nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michał "Pułkownik" Szczepaniak
  Tak jest i naprzód

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     XVII.
     
     W bazie lądowaliśmy koło północy, ale i tak personel lądowiska dał cynk do sztabu, że wróciliśmy obcą maszyną. Major dojechał więc do nas jeepem, jeszcze zanim zdążyłem ściągnąć rękawice i na dobre wyłączyć silnik. Od razu zaczął biegać wokół maszyny i cieszyć się, jak dziecko. Na tym pustkowiu każdy helikopter był na wagę złota, a dowództwo uparcie przysyłało mu tylko więcej czołgów, z którymi zupełnie nie mieliśmy co w tym terenie robić.
     - Moriarty, zawsze wiedziałem, że masz w sobie ten dar kombinatora. Powiedz, komu podprowadziłeś tę maszynę, a wszystko zostanie między nami - major mrugnął okiem.
     - Chował ją przed swymi ludźmi kapitan z Bawarskiej.
     - Poważnie? - zdziwił się major - A to dziwak... Przecież w dwie maszyny moglibyśmy ich wszystkich stamtąd...
     - No właśnie. Dlatego chcą teraz, byśmy wrócili tam z mechanikiem, poskręcali naszego Hueya i zabrali ich stamtąd, póki jeszcze można.
     Major machnął ręką.
     - Dobra. Jak mi dadzą za to tę drugą maszynę, to sam ich wyniosę nawet na rękach. Ilu tu mamy w bazie mechaników helikopterowych? Bierz wszystkich, jeśli musisz.
     Zastanowiłem się. Mieliśmy w sumie tylko jednego.
     
     XVIII.
     
     Z lekarzem nie było kłopotów, ale Kaolla bała się latać. Dotarło to do mnie dopiero wtedy, gdy prawie siłą musiałem ją wpychać do kabiny ładunkowej. Kaolla, ściskając w spoconych dłoniach torbę z zapasowym żyroskopem, nie protestowała i nic nie mówiła, ale z wielkimi oczyma zapierała się mimowolnie nogami, prawie jak osioł. Podniosłem ją w końcu i po prostu wniosłem do środka.
     - Borbon! Jesteś drugim pilotem! - zawarczałem.
     - Yesss... - uradowany Francuz od razu pobiegł się przypiąć pasami. Rozczarowana Naa spojrzała na mnie krzywo. W końcu teraz była jej kolej.
     - A ty właź do ładunkowej. No i tego, pilnuj tam mechanika - machnąłem ręką w stronę maszyny. - Nie zapominaj, że o mechanika dba się jak o własną emeryturę. Potrzymaj ją za rękę czy coś, niech tam nie umrze ze strachu. Zresztą, sama wiesz.
     Schowałem się do kabiny pilota, pokrzyczałem jeszcze na Borbona i wystrzeliliśmy w stronę kopalni.
     
     XIX.
     
