nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michał "Pułkownik" Szczepaniak
  Tak jest i naprzód

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     XII.
     
     Majorowi czasem zachciewało się zorganizować nocny lot do kopalni, a lecieli oczywiście jego nadworni Murzyni plus ich nieszczęśni stażyści.
     Gdy Kaolla dokonywała ostatniego błyskawicznego przeglądu maszyny, nie było już po niej widać ani odrobiny tej zadumy, w jakiej przyłapałem ją kilka godzin wcześniej. Gdy wyciągnięto naszego Hueya z hangaru, fachowo i czujnie zajrzała wszędzie, gdzie trzeba, po czym zakręciła ręką nad głową. Teraz była kolej Florentino na lot tam, a moja na powrót. Maszyna wisiała już w powietrzu, a ja dalej szarpałem się z drzwiami ładowni, starając się je domknąć, gdy Kaolla niespodziewanie mi pomachała. Zastanawiałem się, czy odmachać, ale natychmiast włączył się Florentino.
     - Coś się stało? - spytał z niepokojem - Nasz mechanik chyba machał. W ładowni gra? Nic nie wypadło? Tylko mi nie mówcie, że to cholerne tylnie śmigło znów nawala!
     - Jasne, przecież tu jestem i wszystkiego pilnuję! - zawołał wesoło Borbon.
     - Może to machanie to tak na szczęście? - podsunęła Naa.
     - Na szczęście? - zdziwił się Florentino - Na jakie szczęście? A tak w ogóle to co to jest, jakiś klub dyskusyjny? Pytałem się Moriarty'ego! Nie odzywać się!
     - Cholera, Borbon, rusz dupę i pomóż zamknąć te cholerne drzwi! - wreszcie się zdenerwowałem na wszystkich w około. - Jeszcze naprawdę jakaś skrzynia wyleci!
     - Ale to tylnie śmigło może faktycznie trzeba by było kiedyś wymienić... - myślał na głos Florentino.
     
     XIII.
     
     Dosyć często lataliśmy nocą, bo tak było niby bezpieczniej. Jednak wtedy partyzanci mieli albo jakieś święto, albo przyszła dostawa amunicji, bo walili w każdą zbyt ruchliwą chmurkę z naprawdę grubej rury. Pechowo, ostrzał złapał nas w krzyżowy ogień tuż nad kopalnią, gdy lądujący Florentino nie miał już mocy w silnikach, by natychmiast poderwać maszynę. Mógł albo powoli poderwać ją w górę, albo zrzucić ją nagle na ziemię. Wybrał to pierwsze, wiedząc, że mamy na pokładzie niemal tonę materiałów wybuchowych, nader wrażliwych na wstrząsy.
     Smugowe pociski przeciwlotnicze wyglądają fascynująco. W mroku nocy, gdzieś na dole, pojawia się błysk. Po chwili powoli zaczyna sunąć przez ciemność smuga światła, za nią następna, i jeszcze następna. Wydaje się, że lecą naprawdę powoli, jak ociężałe świecące owady. Że są zupełnie nieszkodliwe.
     Wrażenie to jest jak najbardziej mylne. Huey nie jest opancerzony, z wyjątkiem oparcia fotela pilotów. Od przodu ma właściwie tylko trochę blachy i sporo pleksiglasu, który nie zatrzyma pocisku karabinu przeciwlotniczego. A w ładowni to już w ogóle było się jak na widelcu.
     Florentino natychmiast wyłączył podświetlenie wskaźników na pulpicie i leciał teraz wyłącznie na wyczucie. Ja odepchnąłem Borbona od podwieszonego karabinu maszynowego. Jeśli nas nie będą widzieli, będą strzelać na oślep, czyli niecelnie. Hałas silnika jest na tyle silny, że rozchodzi się równomiernie i nie da się na jego podstawie namierzyć konkretnego kierunku.
     Pociski szły nisko pod nami. Widocznie strzelcy założyli, że będziemy jednak próbowali lądować. Florentino podnosił maszynę, uciekając przed coraz wyżej lecącymi smugami pocisków. Nagle wycie silnika straciło na swej wysokości - to Florentino, gdy zobaczył, że ma już miejsce do wyhamowania spadku maszyny, opuścił gwałtownie dźwignę skoku i zdusił dopływ paliwa do silnika. Runęliśmy w dół, błyskawicznie mijając smugi pocisków, które teraz błyszczały nad nami. Silnik znów zawył. Spadek stał się wolniejszy i kontrolowany. Maszyna uderzyła o ziemię, dokładnie w sam środek lądowiska kopalni. W czasie, gdy Bawarczycy nie żałowali partyzantom odpowiedzi ogniowej, by nakłonić ich do dania już sobie spokoju na tę noc, ja wybiegłem z ładowni i rzuciłem się do kabiny pilotów z gratulacjami dla geniuszu pilotażowego Włocha. Błyskawicznie przeskoczyć strumień ognia poprzez kontrolowany spadek - cholera, na to naprawdę trzeba było wpaść.
     Otworzyłem drzwi kabiny od prawej, od strony fotela pierwszego pilota. Florentino zwisał do przodu, z opuszczoną głową. Gdyby nie przytrzymywały go pasy, wyleciałby z kabiny po otwarciu drzwi. Musiał dostać, gdy przeskakiwał strumień ognia przy lądowaniu.
     Wskoczyłem do ciasnej kabiny i zacząłem ostrożnie odpinać Włocha od fotela.
     - Idź po Borbona! - poleciłem oniemiałej Naice, wpatrującej się szeroko otwartymi oczyma w zalaną krwią twarz Florentino. - Ruszaj się, do cholery! - krzyknąłem jej prosto w twarz, by ją wyrwać z letargu.
     Z pomocą młodego Francuza i kilku Bawarczyków wynieśliśmy Florentino z maszyny i położyliśmy na dostarczonych nam noszach. Porucznik Walters wskazał nam drogę do prowizorycznego szpitala, ukrytego przed ostrzałem w sztolni kopalni.
     
