nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Jesienne wizyty

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

'Jesienne wizyty'
'Jesienne wizyty'
     Tam, w mroku, był taki sam pokój, tylko na zaścielonym łóżku Ilia nie był sam. Obok niego siedziała dziewczynka. Malutka dziewczynka w brązowym szkolnym mundurku zapomnianym przez wszystkich wiele lat temu. Tam, za niewidoczną granicą, Ilia ją rozbierał. Powoli i pięknie, ścigając koronkowy fartuszek, spódniczkę, rajstopki...
     Odetchnął głośno, nieruchomy jak posąg, tylko palce nie przerywały wyuczonej w dzieciństwie gry. Ręka z zaciśniętą teczką zaczęła szybko drzeć...
     Tam, w ciemności, zdjął z dziewczynki koszulkę i położył dłonie na wąskich biodra – Teraz...
     „Głupi!” – powiedziała dziewczynka w ciemności. – „Nie rusz!”
     Ilia wydał ni to jęk, ni to westchnienie, waląc się na łóżko, czując, jak słabną ręce. Teczka z fotografiami stała się śmieszna i wstrętna. Odrzucił ją na podłogę i poleżał tak minutę, zasłaniając dłońmi krocze i czując, jak opada napięcie.
     – Śliczna – powiedział, chwytając odchodzące fantazje.
     Ale z ciemności, w którą tak dobrze nauczył się zaglądać, nikt nie odpowiedział. Ilia wyciągnął rękę, pomacał oklejoną gazetami ścianę, wyłączył kinkiet. Po kilku sekundach już spał.
     Prócz masturbacji Ilia Karamazow miał również inne pasje. Lubił grać w preferansa, oglądać w telewizji „Gwiazdę poranka”, wyszukiwać klientów. Z zamówieniami nigdy nie miał problemów – zleceniodawcy znajdowali Ilię sami.
     Gdyby najemni zabójcy mieli swoją tabelę o rangach, Karamazow zajmowałby pierwsze miejsce od wielu lat. Przyczyna była oczywiście banalna – Ilia nie tylko wykonywał zamówienia, lecz sam organizował całą procedurę. Podawano mu jedynie nazwisko – nie potrzebował nawet adresu. Jego klient mógł się ukrywać, mógł opuścić miasto lub kraj, to było bez znaczenia. A człowiek, który umiał odnaleźć każdego, potrzebny był wszystkim. Kilka razy zwracali się do niego młodzi ludzie, których krótka fryzura i uprzedzająca grzeczność wywoływały niejasne skojarzenia. Ale Ilia nigdy nie zajmował się domysłami. Nawet, gdy szukał klienta.
     Właśnie dlatego jeszcze żył.
     ...Ilia spał. Ślizgał się na krawędziach snu, to zanurzając się w różnobarwną mgłę wizji, to wynurzając się w martwy sen. O dziwo, rozumiał, że śpi. I czekał, czekał na coś, co nadciągało zawsze po otrzymaniu zlecenia.
     Ale przecież teraz nie musiał nikogo zabijać, prawda?
     We śnie Ilia leciał przez ciemne korytarze, bezcielesny, co było nieznośnie przykre. Był taki dumny ze swojego wytrenowanego, silnego ciała, za którym bez sensu oglądały się baby, był dumny z szybkości reakcji, doskonałego celownika w oku...
     A teraz niosło go jak drzazgę w płynącej rynną wodzie i on nie mógł się wydostać. Pozostawało się poddać. Pozostawało czekać.
     – Patrz – szepnęła Ciemność.
     Karamazow zajęczał. To był doskonale znany sen. Jeszcze z tych czasów, gdy szukał klientów nie w celu ostatecznego rozliczenia, gdy jego bronią było jedynie własne ciało, a zamówienia składali drobni „biznesmeni”, których teraz nawet by się brzydził zabić.
     Tak było przed każdą akcją. Ale przecież teraz dla nikogo nie pracuje. Prawda?
     – Jesteś mój – szepnęła Ciemność. – Pora zapłacić.
     Przed nim rozpalało się światło. Nie, nie światło. Po prostu ciemność zmieniła natężenie. Tak może świecić się noc.
     – Sześcioro...
