nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Zimne brzegi

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Ja rozkoszowałem się światłem. Oczy już się przyzwyczaiły, w mojej pracy to konieczne; pierś nie mogła nacieszyć się słodyczą czystego powietrza. Nawet przekleństwa strażników poprawiały mi humor – zawsze to nowi ludzie, a nie te obrzydłe przez tydzień mordy.
     – Do liny – rozkazał w końcu jeden ze strażników. – No, już, który tam śmiały…
     Mark zrobił krok do przodu.
     Smarkacz!
     Szczeniak!
     Omal nie krzyknąłem: stój! Ale nie wolno mi było zwracać na siebie uwagi. W żadnym wypadku!
     – Zuch – pochwalił Marka strażnik, niemłody mężczyzna o dobrodusznej twarzy. – Słuchaj rozkazów, czcij Zbawiciela a wrócisz do domu –
     Zręcznie zarzucił na szyję chłopca pętlę, krótkim sznurem połączoną z drugą pętlą, bardzo wąską. Wyszarpnął z buchty koniec smołowanej liny, przeciągnął przez małą pętlę i troskliwie zapytał:
     – Nie ściska?
     Mark pokręcił głową i oczywiście zaciągnął sprytnie zawiązaną pętlę. Strażnicy zarżeli.
     Dobroduszny strażnik rozluźnił węzeł, powiedział pouczająco:
     – Nie kręć głową, udusisz się. Następny!
     Starannie obmyślony plan walił się w gruzy. Ale jednak odepchnąłem Lokiego, który już zrobił krok do przodu, i podszedłem do liny. W milczeniu czekałem na założenie smyczy, potem nachyliłem się i zacząłem rozwijać buchtę.
     – Ej, co jest? – Zdumiał się strażnik.
     – Chłopak się udusi, jeśli będzie szedł pomiędzy dwoma dorosłymi. – Wyjaśniłem. – Powinien iść pierwszy.
     – Rzeczywiście… strażnik zmierzył wzrokiem katorżników. Najwidoczniej rozglądał się, kogo by tu postawić za Markiem.
     Ale jak na złość katorżnicy byli rośli jak dęby. I ja naprawdę wydawałem się najniższy. Zwłaszcza teraz, gdy starannie się garbiłem i lekko uginałem kolana.
     – Dobra, stawaj za nim – powiedział zakłopotany strażnik. – Idź uważnie, jak się chłopak udusi, dostaniesz baty!
     Nie było już mowy o jakiejkolwiek dobrowolności, niski wzrost Marka pozbawił strażników spodziewanej rozrywki. Katorżników ustawiano według wzrostu, przeklinając sędziów, którzy wysłali chłopaka na dorosły etap. Mark miał rację mówiąc, że trafił do kopalni przypadkiem. Zazwyczaj zsyłano tu krzepkich, rosłych mężczyzn. Dla dzieci są kary odpowiednie do ich sił. Płukanie złotego piasku na północy albo wyszukiwanie resztek rudy na hałdach starych kopalni żelaza…
     Stanąłem za Markiem i wykorzystując ogólne zamieszanie, zasyczałem:
     – Co ty wyrabiasz?
     – Przecież sami powiedzieliście – pomiędzy dwoma dorosłymi się uduszę. – Odparł szeptem chłopiec.
     Łgał. Dopiero po moich słowach wymyślił to usprawiedliwienie. Chodziło o co innego – nie chciał wypuszczać noża z ręki…
     – Nie otworzysz kłódki!
     – Wy otworzycie…
     Czekałem, gotując się ze złości. W końcu wszystkich nas nanizali na linę a końce zacisnęli w drewnianych belkach zamykanych na ciężkie kłódki. Tak… duży klucz, podwójne pióro, trzy nacięcia, przekręca się w lewo…
     Nożem zajmie jakieś dwanaście sekund. Za dużo. Trzeba szybciej. Nawet, jeśli tutejsi strażnicy mają wszystko gdzieś – w ciągu dwunastu sekund najbardziej tępy i leniwy zauważy, że coś jest nie tak.
     – Naprzód, dość tego próżniactwa! – Gdy wszyscy byliśmy już powiązani, ton strażników zmienił się. Niby ciągle ta sama drwina, ale bardziej zła, rozdrażniona. – Ruszać!
