Rozdział trzeci, W którym dochodzę do ośmiu z tuzina, a Mark zmniejsza rachunek do siedmiu. Spałem jakieś sześć, może siedem godzin. Ze zmęczenia nie mogłem nastawić się dokładniej na obudzenie. Zasnąłem szybko, mamrocząc w myślach modlitwę o daremnym zmartwieniu, którą niegdyś ułożyła Siostra. Nigdy mnie ta modlitwa nie zawiodła, mówiłem ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Napsociłeś wieczorem, wiesz, że rano albo od matki w gębę dostaniesz albo rzemieniem od ojca, ale pomodlisz się do Siostry i od razu ci lżej. „Wola moja, zrobiłem, co chciałem, zrobiłem, co mogłem. Jak będzie nieszczęście – mój strach go nie odpędzi, jak nie będzie, mój strach jest niepotrzebny. Nie żałuję tego, co zrobiłem, myślę o tym, co uczynię…” Prościutka modlitwa. Nie błaganie o uzdrowienie, nie skrucha, a zawsze pomaga. Mark pewnie długo nie mógł zasnąć, ale w końcu mu się udało. Spał z głową na moim brzuchu. Gdy się poruszyłem, chłopak się obudził. Drgnął, ale niczym więcej nie zdradził, że nie śpi. Zuch. Nie ma co, są w nim dobre rzeczy. Chociaż się ludzie śmieją i kpią z arystokratów, choć układają żarty: „Na bezludnej wyspie znaleźli się lord, kupiec i złodziej”… a spojrzysz na takiego szlachcica i zazdrościsz mu. Bo to tak, jakby za nim stali wszyscy jego przodkowie. Podbródki dumnie wysunęli, ręce na mieczach położyli… nie podejdziesz – nawet, jak takiego zabijesz, i tak nie poczujesz radości zwycięstwa… Widziałem kiedyś atak pretoriańskiego manipułu. Młody byłem, głupi, i zwerbowałem się do legionu baskijskiego, który powstał przeciwko Iberyjczykom pod Bakaraldo, żądając utworzenia z Baskonii oddzielnej prowincji… Dali nam wtedy żaru. A ja byłem akurat na tych pozycjach, gdzie wysłano pretorian. Wszyscy ci iberyjscy hrabiowie byli doskonale uzbrojeni, gdzie nam do nich. Stalowe pancerze, miecze, kusze, co trzeci z kulomiotem. Ale nie tym nas wzięli. My też mieliśmy porządną broń, a na flankach dwóch naszych lordów siedziało z samopowtarzalnymi kulomiotami. Jak zaczęli strzelać… swoi się w ziemię zaryli. Ja byłem niedaleko, widziałem, jak jego wysokość lord Hamon Słowo wymówił i kulomiot znikąd wyciągnął. Osobista ochrona zamknęła wokół niego pierścień, miecze obnażone, w oczach wściekłość. A Hamon kulomiot ustawił, giermek, nie wiadomo po co, wodę do lufy wlaŁ i zaczęło się! Huk, łomot, jakby wszyscy dobosze legionu się tu zebrali i w ataku szału w swoje bębny bili. Siedmiu położył sam Hamon, a ilu ranił, nikt nie wie. Ale pretorianie i tak wdarli się na nasze pozycje, przebili przez ochronę i lordowi w plecy wbili pikę, gdy on majstrował przy milczącym kulomiocie. Oto szlachecki stan! Ale Hamon też nie był słabeuszem. Umierał, zachłystując się krwią, ale wymówił Słowo. Znikł kulomiot, znikł z rąk zwycięskich Iberyjczyków na zawsze. Pewnie lord Hamon z nikim się swoim Słowem nie podzielił… Poklepałem Marka po głowie. – Wstawaj, mały. Starczy tego udawania. – Nie udaję – Mark odsunął