- Co się dzieje? - spytała Sarah. Machnąłem do niej ręką, wskoczyłem do samochodu i zadzwoniłem do Corinne. Biiip.... biiiip....biiip. Nikogo. - Co się dzieje? - spytała ponownie Sarah. Szybko jej wytłumaczyłem. - Jedziemy tam - oświadczyłem i zawróciłem z piskiem opon z powrotem na Northstar. - Zaraz, nie panikuj - powiedziała. - Dziś jest sobota. Corinne może po prostu być z dziećmi na zakupach. - Zgadza się, następnego dnia po śmierci ich ojca w moich ramionach - skontrowałem. - Dobrze - znów się odezwała - ale wciąż lepiej byłoby, żebyś sam nie miał wypadku. Będziemy tam za dziesięć minut. Skinąłem głową, znów spróbowałem numeru Corinne, ten sam sygnał... - Prawdopodobnie świetliki wywołały pożar - oznajmiła. - Co? - Świetliki. Niektórzy Amisze używają ich do oświetlania wnętrz. - Uhm, Mo wspominał o tym - przyznałem. - Ale one dają zimne światło, to bioluminescencja a nie żar. - Nie te, które widywałam tutaj - zaprzeczyła Sarah. - Zarażone są specyficzną bakterią produkującą ciepło - właściwie to symbioza, a nie infekcja - w rezultacie otrzymuje się światło i ciepło. Przynajmniej takiego gatunku używają niektórzy farmerzy w tej okolicy, kiedy nadejdzie zima. Sama miałam niewielką mendlowską lampkę - tak są nazywane - wiesz, tę stłuczoną. - Czyli sądzisz, że jedna z tych... lamp wymknęła się spod kontroli i podpaliła dom? - zapytałem. Nagle stanął mi przed oczami obraz mnie, palącego się na jej kanapie. Sarah zagryzła wargę. - Może gorzej - ktoś ustawił ją tak, żeby wymknęła się spod kontroli? Albo wyhodował świetliki, jako bioluminescencyjną, biotermiczną bombę czasową. - Ta twoja biomafia ma szerokie zainteresowania - powiedziałem. - Alergeny powodujące rozdrażnienie u milionów ludzi, katalizatory wzmacniające skutki innych związków uczulających, sporządzone dla zabicia co najmniej dwóch osób, antykatalityczny sos pomidorowy, a teraz pirotechniczne świetliki. - To wszystko jest bardzo bliskie sobie, jeśli pomyśleć o koewolucji i symbiozie - zauważyła Sarah. - Do diabła, mamy w jelitach acidofilne bakterie, pomagające nam trawić pokarmy. Różnica pomiędzy nami i nimi jest dużo większa, niż pomiędzy termalnymi bakteriami a świetlikami. Wcisnąłem pedał gazu i modliłem się, żeby nie zatrzymał nas jakiś nadgorliwy pensylwański gliniarz. - W tym tkwi problem - ciągnęła Sarah. - Koewolucja, krzyżówki, dopasowania to błogosławieństwo i przekleństwo. Kiedy wszystko jest organiczne i prowadzi się krzyżówki, można otrzymać wspaniałe rzeczy. Ale również owady, które palą budynki. W końcu dotarliśmy do domu Mo. - Cholera. Przynajmniej ciągle jeszcze stał, ale na podjeździe nie było samochodu. Drzwi były lekko uchylone. Nie podobało mi się to. - Poczekaj w samochodzie - rzuciłem do Sarah. Zaczęła protestować. - Słuchaj - zwróciłem się do niej - możemy mieć tu do czynienia z zabójcami, sama to mówiłaś. Tylko mi utrudnisz, jeśli pójdziesz za mną i zmusisz mnie, żebym martwił się o twoje bezpieczeństwo. - OK - skinęła głową. Wysiadłem. Na nieszczęście nie miałem ze sobą pistoletu - chociaż i tak nigdy go nie używałem. Nie