     XIV.
     
     - Bardzo z nim źle? - pytał się z niepokojem major. Nie żeby jakoś specjalnie lubił Florentino, ale był on dokładnie połową jego kadry pilotów helikopterów, więc wypadało wyrazić zaniepokojenie, bo w razie czego kto będzie dowoził spinacze do biura?
     Pytanie to zdawało się również nurtować Naikę, która przedarła się niczym lodołamacz przez kordon wart do biura pustookiego kapitana, gdzie znajdowało się jedyne działające tu radio, przez które rozmawiałem teraz z bazą.
     - Dostał dwa razy w pierś i raz w głowę.
     - O, kurwa - odpowiedział opanowany głos majora. - Ale miał przecież hełm i kamizelkę, nie?
     - Miał, jasne, i dlatego nie mówię jeszcze o nim w czasie przeszłym - zdobyłem się na nieco ironii. - Ale strzelali do nas z wielkokalibrowych przeciwlotniczych karabinów maszynowych, nie z wiatrówek. Pleksiglas osłony kabiny i kamizelka osłabiły siłę pocisków na tyle, że nie wyrwały mu pleców, ale i tak niektóre odłamki przeszły przez pierś na wylot.
     - A co z głową?
     - Florentino to farciarz, dostał z boku i od dołu, i tylko raz - raportowałem wynik swych oględzin pseudolekarskich - Kula naruszyła kość czaszki, ale nie weszła w głąb.
     - Czyli jak, nie ma o czym mówić? Wszystko z nim w porządku? - zdziwił się major. Westchnąłem w duchu - pora na pesymistyczną część.
     - Musi jak najszybciej trafić na stół. Stracił mnóstwo krwi, a postrzał w pierś mógł naruszyć organy wewnętrzne. W dodatku nie wiem, czy nie trzeba by fachowo usztywnić karku. Ta kula w głowę przeszła chyba gdzieś bardzo blisko nasady kręgosłupa.
     - No to jak robimy? - spytał się major. W Korpusie starsi oficerowie nie krępowali się pytać o radę, jeśli nie mieli pełnego rozeznania w sytuacji.
     - Myślę, że wrócę sam do bazy, zabiorę lekarza, przylecę tu z nim, wpakujemy Florentino na pokład, jak trzeba, i za cztery godzinki facet byłby już pod skalpelem. Może być?
     - Jasne. Tylko się nie rozbij, teraz jesteś jedynym moim pilotem na jedynym helikopterze. A lekarzy też nie mam w nadmiarze.
     - Jasne, majorze. W końcu trzeba dbać o helikopter.
     Chyba i tak nie wychwycił ironii.
     
     XV.
     