     Bawarczycy czekali już na nas, ustawieni wokół płyty lądowiska. Czekali niepewnie, jakby przestraszeni. Jak dzieci, które zbiły szybę i czekały z niepokojem na powrót rodziców.
     Pogoniłem lekarza do ukrytego w sztolni Florentino, wyciągnąłem Kaollę i popchnąłem w stronę naszego uszkodzonego Hueya, po czym rozejrzałem się wokół. Bawarczyków naliczyłem dwudziestu dwóch. Plus kapitan i Walters. Jak na dwie maszyny naprawdę sporo. Objuczeni bronią i plecakami, stali niepewni, co ze sobą zrobić. Czekałem spokojnie, ale nikt nie wydawał im rozkazów.
     - Dobra - zniecierpliwiłem się wreszcie. - Wyrzucić cała broń i bagaż. Wsiadacie tylko w spodniach, butach i koszulach.
     Przez ich szereg przeszedł pomruk oporu. No bo jak to tak, wycofać się bez broni? Postałem spokojnie, aż szmery wygasły.
     - Jest was i tak za dużo. Jeśli chcecie zabrać broń, to wybierzcie dziesięciu, którzy tu zostaną. Może uda im się powstrzymać partyzantów do czasu, gdy wrócimy tu następnej nocy.
     Cała broń i plecaki natychmiast poleciały na stertę. Jakże silny jest instynkt samozachowawczy, pomyślałem.
     Bawarczycy nie stali się jednak tak od razu bandą zdemoralizowanych cywili. Broń i całe zaopatrzenie, które tak uparcie im od tygodni zwoziliśmy, ułożono w zgrabny stosik i obłożono, tak od serca, materiałami wybuchowymi. Jakiś ich spec skonstruował zmyślny mechanizm czasowy, gwarantujący, że nic z solidnych produktów niemieckiej zbrojeniówki nie dostanie się w brudne łapy partyzantów. Kwadransik po kopnięciu zapalnika wszystko ładnie wybuchnie stumetrowym słupem ognia. Było tam w końcu ładnych kilka ton tego wszystkiego.
     Chwyciłem jednego z Bawarczyków za ramię.
     - Gdzie kapitan? - spytałem. Ten rozłożył ręce.
     - A porucznik? - pytałem dalej. Bawarczyk bez słowa wskazał kierunek, po czym strząsnął moją rękę i odszedł.
     Walters siedział skulony pod drzewem. Nie podniósł wzroku, gdy do niego podszedłem.
     - Kapitan się wreszcie zgodził? - spytałem z wątpliwością w głosie.
     - Kapitan nie żyje - usłyszałem odpowiedź. No to ładnie, pomyślałem zmrożony. Zastrzelili swego dowódcę. Przecież zwiną ich za to wszystkich, gdy tylko dotknę płozą płyty w bazie, po czym rozwalą gdzieś pod ścianą.
     - Wypadek - mówił porucznik, nie patrząc na mnie - Czyścił broń i zapomniał ją rozładować.
     - Jasne, stary. Gdzie jego ciało?
     - W sztolni.
     - W szpitalu? - nie zrozumiałem.
     - Nie, wpadło w jakiś szyb.
     - To jak? Zastrzelił się przy czyszczeniu broni, po czym poszedł i skoczył w szyb?
     - Nie... - porucznik coraz bardziej się plątał. - On lubił siedzieć przy szybach. Jadł przy nich, spał, także czyścił broń.
     Milczałem chwilę, ale wzruszyłem ramionami. W końcu nie jestem żandarmem.
     - Mam przynajmniej nadzieję - powiedziałem odchodząc - że było to przypadkiem ten sam szyb, w którym pochowano Dietricha.
     - Tak - odpowiedział porucznik. - To był ten sam szyb. Przypadkiem.
     Odszedłem na kilka kroków, po czym się odwróciłem.
     - Odlatujemy za dziesięć minut. Lepiej, żebyś tam był, nie będziemy na nikogo czekać.
     Porucznik wstał i powlókł się za mną. W końcu nie po to kapitan przypadkiem wpadł do szybu, by teraz on został tu sam na sam z partyzantami. I nieważne, jak mocne byłyby wyrzuty sumienia.
     
     XX.
     
     Nosze z owiniętym bandażami Florentino przymocowane były do podłogi cywilnego Hueya. Ja siedziałem w naprawionej przez Kaollę naszej starej maszynie i kombinowałem, jak upchać dwudziestu trzech ludzi plus trzech pilotów plus jeden ranny plus lekarz, no i plus mechanik, o którego w końcu musiałem dbać jak o własną emeryturę, w dwa wcale nie tak pojemne HU-1D.
     - Z czego jeden na licencji kanadyjskiej - dodawał Borbon, przewracając z rezygnacją oczyma.
     - Zrobimy tak - podjąłem w końcu decyzję. - Naa leci w maszynie cywilnej, z Florentino na noszach, z lekarzem i dziesięcioma Bawarczykami. Ja lecę w naszym zwykłym wiatraku z... mechanikiem, z Borbonem jako drugim pilotem i z trzynastoma Bawarczykami.
     - Będziesz przeciążony o czterdzieści procent. Nie oderwiesz się od ziemi - ostrzegła mnie Kaolla.
     - A jeśli zerwiesz zabezpieczenia? - spytałem.
     Prawie cały sprzęt wojskowy ma tak zwane zabezpieczenia, które nie pozwalają wykorzystywać pełnej mocy silników. Ma to na celu przedłużenie ich żywotności. Kaolla pomyślała chwilę i chwyciła narzędzia.
     - Dobra, oderwiesz się od ziemi. Ale i tak nie podniesiesz się z niecki.
     Spojrzałem wokół. Kopalnie leżała na dnie niewielkiej, ale stromej kotliny. Otaczały nas łagodnie podnoszące się ściany o wysokości mniej więcej czterdziestu metrów.
     - Coś wymyślę - wykręciłem się. - A ty lepiej bierz się za odkręcanie tych zabezpieczeń.
     
