nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Zimne brzegi

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Ale mi przyłożył! Przełknąłem urazę.
     – Co tu się obrażać? Złodzieje tacy właśnie są. Zręczni, sprytni i głupi. Ile byś nie skakał, koniec jest jeden. Albo od suchot w kopalni, albo od żołnierskiego miecza.
     Mark skinął głową.
     – O tym właśnie mówię. Ty też znasz języki. I niejednego się w życiu uczyłeś. Przecież widziałem, jak trzymałeś nóż…
     Drgnąłem.
     – Walczyłem, chłopcze. Zdarzało się.
     – Prostym żołnierzom nie daje się stalowej klingi – zaprotestował spokojnie Mark. – Zresztą, nie w tym rzecz. Ciebie naprawdę bandyci słuchają i strażnicy się obawiają. Nie siły się boją, lecz rozumu. I naprawdę nic innego w życiu nie znalazłeś, jak tylko kraść?
     – Złodzieje też bywają różni – odpowiedziałem, starając się zachować spokój. – Jeden czyści kieszenie ludziom na rynku, inny po trakcie z kiścieniem w ręku spaceruje, a jeszcze inni domy okradają.
     – Ty tego nie robiłeś?
     – Zdarzało się – przyznałem. – Z głodu człowiek niejedno robi. Ale ja mam inną specjalizację
     Mark czekał i z jakiegoś powodu zdecydowałem się na szczerość.
     – Ja kradnę to, co już do nikogo nie należy. Jak myślisz, dlaczego Ilmara Przebiegłego, o którego zręczności i farcie śpiewają pieśni, nie powiesili na szubienicy?
     – Wykupiłeś się – odpowiedział spokojnie Mark.
     – Bez tego się nie obeszło – przyznałem. – Opowiedziałem coś niecoś sędziemu, gdy pisarz poszedł się odlać. Tylko gdyby skargę na mnie złożył jakiś lord, nic by mi nie pomogło. A tak – nie ma skrzywdzonych.
     – Grabisz mogiły?
     Głowa mu pracowała.
     – Nie całkiem, chłopcze. Niedobrze niepokoić zmarłych. Wiesz, ile jest na świecie starych, opuszczonych miast? Miast, świątyń, kurhanów, grobowców? Przez wszystkich zapomnianych, nikomu niepotrzebnych. W grobowcach nie leżą nieboszczycy, lecz proch, i nikomu moje złodziejstwo nie wyrządza krzywdy. Niełatwo znaleźć takie starożytne miejsca, jeszcze trudniej nienaruszone. A już zrobić tak, żeby nikogo na swój ślad nie naprowadzić… wiesz, jak kiedyś żyli ludzie? Widziałeś kiedyś żelazne drzwi? Żelazne drzwi od grobowca, w którym leżą zmarli? A ja widziałem. Sił mi nie starczyło, żeby je wynieść, a tak… akurat bym tu siedział.
     – Czyli miałem szczęście, że ci sił nie starczyło – zauważył Mark.
     – Miałeś – przyznałem. Bardzo byłem ciekaw, czy mnie poprosi, żeby go wziąć na ucznia? Ja bym na jego miejscu poprosił. A raczej – w swoim czasie poprosiłem.
     – Dlaczego mi to wszystko opowiadasz, Ilmar?
     – To żadna tajemnica, Mark. Nie ja jeden taki jestem sprytny, może tylko mam więcej szczęścia od innych. To wszystko. No i co nieco wiem. Znam na przykład dawne języki.
     Chłopiec milczał. Siedział, podciągając kolana do piersi, oparł o nie podbródek. Wyglądał, jakby się nad czymś głęboko zamyślił. Twarz ma mądrą, to widać nawet pod rozmazanym łzami brudem. Jeśli poprosi, żeby go widząc na ucznia… no przecież go wezmę, wezmę jak nic! Mądry, nie podły, i w dodatku ze Słowem! Gdybym ja znał Słowo… co by to było! Zdjąłbym żelazne wrota z zawiasów, i wysłał w Chłód. A potem…
     Sparzyła mnie spóźniona myśl.
     – Mark, a możesz coś jeszcze do Chłodu schować?