lubię broni. Departament wydał mi pistolet przy zatrudnieniu, a ja szybko zamknąłem go w szafie. Nie za bystre posunięcie, biorąc pod uwagę, co się tutaj działo. Wszedłem do domu, najciszej jak potrafiłem. Pomyślałem, że może lepiej nie zdradzać swojej obecności - jeśli Corinne i dzieci znajdowały się w domu, a ja je obrażę albo przestraszę, włażąc tak bez pytania, będzie dużo czasu na przeprosiny. Wszedłem do holu, potem do pokoju dziennego, do którego wczoraj nie udało mi się trafić, by rozkoszować się znakomitą kuchnią Corinne. Potem kuchnia, korytarzyk, i... Zobaczyłem truskawkowoblond głowę na podłodze, wystającą z sypialni. Ktoś się nad nią pochylał. - Laurie! - wrzasnąłem i runąłem do pokoju, zmiatając z niej chłopca. - Co... - zaczął, a ja podniosłem go brutalnie i cisnąłem nim przez pokój. Nie wiedziałem kim się zająć, nim czy Laurie - ale pomyślałem, że nic nie zdołam zrobić dla niej, mając tego chłopaka na karku. Złapałem prześcieradło z łóżka, zwinąłem je i ruszyłem w jego kierunku, żeby go związać. - Proszę pana, ja... - był chyba trochę oszołomiony. Pewnie od uderzenia o ścianę. - Zamknij się - warknąłem - i ciesz się, że cię nie zastrzeliłem. - Ale ja... - Powiedziałem, zamknij się! Związałem go najmocniej, jak potrafiłem. Potem przeciągnąłem go na tę samą stronę pokoju, gdzie leżała Laurie, żeby mieć na niego oko, kiedy będę się nią zajmować. - Laurie - powiedziałem cicho i dotknąłem jej twarzy. Nie zareagowała. Z jakiegoś powodu straciła przytomność - odsunąłem jej powiekę i zobaczyłem błękitne oko błądzące bezcelowo, z rozszerzoną źrenicą. Nafaszerowano ją, diabli wiedzą czym. - Co jej u diabła zrobiłeś? Gdzie jej matka i siostra? - wrzasnąłem. - Nie wiem... To znaczy, nie wiem gdzie one są - powiedział chłopak. - Ja jej nic nie zrobiłem, ale mogę jej pomóc. - Jasne - warknąłem. - Wybacz, ale wezwę pogotowie. - Nie, proszę, niech pan tego nie robi! - zawołał chłopak. Jego głos brzmiał znajomo. Amos Stoltzfus! - Ona umrze, zanim dojedzie do szpitala! Ale mam coś, co może ją uratować. - Tak jak uratowałeś swojego ojca? W oczach chłopaka zabłysły łzy. - Przyjechałem za późno, żeby pomóc ojcu. Skąd pan wie, że mój... ach, rozumiem, pan jest tym przyjacielem Mo Buhlera, z którym rozmawiałem dziś rano. Zignorowałem go i ruszyłem, żeby wyjść z pokoju. - Proszę. Mnie też bardzo zależy na Laurie. My... my się widywaliśmy. Odwróciłem się i podniosłem go z podłogi. - Taak? Doprawdy? A skąd mam wiedzieć, że to nie ty zrobiłeś jej coś złego? - W kieszeni mam lekarstwo. To sok z pewnej odmiany pomidora. Proszę - ja wypiję połowę, żeby pokazać panu, że jest w porządku, potem poda pan resztę Laurie. Mamy mało czasu. Zastanawiałem się przez chwilę. Popatrzyłem na dziewczynę. Chyba nic nie miałem do stracenia, jeśli ten chłopak wypije połowę. - Dobrze - zgodziłem się. - W której kieszeni? Gestem wskazał lewą przednią w dżinsach. Wyjąłem stamtąd niewielką buteleczkę - zawierającą jakieś sto pięćdziesiąt, dwieście mililitrów. - Na pewno chcesz to zrobić? - upewniłem się. Nagle poczułem niepewność - nie