     Gdy ja zajmowałem się Florentino, Bawarczycy zdążyli wyładować już zaopatrzenie z Hueya.
     - Teraz, gdy jesteśmy bez ładunku, powrót powinien nam zająć mało czasu - mówiła z nadzieją Naa. Usłyszał to Borbon, który właśnie wrócił z płyty lądowiska.
     - W ogóle nam nie zajmie - zaprzeczył. - Maszyna nigdzie nie poleci aż do rana.
     - Jak to nie? - zaniepokoiłem się.
     - Normalnie nie. W czasie ostrzału poszło nie tylko radio, ale także cała cholerna nawigacja. Żyrokompas w drzazgach - Borbon rzucił się na fotel i rozejrzał za odrobiną wody. Był cały pokryty olejem, ziemią i smarem, widocznie zaglądał pod blachę maszyny. - Oderwiemy się od ziemi, ale za cholerę ani nie znajdziemy bazy, ani tu nie wrócimy, bo nie znajdziemy po ciemku drogi.
     - Będziemy się orientować według topografii. Oświetlimy teren! - powiedziała zaniepokojona Naa.
     - Wystarczyłoby zapalić w powietrzu papierosa, a partyzanci nas natychmiast zestrzelą. Światło widać na kilometry.
     Zapadło grobowe milczenie. Florentino mógł nie wytrzymać do świtu.
     Porucznik Walters przysłuchiwał się naszej rozmowie z pewnej odległości. Nie przeszkadzało mi to, nie wpadłbym na to, że facet zna francuski. Teraz jednak Niemiec podszedł do mnie i powiedział po niemiecku:
     - Brakuje wam części zamiennych?
     - Pan zna francuski? - zdziwiłem się. Mówiono mi, że Bawarczycy zawsze żądali kogoś biegłego w niemieckim, wydawało mi się więc, że nie znają języków.
     - Jestem z Lotaryngii, mój ojciec był pół-Francuzem - wyjaśnił Walters.
     - Tak, mamy rozbite radio i żyroskop. Bez nich nie jesteśmy w stanie nawigować w ciemności. Nie znajdziemy drogi ani do bazy, ani powrotnej tutaj - wyjaśniłem.
     - No to może weźmiecie sobie od nas trochę części zamiennych?
     - Macie jakiś magazyn? - poderwałem się z miejsca. Borbon podniósł z zainteresowaniem wzrok, a Naa była już w drodze do drzwi.
     - Nie, magazynu nie mamy, ale tu w jakiejś budzie jest jeszcze jeden helikopter, podobny do tego, jakim latacie. Kiedyś musiał należeć do władz kopalni. Kapitan mówił, że nie jest już w stanie się podnieść, ale może znajdziecie te kawałki, których potrzebujecie.
     - Prowadź, wodzu! - popchnąłem Waltersa w stronę drzwi.
     
     XVI.
     
