 |  | 'W poniedziałek rano' | Piękny film o nieśpiesznej narracji, bez łatwych punktów kulminacyjnych, bez prostego morału, ale - śpieszę uspokoić niecierpliwych - z happy endem. Nie zaliczyłabym go do kina "ambitnego" (czyt. nudnego) - ot, taki epicki obrazek o życiu, wolności i całej reszcie, w którym o wiele więcej się dzieje, niż zostaje powiedziane. Vincent (Jacques Bidou) jest spawaczem w fabryce; trudno powiedzieć, żeby kochał swoją pracę. Fabryka wygląda zresztą dość swojsko i cokolwiek chaotycznie. Dojeżdża do niej starym samochodem z równie swojskiego domku na wsi, gdzie podwórze jest błotniste, a rynna przecieka. (Genialna scena zakładania co rano drewniaków na ganku i zostawiania ich precyzyjnie przed drzwiami auta. Po południu auto wjeżdża precyzyjnie na to samo miejsce, żeby dało się znów wskoczyć w drewniaki. I tak codziennie...) Trudno stwierdzić, co łączy Vincenta z żoną (Anne Kravz-Tarnavsky), bo - jak to bywa w małżeństwach w średnim wieku - niewiele ze sobą rozmawiają poza komunikatami typu "napraw kran". Ich synowie to bystre, udane chłopaki, ale też nie bardzo lubią z ojcem gadać. Malarskie próby wychodzą bohaterowi średnio, bo ciągle mu coś przeszkadza. W ogóle jest średnio. I tak to się wszystko kręci, dzień po dniu, aż pewnego poniedziałku Vincent - zamiast do pracy - wyrusza do miasta, do chorego ojca, od którego w ramach męskiej solidarności dostaje trochę pieniędzy na "wagary". Nic nie mówiąc żonie, bez bagażu i w jednej naddartej kurtce, bohater wsiada w pociąg do Wenecji. Tam odwiedza sfiksowanego hrabiego di Martino (gra go sam reżyser), nieświadomie daje się okraść na ulicy, maluje widoki, a przede wszystkim poznaje Carla (Arrigo Mozzo), który staje się jego kumplem, przewodnikiem po mieście i może trochę jego włoskim alter ego. Tu odkrywamy jeden z wielu sensów tego mądrego filmu. Bo oto, po wielu godzinach włóczęgi po mieście i plaży, swobodnych rozmów, zapijanych nieśpiesznie winem, okazuje się, że Carlo też ma żonę i dzieci, też ma pracę, do której rano jeździ, ba, tak samo jak Vincent nie może spokojnie dopalić papierosa, bo nie wolno ani w fabryce, ani w autobusie. Ale czy przez to mniej piękna była Wenecja, podziwiana z dachu kamienicy, albo czy coś na tym straciło grillowanie na plaży? W życiu piękne są tylko chwile... a przecież są. Nienachalnie symboliczny jest obraz powrotu Vincenta do Francji. Jako że zdarzyło mu się zostać bez pieniędzy, więc zostaje przez nowych kolegów przemycony "na statek służbowo" jako... spawacz. Króciutka scenka, ale jakże wymowna. Możemy nie lubić swojej roboty, a przecież to ona jest tym, co nadaje nam wymierną wartość wśród ludzi. W filmie znajdzie się jeszcze niejedno. Na przykład, patrząc na synów Vincenta, można odnieść wrażenie, że wychowanie dzieci nie jest specjalnie trudną sztuką; wystarczy je trochę kochać, trochę o nie dbać i trochę im nie przeszkadzać. Dzieci w tym filmie nie robią wrażenia specjalnie "doinwestowanych" materialnie czy emocjonalnie - a przecież wyniki są niezłe: powrót Vincenta do wsi zauważa jego pierworodny, lecąc z dziewczyną na skonstruowanej przez siebie lotni. Młodszy syn realizuje się w amatorskim teatrzyku. Zwykłe wiejskie dzieciaki, ale czy nie chciałoby się, żeby wszystkie takie były? Wsi spokojna, średnio wesoła... Film ładnie pokazuje prowincję. Z jednej strony - wspomniane wcześniej błoto na podwórzu, skromny wystrój domu, stare auto; plotki, podglądanie sąsiadów, listonosz podczytujący listy całej wsi, niechęć do przejeżdżających Cyganów. Z drugiej jednak strony - spawacz ze wsi wsiada w pociąg i po kilku(nastu) godzinach jest w innym kraju, ot tak sobie, z kaprysu (Unia, Unia). A niepiśmienny parobek okazuje się jednocześnie czułym narzeczonym. I tak to się wszystko plecie. Prosto, surowo, a jednak pozytywnie. Aha, i jeszcze można się pośmiać. Parkowanie "do butów", niemożność dokończenia papierosa (śmieszna tylko dla niepalących), młody ksiądz podglądający okolicę przez lunetę, ciotki zgromadzone jak kwoki u chorego ojca, sprawna akcja układania pijanego tatusia i kumpla do snu w wykonaniu licznych córek Carla, szurnięty hrabia, wenecki kieszonkowiec... Film pełen jest takich perełek. Są też perełki nie do śmiechu, zastanawiające epizody bez dalszego ciągu, jak ten z transwestytą mieszkającym przy barowej toalecie (czyżby to odpowiedź na pytanie, dokąd prowadzi totalna ucieczka?) czy też wizyta Cyganów we wsi (zostaje tylko krokodylek). "W poniedziałek rano" to - obok "Godzin" czy "Matriksa" na przykład - jeszcze jeden głos w dyskusji o wolności. Jeśli nie ma w życiu ucieczki od spawania i chodaków co rano, to przynajmniej może być te kilka godzin na dachu w Wenecji albo spojrzenie na świat z lotu ptaka, i może to wystarczy? PS. Napisałam na początku, że jest happy end. Ano jest: to te szaliczki. Warto było wrócić, panie majster?
"W poniedziałek rano" (Lundi matin) Francja, Włochy 2002 Reż. Otar Iosseliani Scen. Otar Iosseliani Muz. Nicholas Zourabichvili Zdj. William Lubtchansky Wyst. Jacques Bidou, Anne Kravz-Tarnavsky, Narda Blanchet, Radslav Kinski |
|