     Ruszyliśmy do trapu.

Rozdział drugi
W którym wszyscy biegną, ale niewielu wie, dokąd i po co.


     Niełatwo jest chodzić w linie. Twarda, smołowana, leży na ramieniu jak pręt, ani drgnie. Trochę zwolnisz, lekko przyspieszysz, albo jeszcze gorzej, będziesz chciał pójść w bok, pętla szarpnie cię, zaciśnie się na szyi. Jak ktoś upadnie – może zginąć.
     Niezgrabnym ludzkim gronem poszliśmy w poprzek pokładu. Pierwszy na trap zszedł Mark. Szedł prawie na palcach, żeby choć trochę osłabić napiętą linę. Siostro Orędowniczko, Zbawicielu, nie pozwólcie mu upaść! I sam zginie, i mnie koniec…
     Nie na darmo katorżników prowadzą na linie! Przecież mogliby założyć okowy, byłoby nawet pewniej, ale nie! Sznur – przypomnienie haniebnej śmierci. Żebyś poczuł się poniżony, żebyś był gotów na szubienicy zawisnąć. Żebyś zrozumiał, że katorga to nie raj. Jeśli mnie pamięć nie myli, jeszcze nas poprowadzą przez plac Knuta, żebyśmy zobaczyli, jak się karze niepokornych. Dawno nie byłem na Smutnych Wyspach, chyba z piętnaście lat minęło. Jak tu trafiłem, byłem tylko trochę starszy od Marka, dobrze chociaż, że za drobiazg i na niecały rok.
     – Ruszaj się! – Pokrzykiwał strażnik, który szedł obok mnie. Wygląd miał dobroduszny i pyzaty, taki po bazarach powinien chodzić, od handlarek pieniądze brać. To nie, dali go do katorżników, i teraz się puszy, siłę poczuł. Opuściłem głowę, wzrok utkwiłem w ziemię. Strażnik popatrzył na mnie chwilę i poszedł dalej.
     – Po jakie licho stanąłeś pierwszy? – Szepnąłem do Marka. Chłopak, nie odwracając się – przynajmniej na to starczyło mu rozumu – odpowiedział:
     – Ja sam. Przetnę linę i uciekniemy.
     – Ptaszka sobie obetnij! Ciąłeś kiedyś smołowaną linę?
     Mark pokręcił głową.
     – Nawet mieczem z rozmachu jej nie przerąbiesz! Ostrze uwięźnie!
     Chłopiec stracił rezon. Przesunął dłonią po linie, odwrócił się – w jego oczach widać było stropienie, chyba zrozumiał. Potem dotknął narzuconej na szyję pętli. Niełatwo ją ściągnąć, nikt nawet nie próbuje – udusisz się – ale nożem przeciąć – nic prostszego.
     – Niech ci nawet do głowy nie przyjdzie ciąć obrożę – przypomniałem mu to, co wyjaśniałem jeszcze wczoraj. – Sam jeden daleko nie uciekniesz, muszą wszyscy jednocześnie…
     Oczywiście, gdyby innemu dał nóż i z pięć minut czasu, mógłby przeciąć linę. Jeśli jest silny jak byk, jeśli Zbawiciel się uśmiechnie, jeśli strażnicy się odwrócą…
     Ale nigdy nie dzieje się tak, żeby wszystko zdarzyły się w tej samej chwili – i nóż ostry, i umiejętność wielka i siła straszna, i przekupieni strażnicy …
     – Ja otworzę… kłódkę otworzę…
     Obok nas przeszedł drugi strażnik. Spojrzał podejrzliwie, ale zapytał spokojnie:
     – Coście się rozgadali, śmieci?
     – Chłopak się boi, uspokajam go…
     W oczach strażnika mignęło współczucie. Nie do mnie rzecz jasna, do chłopca.
     – Nie trzeba było zbójować… – powiedział jakby sam siebie przywołując do porządku. – Prawo jest jedno dla wszystkich. Dość tego gadania!
