nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Zimne brzegi

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Obmacałem kłódkę, obszukałem koję, przesunąłem ręką pod chłopcem i wokół niego. Spał, tak jak wszyscy, w ubraniu, i mógł spokojnie schować wytrych do kieszeni albo za pazuchę.
     Pusto.
     – Co robicie! – Oburzył się szeptem chłopak. Niepotrzebnie. Gdyby miał czyste sumienie, a mnie podejrzewał o brzydkie rzeczy, zacząłby krzyczeć. Skoro się kryje…
     – Zabierzcie łapy! Będę krzyczał!
     Za późno, za późno. Zrozumiał, że źle się zachowuje, ale za późno. Stałem, trzymając chłopca za ręce, i gorączkowo myślałem. Chłopak nie wyrywał się. Czekał.
     I gdy już byłem pewien, że przerażony chłopak po prostu połknął wytrych i nic już teraz nie poradzę – przecież nie będę mu rozpruwał brzucha jak temu wilkowi z bajki ani sadzał go na kiblu, rano dopłyniemy do Smutnych Wysp, nic już nie wysiedzi – wtedy właśnie Siostra Orędowniczka znowu spojrzała na mnie przychylnym okiem. Pokręciła głową, patrząc jak ja, fajtłapa, trzymam w ręku odpowiedź i nadal nic nie rozumiem, westchnęła i zesłała zrozumienie.
     Ze zdenerwowania mocno ścisnąłem chłopcu ręce. Potem prawą rękę wziąłem jego lewą, lewą prawą i odwrotnie. Chłopiec milczał. Widocznie wszystko zrozumiał.
     – Nie będziesz krzyczał, przyjacielu – wyszeptałem. – Nie będziesz. Gdybym ci nawet wszystkie palce połamał, słowa nie piśniesz. Ale nie bój się, mały, teraz już wszystko dobrze. Teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi…
     Prawa dłoń chłopaka była zimna! Lodowata! Oto cała odpowiedź.
     – Zrobimy tak – wyszeptałem, gorączkowo próbując sobie przypomnieć jak chłopakowi na imię. Pierwszego dnia mi je podał, ale wtedy nie miałem do tego głowy, musiałem zaprowadzić porządek w ładowni, a potem wszyscy wołali na niego Mały. – Zrobimy tak, Mark. Siądziemy sobie i porozmawiamy. Cichutko, po przyjacielsku…
     – Nie mamy o czym rozmawiać! – warknął Mark, gdy zdjąłem go z pryczy i posadziłem na swojej. Wokół panowała cisza. Jeśli nawet ktoś usłyszał naszą szamotaninę, to wiadomo, co sobie pomyślał. Niech sobie myślą co chcą, teraz już na pewno nie będę szedł z nimi za jedną wagonetką!
     – Mamy o czym, Mark! – Wyszeptałem chłopcu do ucha. – Mamy. Ty znasz Słowo!
     Szarpnął się, ale trzymałem mocno.
     – Nie spiesz się – przekonywałem chłopca. – I pomyśl. Drugą noc grzebiesz w kłódce i nic nie wskórałeś. A jutro już port… a potem kopalnia. Tam zdejmą z ciebie łańcuchy, bez obaw. Ale z kopalni jest tylko jedno wyjście i zamków tam nie ma – stoją strażnicy. Wiem, bo tam byłem. Jak stracisz szansę, Słowo ci nie pomoże!
     Chłopiec uspokoił się.
     – A gdybyś nawet zdjął kłódkę? – Zaśmiałem się cichutko. – Co dalej? Myślisz, że ja nie mogę otworzyć swojej? Pomacaj!
     Zmusiłem go, żeby dotknął łuku kłódki – a sam szybko wymacałem w kieszeni trzymaną na czarną godzinę szczapkę – mocną, dobrą, cudem oderwaną od łóżka – i przekręciłem mechanizm. Kłódka pstryknęła cicho, otwierając się.
     – Rozumiesz?
     – No to, dlaczego…
     – Dlaczego tu jestem? A gdzie mam iść? Załóżmy, że z zasuwą też sobie poradzę. A dalej? Skakać za burtę?
     – Szalupa…
     – Tak, doskonała, żeby przepłynąć w niej setkę mil. Zuch chłopak. Chcesz, to cię wypuszczę? Uciekaj… tylko zostaw mi swój metal… Przy okazji, co tam masz?
     Mark udał, że nie usłyszał pytania. A może naprawdę się zastanowił?
     – To co można zrobić?
     – Poczekać na port. Poprowadzą nas na linie, jak zwykle. No i wtedy… można uciec.
     – Jak?