     Zobaczył twarze. Tak wyraźnie, jak nie zdarzało się przy najbardziej udanych zamówieniach. Idealnie widoczne, jakby wykute z ciemności, tylko z jakiegoś powodu podwójne.
     – Zrozumiesz – powiedziała Ciemność. – Są niebezpieczni na swój sposób. Nie ustępują ci w niczym.
     Ilia próbował zamknąć oczy, ale nie było ani powiek, ani oczu. Ciemność niosła go po kręgu, zmuszając do zajrzenia w każdą twarz.
     – Zlecenie – szepnęła Ciemność i w bezcielesnym głosie drgnęła ironia. – Pora zapłacić.
     Nie mógł odpowiedzieć, nie mógł zakrzyczeć, ale nie było takiej potrzeby. Ciemność przesiąkła Ilię na wylot, wiedziała wszystko, co on chciał powiedzieć.
     – Jesteś mój. Zabij ich.
     Ilia obudził się z krzykiem. Koszmar jeszcze go nie puścił i żarówka kinkietu zapłonęła słabo i bezradnie, jak w strasznych snach.
     – Dla nikogo nie pracuję – wyszeptał, rozglądając się.
     Zlecenie wykonał, pieniądze dostał. Nie miał zamiaru słuchać własnych majaków. Może odpoczywać, dopóki nie znudzą mu się kasety wideo, kupione na czarnym rynku, i teczka ze starymi zdjęciami. Dopóki nie zaproponują mu obsłużenia jeszcze kogoś...
     ...A Ciemność, która zawsze podszeptywała, gdzie i jak – zamilknie. I killer, który oduczy się zabijania, stanie się zwykłym człowiekiem, który za dużo wie. Klientem kogoś innego, do kogo przyjdzie Ciemność.
     – Suka! – krzyknął Ilia, cicho szlochając. – Ścierwo!
     Ale Ciemność już skryła się za krawędzią snu. Nie słyszała, albo nie uważała za stosowne odpowiadać słudze.
     Cichutko wyjąc, Karamazow chwycił ze stołu pistolet. Zamarł, walcząc z pragnieniem wsadzenia całego magazynku w okno, w noc. Nie będzie posłuszny!
     Ale kule trzeba oszczędzać, sześciu klientów, po dwa wystrzały, a z jakiegoś powodu trzeba jeszcze raz pomnożyć przez dwa – będzie musiał dokupić kule...
     – Łajza, łajza – szeptał Ilia, siadając na podłodze. – Udawałaś, ty też czegoś ode mnie potrzebujesz, wszystkie czegoś ode mnie potrzebujecie...
     Wszystkie są sukami. Wszystkie. Tylko dziewczynki są dobre. Tylko dziewczynki... na fotografiach... dobre... dziewczynki...
     Ilia wyciągnął się na podłodze, sięgnął po kartonową teczkę. Chwycił ją, szlochając coraz ciszej.
     Dziewczynki... dobre...
     
     9
     
     Wśród tych sześciu osób, które tego dnia jedna po drugiej coś poczuły, Kirył Korsakow był najbardziej zdezorientowany – i, o dziwo, najlepiej przygotowany na to, co miało się stać.
     Nie ogarnęło go jeszcze przeczucie nieszczęścia, które wcześniej czy później przychodzi do każdego człowieka. Kirył po prostu nie zdążył dorosnąć na tyle, żeby przejąć tę dziwną wiedzę wzgardliwie odrzucaną przez większość ludzi, a oczywistą dla tych, którzy bywali w poważnych tarapatach. Nie niepokoiła go nielogiczność tego, co się działo. Dzieci nie wierzą w logikę. On nawet nie rozumiał, że przytłaczające uczucie może oznaczać znacznie mniejsze nieprzyjemności, niż mogłoby się wydawać.
     Resztę dnia Kirył przeżył w napięciu bojownika, którego na nocnym polu bitwy złapano w promień reflektora, i który próbuje udawać trupa. I ten uświadomiony strach osłaniał go przed histerią jak pewna tarcza.