     W pustej, drewnianej szopie stał nowiutki UH-1D pomalowany w wesołe, krzykliwe kolory kompanii górniczej.
     - Taki sam jak nasz! - ucieszyła się Naa, wspinając się do kabiny z zestawem narzędzi.
     - Wcale nie taki sam. To wersja cywilna. W dodatku produkcja kanadyjska, na licencji - kręcił nosem Borbon.
     - Chrzanić to - odparłem. - Wersja cywilna różni się tylko brakiem uzbrojenia i nieco słabszym silnikiem.
     - Właśnie. A to nie silnik będziemy wymontowywać - Naa natychmiast zabrała się za odkręcanie osłony pulpitu. Nic chciałem jej przeszkadzać, więc nie właziłem do ciasnej kabiny za nią. Obszedłem za to powoli maszynę, zajrzałem do ładowni, postukałem w akumulator i rozhuśtałem łopatę wirnika. Rzuciłem też z Borbonem okiem pod blachę osłony silnika. Maszyna była w doskonałym stanie.
     - Więc wasz kapitan mówił, że nie poleci? - spytałem się Waltersa. Ten pokiwał głową. - A czemu nie? Chyba wszystko gra.
     - Nie wiem. Moje szkolenie obejmowało walkę i dowodzenie piechotą, nie pilotaż - Walters wzruszył ramionami. - Ale skoro kapitan tak mówił, to musi mieć rację.
     Wszedłem do kabiny, gdzie Naa zawzięcie wykręcała mechanizm żyroskopu z panelu.
     - Zaczekaj - poleciłem jej. Przejechałem palcami po sterach i przełącznikach. Wszystko było na swoim miejscu. Chwyciłem drążek sterowy i poruszyłem nim.
     - Heeej! Kto się tam bawi sterami! - wydarł się Borbon, którego zostawiłem na dachu i którego ruch wirnika spychał z kadłuba. Ignorując go, wcisnąłem przycisk na drążku i otworzyłem przepustnicę. Pulpit momentalnie pokrył się światełkami niczym choinka. Zawarczał rozrusznik silnika, przełączonego na jałowy bieg. Zaskoczona Naa wypuściła z ręki śrubokręt.
     - To świństwo działa! - zawołałem zdziwiony. Spojrzałem na wskaźniki. Akumulator i olej były w porządku, przydałoby się tylko trochę paliwa.
     - Kto tam, kurwa, włącza silnik, gdy siedzę na kadłubie! - wołał Borbon, zeskakując w panice na ziemię - Chcecie mi odciąć głowę?!
     Wyłączyłem silnik i instalację.
     - Przykręć to z powrotem - poleciłem Naice. - Szkoda czasu na zabawę w mechaników, polecimy tą maszyną, nie naszą. Borbon! - krzyknąłem przez okno.
     - No? - właśnie podnosił się z ziemi i otrzepywał.
     - Skombinuj mi dwieście litrów benzolu. Jak nie mają, to przepompuj z naszej maszyny. Masz na to kwadrans.
     - Kwadrans na skołowanie dwustu litrów?! - Borbon zrobił wielkie oczy.
     - Improwizuj, ukradnij, zastrzel wartowników przy magazynie. Mam to w dupie. Za kwadrans chcę mieć dwieście litrów.
     Gdy Borbon wybiegał z szopy, ja odwróciłem się do porucznika. Ten wpatrywał się wielkimi oczyma w helikopter.
     - On naprawdę działa? - spytał się z niedowierzaniem. Miałem wrażenie, że informacja ta głęboko go zszokowała.
     - Sam widziałeś. Chlusnąć paliwem i będzie skakać jak jelonek.
     Walters spojrzał sobie pod nogi. Milczał przez kilka minut.
     - Kapitan mówił nam, że ewakuacja z kopalni nie jest możliwa, bo musielibyśmy odlecieć wszyscy na raz, a wasz helikopter jest na to za mały. Gdyby odleciała tylko połowa, partyzanci zorientowaliby się i zaatakowali pozostałych. Połowa by przeżyła, a połowa zginęła. A nikt z nas nie chciał zostawiać kolegów.
     Nie przerywałem mu, zaskoczony. Pustooki kapitan wiedział o helikopterze i o tym, że można wywieźć wszystkich na raz, ale nie powiedział o tym swoim ludziom, licząc na ich ignorancję.
     - Nic nie mogę poradzić - powiedziałem do Waltersa. - Nawet jeśli dam cynk do mojego majora, ten nie wyda wam rozkazu odwrotu. Lekka Bawarska nie podlega pod Korpus.
     Porucznik podniósł wzrok, który teraz płonął gniewem i determinacją, jak zawsze wtedy, gdy patrzył na odlatujący do bezpiecznej bazy helikopter pełen rannych.
     - Gdy będziesz wracał z lekarzem dla Włocha, przywieź też jakiegoś mechanika i części zamienne. Naprawicie waszą maszynę i jeszcze tej nocy wszyscy stąd odlecimy.
     - Niegłupi pomysł - kiwnąłem głową - Ale są dwa problemy. Mój drugi pilot leży właśnie w sztolni z rozbitą czaszką.
     - Masz jeszcze pilotów - Watlers wskazał Naikę i drzwi, którymi wybiegł Borbon.
     - To stażyści - zaoponowałem.
     - Nie pieprz, widziałem, że pozwalacie im pilotować maszynę - głos Waltersa stał się chłodny i ostry.
     - No dobra. A co z kapitanem? Nie odlecicie bez jego rozkazu, a mu się tu chyba spodoba.
     - Porozmawiam z... kapitanem. Na pewno się zgodzi - głos Waltersa nabrał ognia i siły.
     Z wielkim rumorem obijających się o siebie blaszanych dwudziestolitrowych kanistrów wpadł do szopy Borbon, poganiając francuskimi przekleństwami kilku Bawarczyków, objuczonych benzolem jak wielbłądy.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.