     Ale nie pilnował nas, poszedł do przodu, gdzie na ulicy zebrał się już spory tłum. Pomachał kuszą… przechodzić, rozejść się – tłum odsunął się tylko o metr. Ludzie nie bali się strażnika, w końcu on będzie musiał tu żyć, chodzić wieczorami po ulicach. Wyspiarze nie mieli zamiaru rezygnować ze swojej rozrywki.
     – Zbóje! – cienko krzyknęła w tłumie jakaś dziewczyna. Znam takie histeryczki z płonącymi oczami… Sama pewnie co roku dziecko usuwa i dlatego innych od razu sądzić gotowa. – Zabójcy! Gwałciciele! Żeby wam ręce i nogi pousychały! Żeby was…
     To jeszcze nic. Ten tłum był spokojny. Nawet dziewczyna – pokrzyczała, pokrzyczała, i wróciła do swoich spraw, kołysząc plecionym koszykiem. Pewnie szła na rynek. Gdyby wracała – nie pożałowałaby podgniłego pomidora, czy zgniecionego jajka…
     – Nie otworzysz kłódki – powiedziałem. – Słyszysz, Mark? To trzeba umieć.
     Milczał. Pewne sam to rozumie, gnojek.
     – Pochyl się trochę do przodu. – Kazałem. – Żeby belka spoczęła ci na ramionach.
     – Zrozumieją…
     – Co się wleczesz jak wesz! – wrzasnąłem i kopnąłem chłopaka w tyłek. Mark szarpnął się, runął do przodu, przycisnął się do drewna, które zaciskało jego linę.
     Strażnicy zachichotali. Katorżnikom nerwy nie wytrzymują. Zawsze jakaś rozrywka.
     Przesunąłem się za chłopcem, wpiłem się spojrzeniem w kłódkę. Ech, nie mam farta, niemiecka robota, z takimi trudno sobie poradzić…
     – Nie przesadzaj! – rzucił mi wracający strażnik. – Jeszcze się chłopak się udusi…
     Gdybym miał wytrych, cienki wytrych, z podwójnym wygięciem, wtedy bez problemu…
     A my już podchodziliśmy do placu Knuta. Idealne miejsce do ucieczki. Potem będziemy szli po wzgórzach, miejsca gołe i bezludne, nie ma gdzie się ukryć…
     Niemiecka robota, dobra stal, sprężyna, klucz z trzema nacięciami…
     W życiu nie otworzę takiego zamka nożem!
     Jak tylko to zrozumiałem, od razu zacząłem działać. Nie wolno podawać się panice.
     – Nóż! – zasyczałem w plecy Marka.
     Przynajmniej raz nie dyskutował.
     Poruszył ręką, jakby sięgał gdzieś daleko, daleko… nawet ja poczułem oddech Chłodu, gdy w ręku chłopaka błysnął nóż.
     Dobra klinga.
     Za taką domek pod miastem oddadzą bez targów.
     Wyciągnąłem rękę nad jego ramieniem, wziąłem nóż – chłopakowi zadrżały palce, ale oddał. Nawet, choć nie prosiłem, przytrzymał sztabę, żeby było mi wygodniej działać.
     Na szczęście strażnicy akurat na nas nie patrzyli, zaprowadzali porządek na końcu kolumny. Przed nami nie było ludzi. Tylko jedna malutka umorusana dziewczynka stała na rogu, ssała brudny kciuk i patrzyła na nas. Gdyby była starsza, podniosłaby krzyk. A tak tylko jej oczy zabłysły, wpatrzyła się w nóż, opuściła rączki, zapomniała zamknąć buzię…
     Patrz, mała, patrz, tylko nie krzycz, błagam cię! Siostra Orędowniczka nie kazała uciekinierów wydawać! Nie krzycz, proszę cię, ześle ci Siostra za to lalkę porcelanową, sukienkę nową, a jak wyrośniesz – męża bogatego i dom dostatni. Tylko nie krzycz!
