 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Im jestem starszy... (świetnie zabrzmiało; muszę pomyśleć nad jeszcze bardziej tetrycznym wstępem). No więc im jestem starszy, tym bardziej jestem przekonany, że nakręcenie dobrego filmu dla młodzieży to ciężki kawał chleba. Ciekawe, że z kolei reżyserzy filmowi mają najwyraźniej zupełnie inne zdanie i bez problemów (a i pewnie czasami bez zastanowienia) zabierają się do kina dla młodego widza sami będąc w wieku pradziadków. Ciekawe o tyle, że kwasy zdarzają się chyba jednak częściej niż filmy udane. Powód: wbrew temu, co wydaje się większości autorów filmów dla młodszego widza, większość pomysłów na takie kino wali na parę metrów mychą. Kto w wieku 14 lat lubił oglądać te wszystkie filmy niby dla 14-latków, czyli z 14-latkami w roli głównej? W tym wieku ogląda się "Indianę Jonesa". Filmy o 14-latkach to w najlepszym razie kino dla 10-latków, którzy tęsknią za dorosłością 14-latka. Z kolei w wieku 16-17 lat ogląda się Bergmana i dywaguje przy niezbyt smakującym piwie (smak nabyty - na to trzeba kilku lat) nad tym, że miłość to kłamstwo, Bóg nas nie rozumie, a prawda... "cóż jest prawda?" Co ma do tego Cuaron? To, że osiągnął nieosiągalne. Nakręcił nie tylko prawdziwy, ale i mądry film dla nastolatków. Film o tym momencie w życiu, w którym człowiek zachłystuje się świeżo zdobytą dorosłością, myśli o sobie w kategoriach dorosłego człowieka, nie ma jeszcze żadnych zobowiązań i wreszcie może się bez żadnych wyjaśnień bawić. I w trakcie tej zabawy odkrywa o sobie, że wiek z nikogo nie robi dorosłego - że bez doświadczenia ciągle jest się gówniarzem - że dorosłość oznacza nie tylko wolność do robienia wszystkiego na co przyjdzie ochota, ale i odpowiedzialność za to, na co przyszła ochota. Odkrywa, że dorosłość to pułapka, ale drogi powrotnej nie ma. I wtedy podejmuje decyzję, czy chce dalej zostać gówniarzem, czy zrobi w dorosłości kolejny krok. W filmie Cuarona wszystkie te kwestie widać jak na dłoni, ale... po seansie. Nikt tutaj nie pakuje widzowi do głowy nauk. To też rzadkie w kinie dla i o młodych ludziach. Całość aż do podsumowania toczy się beztrosko - jedna długa impreza - i dopiero po fakcie wali w oczy nagłym uświadomieniem prawdy: koniec beztroski, wszystko ma swoje konsekwencje.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Oczywiście tego, że bohaterowie przejdą jakieś przemiany można się było spodziewać po samej formule - etykietka kina drogi zobowiązuje. Sama droga też jest tutaj oczywiście obrazem, jak to w kinie drogi - tyle że obrazem podwójnie celnym. Nie tylko symbolicznym ujęciem dotarcia do jakiejś prawdy i "drogi do własnego wnętrza", ale i obrazową definicji stanu psychicznego bohaterów - jazdy do celu określonego wprawdzie, ale wyznaczonego tak nieudolnie, że kończy się błądzeniem po omacku. Dokładnie jak w doświadczeniach i planach życiowych nastolatka. Cuaron w tym wszystkim pierwszorzędnie ujął stan psychiczny 17-letniego człowieka. Ten moment czerpania absolutnej rozkoszy z wszystkich rozrywek dorosłości - głównie dzięki nowości. Seks, alkohol, wyjazd z kumplami na drugi koniec kraju, imprezy na plaży, głupawe kłótnie, egoistyczne zagrywki, rozstania, które wydają się ostateczne, powroty, które wydają się ostateczne - wszystko tu jest. I wszystko okazuje się mieć znaczenie w życiu. Przez ten krótki moment wydaje się, że ten stan będzie trwać wiecznie - i Cuaron łapie ten moment na taśmie. Koniec filmu jest trochę toporny i zbyt filmowo "szokujący"? Zgoda. A jednocześnie taki musiał chyba być, żeby zrobić wrażenie i wytrącić widza nagłym kopem z tego stanu beztroskiej zabawy. Zresztą ten szok został tu pięknie zrównoważony końcową konwersacją bohaterów - też świetnie ujmującą to dziwne odkrycie, że ludzie, bez których nie dało się kiedyś żyć, niezauważalnie odpadli gdzieś po drodze i dzisiaj nie daje się z nimi pogadać bez niezręcznych pauz. Swoją drogą nie znajdę wystarczających superlatyw dla fantastycznie naturalnych ról obu głównych aktorów - ze szczególnym wskazaniem na Gaela Garcie Bernala. Facet ma 25 lat. W ciągu ostatnich 2-3 lat wyrósł na pierwszoplanową gwiazdę meksykańskiego kina. Nie zapowiada się, żeby miał na tym skończyć. Nie podejrzewam natomiast, że film trafi do każdego widza. Przeciwnie - mam wrażenie, że kto dawno ma za sobą ten moment graniczny między dzieciństwem i dorosłością, nie załapie w czym siedzi sedno filmu Cuarona. Sprawdzi się chyba w tym wypadku zakurzona zasada hippisów: nie wierz nikomu po trzydziestce. [Przerywa... Zagląda do dowodu] No, powiedzmy po czterdziestce. [Rozdrażniony] Zresztą dajmy spokój, liczy się stan ducha, a nie data urodzenia... P.S. Strasznie podoba mi się to, że po "I twoją matkę też" wytwórnia Warner Bros. przekazała Cuaronowi serii o Harrym Potterze (po rezygnacji Chrisa Columbusa, który po drugim filmie chciał odpocząć). W komentarzach pojawiły się już uwagi, że Warner będzie musiał powalczyć, żeby na ekranie nie wylądował "Harry Potter i piersi Hermiony", ale to oczywiście przesada. W końcu Cuaron nakręcił już kiedyś film dla dzieci ("Mała księżniczka" z 1995 roku). Jeśli się nad tym zastanowić, może to właśnie Cuaron po "I Twoją matkę też" jest reżyserem, który będzie w stanie pokazać Pottera trochę doroślejszego i bardziej wewnętrznie skonfliktowanego niż ten, którego pokazał Columbus.
"I twoją matkę też" (Y tu mama tambien), Meksyk 2001 Reż. Alfonso Cuaron Scen. Alfonso i Carlos Cuaron Wyst. Gael Garcia Bernal, Diego Luna, Ana Lopez Mercado |
|