miałem ochoty stać się pomocnikiem w samobójstwie stukniętego małolata ojcobójcy. - Nie obchodzi mnie, czy pan mi to da, czy nie - powiedział Amos. - Proszę tylko podać trochę Laurie. Proszę! W mojej pracy muszę nieraz podejmować instynktowne decyzje. Tyle tylko, że raczej nie dotyczyły rodzin, z którymi czułem się związany. Myślałem jeszcze przez jakąś sekundę i podjąłem decyzję. Pominąłem chłopaka i podszedłem do Laurie. Bardzo nie chciałem podawać jej jakiegoś płynu, kiedy była nieprzytomna. - Jest wchłaniany przez tylną część języka - odezwał się Amos. - Działa bardzo szybko. Boże, miałem nadzieję, że ten chłopak ma rację - gdyby nie Laurie, zatłukłbym go gołymi rękami. Wlałem jej na język kilkadziesiąt mililitrów. Minęło kilka sekund. I jeszcze... Może trzydzieści czy czterdzieści... - Na miłość boską, ile czasu zajmuje temu... Jęknęła, jakby mnie usłyszała. - Laurie? - poklepałem ją po twarzy. - Mmmm.... - otworzyła oczy i uśmiechnęła się. - Phil? - Tak, dziecinko, wszystko w porządku - powiedziałem. - Laurie! - zawołał Amos. Dziewczyna wstała. - Amos? Co ty tu robisz? Dlaczego ktoś cię związał? Popatrzyła na mnie, jakbyśmy obaj zwariowali. - To długa historia, nieważne - mruknąłem i poszedłem go rozwiązać. Ku swemu zdumieniu uśmiechałem się do niego. - Masz szczęście, dzieciaku, miałeś rację. Uśmiechnął się w odpowiedzi. - Gdzie mama i Emma? - zapytałem Laurie. - Och... - nagle dziewczyna posmutniała bardziej, niż kiedykolwiek ją widziałem. - Dziś rano pojechały do domu pogrzebowego, gdzie leży Tata. Wzięły twój samochód, mama znalazła kluczyki w twojej torbie. Zaczęła płakać. Amos pocieszająco otoczył ją ramieniem. - Czy wiesz, co ci się przydarzyło? To znaczy, po odjeździe twojej matki i siostry? - zapytałem łagodnie. - Cóż - zaczęła - przyszła jakaś miła kobieta sprzedająca różne środki - wiesz, kosmetyki, perfumy, rzeczy do domu, coś jak Avon, tylko inna firma, o której nigdy nie słyszałam. Zapytała mnie, czy chciałabym powąchać jakieś nowe perfumy - pachniały cudownie, jak kombinacja bzu i oceanu, a potem... Nie wiem, chyba ty mnie wołałeś, zobaczyłam związanego Amosa i... co się stało? Czy zemdlałam? - No więc.. - zacząłem. - Uhm, proszę pana, Phil - przerwał mi Amos. - Jestem doktor D'Amato, ale przyjaciele mówią do mnie Phil, zasłużyłeś sobie na to. - Ok, dzięki, doktorze D'Amato - przepraszam, chciałem powiedzieć Phil - ale sądzę, że nie powinniśmy tu siedzieć. Ci ludzie... - O co ci chodzi? - spytałem. - Mówię, że nie podoba mi się światło w tym domu. Zabili mojego ojca, usiłowali otruć Laurie, kto wie co mogli tu podłożyć... - OK, wiem, do czego zmierzasz - powiedziałem i znów zobaczyłem farmę Stoltzfusa, farmę Amosa - popioły i pył. Popatrzyłem na Laurie. - Ze mną wszystko w porządku - oznajmiła - ale dlaczego musimy wyjść? - Chodźmy - zdecydowałem i razem z Amosem wypchnęliśmy ją z domu. Pierwsze co zobaczyłem, to zniknięcie Sarah i mojego samochódu - wozu Mo. Po drugie, poczułem żar na karku. Pociągnąłem Amosa i Laurie na drugą stronę ulicy i odwróciłem się, by popatrzeć na dom. Potężne, białobłękitne