się. – Wyjmij ogień – poprosiłem. Po chwili w mojej ręce znalazła się zapalniczka. – Która godzina? – zapytał Mark. – Proszę o wybaczenie, nie mam zegarka – prychnąłem. Wstałem, podszedłem przez ciemność do ściany, na której była pochodnia. – A może ty masz na Słowie? Mark zasapał ze złości. – Powiedziałem już, co mam na Słowie. Zresztą, jaki byłby pożytek z zegarka w Chłodzie? – Dlaczego nie? – Przecież by tam nie działał. Wkładasz coś do Chłodu i wyjmujesz w takim samym stanie. Więc to tak. Nie wiedziałem. Czyli z lufy kulomiotu lorda Hamona ukrytego w Chłodzie para pryska bez końca… Zapaliłem pochodnię, popatrzyłem na przecierającego oczy Marka. – Nadchodzi wieczór, mały. Ściemnia się. Jeszcze ze trzy godziny poczekamy i w drogę. Jak noga? Wzruszył ramionami. Umocowałem pochodnię na ścianie, podszedłem, podniosłem chłopca. – Oprzyj się na nodze. Ostrożnie. Mark stanął, starannie przenosząc ciężar ciała na chorą nogę. – Chyba nic… ojej… trochę kłuje. Na jego czole pojawiła się kropla potu. Ładne mi nic. – Siadaj – powiedziałem z irytacją. – Ściągaj spodnie. Gdy posłusznie rozsznurowywał bury i rozbierał się, ja zdjąłem swoją kurtkę i zacząłem odpruwać rękawy. – Weźcie… Mark podał mi nóż. Nie przyzwyczaję się, że obok mnie jest znający Słowo! Dwa ruchy i zamiast kurtki mam kamizelkę. Długo mi kurtka służyła… szyłem u dobrego krawca – niby wygląda jak szmata, a w rzeczywistości jest ciepła i mocna. – Po co? Naprawdę nie rozumie? – Nogę trzeba przewiązać. – Można było moją koszulą. Pokręciłem głową. Cienki batyst tu na nic. – Tak wyjdzie lepiej. Teraz wytrzymaj. Przez dziesięć minut masowałem mu goleń. Pewnie bolało, ale wytrzymał. Potem mocno obwiązałem chorą nogę rozciętymi rękawami. Niezbyt mocno, ale tak, żeby podtrzymać mięśnie. – Dziękuję – powiedział cicho Mark. – Na tamtym świecie się policzymy. – Uciąłem. – Ręki nie trzeba ci opatrzyć? – Nie… już w porządku, dziękuję… Nie lubię, jak mi dziękują. Jakby człowieka przywiązywali tą wdzięcznością – z jednej strony przyjemnie, a z drugiej nie masz innego wyjścia, jak tylko dalej pomagać. – Spodnie wejdą? Spodnie miał wąskie, z mocnego farbowanego na kolor indygo płótna żaglowego. Oczywiście na owiniętą nogę nie weszły, trzeba było rozpruć nogawkę. – Teraz to już z ciebie normalny oberwaniec – powiedziałem, patrząc na Marka. – Nie wyglądasz na wysoko urodzonego dzieciaka. Mark spojrzał na mnie przerażony. – Nie bój się. Mnie tam wszystko jedno, jakiej jesteś krwi. – Dlaczego… dlaczego pomyśleliście, że jestem wysoko urodzony? – Drzewo genealogiczne masz wyrysowane na czole. Błękitna krew, pałac i tak dalej… Nadal był przestraszony. Westchnąłem i wyjaśniłem: – Niby zwykły z ciebie chłopak, Mark. Nieźle ubrany, ale bez przesady. Umorusany, chudy. Ale widać, że cały ten brud, to jak cudza koszula. Widać w tobie arystokratyczne pochodzenie. Szlachetnie urodzeni przodkowie, kamerdyner, guwernantka myje, ochroniarz do drzwi toalety odprowadza… co, nie mam racji? Mark milczał. – No i Słowo… sam rozumiesz. Skąd miałbyś je znać? Jedna możliwość – podarowano ci je. – I co? – Nic. Co mnie to obchodzi? Mark jesteś, czy Markus, mnie tam bez różnicy. Chcesz, opowiem ci, jak to z tobą było? Twój ojciec to hrabia albo baron. Raczej nie książę z Domu, chociaż?