     Podekscytowany chłopiec prawie krzyknął. Zacisnąłem dłoń na jego ustach.
     – Cicho! Jak – to już mój problem. Najważniejsze, że właśnie wtedy będzie potrzebny metal. Szczapką zdołam otworzyć najwyżej to głupstwo. A przyjdzie otwierać dużą, porządną kłódkę. I to szybko!
     – Nożem zdołacie?
     – Masz nóż? No tak… Pokaż!
     Powiedziałem i ugryzłem się w język. Prośba była zbyt gwałtowna. I zbyt głośna.
     Ale Mark jednak się zdecydował. Coś wyszeptał – samymi wargami, nic nie usłyszałem i wyciągnął do mnie rękę.
     Dłoń była zimna, jakby chłopiec przez kilka minut trzymał ją na lodzie. Czując, jak zamiera mi serce, uświadomiłem sobie, że obok mnie rzeczywiście siedzi człowiek znający Słowo. Stal była ciepła, ogrzana ręką. Nie na próżno powiadają, że Słowo mrozi tylko żywe.
     – Uwaga, ostry! – Padło spóźnione ostrzeżenie.
     Liżąc skaleczony palec wymacałem nóż drugą ręką. Krótki i wąski kindżał. Obustronny. Rękojeść z kości, rzeźbiona. Stal musi być dobra, skoro chłopak nie złamał klingi i nie wyszczerbił ostrza nieumiejętnie grzebiąc w zamku.
     – Nada się – powiedziałem. – Daj no…
     Oczywiście, nie dał. Oczywiście, nie liczyłem na to. Jeszcze przez sekundę trzymałem klingę w ręku a potem znikła. Rozpłynęła się pod palcami i teraz trzymałem powietrze.
     – I tak będziesz musiał mi zaufać – uprzedziłem.
     – Wyjaśnijcie.
     Nie miałem innego wyjścia.
     – Słuchaj, bo nie będę powtarzać. Poprowadzą nas na linie…
     Przez dziesięć minut tłumaczyłem mu swój plan, kilka razy przy tym podkreślając, że tak czy siak będzie musiał dać mi nóż. Chłopiec milczał, ale miałem wrażenie, że się zgodzi.
     – To znaczy, że się dogadaliśmy? – Zapytałem na wszelki wypadek.
     – Tak.
     Słusznie. Zresztą, jaki ma wybór? Nie jest głupi, wie, że w labiryntach starych kopalń, do których wrzucą tysiące katorżników, nic dobrego go nie czeka.
     – Rano trzymaj się blisko mnie. Jak nas wyprowadzą i będę przywiązywać do liny – staniesz za mną. Jak przyjdzie pora, dam ci znak.
     – Ja nie mogę na Wyspy… – wyszeptał chłopiec.
     – Zgadza się, nie możesz.
     – Nie rozumiecie. Nie mogę zejść ze statku.
     – Dlaczego?
     – Ja… trafiłem na etap przypadkiem.
     Stara śpiewka. Wszyscyśmy tu niewinni, wierni synowie Zbawiciela, nieszczęśni bracia Siostry. A wokół nas sami złodzieje i mordercy…
     – Powinni byli mnie stracić.
     Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie czegoś takiego. Chłopak mówił z tak głębokim przekonaniem, że nie pozostawało miejsca na wątpliwości. A przecież nie wieszają za niewinność, sędziowie to wprawdzie bydlęta, ale wolą posłać zbója na katorgę, żeby w kopalniach grzbiet giął, niż marnować sznurek.
     Zazwyczaj wieszają takich nikczemników, których katorżnicy w kopalni i tak rozerwą na strzępy. Na przykład jak ktoś zabije kobietę noszącą dziecko pod sercem – to już bez dwóch zdań, to sama Siostra przykazała, jak ją na stos prowadzili. Zabić śpiącego albo bezbronnego to też grzech śmiertelny. Jeśli zabijesz więcej niż dwunastu ludzi, to też jasna sprawa. Przecież rzekł Zbawiciel, – „kto tuzin zabije, ale skruchę okaże, ten czysty jest przede mną”… a o drugim tuzinie nie wspominał. Można oczywiście zawinić wobec Domu – tylko co musiałby zrobić taki pętak, żeby rozgniewać Dom?
     Na wszelki wypadek odsunąłem się od Marka. Jeśli chłopak ma coś nie w porządku z głową, lepiej trzymać się od niego z daleka. Wystarczy chwila, żeby sięgnął Słowem w Chłód i wyjął nóż… a co ja zrobię przeciwko stali, w dodatku w takiej ciemności, gdy czubka własnego nosa nie widzisz?