     Popatrzył na mnie smutno. Jakbym powiedział jakąś straszną głupotę, oderwał go od ważnych myśli.
     – Żelazną cegiełkę?
     – Na przykład. Nie jedną.
     – Nie, Ilmar. Słowo honoru – Słowo jest nie to – uśmiechnął się, albo do swojego prościutkiego kalamburu, albo na widok mojej zasmuconej twarzy. Załóżmy, że do kalamburu.
     – Ciężko byłoby nieść?
     – Nie, coś ty. Na Słowo możesz wziąć, co chcesz, nie czujesz różnicy. Rzecz w tym, jakie jest Słowo.
     – Jasne. Twoje jest słabe.
     – Nie chodzi o siłę, przecież mówię. I od Słowa zależy, i od człowieka. Może ktoś inny z tym samym Słowem mógłby wziąć te sztabki.
     Mark zamilkł i skulił się pod moim spojrzeniem.
     A ja musiałem kilka razy głęboko odetchnąć, przypomnieć sobie, co Siostra przykazała, i wyobrazić sobie piekło, dokąd Zbawiciel nikczemników wysyła.
     – Wiesz co, Mark… chodźmy stąd. Jak najdalej od tych sztabek.
     Podniosłem się, pomogłem wstać chłopcu. Chodził już całkiem nieźle, nawet się nie krzywił. Może ze strachu.
     – Gdyby nas złapali… nie chlapnij czasem strażnikom o Słowie – poradziłem. – Widziałem kiedyś człowieka, z którego chcieli Słowo wyciągnąć…
     – Ilmar…
     Wyjąłem pochodnię – już zaczęła trzeszczeć i dymić – i spojrzałem na Marka. Przez te chwile chłopiec jakby podrósł ze trzy lata.
     – Dziękuję, Ilmar. Niech ci się Siostra odwdzięczy. Nigdy tego nie zapomnę. Zrobię dla ciebie co zechcesz, przysięgam na Zbawiciela!
     Nie łapałem go za język i nie prosiłem o Słowo. Zamiast tego poklepałem po ramieniu i zacząłem wchodzić po drabince. Kindżał trzymałem w zębach, przezornie podwijając język. Przezorność i ostrożność wybawia z wielu bied.
     Gdyby jeszcze Mark to rozumiał…

     Mark szedł z tyłu z pochodnią. Kulał i sapał, ale szedł dość szybko. A ja skradałem się z przodu, poza kręgiem światła. Bezszelestnie, nikt nie usłyszy. Nawet gdyby w domu była zasadzka – rzucą się na chłopaka, a wtedy ja pozwolę popracować kindżałowi.
     Ale w domu nikogo nie było. Najwidoczniej moje chwyty zadziałały. Szczurze łajno zmyliło psy, gałązka zamiotła ślady. Strażnicy poszli dalej, wpadli do aryku i pomyśleli, że dalej uciekaliśmy wodą…
     Pod drzwiami poczekałem na Marka. W milczeniu odebrałem pochodnię, zadeptałem ją. Mocno wziąłem chłopca za rękę i poprowadziłem za sobą. Było ciemno, bardzo ciemno, chmury zasłoniły księżyc. Znowu trzeba dziękować Siostrze. W ciemności strażnicy nie są dla mnie przeciwnikami. Ja widzę kontury domów, żołnierz nieprzeniknioną ciemność.
     – Dobrze się składa – szepnąłem Markowi na ucho. – Teraz pójdziemy w góry. Posiedzimy tam ze dwa tygodnie i ruszymy do portu. Marynarzowi każdy grosz się przyda. Zapłacimy, ukryją nas i przewiozą.
     Mark pokręcił głową.
     – Nie! Nie możemy w góry!
     – Dlaczego? Boisz się mnie?
     – Ja… Ilmar, będą mnie szukać!
     – Najwyżej tydzień. Bo żołnierze nie mają nic innego do roboty, jak się po górach…
     – Ilmar, kochany! – chwycił mnie za rękę, wbił paznokcie do bólu. – Przecież jesteś mądry! Uwierz mi! Trafiłem na katorgę przez pomyłkę! Jak zrozumieją, co się stało, wyślą za mną! Całe wyspy przeryją, góry przekopią, kopalnie wywrócą na nice… Ilmar, uwierz mi, Ilmar!