języki płomieni buchały z każdego okna, liżąc dach, ściany i nawet ogród kolorami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Laurie krzyknęła przerażona. Amos przytulał ją mocno. - Świetliki - mruknął. Dom spłonął doszczętnie w kilka minut. Staliśmy w milczeniu, zszokowani, przez, jak nam się zdawało, długi, długi czas. W końcu zdałem sobie sprawę, że ciężko oddycham. Pomyślałem o reakcjach alergicznych. Pomyślałem o Sarah. - Musieli zabrać Sarah - powiedziałem. - Sarah? - zdziwił się Amos, trzymając Laurie w pełnych miłości objęciach. Dziewczyna łkała. - Sarah Fischer - wyjaśniłem. Laurie i Amos oboje skinęli głowami. - Przyjaźniła się z moim ojcem - powiedziała Laurie. - Jest moją siostrą - dodał Amos. - Co? - odwróciłem się do niego. Laurie odsunęła się i też popatrzyła na chłopca. Jego twarz miała dziwny, niemal udręczony wyraz, mieszaninę nienawiści i złamanego serca. - Opuściła nasz dom ponad dziesięć lat temu - wyjaśnił. - Byłem wtedy małym chłopcem. Powiedziała, że już nie chce być związana naszym Ordnungiem. Oświadczyła, że to jak pozostanie niedorozwiniętym do końca życia. Wyjechała więc do jakiejś szkoły. A ja sądzę, że pracowała dla tych ludzi - tych, którzy zabili mojego ojca i spalili dom Laurie. Nagle poczułem smak winogron z wczorajszego wieczoru, słodki smak razem z duszącym dymem, poczułem mdłości. Przełknąłem, wziąłem spokojny, głęboki wdech. - Posłuchaj - powiedziałem. - Wciąż nie bardzo rozumiem, co tu się naprawdę dzieje. Znalazłem nieprzytomną Laurie i ciebie, który - wedle mojej wiedzy - mógł jej dodać narkotyków do soku pomarańczowego. Dom dopiero co spłonął - to mogło być podpalenie przy użyciu szmat i benzyny do zapalniczek, tak jak to się dzieje w Nowym Jorku. Choć wiem, że nigdy nie widziałem takiego ognia. Laurie patrzyła na mnie, jakbym zwariował. - To były świetliki, panie D'A... Phil - powiedział Amos. - To świetliki wznieciły pożar. - Jak mogły zrobić to tak szybko? - Można je tak wyhodować - wyjaśnił Amos - że w godzinę, dzień czy tydzień po wypuszczeniu nagle rozgrzewają się tak, że wywołują pożar. To coś, co wasi naukowcy - to ostatnie słowo wymówił z kiepsko ukrywaną drwiną - nazywają ustawieniem przełącznika genetycznego. Mendlowskie lampy ustawione tak, żeby zadziałać jak mechanizm zegarowy i zapalić się w odpowiednim czasie - mendlowskie bomby. - Mendlowskie bomby? - Czyż nie był genetykiem? Nie pracował nad groszkiem? Owady są równie proste - łatwe do hodowli. - Tak, Gregor Mendel - mruknąłem. - Mówisz, że Sarah - twoja siostra - była w to zamieszana? Amos skinął głową. Ponownie pomyślałam o lampie na podłodze w mieszkaniu Sarah. - Słuchaj, Amos. Przykro mi z powodu tego, co wydarzyło się wcześniej - nie sądzę, żebyś zrobił cokolwiek Laurie. Tylko - czy możesz pokazać mi jakikolwiek dowód na twoje słowa? To znaczy, na przykład świetliki, zanim podpalą dom? Amos zastanowił się. - Tak, mogę zabrać was do stodoły - to jakieś pięć mil stąd. Popatrzyłem na Laurie. - Farma Lappów? - spytała. Amos skinął głową. - W porządku - zwróciła się do mnie. - To