Siedziała na szorstkim, szarym piasku, wpatrując się w swoje przybrudzone na kolanach spodnie. Więzy wpijały jej się boleśnie w nadgarstki, wykręcone do tyłu ręce mrowiły od zdrętwienia. Mimo prób nie udało jej się nie tylko uwolnić, ale choćby poluzować pęt. Zresztą tuż nad nią stał uzbrojony Trandoshanin, bacznym spojrzeniem lustrujący wszystkich więźniów. Jego gadzi pysk uniemożliwiał odczytanie jakichkolwiek emocji, ale miała wrażenie, że bandyta tylko czeka na najdrobniejszy przejaw czyjegoś buntu lub niesubordynacji, żeby mieć pretekst do znęcania się. Pasażerowie siedzieli ponuro, zbici w grupki - kobiety tuliły dzieci, jakaś młoda Twi'lek o ceglastej cerze pochylała się nad swoim chłopakiem, który najwidoczniej oberwał z broni ogłuszającej. Britte i Ruvve siedzieli pod sąsiednim drzewem, przesiewając palcami piasek i co jakiś czas popatrując na Nessie - nie wiedziała, z pretensją czy z nadzieją. Zza lasu wyłonił się drugi grawiter. Barczysty, zarośnięty mężczyzna w towarzystwie jednookiego Rodianina wywlekli z niego więźniów. Zapłakana kobieta w średnim wieku podpierała ramieniem swojego męża, trzymającego się za zakrwawioną twarz. - Tylko dwoje? - Cayenne podeszła do brodatego. Wzruszył ramionami. - Trzeci był jakiś dziadek, to go stuknąłem. Nie będziemy przecież wlekli ze sobą truchła. - A ten? - Stawiał się, to mu dołożyłem... - Żebym ja ci nie dołożyła!... Od czego masz ogłuszacz, kretynie? Esquel ci da za psucie towaru, zobaczysz. - Esquel może mnie pocałować. To był durny pomysł z tą awarią, od początku mówiłem. Nie damy rady pozbierać nawet połowy, a zaraz pewnie przylecą gliny... - Pozbieramy tyle, ile zdążymy, a teraz zamknij się i jazda do roboty, nie jesteś tu od myślenia! - warknęła Cayenne, jednocześnie gestem nakazując Rodianinowi, aby dołączył świeżo przybyłych do grupki. Nessie patrzyła, jak żona ostrożnie pomaga mężowi usiąść sądząc po tym, jak oddychał, miał chyba złamany nos. Powinno się go opatrzyć... oczywiście, bandytom nawet przez myśl nie przeszło zawracanie sobie głowy podobnymi drobiazgami. Przyglądała się przez chwilę, jak kobieta niezdarnie usiłuje sporządzić tampon z chustki do nosa, potem westchnęła z rezygnacją i spojrzała na strażnika. - Rozwiąż mi ręce. Skierował na nią nieruchome spojrzenie pionowych źrenic. - Mówiłaś coś, smarkulo? - zasyczał. Przełknęła z trudem ślinę, ale kontynuowała: - Rozwiąż mi ręce. Założę opatrunek tamtemu człowiekowi... ma złamany nos, trzeba się nim zająć. - Zamknij się! - Rozwiąż mnie, przecież wam nie ucieknę - zaczęła Nessie, jednakże w tej samej chwili kilka kopniaków w żebra przekonało ją, że powinna zająć się własnymi sprawami. Jaszczur najwyraźniej miał ochotę przyłożyć jej na dokładkę kolbą karabinu, ale wrzask i przekleństwa jego szefowej powstrzymały go. Ze złością kopnął piach pazurzastą stopą i zajął się wypatrywaniem kolejnej ofiary. Nessie z opuszczoną głową oparła się o drzewo. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Bezsilność była okropna, upokarzająca, ale jednocześnie przynosiła swego rodzaju ulgę. Nic nie może zrobić, więc nic nie musi robić, jest zwolniona z myślenia i kombinowania, może biernie poddać się biegowi wydarzeń. Upomniała się w duchu, że to niegodne Jedi, ale nie pomogło. Przez całe życie wychowywano ją do tego, aby w takich właśnie chwilach umiała wziąć odpowiedzialność za całą sytuację, czuła się jednak rozpaczliwie niegotowa, wystraszona i zagubiona. Oddałaby wszystko, żeby był przy niej Qui-Gon albo Obi-Wan - ktoś starszy, doświadczony, kto wiedziałby, co robić i w jaki sposób... Ocknij się, młoda. To ty jesteś tutaj jedynym Jedi i to TY powinnaś wiedzieć, co należy zrobić. Zerknęła na chwilę na Ruvika i Brittelin i szybko odwróciła wzrok, zawstydzona, jakby w jakiś sposób zawiodła ich oczekiwania. Jakie oczekiwania, do licha? Mam czternaście lat, nikt nie może ode mnie wymagać, żebym sama jedna rozgromiła zorganizowaną grupę przestępczą! Ten argument nie był tak do końca przekonywujący, bo w przypadku Jedi czternaście lat to wiek na pograniczu dorosłości, niemniej do walki z gangsterami faktycznie wysyłano nieco starszych rycerzy. Musisz coś wymyślić. Ale co? Nie dam rady sama jedna przeciwko siedmioosobowej bandzie. A nie mogę wciągać w to pasażerów, bo ich zabiją i będę ich miała na sumieniu. Zresztą pewnie i tak nikt by się do mnie nie przyłączył. Zwątpienie jest ścieżką prowadzącą na Ciemną Stronę, przypomniała sobie nauki Yody. Jedi się nie poddają. W razie potrzeby ma obowiązek zginąć, broniąc tych ludzi... choć oczywiście znacznie lepiej byłoby ich obronić i przeżyć. Tak bardzo pragnęła, żeby pojawiła się jakaś pomoc, że na dźwięk silników nadlatującego statku serce zabiło jej radośnie. Zaraz jednak nadzieja zgasła: Cayenne i jaszczur okrzykami i kopniakami zaczęli podnosić więźniów na nogi i zaganiać w gromadkę, nadleciały oba grawitery, dołączając do ich grona jeszcze szóstkę nieszczęśników. Trandoshanin odwiązał Nessie od drzewa, szarpnięciem za skrępowane ręce zmusił do wstania. Statek wylądował na wyschniętym jeziorze, wzniecając tumany piasku, opuścił rampę ładowniczą... Teraz coś się musi wydarzyć. Musi. To ostatnia chwila. Nessie, zapędzana razem z pozostałymi do wnętrza statku, desperacko rozejrzała się po niebie, ale nikt nie nadlatywał. Jak to możliwe, żeby żadne służby nie zauważyły lądowania na planecie całego mnóstwa kapsuł... - Ruszaj się!! - cios lufą między łopatki przypomniał jej, że ociąganie się jest w tym towarzystwie źle widziane. Ryzykując kolejne uderzenie, zatrzymała się na chwilę, jakby opóźnienie załadunku mogło wpłynąć na to, że jakiś ratunek wreszcie się pojawi. Nic takiego się nie stało. Jaszczur zamierzył się do następnego ciosu, więc szybko weszła do ładowni razem ze wszystkimi, rzucając tylko przez ramię ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie. W chwilę później rampa podniosła się z sykiem, zamykając wejście, i w ładowni zrobiło się ciemno. Czterdzieści trzy osoby stały pośrodku ciasnawego pomieszczenia, nędznie oświetlonego kilkoma lampkami w ścianach, zbyt oszołomione, żeby cokolwiek robić. Pomruk silników przybrał na sile - odrywali się od ziemi. Nessie rozejrzała się za rannym mężczyzną: żona troskliwie sadowiła go pod ścianą. Niektórzy zaczęli iść za ich przykładem. Przez tłum przepchnęli się do niej Ruvik i Brittelin. - Co teraz?... Wzięła się w garść. - Teraz niech wszyscy siądą na podłodze - powiedziała na tyle głośno, żeby usłyszeli ją przynajmniej najbliżej stojący. - Dlaczego? - spytał chłopiec. - Bo przy skoku nadprzestrzennym się poprzewracamy. Możesz rozwiązać mi ręce? - Pewnie - Ruvve z zapałem zaczął dłubać przy krępującym ją kablu. Szło mu niesporo, bo węzeł był wyjątkowo