     Osłupiałem. A Mark trzymał mnie i szeptał bez ustanku:
     – Przecież ja wiem, ty znasz się na ludziach. To pomyśl, czy mówię prawdę, czy nie!
     – Czy ty wiesz, co mówisz? Dlaczego mieliby cię tak szukać?
     Mark jęknął cicho. Powiedział beznadziejnie:
     – No, bo…
     Zasłoniłem mu usta dłonią – za bardzo podniósł głos – i zapytałem.
     – Chłopcze, a co radzisz mi zrobić? Wyciąć wszystkich żołnierzy w pień i przejąć władzę na Wyspach? Wziąć statek szturmem i wciągnąć na maszt czarną flagę? Porwać szybowiec z twierdzy i odlecieć niczym ptaki?
     – Można szybowiec.
     – I poprosimy awiatorego, żeby nas zawiózł, gdzie zechcemy?
     – Sam będę sterował. Umiem.
     – Zwariowałeś… potrząsnąłem lekko chłopcem. – Sterowania szybowcem uczą się najlepsi z najlepszych przez siedem lat! To nie strzelanie z kulomiotu, to nauka subtelna, nawet w Domu nie każdy ją zna!
     – Ja znam!
     – Mark – postarałem się, żeby w moim głosie pojawiła się cała surowość, którą dała mi natura, i muszę przyznać, że to nie było trudne. – Nie mam zamiaru się wygłupiać, nie włożę głowy w pętlę. Nie chcesz iść w góry, to idź gdzie chcesz. Nóż ci… nie, noża ci nie oddam. Tobie nie pomoże, a mnie uratuje. Poza tym jesteś wolny. Decyduj.
     Chlipnął.
     – Mark!
     – Ja… ja pójdę z tobą.
     – Bardzo dobrze. Mądry chłopiec. Chodź.
     Ruszyliśmy ulicą i Mark prawie od razu się uspokoił. Nie tracił sił na łzy, nie hałasował. Zacząłem podejrzewać, że wszystkie te szlochy były wyłącznie po to, żeby mnie wzruszyć.
     Nie, przyjacielu. Widzi Zbawiciel, że nie jestem zły. Może nawet dobry. Ale nie mam zamiaru umierać przez czyjąś głupotę.
     W górach nikt nas nie dostanie i z głodu nie umrzemy. Na wzgórzach jest tyle królików, co na bagnach komarów. Zimna też można się nie bać. Smutne Wyspy są ciepłe, to nie kontynent. Posiedzimy trochę w górach, dojdziemy do wybrzeża, znajdziemy statek z żądnym zysku kapitanem, wrócimy do domu. Jak chłopak zmądrzeje, to naprawdę go nie zostawię, załatwię miejsce przy jakimś żaku albo Żydzie. Wszystko będzie dobrze. Skoro Siostra nas z etapu wyciągnęła, to co teraz za problem…
     Za bardzo się rozluźniłem. Wyczułem zasadzkę na dziesięć kroków, a powinienem na pięćdziesiąt. Zresztą, zasadzka była porządna – trzy sylwetki zastygłe nieruchomo pod ścianą, dwie duże, jedna mniejsza. W milczeniu, bez gadania, bez palenia. Albo doświadczeni wojacy, albo nadgorliwi rekruci.
     Zamarłem, do bólu ścisnąłem dłoń Marka. Chłopiec zrozumiał, znieruchomiał.
     Ale pasztet. Jeszcze nas nie usłyszeli, może zadrzemali wszyscy trzej? Ale czy to długo? Chłopak nadepnie na gałązkę, albo otworzy usta…
     Bardzo powoli pochwyciłem Marka pod kolana, wziąłem na ręce. Nie ufałem jego krokom, wolałem sam pójść za dwóch.
     Żeby tylko się nie odzywał, żeby poczekał z pytaniami!
     Mark jakby oniemiał. Nawet przestał oddychać. I właśnie jego zrozumienie, jego zaufanie mnie wystawiły. Zamiast się cofnąć, postanowiłem przejść obok patrolu. Jak wyjdziemy za pierścień obławy, od razu będzie łatwiej. Rano strażnicy zameldują, że obok nich nikt nie przechodził, zaczną przeczesywać ruiny. A wtedy my już będziemy daleko!
