Kiedy się nad nim męczyli, przeklinając i usiłując przywrócić go do życia, popatrzyłem na telefon samochodowy. Będę musiał zaraz zadzwonić do Corinne i powiedzieć jej. Ale na wyświetlaczu telefonu widziałem tylko truskawkowoblond włosy Laurie. - Z panem wszystko w porządku, doktorze D'Amato? - spytał jeden z sanitariuszy. - Tak - potwierdziłem. Chyba miałem dreszcze. - Te reakcje alergiczne mogą być zabójcze - oznajmił, patrząc na Mo. Właśnie: jakbym nie wiedział. - Powiadomi pan rodzinę? - zapytał sanitariusz. Zabiorą Mo do lokalnego szpitala, z adnotacją "martwy w chwili przybycia". - Tak - potwierdziłem, ocierając łzę. Czułem się, jakbym się dusił. Musiałem zwolnić, zachować kontrolę, oddzielić reakcje fizyczne od psychicznych, żeby w końcu zacząć rozumieć, co się tu dzieje. Zrobiłem kilka głębokich oddechów. I jeszcze raz. OK. Wszystko było w porządku, nie dusiłem się naprawdę. Ambulans odjechał, zabierając Mo. On się naprawdę dusił i to go zabiło. Co właśnie zaczynał mi mówić? Znów popatrzyłem na telefon. Powinienem pojechać z powrotem do domu Mo, być tam z Corinne, kiedy jej powiem - powiadomienie o czymś takim przez telefon to potworność. Ale musiałem dowiedzieć się, co się stało z moim przyjacielem - a tego raczej nie znajdę u Corinne. Mo nie chciał jej denerwować, nie zwierzał się jej. Nie, największe szanse na dowiedzenie się o co mu chodziło, miałem w Filadelfii, w miejscu, do którego jechał. Ale co to za miejsce? Skupiłem się na wyświetlaczu telefonu - wcisnąłem kilka klawiszy, wywołałem katalog. Jedyny numer z kodem strefy 215 należał do Sarah Fischer, z adresu dowiedziałem się, że mieszka w pobliżu Temple University. Wystukałem kod znajdujący się obok numeru i wcisnąłem klawisz "dzwoń". Trzaski, trzaski, potem odległe dzwonienie komórki. - Halo? - odezwał się żeński głos, brzmiąc dużo bliżej, niż się spodziewałem. - Cześć. Czy Sarah Fischer? - Tak - potwierdziła. - Czy ja pana znam? - Cóż, jestem przyjacielem Mo Buhlera i jak sądzę, właśnie dziś wieczór jechaliśmy do pani... - Kim pan jest? Czy z Mo wszystko w porządku? - Cóż... - zacząłem. - Zaraz, kim pan u diabła jest? Odwieszę słuchawkę, jeśli nie otrzymam jednoznacznej odpowiedzi - zagroziła. - Jestem doktor Phil D'Amato, lekarz sądowy w Departamencie Policji Nowego Jorku. Milczała przez chwilę. - Z jakichś powodów pańskie nazwisko brzmi znajomo - powiedziała. - No, napisałem kilka atrykułów... - Chwileczkę - usłyszałem odkładanie słuchawki i odgłosy grzebania w papierach. - Pański artykuł o bakteriach opornych na antybiotyki ukazał się w magazynie Discover, tak? - zapytała jakąś minutę później. O rany. - Ehm, pod koniec zeszłego roku - potwierdziłem. - Widzę tu pana portret narysowany piórkiem. Jak pan wygląda? - Proste, ciemne włosy, choć stanowczo ich za mało - powiedziałem. Kto mógłby pamiętać, jak wygląda jakiś nędzny szkic? - Proszę dalej - popędziła mnie. - Wąsy, dość obfite, okulary w metalowej oprawce. Zapuściłem wąsy na stanowcze żądanie Jenny, do tego portretu pozowałem w okularach. Kilka chwil ciszy, potem westchnienie. - OK - powiedziała. - Niech mi pan teraz powie, dlaczego dzwoni... i co się stało z Mo. Mieszkanie Sarah leżało o niecałe pół godziny drogi. Opowiedziałem jej wszystko przez telefon. Zdawała się o wiele bardziej smutna niż zaskoczona i poprosiła mnie, żebym przyjechał. Porozmawiałem z Corinne, powiadomiłem ją najlepiej jak potrafiłem. Zanim Mo został lekarzem sądowym, był policjantem, a jak sądzę żony policjantów muszą być przygotowane na takie wydarzenia, ale jak naprawdę można być na coś takiego gotowym po dwudziestu latach szczęśliwego małżeństwa? Płakała, ja płakałem, w tle płakały dzieci. Powiedziałem, że