     W myślach zaklinałem dziewczynkę, i jednocześnie grzebałem w zamku… już jakby coś wymacałem, stal skrzypiała, nóż błyszczał w słońcu, czasu było mało, tyle co do pięciu zliczyć…
     Katorżnicy za mną już zrozumieli. Sławko zamyczał – przygotował się. Tacy to zawsze czerpią korzyść z cudzych zdolności! Kowal stęknął, zmylił krok, pewnie chciał coś powiedzieć, ale nijak nie mógł poradzić sobie z językiem…
     – Co tam robicie? – krzyknął któryś z konwojentów. Jeszcze nie widział, ale już wyczuł; wszystko przepadło, czemu, Siostro, czemuś ze mnie zakpiła…
     Gdy tylko pomodliłem się do Siostry, przeklęta kłódka szczęknęła, łuk się otworzył, wyskoczył z otworu, drewno się rozeszło i upadło na ziemię. Mark zwolnił kroku, szturchnąłem go – szybko uwolnił się z liny, ja skoczyłem za nim. Z tyłu już napierali – i Sławko, i kowal, i reszta. Jedni rzeczywiście zdecydowali się na ucieczkę, innych napór popchnął.
     Na to właśnie liczyłem.
     Niczym suszące się ryby z zerwanego sznurka katorżnicy rozsypali się po ulicy. Jedni bezmyślnie rzucili się do przodu. Aha, na plac, prosto w łapy tłumu. Za pojmanie uciekiniera płacą trzy monety. A jeśli przynieść głowę, rękę, albo nogę uciekiniera – dwie. Tłum głupi nie jest, i umie dodawać. Umie też odejmować. Tłum to potwór, ale nie głupi.
     Najbardziej zrozpaczeni katorżnicy rzucili się na strażników. Tego, który miał kulomiot, przewrócili od razu. Może pozostałych też zadepczą. Wszystko się może zdarzyć. Może nawet statek odbiją.
     Ale żołnierze wezwą z garnizonu dwa szybowce, i spalą buntowników razem ze statkiem…
     A ja, jak ostatni idiota, szamotałem się z chłopakiem. Mark zabierał mi nóż, już sobie palce pokaleczył, ale nie puszczał.
     Nie, mały, nie mam zamiaru z tobą umierać!
     Puściłem nóż, niech się cieszy, może zdąży się pociąć, i skoczyłem w boczną wąską uliczkę, w biegu zdzierając pętlę z szyi. Obok mnie biegł kowal i Sławko – proszę, kto okazał się najsprytniejszy!
     Ale wtedy Sławko z wrodzonej tępoty i brutalności popełnił błąd. Na jego drodze znalazła się tamta umorusana dziewczynka, zbyt młodziutka, by domyślić się, że trzeba uciekać.
     – Z drogi! – ryknął Sławko, i odepchnął dziewczynkę. No i po co, pytam się? Stracił więcej czasu, niż gdyby ją zwyczajnie ominął!
     – Krzywdzisz kobiety! – wrzasnął kowal. W jego głosie była wściekłość i jednocześnie triumf. W końcu upewnił się, że Sławko to łajdak.
     Chwilę później kowal przyciskał mordercę do jakiegoś kramu i walił jego głową w ścianę, powtarzając:
     – Nie wolno krzywdzić kobiet! Grzech! Nie wolno krzywdzić kobiet! Przeproś! Nie wolno…
     Przebiegłem obok wyjącego Sławko, rozgniewanego kowala i płaczącej dziewczynki. Nic jej się nie stało…
     Dzięki ci, Siostro! Nie opuszczaj kowala, zatroszcz się o niego, to dobry człowiek, chociaż ciemny. Zaraz nadbiegną ludzie, przylecą strażnicy z portu, może go nie zabiją? Chyba nie ma zamiaru uciekać, stoi i łomocze zbója. Może przeżyje. W kopalniach potrzebują robotników.
     Siostro, pozwól mi uciec…
     – Ilmar!
     Odwróciłem się w biegu. Mark już się zorientował, gdzie trzeba uciekać. Dobrze biegł, dogonił mnie. Noża w rękach oczywiście już nie miał, pętli też się pozbył.
     – Szczeniaku! – wytchnąłem. – Omal żeś wszystkiego nie popsuł…
     – Nie porzucajcie mnie!
     Już się miałem odgryźć, ale zmieniłem zdanie. Gdy los się do ciebie uśmiechnął, nie wolno innym odmawiać pomocy. Od razu by się fortuna odwróciła.
     Po prostu dalej biegłem, z cichą nadzieją, że chłopak zostanie w tyle. Ale Mark nie był słabeuszem.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.