     XXI.
     
     Wyskoczyłem z kabiny i podszedłem do drugiej maszyny. Naa przypinała się właśnie pasami do fotela. Sprawdziłem, czy Bawarczycy na pewno nie wnieśli na pokład jakiejś broni, po czym podszedłem do Nai.
     - To twój pierwszy samodzielny lot operacyjny - powiedziałem. - Nie masz nawet drugiego pilota. Dasz radę?
     Naa pokiwała głową. Widać było jednak, że jest zdenerwowana.
     - Gdybym myślał, że Borbon lepiej poleci, on by tu siedział. Ale ty jesteś od niego lepsza. Nie jesteś też aż tak bardzo przeciążona - mówiłem dalej. - Jeśli dobrze weźmiesz rozbieg, podniesiesz się z tej niecki. Pamiętasz rozbieg?
     - Pamiętam - Naa uśmiechnęła się na wspomnienie tamtego wydarzenia.
     - Doskonale. I ostatnia rzecz. Będziemy lecieć oddzielnie.
     W oczach Nai natychmiast pojawił się niepokój.
     - Mnie nie wystarczy prostego rozbiegu, by się podnieść nad ściany kotliny. Będę musiał kombinować. To ściągnie na mnie uwagę partyzantów, ale da ci też czas na wycofanie się.
     - Na pewno dasz radę? - spytała Naa.
     - Oczywiście - zapewniłem i poklepałem ją po ramieniu. - Zawieź go do szpitalu w bazie tak szybko, jak tylko będziesz mogła.
     
     XXII.
     