przyjadę - wiedziałem, że powinienem, ale miałem nadzieję, że powie: - Nie, nic mi nie jest, Phil, naprawdę. A ty chcesz dowiedzieć się, co się stało Mo... I właśnie to powiedziała. Już nie ma wielu ludzi takich jak Corinne Rodriguez Buhler. Naprzeciwko budynku, w którym mieszkała Sarah, znajdował się parking - w Nowym Jorku byłaby to gwiazdka z nieba. Poprawiłem koszulę, pasek i naciskając dzwonek, starałem się wyglądać jak najlepiej. Otworzyła mi elektryczny zamek wyjściowy i kiedy zdyszany wbiegłem na drugie piętro, stała w otwartych drzwiach, by mnie przywitać. Miała płowe blond włosy, nieobecne spojrzenie, ale otwarty uśmiech, którego nie spodziewałem się po takim wymaglowaniu mnie przez telefon. Wyglądała na około trzydziestkę. Mieszkanie było oświetlone miękkim blaskiem, przypominającym mi widzianą kiedyś wystawę "Paryż w świetle gazowych latarni" i lekko pachniało lawendą. Zmarszczyłem nos. - Pomaga mi zasnąć - wyjaśniła Sarah i wskazała mi stary, wielgachny fotel. - Kiedy pan zadzwonił, szykowałam się do snu. - Przykro mi... - Nie, to mnie jest przykro - zaoponowała. - Z powodu takiego męczenia pana na temat Mo - głos jej się lekko załamał na jego imieniu. - Czy mogę panu coś zaproponować? Musi pan być głodny. Odwróciła się i przeszła do drugiego pomieszczenia, założyłem, że to kuchnia. Miała na sobie białe spodnie, kiedy oddalała się, światło uwydatniało kontury jej ciała. - Proszę, to na początek. Wróciła z miską winogron. Odmiana Concord. Moja ulubiona. Włożyć jedno do ust, przebić fioletową skórkę, poobracać miąższ na języku - to smak jesieni. Ale nie poruszyłem się. - Wiem - powiedziała. - Po tym, co się stało z Mo, jest pan nieufny wobec wszelkiej żywności niewiadomego pochodzenia. Ale te są w porządku. Proszę, pokażę - wyciągnęła rękę i włożyła winogrono do ust. - Mmmm - zamruczała, dotknęła warg i zdjęła z nich nasiona. - Dlaczego pan nie weźmie jednego winogrona i nie poda mi. OK? W brzuchu mi burczało i już miałem lekkie zawroty głowy, zdałem sobie sprawę, że muszę podjąć decyzję. Albo wyjdę natychmiast, jeśli nie ufam tej kobiecie i pójdę gdzieś coś zjeść - albo zjem, co mi zaoferowała. Byłem zbyt głodny, żeby rozmawiać tu z nią nie tykając oferowanego jedzenia. - W porządku, jak pan chce - powiedziała. - Mam trochę szynki Black Forest i mogę przyrządzić panu kanapkę, jeśli pan chce albo tylko kawę czy herbatę. - Wszystkie trzy - poprosiłem. - To znaczy bardzo będę wdzięczny za kanapkę i trochę herbaty, spróbuję też winogron. Włożyłem jedno do ust. Dawno już nauczyłem się, że paranoja jest równie niszczycielska, jak niebezpieczeństwa, które podejrzewa. Sarah wróciła po kilku minutach z kanapką i herbatą. Rozgryzłem ostatnie trzy winogrona i poczułem się całkiem w porządku. - Toczy się wojna - powiedziała i postawiła tacę na stoliku koło mnie. Kanapkę sporządziła z jakiegoś ciemnego chleba, pachniała cudownie. - Wojna? - spytałem i wgryzłem się w przekąskę. - Uważa pani, że to, co się przytrafiło Mo, jest wynikiem ataku jakiegoś terrorysty? - Niezupełnie - Sarah usiadła koło mnie z filiżanką herbaty w dłoni. - Ta wojna toczy się od bardzo dawna. To wojna biologiczna i ma o wiele głębsze korzenie, dosłownie, niż cokolwiek, co dziś uważamy za terroryzm. - Nie rozumiem - przyznałem się i połknąłem kęs kanapki. Dobrze było wrzucić coś do żołądka. - Tak sądziłam - zgodziła się Sarah. - Niewielu ludzi to pojmuje. Myśli pan, że epidemie, szeroko występujące reakcje alergiczne, choroby niszczące nasze zbiory i zwierzęta hodowlane, zdarzają się przypadkowo. Czasami jest to prawda. Czasami tkwi w tym coś więcej. Pociągnęła łyczek herbaty. Coś w świetle, w jej włosach, twarzy, może smak