mocno zaciągnięty. - W cholewie mam mały wibronóż, wyciągnij go i spróbuj przeciąć. - Ja to zrobię - wtrąciła się Britte, najwyraźniej nie ufając manualnej sprawności brata. W chwilę potem uwolniona Nessie rozcierała nadgarstki, na których więzy pozostawiły głębokie, zaczerwienione ślady. - Dzięki - schowała nóż i spojrzała po wciąż stojących na środku ładowni pasażerach. - Siądźcie na podłodze, bo przy wejściu w nadprzestrzeń się nie pozbieracie - ostrzegła. Niechętnie zaczęli siadać tam, gdzie stali każdy chciał oprzeć się o ścianę, ale nie starczyło miejsca. Przecisnęła się w stronę rannego, uklękła przy nim, odpinając od pasa niewielki pojemnik. - Mogę?... Proszę oddychać spokojnie. Boli, jak tu dotykam? - Boli jak cholera - wymamrotał niewyraźnie mężczyzna. - A skąd ty się raptem znasz na medycynie, mała? - Ze szkoły - mruknęła Nessie ponuro, z całych sił powstrzymując szczękanie zębów: czym innym było uczyć się o opatrywaniu ran na kursach pierwszej pomocy, a czym innym naprawdę mieć do czynienia z pokrwawionym, opuchniętym i cierpiącym człowiekiem. - Wygląda mi to na złamanie - powiedziała głośno, starając się pozornym profesjonalizmem pokryć zdenerwowanie. - Bez lekarza albo robota medycznego niewiele mogę pomóc, ale zrobię panu prowizoryczny opatrunek. W tej substancji jest też lek przeciwbólowy. Proszę zamknąć oczy. Zamknął. Na wszelki wypadek przysłoniła mu powieki dłonią, po czym spryskała uszkodzony nos środkiem używanym do polowych opatrunków. Lodowata mgiełka błyskawicznie ścięła się w ochronną błonkę. Mężczyzna odetchnął jakby z ulgą i otworzył oczy. - Faktycznie, przestało boleć... Dzięki, mała. - Może pan swobodnie oddychać? To dobrze, nie nastąpiło przemieszczenie chrząstek. Reszta będzie należała do lekarza. - Ciekawe, gdzie ja teraz lekarza znajdę - parsknął mężczyzna. - Co oni w ogóle zamierzają z nami zrobić, ci bandyci? Jego żona zaniosła się przerażonym lamentem. Nessie zmarszczyła lekko brwi. - No, proszę przestać, straszy pani dzieci - powiedziała, poklepując ją uspokajająco po ramieniu. Zanim zdążyła wymyślić coś podnoszącego na duchu, jej uwagę przyciągnął barczysty Bothanin o rudym futrze, który spoglądał na nią ze swojego miejsca, szepcząc coś gorączkowo do swoich towarzyszy. Jeszcze raz uścisnęła kobietę za ramię i odwróciła się, żeby znaleźć sobie miejsce do siedzenia. Instynkt pilota podpowiadał jej, że wychodzą właśnie z zasięgu pola planetarnego i za chwilę wykonają skok w nadprzestrzeń. - Siadajcie, zaraz szarpnie! - zawołała do tych kilku osób, które bez celu kręciły się po ładowni, niemal depcząc po innych pasażerach. Młody Devorianin obejrzał się na nią ze wzgardą. - A dlacze... - urwał, kiedy przyspieszenie przy skoku przewróciło całą grupkę na siedzących obok. Rozległy się okrzyki irytacji. - Dlatego - odparła spokojnie. - Możecie już wstać, jesteśmy w nadprzestrzeni. - Coś taka mądra? - burknął pod nosem, zbierając się z ziemi i otrzepując, ale nie podejmował tematu, zamiast tego wraz z kolegami usiadł w jak najdalszym kącie ładowni. Bothanin wstał i ostrożnie przechodząc między siedzącymi, zbliżył się do Nessie. - Słyszałem, jak ci gangsterzy mówili, że jesteś Jedi - odezwał się rzeczowym tonem. Pokiwała głową, wskazując mu wolny kawałek podłogi, nie kwapił się jednak do siadania. - Jesteś czy nie? - Jestem padawanem. Uczniem Jedi - wyjaśniła. Żeby patrzeć mu w twarz, musiała zadzierać głowę. Wyglądało na to, że o taki efekt mu chodzi. - I?... - I co? - Co zamierzasz zrobić z tym wszystkim? - zapytał niecierpliwie. Rozłożyła ręce. - Chyba niewiele mogę zrobić w tej sytuacji. Prychnął z irytacją i jednak usiadł, rozpychając sąsiadów. Konspiracyjnie pochylił się w jej stronę. - Daj spokój. Wiem co nieco na temat Jedi. Jesteś dzieciakiem, ale na pewno już umiesz walczyć. Nas jest pięciu, a na pewno jeszcze parę osób z pasażerów da się zebrać, jest tu kilku silnym facetów, ci młodzi Devorianie, Twi'lek... Kalamarianina nie liczę, bo to cholerne mięczaki. Nie damy się poprowadzić jak banthy na rzeź. Pytanie tylko, czy jesteś z nami. - Zamierzacie walczyć? - spytała Nessie powoli. - Nie gadaj tak głośno! - syknął. - Mogą tu mieć podsłuch. To co, jesteś z nami, Jedi? - To zależy, co zamierzacie zrobić - nadal nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Z wykładów z psychologii wiedziała, że w każdej przypadkowo dobranej grupie w warunkach ekstremalnych prędzej czy później wyłoni się samozwańczy przywódca. Ten Bothanin wyglądał właśnie na kogoś takiego. Nie była tylko pewna, czy należy on do przywódców, którzy naprawdę mają na uwadze dobro ludzi, którym podejmują się bronić, czy też do tych, którzy największą satysfakcję znajdują w samym dowodzeniu. Coś jej mówiło, że należy on do tego drugiego gatunku. Zjeżył futro i nachylił się jeszcze bardziej. - Tak, zamierzamy walczyć - wyszeptał. - Prędzej zginiemy, niż pozwolimy zrobić z siebie niewolników! Nessie nagle doszła do wniosku, że ma bardzo złe przeczucia. *** Młody mężczyzna o kościstej twarzy i czarnych, prostych włosach związanych w długą kitę, siedział przykucnięty za rozpadającym się murkiem wieży obserwacyjnej na najwyższym poziomie opuszczonej ithoriańskiej bazy, zbudowanej na stoku wyrastającej ponad dżunglę góry. Miał stąd doskonały widok na znajdujące się poniżej lądowisko. Budowle mogły mieć co najwyżej trzydzieści lat - niewiele więcej, niż on sam - ale w wilgotnym i gorącym klimacie Xangerre deszcze, mech i pnącza szybko dokonywały dzieła zniszczenia, zwłaszcza, że baza nie była zbudowana z betonu, lecz z tradycyjnie spajanych kamieni. Mężczyzna nazywał się Tehawaru Keti-Kayoba. Właściwie nie musiał się ukrywać, ale oficjalnie powinien znajdować się nie tutaj, lecz na dolnym poziomie, zajęty konserwacją układów hamulcowych śmigaczy. W bazie przebywał w charakterze technika, a technicy nie mieli czego szukać na górnym lądowisku. Napraw statków dokonywano w hangarze. Poprawił nieco pozycję, opierając dłonie o szorstki, omszały mur. Przygryzł wargi: był trochę zły na siebie. Trafił na trop tego gangu przypadkowo, rozpracowując szajkę handlarzy bronią, która miała z nimi dość ścisłe powiązania. Wtedy jeszcze mógł wezwać kogoś do pomocy, ale wydawało mu się, że zdąży - a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, nie zdążył i teraz tkwił w gangsterskiej bazie odcięty od kontaktu ze światem, bo łącza nadprzestrzenne były w rękach dowództwa. Od pewnego czasu zbierał się do opuszczenia planety w jakiś nie budzący podejrzeń sposób - zdobył już dostatecznie dużo informacji, by powrócić tu z oddziałem uderzeniowym - kiedy wpadło mu w ucho, że następnego dnia spodziewają się transportu niewolników. Nie mógł tej sprawy tak zostawić, choć doskonale