     - Borbon, jesteś drugim pilotem, ale tak naprawdę to siedzisz tu tylko dlatego, że z tyłu nie ma już miejsca.
     - Jasne - wyszczerzył się Francuz. On po prostu niczego nie brał do siebie.
     - Niczego nie dotykaj. Ja wszystkim kieruję. Ty nawet nie patrzysz na stery, chyba że odstrzelą mi głowę, jasne?
     Borbon pokiwał energicznie głową, ale i tak widziałem, jak go świerzbią ręce, by chwycić za ster. Może jednak będą z niego ludzie, pomyślałem. Facet ma jaja.
     Spojrzałem się w tył, do kabiny ładunkowej. Kaolla siedziała kącie z zamkniętymi oczyma, ściskając w rękach torbę z narzędziami tak, jak dziecko ściska pluszowego misia. W kabinę wciśniętych było też trzynastu barczystych Niemców. Na szczęście ostatnimi tygodniami za dużo nie jedli, więc ważyli maksymalnie po siedemdziesiąt kilogramów. Ostatni spóźnialski Niemiec właśnie wdrapywał się w pośpiechu do kabiny.
     Maszyna Nai nabierała rozbiegu do samego krańca płyty, zwiększając prędkość. Cywilny Huey w wesołych kolorach, ukrytych teraz w ciemnościach, poderwał się niemal w ostatniej chwili, przeskoczył budynki, opadł ciężko w dół, ale znów się podniósł i wspiął wzdłuż ścian kotliny. Przeskoczył je, opadł w dół i znów się podniósł, nabierając prędkości, . Wsłuchiwałem się w milknący w oddali ryk silnika.
     Dopiero teraz dotarło do mnie, że mogłem wcisnąć Nai Kaollę, a zabrać jej jakiegoś Niemca. Miałbym cięższy start, ale lżejsze sumienie. Zirytowany tym, że tak późno na to wpadłem, odwróciłem się, by sprawdzić, czy z tył wszystko gra. Ostro krzyknąłem na Bawarczyka, który właśnie starał się zagadnąć jedynego mechanika helikopterowego w okolicy. Borbon też się obejrzał i spojrzał na mnie zdziwiony.
     - Tak głośno gadał, że nie słyszałem własnych myśli - usprawiedliwiłem się.
     Miejsca na rozbieg miałem przed sobą może sto metrów. Mniej więcej trzy razy za mało. Borbon patrzył się na mnie i na pas, wielce ciekawy, jaką to sztuczkę wyciągnę z rękawa, by się podnieść nad ściany kotliny.
     Włączyłem rozrusznik i otworzyłem maksymalnie przepustnicę. Silnik zaryczał na jałowym biegu. Trzymałem go tak przez jakiś czas. W końcu zniecierpliwiony Borbon spojrzał na mnie.
     - To jak, startujemy jeszcze dziś czy czekamy do jutra?
     - Mądrala - odparłem. - Im więcej paliwa teraz spalę, tym lżejszy będę w powietrzu.
     - Ale fajnie by było, gdyby starczyło na powrót - mruknął Francuz, zerkając na żyrokompas i mapę.
     Zaczekałem jeszcze minutę, dwie, po czym podniosłem maszynę do rozbiegu. Sto metrów pasa mignęło mi pod stopami w kilka sekund, po czym podniosłem dźwignię skoku i pociągnąłem ster do siebie.
     - Za wcześnie, za mało mocy... - mruknął Borbon, myśląc, że chcę się poderwać.
     - Zamknij się - warknąłem. Z całej siły wdepnąłem w prawy pedał. Maszyna stanęła prawie bokiem, obracając się w powietrzu i w rozbiegu o 180 stopni. Straciłem połowę prędkości i mocy, ale znów miałem przed sobą sto metrów pasa.
     - Niezły numer - powiedział Borbon. Po chwili dodał - Ale to sztuczka na raz.
     Miał rację, by znów zawrócić w tak wąskim miejscu, musiałbym praktycznie stanąć i stracić całą zyskaną prędkość.
     Kolejne sto metrów rozbiegu dały mi jednak tyle mocy, bym podniósł się nad dachy budynków. Szybko zbliżałem do ściany kotliny. Tuż przed nią znów szarpnąłem dźwignię i ster, jak do podnoszenia się. Maszyna uniosła się do jednej trzeciej wysokości ściany, po czym straciła prędkość. Wdepnąłem prawy pedał. Huey runął przez prawą burtę w dół, w stronę przeciwległej ściany. Borbon zaskoczył wreszcie, o co chodzi.
     - Chryste, ty chcesz ten wiatrak rozbujać jak huśtawkę! Będziesz skakał od ściany do ściany, coraz wyżej, aż będziesz miał wystarczająca prędkość, by ją przeskoczyć!
     Tym razem podniosłem się aż do połowy stoku, nim maszyna zawisła w powietrzu. Znów runąłem w dół przez prawą burtę.
     - Czemu ciągle przez prawe ramię? - spytał Borbon. - W głowie mi się kręci.
     - Co ty robiłeś na tym kursie? - zdziwiłem się - Notuj, synu i ucz się. Obracając maszynę zgodnie z ruchem wirnika ma się dodatkową nadwyżkę mocy.