     – Nie bójcie się – powiedział chłopiec. Aż się żachnąłem od takiej bezczelności, ale nic nie powiedziałem. Co zrobić, naprawdę się boję. Gdyby była tu choćby odrobina światła, choć szczelina w pokładzie, kaganek w drugim końcu ładowni… do różnych rzeczy przywykłem, i po saksońskich podziemiach się czołgałem, i w kurhanach kirgiskich grzebałem, i chińskie pałace nocami plądrowałem, gdy tylko smalta fosforyzująca z sufitu świeciła – ale tutaj nie było nic. Siedź i myśl, czy chłopak wbije ci się w bok kindżał, czy nie.
     – I za jakież to sprawki mieliby cię wieszać?
     – Moja rzecz.
     – To prawda. Ale czego się teraz boisz? Wyrok dostałeś, na statek wsiadłeś, do Wysp prawie dopłynąłeś. Czujesz, jak fale o burtę tłuką? To już przybrzeżna kołysanie, nawigator jest niedoświadczony, boi się nocą do zatoki wchodzić.
     – Jeśli oni zrozumieją… tam…
     – To co? Kliper za tobą poślą? Takiś ważny? Najwyżej przy okazji poślą rozkaz, żeby powiesić cię na miejscu, albo odesłać z powrotem.
     – Może kliper, a może nawet szybowiec…
     No, no. Różnie to bywa. Pamiętam jednego typka, dziewczynę zgwałcił, a potem trząsł się w celi – powieszą mnie, powieszą… a dostał jedynie baty i powlókł się do domu.
     – Kładź no się spać – poleciłem, jakby to Mark się o rozmowę napraszał i na moją koję wszedł. – Jutro będą potrzebne siły. Pamiętaj – spryt sprytem, ale jak nie umiesz biegać, to po tobie.
     Podsadziłem chłopaka na górę, łańcuch brzęknął głośno, budząc niejednego katorżnika. Zakręcili się, zakasłali, zasapali, ktoś sennie zaklął. A ja się położyłem, swoją wierną drzazgą zamknąłem kłódkę i zasnąłem.
     To wielka rzecz znać Słowo. Nie raz takich widziałem, tylko zazwyczaj wysoko nad sobą. Na wojnie, gdy się w młodości z głupoty do armii zaciągnąłem. Albo z ciemnego kąta w cudzym domu, modląc się do Siostry, żeby gospodarz mnie ominął, nie zmuszał do mnożenia grzechów.
     Ale tak, żeby obok siedzieć, za rękę trzymać, gdy Słowo szepczą i do Chłodu sięgają, tak to jeszcze nigdy. Był wprawdzie Cichy Gomez, łajdak co się zowie, ale nie okrutnik i nie zwierzę. Piliśmy razem i hulaliśmy razem. A potem znaleźli go w ciemnym zaułku, pociętego i pokłutego. Wszyscy zrozumieli – torturami próbowano wyciągnąć z niego Słowo. Na twarzy Gomeza zastygł straszny uśmiech. Widocznie wszystko wytrzymał, a Słowa nie zdradził…
     Ale skąd chłopiec miałby znać Słowo? Ojciec mu podarował? W takim razie to już na pewno arystokrata. Ach, Kpiarzu, Kpiarzu – mnie żeś się przyglądał, na Łysego popatrywałeś i nie zrozumiałeś, kto Słowo ukrywał.
     
     Nakarmili nas szybko i już zupełnie otwarcie świństwem. Marynarze zhardzieli, już się buntu nie boją. Kpiarz sam przyniósł kocioł z kleistą kaszą bez jakiejkolwiek okrasy oraz miski. Stał przy drzwiach, patrzył, jak katorżnicy, krzywiąc się, napychają brzuchy, i kiwał batem. Statek kołysał się na falach, ale lekko, leniwie, nawet ci, którzy cierpieli na chorobę morską, poweseleli. Wyhuczał się już spuszczający kotwicę kabestan i całkiem blisko, tuż za burtą, dało się słyszeć stłumione głosy. Nic dziwnego, nie tylko nas, bydło robocze, przywieziono, jeszcze prowiant stołeczny dla oficerów, broń, odzież, narzędzia. Miasteczko było całkiem spore, w pobliżu garnizonu wielu się pożywi.
     – No, czas na was! – Kpiarz wyłożył na twarz swój najserdeczniejszy uśmiech. – Rad jestem za was, złodzieje wy moi nieszczęśni. Jak uczciwą pracą winy odkupicie, na pewno was z powrotem zawiozę.
     – Tylko się pospiesz – burknął Loki. Jeszcze wczoraj oberwałby batem za taką bezczelność, a dzisiaj mu się upiekło, nadzorca nie zwrócił uwagi.