… mama pewnie prosta kobieta. Bastardowi też różny los pisany… nie ma tatuś następcy – wychowują dzieciaka w luksusie. Wszystko się może zdarzyć… może trzeba będzie nazwisko przejąć? Chłopiec milczał. Wpił się we mnie ciemnymi oczami, czekał. – A potem nagle los się odmienił. Prawowita żona arystokraty urodziła dziecko. I cóż, stałeś się zbędny. Mogli zabić. Ale ktoś miał o tobie staranie, prawda? Myślę, że twój ojciec okazał się dobry. Schował cię. Do kopalni wysłał. Zawsze to lepsze niż śmierć. Tak było? – Nie… nie całkiem… Oczy Marka zalśniły. No proszę. Doprowadziłem chłopaka do łez. – Przestań – usiadłem obok i otarłem mu łzy rękawem jego własnej koszuli. – Nie ma czego żałować. Życie kręci-wierci, ale Zbawiciel prawdę widzi. Kogo kocha, tego doświadcza. Ty i tak masz taki skarb, jaki mnie się nigdy nie śnił. Mark od razu ucichł. – Nie bój się, nie będę torturował z ciebie Słowa. Powiedz lepiej, co przy tym czujesz? – Chłód. – To wszystko? – To wszystko. Jakbym wyciągał rękę w ciemność, i wiedział, co tam znajdę. I znajduję. Tylko zimno. – Jasne. To tak jakby jedzenie z lodu kraść. Nic szczególnego. Czemu moje myśli krążą wokół żarcia? Mark wpatrzył się we mnie i powiedział ze zdumieniem: – Śmiejecie się ze mnie? Śmiejecie się, prawda? – Tak. A co, nie wolno? Uśmiechnął się: – Nie sądziłem, że umiecie. Cały czas jesteście taki posępny. – Wiesz co, Mark, dałbyś spokój z tym wy. Ja dla ciebie nie hrabia, ty dla mnie nie książę. Obaj jesteśmy zbiegłymi katorżnikami, jeden młody, drugi stary. Umowa stoi? Mark skinął głową. – Masz rację, złodzieju Ilmarze. – Zuch z ciebie, bastardzie Marku – grzeczność za grzeczność. – Może nie zdobędziesz pałaców, ale nie zginiesz. Umiesz cokolwiek robić? – Tak. – Na przykład? – Fechtować się. Strzelać. Nie od razu go zrozumiałem. Kto dałby dzieciakowi broń? – Z kulomiotu? – Tak. – Naprawdę cię na następcę szykowali – przyznałem. – Cóż, przydatna umiejętność. Walczyć cię uczyli. Tuzin zacząłeś? Chłopiec zacisnął wargi. Niechętnie wykrztusił: – Nie wiem. Może. – To źle – pokręciłem głową. – Póki nie masz pewności, myśl, że zacząłeś. No, bo jak się liczy tuzin? Jeśli raniłeś kogoś i w ciągu tygodnia nie umarł – nie liczy się. Jeśli nie zabiłeś, ale pozwoliłeś umrzeć… no, gdybym ja ciebie na ulicy strażnikom porzucił… też się nie liczy. To los. Ale jeśli dokładnie nie wiesz, uznaj, że zabiłeś. Tak będzie spokojniej. – Wiem. – Dobrze. Dialektów cię uczyli? Romański nie jest twoim ojczystym, prawda? Mark milczał. – Czuję, że nie jest. Ale to nic, mówisz dobrze, nie można się przyczepić. Trochę uczenie, jakbyś się puszył, ale to się zdarza. Rosyjski