wiedział, że w pojedynkę ma niewielkie szanse pomóc tym ludziom. Policjant lub detektyw pewnie przyczaiłby się, cierpliwie czekając na przybycie posiłków, problem jednak w tym, że Tehawaru nie był ani policjantem, ani detektywem. Na odgłos silników nadlatującego statku nadstawił uszu, porzucając rozważania, i przestawił się na pełną czujność, jak polujące zwierzę. Niewielki transportowiec opuścił się na silnikach manewrowych na lądowisko. Tehawaru sięgnął Mocą do wnętrza, żeby sprawdzić, ilu ludzi przewozi. Wyczuł około pięćdziesięciu istnień skrzywił się nieco, bo ich umysły emanowały trudną do zniesienia dawką strachu, rozpaczy i nienawiści. Nagle coś przykuło jego uwagę: skupił się bardziej, koncentrując na tej jednej, specyficznej emanacji. Jedi?! Niemożliwe... Wyraźnie jednak wyczuwał obecność kogoś obdarzonego Mocą. Może nie do końca idealnie z nią zespolonego i dostrojonego, ale niewątpliwie umiejącego z niej korzystać. Ruch przy statku przyciągnął jego uwagę. Z kokpitu wysypali się członkowie bandy: Esquel i Cayenne stanęli z boku, nadzorując pozostałych, którzy z bronią gotową do strzału zabrali się za otwieranie ładowni. Po opuszczonej rampie zaczęli schodzić więźniowie. Na przedzie podążała mieszana, bothańsko-devoriańska grupka - Tehawaru bez pudła wyczuł ich gotowość do walki i przeklął się za wybór tak oddalonego miejsca swojej kryjówki. Sięgnął dłonią po schowany w fałdach skórzanej kamizeli miecz świetlny, ścisnął w ręku zimną, stalową rękojeść i w tym momencie na lądowisku wybuchło zamieszanie. Dwóch Bothan skoczyło na najbliższego strażnika, zarzucając mu na szyję pętlę zrobioną z kawałka kabla, trzeci próbował wyrwać mu broń - padł, przeszyty serią z miotacza Cayenne, ale jego miejsce natychmiast zajął czwarty. Devorianie, ludzie i Twi'lek próbowali obezwładnić pozostałych gangsterów gadopodobny Trandoshanin złożył się do strzału, ale dziewczyna w płowej tunice wytrąciła mu miotacz kopniakiem. Któryś z Bothan podniósł go i rozpętała się chaotyczna, choć krótka strzelanina. Zanim Tehawaru zdążył zbiec ze zrujnowanych schodków, było już po wszystkim. Brodaty bandzior klął, trzymając się za przestrzelone ramię, dwóch Bothan i jeden Devorianin leżało martwych, jaszczur sterroryzował pozostałych buntowników, pochwyciwszy spośród pasażerów jakąś kobietę i przyłożywszy jej nóż do gardła. Bothanie nie chcieli skapitulować, ale ostudził ich widok wycelowanych w nich luf. Dziewczyna w stroju Jedi - nawet z daleka Tehawaru widział, że to jeszcze prawie dziecko - na widok zakładnika poddała się natychmiast, podnosząc ręce do góry. Jeden z mężczyzn chwycił ją za kark i pchnął przed Esquela, niemal przewracając na ziemię. Następnie podał swojemu szefowi podłużny przedmiot, niewątpliwie miecz świetlny. Przywódca bandy obejrzał go, mówiąc coś, ale Tehawaru nie słyszał: był dość daleko, a nie mógł biec, żeby się przedwcześnie nie zdradzić Po raz kolejny przeklął się za pomysł czekania na wieży: niewielkie w rzeczywistości lądowisko wydawało się nie mieć końca. Podążał w ich stronę nonszalanckim krokiem, jakby był zwykłym mechanikiem, którego zainteresowało zbiegowisko. Esquel wydał jakiś rozkaz i dwóch mężczyzn przytrzymało dziewczynę, skuwając jej ręce kajdankami. Szarpnęła się, ale jedyny skutek był taki, że zarobiła cios w głowę, aż się zachwiała. Przywódca gangu gestem