. W rzeczywistości było tylko nienaturalnie grube - tak, że aż zataczało się na swoich krótkich, pulchnych łapkach. Przyjacielskim gestem, który nawet jego samego zaskoczył, pogładził nastroszone, lśniące futerko. Było to dosyć osobliwe, gdyż w gruncie rzeczy nie lubił kotów. Ten wydawał mu się jednak na tyle komiczny i karykaturalny, iż mógł mu wybaczyć, że należy do tego niezbyt lubianego gatunku. Godzinę później szczęśliwy wracał do domu, ściskając, niczym skarb, pęk naparstnic. Każda z pięciu bylin miała około siedemdziesięciu centymetrów długości, podłużne lancetowate liście i duże, przypominające naparstek, ochrowo-żółte kwiaty... Aż żal było je niszczyć. W kuchni jeszcze raz zajrzał do książki. Najbardziej interesujące go zdanie znajdowało się tuż pod opisem: surowcem dla przemysłu farmakologicznego są liście. Zawierają one glikozydy nasercowe stosowane w kardiologii. Szybko oberwał wszystkie liście, posiekał je nożem i wsypał do garnka. Przez chwilę ubijał je tłuczkiem, aby roślina puściła sok. Wreszcie odcedził otrzymany wyciąg i przelał go do butelki po wodzie kolońskiej. Ciecz miała brudnozieloną barwę i nie było jej zbyt dużo. Właściwie o wiele mniej niż się spodziewał, ale pocieszał się, że powinno wystarczyć. Tej nocy spał krótkim, lecz spokojnym snem człowieka, który trzyma w rękach własną przyszłość... *** |
|