     Gdy po raz kolejny mijaliśmy budynki kopalni lecąc w stronę stoków kotliny, ktoś szarpnął mnie za ramię. Przy tej prędkości i tak niskiej wysokości nie mogłem oderwać wzroku od kierunku lotu, ale Borbon już wypychał intruza z kabiny. Był nim ów spóźnialski Bawarczyk, osoba nader natrętna, bo po chwili wrócił. Ciągle coś krzyczał, ale w huku silników nic nie dało się zrozumieć.
     - Daj mu swój hełm - poleciłem Borbonowi. - Może to coś ważnego.
     W hełmie zamontowany jest mikrofon i słuchawki.
     - Długo będziemy tak latać nad ta kopalnią? - spytał się Bawarczyk
     - Dopóki będzie trzeba. A co? - zdziwiłem się.
     - Cała nasza broń i zapasy są ułożone w stertę, a pod nią podłożyłem zapalnik czasowy. Huśtamy się już dziesięć minut nad kilkoma tonami materiałów wybuchowych, zamiast brać nogi za pas!
     Nie ma to jak motywacja.
     - Może już starczy? - zniecierpliwił się od razu Borbon - Teraz już przeskoczymy ścianę.
     - I zaraz za nią spadniemy w dół, jak kamień - zaprotestowałem - Muszę mieć minimum sto pięćdziesiąt mil na godzinę, by nie nadziać wiatraka na sosnę po drugiej stronie. Jeszcze jeden obrót.
     Znów przez prawe ramię. Silnik po tym locie będzie całkowicie do wymiany, od kwadransa lataliśmy ze wszystkimi wskaźnikami na czerwonych polach. Jeszcze dwie godziny do bazy i bez generalnego remontu ten Huey nie zakręci nawet młynkiem do kawy.
     Prawda, słup ognia podniósł się, gdy byliśmy już w bezpiecznej odległości. Jednak zdawało mi się, że hałas jego wybuchu ściągnął na nas uwagę wszystkich operatorów broni przeciwlotniczej na tej półkuli, bo ociężałe, świetliste punkciki natychmiast zaczęły nas mijać ze wszystkich stron.
     - Dobrze przynajmniej, że nie mają rakiet - ucieszył się Borbon. - Przy tym obciążeniu każdy manewr mógłby mieć tylko jeden kierunek, w dół aż do ziemi.
     Co jakiś czas zabłąkana kula zadźwięczała, uderzając w naszą maszynę. Lecieliśmy w milczeniu, obserwując ścigające nas świetliste smugi.
     - Tam z tył wszyscy żyją? - spytałem wreszcie Borbona. - Ja tu nie mogę oderwać wzroku od szyby, sam wiesz.
     - Jasne - Borbon spojrzał w tył. - Chyba wszystko gra. Znaczy się, pasażerowie źle znoszą huśtawkę, tamten wybuch i teraz te kule, ale zdaje się, że wszyscy żyją.
     - Zdaje się? - zniecierpliwiłem się. Borbon westchnął i znów się obejrzał. Tym razem patrzył dłużej, nim odpowiedział.
     - Tak, wszyscy żyją. Będzie jednak dużo roboty przy płukaniu podłogi. Kiepscy z nich byliby marynarze.
     - A ty? - spytałem - Radzisz sobie?
     - Jasne! - zawołał Borbon.
     - Chcesz przejąć?
     - A mogę? Znaczy się, chętnie, ale ja w nocy jeszcze tak za dużo to nie latałem...
     - To się lepiej szybko naucz. Przejmujesz.
     - Przejmuję - Borbon chwycił stery. Lot stał się bardziej chwiejny, ale jakoś mu szło. Puściłem drążek i dźwignię, po czym mogłem wreszcie spojrzeć w dół, na swoje nogi. Fotel pilotów jest pokryty kuloodpornym metalem, ale nóg nie zasłania. Moje były właśnie podziurawione, a sądząc z tego, że widziałem coraz mniej, straciłem też nieco krwi. Niemal na ślepo ściągnąłem koszulę i zacząłem zwijać ją w opaskę uciskową.
     - Co, gorąco, nie? - roześmiał się Borbon. - Może wentylatorek włączyć?
     - Zamknij się i pospiesz z tym lotem. I leć niżej, to nie cholerne linie lotnicze! Silnik może już długo nie wytrzyma, a lądować będziesz i tak musiał sam.
     - Sam? - zaniepokoił się Borbon. - Tak bez jednej wskazóweczki? Daj spokój stary, obraziłeś się, czy co?
     Z całej siły zacisnąłem zwiniętą koszulę na udzie. Niestety, drugiej nie miałem, a nogi ranne były obie. Na szczęście Borbon zszedł jednak niżej, a przy wyższym ciśnieniu atmosferycznym krew już tak szybko nie uciekała.
     - Przynajmniej przestali strzelać. - powiedziałem
     - Jesteśmy coraz bliżej bazy. Co innego otoczyć jakichś Bawarczyków, co innego podskoczyć Korpusowi.
     - Daleko jeszcze? - spytałem.
     - Żyrokompas i mapę masz przecież przed sobą. A żyrokompas nowiutki, nowiutki, pani mechanik sama instalowała... - zanucił wesoło Francuz.
     - Nie pytam się, cholera, gdzie jest żyrokompas i mapa, ale czy jeszcze daleko!
     - Spokojnie, stary! - roześmiał się Borbon. Pilotowanie widocznie poprawiało mu humor. - Trzydzieści minut, może godzinkę.
     - Wolałbym trzydzieści minut. - mruknąłem.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.