     Kpiarz szedł po ładowni, zatrzymując się przy zajętych kojach i odpinając łańcuchy. Mimo wszystko był odważnym człowiekiem – nie bał się sam jeden zdejmować oków dwóm dziesiątkom bandytów. Zresztą, dobrze wiedział, że na pokładzie i kei roi się teraz od strażników.
     Gdy podszedł do mnie, zapytał:
     – Zdjąć kłódkę, czy sam otworzysz?
     – A, już zdejmij – poprosiłem.
     Kpiarz pokręcił głową.
     – Żeby taki złodziej jak ty nie umiał kłódki drzazgą otworzyć…
     Serce na moment stanęło, ale nadzorca otworzył kłódkę i poszedł dalej. Nie, jednak niczego nie podejrzewa. Pewnie się rozczarował, że Ilmar Przebiegły okazał się takim dzieciuchem.
     To nic, poczekaj chwilę, przyjacielu. Już niedługo będziesz miał swoje przedstawienie…
     Mark zeskoczył z górnej półki, pocierając obtarte łańcuchem nadgarstki. Zawsze to samo z dzieciakami, skuli go za mocno, żeby nie wysunął wąskiej dłoni z łańcucha. Ale Mark nie przejmował się krwawiącym śladem. Chłopak popatrzył na mnie z tak zaintrygowaną miną, że natychmiast się odwróciłem. Kpiarz nie jest głupi i ma nosa, nie ma sensu gniewać Siostry i własną głupotą prosić się o nieprzyjemności.
     – Pojedynczo, pojedynczo na górę! – Krzyknął Kpiarz. – Ruszać się!
     Byłem piąty albo szósty, za mną szedł Mark. Po dziesięciu dniach uwięzienia w ciasnym, dusznym, smrodliwym pomieszczeniu, wyjście z ładowni wydawało się cudem. Wszystko człowieka cieszyło – i korytarz, i stromy trap, i – co za szczęście! – kwadrat bezchmurnego nieba w luku.
     – Dalej, nie zatrzymywać się – warknęli na mnie z pokładu. Mrużąc oczy od ostrego światła, poszedłem dalej. Dostałem dobroduszne, ale mocne pchnięcie w plecy i przyłączyłem się do stojącej już na pokładzie grupki katorżników.
     Statek, którym dostarczono nas na Smutne Wyspy, był niewielki, ale mocny i czysty. Pokład wyszorowany, żagle starannie opuszczone i sklarowane, wszystko na swoim miejscu, wszystko ma swoje surowe morskie przeznaczenie i niezrozumiałą nazwę. Gdybym nie był złodziejem, może zostałbym marynarzem…
     Dziesięciu ochraniających nas strażników wyglądało na bardziej zapuszczonych, niż marynarze z naszego statku. Wprawdzie uzbrojeni byli w kusze i pałasze z brązu, jeden miał nawet kulomiot, ale mundury brudne, mordy kwaśne i obrzmiałe. Prawdy żelazem nie skryjesz.
     Przed strażnikami leżała buchta grubej liny – tradycyjnie.
     To dobrze. Na to właśnie liczyłem.
     Oderwałem spojrzenie od ochrony i zachwyciłem się wyspami. Oczy łzawiły, ale to nic, po ciasnocie ładowni świadomość, że na świecie są takie rzeczy jak odległości i perspektywa, była czystą rozkoszą.
     Smutne Wyspy są trzy, a my staliśmy przy brzegu najpiękniejszej, największej i najbardziej zaludnionej. Skaliste brzegi, porośnięte piękną zielenią, brunatne wzgórza nad zatoką, miasteczko przytulone do portu, wesołe, gwarne, kolorowe. W oddali, w górach, widać dymy pieców. Kiedyś dymiły znacznie bardziej. Było pięknie, tym umierającym, pożegnalnym pięknem, które kocham najbardziej – pośrodku miasta wznosiły się w górę iglica kościoła Zbawiciela i kopuła świątyni Siostry Orędowniczki. Zazdrośnie zauważyłem, że iglica jest znacznie wyższa, a pozłota na drewnie niedawno odnowiona. Ech, Siostro, jak przeżyję, złożę ofiarę, niedobrze, że o tobie zapominają.
     Statek stał przy samej kei, po przerzuconych mostkach łazili tam i powrotem tragarze, spoglądając na nas z pobłażliwym uśmiechem. Jeszcze zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni.
     Mark wlókł się prawie po omacku, ledwie odnajdując drogę. Strażnicy chichotali obserwując nasze niezgrabne ruchy, najwidoczniej nie spodziewali się żadnego podstępu. Któryś z katorżników nawet upadł, wywołując wybuch wesołości.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

32
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.