nakazał pilnować jej, po czym odwrócił się do Bothan. W dłoni wciąż trzymał zdobyczny miecz, bawiąc się nim w sposób, który sugerował, że chętnie by się nim posłużył, gdyby umiał. Tehawaru był już na tyle blisko, że kilku bandytów zwróciło w jego stronę broń. Uśmiechnął się i podniósł dłoń na pozdrowienie. - Co się dzieje? - zapytał, odgrywając rolę przypadkowego gapia najlepiej, jak umiał. - Zjeżdżaj stąd, blachoklepie - warknął pokiereszowany Rodianin. Tehawaru niby to obojętnie prześliznął się wzrokiem po grupce więźniów. Dziewczyna raptownie wstrzymała oddech - ich oczy spotkały się na ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Nagły rozbłysk zrozumienia, nadziei i radości był niczym eksplozja supernowej. - Wynocha, no już! - gangster machnął lufą miotacza w stronę zewnętrznych schodów. Tehawaru uśmiechnął się przepraszająco i błyskawicznym gestem wyciągnąwszy schowany w rękawie miecz, skosił mu głowę, zanim tamten zdążył w ogóle zorientować się, co się dzieje. Potem zrobił półobrót, osłaniając się fioletowoniebieskim ostrzem przed strzałami, wyciągnął lewą rękę i używając Mocy wyrwał miecz trzymany przez Esquela. - Łap!!  | Ilustracja: Agnieszka 'Achika' Szady | Mimo skutych rąk, dziewczyna zgrabnie złapała w powietrzu rzuconą jej broń i zapalając ją, natychmiast stanęła tak, aby chronić więźniów. Gangsterzy rozprysnęli się po lądowisku - część schroniła się w kokpicie statku, reszta zaczęła uciekać w stronę wejścia do budynku, ostrzeliwując się gęsto. Tehawaru zrezygnował z pościgu za nimi, koncentrując się na obronie ludzi, wśród których wybuchła panika: jedni rzucali się na ziemię, zasłaniając głowy rękami, inni chaotycznie biegali to tu, to tam. Stanął plecami do dziewczyny, tak, aby mogli odbijać strzały ze wszystkich kierunków. Choć pierwszy raz widzieli się na oczy, walczyli doskonale zgrani, jak jedna istota. - Przetniesz mi kajdanki? - krzyknęła przez ramię. - Dawaj! Na chwilę zgasiła broń i odwróciła się błyskawicznie, wyciągając w jego stronę skute ręce, z niezachwianą pewnością w oczach. Szybkim cięciem przepołowił stalowe obręcze dokładnie w miejscu styku i natychmiast poderwał miecz, odbijając dwa wystrzały niemal równocześnie. Dziewczyna uruchomiła swoje ostrze i włączyła się do walki. Tymczasem statek zahuczał silnikami i powoli uniósł się nad płytę lądowiska. - Tędy!!! - Tehawaru w mgnieniu oka ocenił sytuację, machnięciem ręki wskazał schody prowadzące w dół, prosto do dżungli. Pilot statku odpalił działka - dwie salwy uderzyły w sam środek grupy uciekinierów. Krzyk, ogień. Ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony. Część zbiegła po schodach potykając się na zrujnowanych kamiennych stopniach i niemal tratując wzajemnie, ale niektórzy w ślepym popłochu uciekali w zupełnie innym kierunku. - Tutaj!! - krzyczał Tehawaru poprzez dym, kurz i wizg miotaczy, widział jednak, że nie wszyscy go słyszą. Oboje Jedi wycofywali się powoli w stronę schodów, starając się osłaniać ocalałych. Na szczęście gangsterzy zorientowali się, że strzelając z dział rujnują sobie własne lądowisko, bo więcej salw nie było. - Szybciej!!! - większość pasażerów zniknęła już między drzewami. Tehawaru odbił jeszcze parę wystrzałów z miotaczy, wyciągnął rękę, Mocą powalając gangstera, który nieopatrznie wyskoczył na otwartą przestrzeń, i zbiegł ze schodów jako ostatni. |
|