     Matka, nawet, jeśli zauważyła, że o tej godzinie lekcje w szkole jeszcze trwają, nie powiedziała ani słowa. W głębi duszy podzielała pogląd Kiryła, że wykształcenie może dać niewiele. Takich poglądów rodzice nigdy nie wypowiadają na głos – to jedna z reguł rodzinnej gry. „Palenie jest szkodliwe” – mówią dzieciom, przypalając kolejnego papierosa. „Nieładnie jest się bić” – aprobujące poklepywanie po ramieniu. Dzieci i tak wyczuwają prawdę. Dopiero gdy zaczynają dorastać, pojawia się pragnienie, by słowa i prawda zlały się w jedno.
     – Dzwonili do ciebie z telewizji – powiedziała matka, gdy Kirył jadł. Obiad był rytuałem nie dopuszczającym jakichkolwiek zmian. Ludmiła Korsakowa zawsze przychodziła na obiad do domu. I rozumiało się samo przez się, że Kirył będzie postępował tak samo. Nie tylko w imię prawidłowego odżywiania, chociaż matka przykładała do tego wagę. Najważniejsza była ta krótka rozmowa dzieląca dzień na dwie części – obowiązkową, ale nie mającą żadnego znaczenia, gdy Kirył był w szkole, i tę właściwą, która stanowiła życie chłopca. Gdyby miał śmiałość wygłosić swoje własne odczucia, powiedziałby, że mama traktuje go jak jubiler ogromny diament powoli przemieniany w lśniący brylant.
     – Z jakiej? – zapytał Kirył, pospiesznie łykając gorącą zupę.
     – Z rejonowej kablówki... weź chleb.
     Kirył nigdy nie spierał się z mamą o drobiazgi.
     – Mają zamiar zrobić cotygodniowy program dla dzieci. Poprosili, żebyś przyszedł, pewnie zaproponują, żebyś był prowadzącym.
     Rok temu Kirył zerwałby się z krzesła i coś krzyknął.
     – Super – powiedział odkładając łyżkę. – Zadzwonię później, dobrze? Mam dziś taki dziwny nastrój...
     – Wierszowy – podpowiedziała mama.
     Skinął głową.
     – Zapisałam numer, zadzwonisz i umówisz się na jutro wieczór. Reżyser nazywa się Paweł Walentynowicz, postaraj się zrobić dobre wrażenie.
     Kirył znowu skinął głową. Oczywiście, pójdą do telewizji we dwoje. Przez telefon będzie rozmawiał sam – żeby zademonstrować swoją niezależność, ale ostateczną decyzję podejmie mama.
     Jubiler lepiej wie, jak oszlifować diament.
     – No cóż, ja już pójdę – Ludmiła Korsakowa wstała, popatrzyła na chwilę na syna, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze. Pochyliła się, cmoknęła go w czoło.
     – Na razie, mamo.
     – Pozmywaj, dobrze?
     – Dobrze, mamo.
     Ludmiła wyszła z kuchni. Chłopiec siedział nieruchomo, słuchając, jak matka ubiera się w przedpokoju. Na jego twarzy powoli pojawiało się napięcie, którego nikt już nie mógł zobaczyć.
     – Kiryłka!
     – Tak? – Odwrócił się, znowu zewnętrznie rozluźniając, jakby mama mogła zobaczyć go przez ścianę.
     – Nie dałbyś mi swoich nowych wierszy?
     Kirył milczał.
     – Chciałabym je pokazać pewnym ważnym ludziom.
     – Może później, mamo. Daj im coś starego, dobrze?
     Głośne westchnienie.
     – Czy ty się przypadkiem odrobinę nie lenisz, Kiryłka?
     – Nie wiem.
     Ludmiła Korsakowa zaśmiała się cichutko.
     – Poszukaj jednak, Kirył.
     Trzasnęły drzwi.
     Chłopiec, który siedział przy stole, powoli wziął łyżkę, posiedział minutę bez ruchu. Potem wstał. Niedojedzona zupa powędrowała z powrotem do rondelka, talerz i łyżka do zlewu. Kirył nalał sobie do kubka zimnej herbaty i zaniósł do swojego pokoju. Potem wyszedł na korytarz i zamknął drzwi na drugi zamek.
     Znowu został sam – chłopiec, który bał się dorosnąć. Samotnemu łatwiej.