bezpieczne. Już tam bywałam. - No dobrze - zgodziłem się, ale samochód Mo i mój zniknęły. - Jak się tam dostaniemy. - Zostawiłem bryczkę u przyjaciela, jakieś ćwierć mili stąd - powiedział Amos. Klik, klak, klik, klak, patrzyłem na zad konia, czując się jak jeden z nich - bo dotychczasowa moja wiedza w tej sprawie zawierała w sobie nader niewiele sensu. Konie, płomienie, tajemnicze zgony - wszystkie elementy powieści Jacka Finneya rozgrywającej się w dziewiętnastym wieku. Tyle tylko, że teraz był świt dwudziestego pierwszego. A ja dotychczas byłem wiedziony jedynie przez ciąg bardzo paskudnych wydarzeń. Cóż, przynajmniej zdołałem ocalić Laurie - a raczej pozwolić Amosowi, by ją uratował. Musiałem jednak zrobić więcej - przestać być tylko reagującym na wydarzenia świadkiem i zacząć nad nimi panować. Na miłość boską, przecież reprezentowałem bardzo zaawansowaną dziedzinę nauki. OK, nie byłem perfekcyjny, nikt nie jest wszechmocny. Lecz na pewno nauczyłem się dość, bym może potrafił zrobić coś dla neutralizacji tych owadzich bomb i alergenów, tych... mendlowskich bomb. Zdołałem też dodzwonić się z publicznego automatu do Corinne, do domu pogrzebowego, zanim jeszcze dotarliśmy do bryczki Amosa. Najwyższy czas załatwić sobie telefon komórkowy. Na wpół spodziewałem się, że w bryczce Amosa będzie telefon samochodowy - bryczkowy? - tak ogłupiałem od tego całego "genetycznego" zamieszania. Z drugiej strony Amisz mógłby wyposażyć bryczkę w telefon komórkowy zasilany z baterii... Cóż, przynajmniej czegoś się uczyłem... - Powinniśmy być na miejscu za kilka minut - Amos odchylił się na koźle, skąd lejcami prowadził konia, który - Amos powiedział mi, że to ogier - był pięknym, brązowym zwierzęciem, przynajmniej dla moich miejskich oczu ignoranta. Cała ta scena, jazda konną bryczką w jasny, rześki, jesienny dzień, wręcz zadziwiała - a to dlatego, że nie była to turystyczna przejażdżka za pięć dolców, tylko prawdziwe życie. - Wiesz, zjadłem coś u twojej siostry - wyjawiłem swój niepokój, kiedy sobie o tym przypomniałem. - Sądzisz, to znaczy, może tam był jakiś wolno działający alergen... - Damy ci łyk antidotum - jest dość uniwersalne - kiedy dotrzemy do Johna Lappa, nie obawiaj się - Amos odwrócił się do tyłu i uspokoił mnie. - Sarah mówiła mi coś o niezbyt zjadliwym alergenie rozsianym w populacji po drugiej wojnie światowej. Nie zabił nikogo, tylko u większości ludzi spowodował zwiększoną drażliwość. Jeśli się nad tym zastanowić, mógł się stać przyczyną ogromnej liczby zgonów - biorąc pod uwagę zabójstwa wywołane skrajnym zdenerwowaniem, kłótniami, które wymknęły się spod kontroli. - Mówisz jak tatko - odezwała się Laurie. - Twój tata rozmawiał o alergenach? - zapytałem. - Nie - zaprzeczyła dziewczyna. - Miałam na myśli, że zawsze mówił "zabójstwo" i jak wyraźnie rozgraniczał je od morderstwa i spowodowania śmierci. - Tak, to podobne do Mo - przyznałem. Życie było dla niego pełne precyzji i gry słów. Tak jak może dla niektórych Amiszów życie było rearanżacją jego kodów... - Przed nami farma Lappów - powiedział Amos. |
|