     Zrobiłem krok do przodu. Bezszelestnie, nie zawiodły buty na drogim zamorskim kauczuku, wszystkie nawyki od razu powróciły, a chłopiec zastygł, trzymając mnie mocno za szyję, i kuląc się, jakby starał się być lżejszy!
     I wtedy sylwetka mniejszego strażnika poruszyła się – i zaszczekała!
     Idiota! Ale ze mnie idiota!
     Przecież to jasne! Kto wyśle w nocy patrol złożony z trzech ludzi, skoro zgodnie z regulaminem można wysłać dwóch z psem?
     – Kto idzie? – rozległo się od ściany. Głos wcale nie był senny, przepalony, mocny. Nie rekrut fajtłapa, lecz doświadczony strażnik.
     Już się nie kryjąc, postawiłem Marka na ziemię, pchnąłem w plecy, wyciągnąłem kindżał.
     – Bierz ich, Chan!
     No tak, jak nazwać rosyjskiego wilczura, jeśli nie Chan…
     Czarny cień skoczył w naszą stronę, wyciągnąłem przed siebie ręce z kindżałem. Gdy dzieliło nas już tylko pięć kroków, pies skoczył, chcąc wczepić się w gardło, tak jak go uczono.
     Ale ja kucnąłem, podrzucając ręce do góry, łowiąc odsłonięty psi brzuch na stalowe ostrze.
     Pies zaskowyczał, gdy metal rozpruł mu brzuch. Inercja skoku była bardzo duża, uderzyłem dobrze, a do ostrości klingi nikt nie mógłby się przyczepić. Rozprułem psa od gardła do samczych klejnotów, zalał mnie deszcz jego krwi, jakby się niebiosa rozwarły. Pies przeleciał przeze mnie, przewrócił Marka i spadł, miotając się w agonalnych konwulsjach. Chłopiec krzyknął przestraszony.
     – Sukinsyny, zbóje! – zawył strażnik. Widocznie pojął, co się stało z psem, i wściekł się. – Rozerwę was na strzępy, bandyci!
     I wszystko byłoby w porządku, w ciemności strażnik szybko znalazłby się obok swojego psa, ale jego towarzysz nie tracił czasu.
     Rozległo się szuranie i noc rozstąpiła się przed światłem nowomodnej karbidowej lampy. Trudno o jaśniejsze światło.
     Strażnicy mieli nas teraz jak na patelni – ja z kindżałem, cały we krwi, Mark na ziemi, odczołgujący się od podrygującego psa.
     – Są tu obaj! – Powiedział strażnik z latarnią. Głos nie był ani przestraszony, ani zły. To było najgorsze. W dodatku lampa nie miała lustra, co pozwalałoby jej świecić w jedną stronę, lecz była okrągła – nie wyrwiesz się z kręgu światła. Strażnik postawił lampę na ziemi i sięgnął do pasa.
     Błysnęły pałasze. Dobre pałasze, może nie stalowe i nie tak ostre jak mój kindżał, ale ze cztery razy dłuższe.
     Obaj ruszyli na mnie, myśląc pewnie, że Mark niczym im nie zagraża. A może z innego powodu. Strażnik z lampą szybko i krótko przypomniał swojemu towarzyszowi:
     – Chłopaka nie rusz, nagroda…
     Co to się dzieje, bracia złodzieje! Nie za mnie, Ilmara Przebiegłego, słynnego w całym Mocarstwie, wyznaczono nagrodę, lecz za małego bastarda!
     Zacząłem się cofać, odsuwając kindżał do ramienia, szykując się do rzutu. To ich na chwilę powstrzyma. Zbieg bez kindżału jest łatwą zdobyczą, ale dla tego, który zrobi pierwszy krok, to żadna pociecha.
     – Ej, hołoto…
     Mark stał nad nieruchomym psem i miał taki głos… głos prawdziwego arystokraty, któremu głupi strażnik zastąpił drogę. Żołnierze drgnęli i odwrócili się odruchowo.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.