jedzenia, wywołało we mnie uczucie, że jestem znów dzieciakiem w pięknych latach sześćdziesiątych. Prawie zacząłem się spodziewać zapachu kadzidła. - Kim pani jest? - zapytałem. - To znaczy, co panią wiąże z Mo? - Robię doktorat w Temple - odparła. - Z etnobotanicznej farmakologii. Mo stanowił jedno z moich źródeł informacji. Był bardzo miłym człowiekiem. Wydało mi się, że zobaczyłem błysk łzy w kąciku jej oka. - Tak, był - zgodziłem się. - I pomagał pani w pracy czym - informacjami o wojnie zarazków, o której właśnie mi pani powiedziała? - Nie całkiem - sprostowała. - Zna pan świat akademicki. Nikt nie pozwoliłby mi napisać pracy na tak oburzający temat - nigdy bym nie przeszła na radzie naukowej. Trzeba więc działać subtelnie, zaproponować coś nieszkodliwego i przemycić cenne informacje pod przykrywką, rozumie pan. Tak, owszem, podtekstem mojej pracy było to, co my - ja - nazywam wojną biologiczną, a która jest czymś więcej niż rozsiewaniem zarazy. I tak, Mo był jednym z ludzi pomagających mi badać temat. To pasowało do Mo. - A Amisze mają z tym coś wspólnego? - I tak, i nie - powiedziała Sarah. - Amisze to nie jest jedna, zunifikowana grupa, bardzo się między sobą różnią stylem życia i wyznawanymi wartościami. - Wiem - przyznałem. - I niektórzy z nich - może jeden z odłamów - jest zamieszany w tę wojnę biologiczną? - Główna grupa zaangażowana w tę wojnę to nie są prawdziwi Amisze - choć jedno z ich zgromadzeń w pobliżu Lancaster mieszka tam już od 150 lat. Ale oni nie są Amiszami. Udają ich - to bardzo dobra przykrywka - lecz ich grupa jest o wiele starsza. Jednak ludzie uważają ich za Amiszy, bo żyją w ścisłym związku z naturą, unikając technologii. Ale nie są nimi. Prawdziwy Amisz sprzeciwia się przemocy. Jednak część z tych prawdziwych wie, co się dzieje. - Dużo pani o nich wie - zauważyłem. Zarumieniła się lekko. - Sama byłam Amiszką. Rozwijałam swoje zainteresowania na ile tylko kobieta należąca do mojego Kościoła może to zrobić. Błagałam swojego biskupa, żeby pozwolił mi pójść do college'u - wiedział, jaka jest stawka, jak ważne jest to, co studiowałam - ale odmówił. Powiedział, że miejsce kobiety jest w domu. Chyba chciał mnie chronić, ale nie jestem pewna. - Zna pani Josepha Stoltzfusa? - zapytałem. Sarah skinęła głową, z zaciśniętymi ustami. - To mój wuj - wyjawiła w końcu. - Brat mojej matki. - Bardzo mi przykro - powiedziałem. Widać było, że wie już o jego śmierci. - Kto pani powiedział? - spytałem miękko. - Amos - mój kuzyn - syn Josepha. Ma budkę telefoniczną - poinformowała. - Rozumiem - mruknąłem. Co za wieczór. - Sądzę, że Mo uważał, iż ci ludzie - ci inni, podobni do Amiszy, ale nie będący nimi - w jakiś sposób zabili Josepha. Twarz Sarah zadrżała, wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. - Zrobili to - potwierdziła. - Mo miał rację. Jego też zabili. Odłożyłem talerzyk i wyciągnąłem pocieszająco dłoń. To nie wystarczyło. Wstałem, podszedłem do niej i objąłem ją. Drżąc, podniosła się z krzesła i oparła się o mnie z płaczem. Przez sztywną bluzkę czułem jej ciało, bicie serca. - W porządku - powiedziałem. - Nie przejmuj się. W moim zawodzie bez przerwy stykam się z takim draniami. Dostaniemy tych ludzi, przyrzekam ci. Potrząsnęła głową, nie odrywając jej od mojej piersi. - Nie z takimi - zaprzeczyła. - Dopadniemy ich - powtórzyłem. Przytuliła się jeszcze raz, potem odsunęła się. - Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam się aż tak rozkleić. Popatrzyła na moją pustą filiżankę. - Co powiesz na kieliszek wina? Popatrzyłem na zegarek. Była już 21:45, czułem się zmęczony. Ale musiałem dowiedzieć się więcej. - OK - zgodziłem się. - Jasne. Ale tylko jeden. Posłała