     Kirył był w centrum uwagi zawsze – odkąd pamiętał. Tylko dlatego, że umiał pisać wiersze w wieku, gdy inne dzieci nie są jeszcze w stanie zapamiętywać cudzych. Trzyletni poeta – pięcioletni poeta. Ośmioletni poeta...
     Przyzwyczaił się.
     Nie miał przyjaciół wśród rówieśników – nieunikniona cena, którą płaci się za każdy talent. Kiryłowi byłoby łatwiej, gdyby wiedział, że zapłata nie ma związku z wiekiem, lecz jest charakterystyczna dla wszystkich, którzy wynieśli się ponad tłum. Ale on myślał, że tak jest tylko z nim. Pomyłka każdego dziecka uważającego wszystko, co się z nim dzieje, za unikalne. Szukał przyjaciół wśród dorosłych i znajdował tych, którzy starannie traktowali go jak równego sobie. Potem się z tym pogodził.
     Samotnemu łatwiej.
     Kirył rzucił się na łóżko, nie miał zamiaru dzwonić teraz do telewizji. Znowu poczuł dreszcze – czy to powracający strach, czy rozmowa z matką? Telewizja? Tak, mógłby prowadzić program dla dzieci, czytać stworzony przez dorosłych tekst, a od czasu do czasu swoje wiersze. To była nagroda – uczciwie zapracowana, gorzka i niepotrzebna. Kirył zrozumiał to już rok temu. Pod żadnym względem nie jest lepszy od innych. Po prostu umiał w wieku pięciu lat to, czego inni uczyli się w wieku dwunastu. Gdyby odrzucić kwestię wieku, Kirył stałby się jednym z wielu poetów znanych jedynie grupce przyjaciół, występujących na wieczorach literackich w rejonowych gazetkach i domach kultury. Trzynaście lat sprawiało, że był unikatem – ale w znacznie mniejszym stopniu, niż wcześniej.
     Dzieciństwo to przemijająca wada.
     Kirył był ciekaw, co powie mama, gdy już zrozumie. Raczej nie przyjmie tego ze spokojem. Jubiler, który dowiaduje się, że z taką starannością szlifował kawałek szkiełka, nie zdoła się z tym pogodzić.
     W pokoju zrobiło się ciemno. Poranny smutek powracał. Można go było odpędzić – jasnym światłem, głośną muzyką, ale Kirył się nie ruszył. Coś nadchodziło. Nadciągało. Smętne, niepowstrzymane, bliskie ciemności. Cień cienia, strach strachu. Zacisnął zęby. Zapewne tak umierają – albo rodzą się ludzie.
     Nagle go odpuściło. Od razu.
     Świat znowu był taki jak przedtem, smutny, ale spokojny. Kirył głośno wciągnął powietrze – uświadomił sobie, że mimo woli powstrzymywał oddech, może minutę, może dwie. Zlał się potem i osłabł.
     co to było?
     Kirył uniósł się, sięgnął ręką do włącznika. Zamarł.
     Dwa metry dalej, przy biurku – dużym, solidnym, dorosłym – ktoś siedział.
     – No? – powiedział ktoś. – Zapal światło.
     Kirył jak zahipnotyzowany pstryknął włącznikiem. Światło nie było już przyjacielem i obrońcą, zabójcą nocnych strachów. Światło zdradziło go, pokazując to, co pojawiło się w ciemności.
     Przy biurku siedział chłopiec. Nastolatek, szczupły i nagi, z uśmiechem patrzący na Kiryła tak, jakby widział go nawet w ciemności.
     – Zrób zdziwioną minę – powiedział chłopiec. – I uspokój się. Mamy jeszcze czas, ale jest go tak mało, że lepiej się pospiesz.
     Kirył zbyt często widział samego siebie nie w martwej statyczności fotografii, lecz w telewizji, żeby się pomylić.
     – To ja – powiedział.
     Chłopiec skinął głową.
     – Ty.
     Wstał, spokojny, nie krępując się swojej nagości. Popatrzył na Kiryła – w zadumie, oceniając.
     – Mów mi Wizyter 2.



2 Wizyter – pochodzi od franc. visiteur – gość.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.