znasz – słyszałem, jak z kowalem rozmawiałeś. Po galijsku mówisz? – Oui. – Iberyjski, niemiecki? – Si, claro. Ich spreche. – Inne języki też pewnie znasz – zasugerowałem. – Co? Chłopak kiwnął głową. W jego oczach błysnęła duma. – To już dużo – pochwaliłem. – Dorośniesz, będziesz mógł pracować jako tłumacz. Duże pieniądze, zwłaszcza jeśli się do arystokraty na służbę nająć. Oho, znowu. Tym razem naprawdę się rozpłakał. Po cichu, ale na całego. Też mu pocieszenie wymyśliłem! Że będzie usługiwał jakiemuś śmierdzącemu baronowi! A on już siebie widział jako hrabiego czy księcia! – Po tym, co odeszło, nie płacz, myśl o tym, co będzie! – warknąłem, chcąc gruboskórnością przerwać jego łzy. – Duży z ciebie chłopak! Mark ryczał dalej. Mojego tonu się nie przestraszył – pewnie, że przyjemnie, ale jak go uspokoić? – Myśl, co zrobisz, jak dorośniesz! – powiedziałem ostro. – A potem chwytaj szczęście! Jak się uda, to tytuł zdobędziesz! Gdy wydostaniemy się z Wysp – starałem się, żeby w moich słowach zabrzmiało głębokie przekonanie, którego wcale nie czułem – jak będziesz na chleb zarabiał? Wzruszył ramionami. – Głowę masz mądrą – rozmyślałem na głos. – Z taką głową do manufaktury się nająć to rozgniewać Zbawiciela. Do klasztoru? Nie jesteś kaleką, żeby cię mnisi przygarnęli – zresztą, mnisia miłość – parszywa sprawa, oni tam jeden przez drugiego zboczeńcy, niech ich Zbawiciel pokara… świątyni Siostry tym bardziej nie proponuję, sam rozumiesz. Mark pospiesznie kiwnął głową, jakby naprawdę myślał, że właśnie w tej minucie ważą się jego losy. Dał się wciągnąć w grę. Ilmar Przebiegły, złodziej nad złodziejami, troszczy się o porzuconego bastarda! – Mam kilku znajomych kupców. Dobrych kupców, bogatych – nie precyzowałem, że ich bogactwo wynikało ze skupowania rzeczy skradzionych. – Mogę z nimi pogadać, żeby cię wzięli na ucznia. Nie na zawsze, oczywiście, jak podrośniesz, odejdziesz. Ale zawsze zarobisz. Matematyki też cię na pewno uczyli, nie wątpię. Języki znasz. Chłopak z ciebie mocny. Jak poproszę, nie skrzywdzą cię. Mogę powiedzieć, że jesteś moim synem – uśmiechnąłem się złośliwie. – Wiekiem nie pasujesz, ale można napleść różnych głupstw. Będziesz miał dach nad głową, nie będziesz chodził głodny, w językach się będziesz praktykował, w matematyce… każdego dnia poznasz interesujących ludzi, jak się z ochroniarzami zaprzyjaźnisz, będziesz miał z kim na miecze potrenować… Zacząłem malować przed nim radości kupieckiego życia z taką pasją, jakbym wyrósł w kupieckim kramie i musiał stamtąd odejść jedynie na skutek nieszczęśliwego przypadku. Mark przestał płakać i zapytał: – A czemu wy… czemu ty, Ilmar, nie zajmiesz się handlem? – Ja… ja jestem wolnym ptakiem. Mark uśmiechnął się. – I dorosłym człowiekiem. Jasne? Mnie się nawet zbóje boją, ja wszędzie znajdę przytułek. – Dziwny jesteś, Ilmar – powiedział poważnie Mark. – A ja początkowo myślałem, że z ciebie zręczny głupiec. Nie obrażaj się! |
|