mi drżący uśmiech i poszła do kuchni. Wróciła z dwoma kieliszkami ciemnoczerwonego wina. Usiadłem i pociągnąłem łyczek. Smakowało znakomicie - lekko przypominało może portugalskie, ze śladem owoców i miłym posmakiem drewnianej beczki, w której leżakowało. - Miejscowe - powiedziała. - Smakuje ci? - Tak. Pociągnęła łyczek, zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Spod półprzymkniętych powiek jej błękitne oczy połyskiwały jak cenne klejnoty. Musiałem się skupić na jednej sprawie. - Jak dokładnie zabijają ci ludzie od wojny biologicznej? Co zrobili Josephowi i Mo? - spytałem. Nie otwierała oczu trochę dłużej, niż się spodziewałem - jakby zapadła w marzenia albo zaczęła zasypiać. W końcu otwarła je, popatrzyła na mnie i potrząsnęła powoli głową. - Mają mnóstwo sposobów. Najnowszy to rodzaj katalizatora w jedzeniu - sądzę, że to specyficzna odmiana melona, który potężnie wzmacnia skutki wielu alergii - podniosła kieliszek drżącą dłonią, opróżniła go i wstała. - Naleję sobie jeszcze. Jesteś pewien, że nie chcesz więcej? - Jestem pewien, dziękuję - odmówiłem i kiedy poszła do kuchni, przyjrzałem się swojemu napojowi. Wszystko mówiło mi, że katalizator z tego przeklętego melona znajdował się właśnie w tym kieliszku... Usłyszałem, jak coś rozbiło się w kuchni. Popędziłem tam. Sara stała nad czymś, co wyglądało jak rozbita na kawałki mała latarenka sztormowa, świecąca na biało, ale bez ognia wewnątrz. Kilka jakichś owadów rozwinęło skrzydła i odleciało. - Przepraszam - wyszeptała. Znów płakała. - Strąciłam ją. Naprawdę dziś nie jestem sobą. Znów przytuliła się do mnie, naprawdę blisko. Instynktownie pocałowałem ją w policzek, leciutko - w geście, co do którego miałem nadzieję, że jest tylko braterską troską. - Zostań ze mną na noc - wyszeptała. - To znaczy, ta kanapa się rozkłada, możesz się na niej wyciągnąć, będziesz miał dość prywatności. Ja pójdę do sypialni. Boję się... Też się bałem, bo część mnie pragnęła złapać ją na ręce, zanieść do sypialni albo na kanapę, gdziekolwiek, położyć ją delikatnie, łagodnie rozebrać, przeczesać palcami jej jedwabiste włosy i... Jednak zależało mi na Jennie. I chociaż nie związaliśmy się formalnie na całe życie... - Kiepsko się czuję - powiedziała Sarah i odsunęła się lekko. - Napiłam się trochę wina przed twoim przyjściem i... Nagle głowa opadła jej bezwładnie, ciało zwiotczało, a oczy uciekły w głąb czaszki. - Sarah! Najpierw próbowałem ją prowadzić, potem wziąłem ją na ręce i zaniosłem do sypialni. Położyłem ją na łóżku, na delikatnej, jedwabnej pościeli, najłagodniej jak umiałem, sprawdziłem jej puls w przegubie. Był chyba trochę przyspieszony, ale generalnie wydawał się normalny. Podniosłem jej powiekę - była półprzytomna, ale źrenic nie miała rozszerzonych do końca. Prawdopodobnie była pijana, nie pod wpływem narkotyków. Przyłożyłem ucho do jej piersi. Serce biło miarowo - to nie taka reakcja alergiczna jak u Mo. - Nic ci nie będzie - powiedziałem. - To tylko lekki szok i wyczerpanie. Jęknęła cicho, potem wzięła mnie za rękę. Trzymałem ją bardzo długo, aż jej chwyt osłabł i nie miałem wątpliwości, że mocno zasnęła - wyszedłem wtedy cicho do drugiego pokoju. Byłem zbyt zmęczony, żeby jechać dokądkolwiek, zbyt zmęczony nawet, żeby wykombinować, jak rozłożyć kanapę, zdołałem więc tylko zzuć buty i wyciągnąć się na niej, w chwilę później spałem jak zabity. Ostatnią myślą przed zaśnięciem było, że trzeba jeszcze raz przyjrzeć się farmie Josepha Stoltzfusa, a ta lampa na podłodze była piękna, podobnie jak Sarah w pościeli. Miałem nadzieję, że nie dostałem jakichś narkotyków lub czegoś w tym rodzaju, ale jeśli tak, to już było za późno, żeby coś z tym zrobić.... |
|