Ile to mogło trwać? Godzinę, dwie - czasu nie liczył. Kiedy tylko nabrał sił, po prostu usiadł na łóżku, a potem wstał. Nic go już nie krępowało. Rozejrzał się po pokoju, sterylnym, wypranym z wszelkich barw poza bielą. Uwagę jego przykuły na moment urządzenia stojące obok łóżka; nie potrafił jednak dociec, do czego są przeznaczone, więc dłużej już sobie głowy nimi nie zawracał. Stanął przy drzwiach. Szóstym zmysłem odczuł, że tuż za nimi ktoś stoi. Czeka na mnie? - pomyślał. Drzwi jednak nie miały klamki. Zastanawiał się już, czy może je pchnąć, próbować wyważyć, gdy nagle, jak na zawołanie, otwarły się szeroko, niknąc gdzieś w ścianie. Naprzeciw siebie - w białym, jak i pomieszczenie, w którym się do tej pory znajdował, korytarzu - zobaczył piękną jak anioł dziewczynę. Długie blond włosy opadały jej na ramiona; gdy uśmiechnęła się do niego, ujrzał dwa rzędy skrzących się bielą zębów. Nie była starsza od niego; a może tylko sprawiała takie wrażenie, albowiem przez cały czas na jej twarzy gościł filuterny uśmieszek. - Mam na imię Izolda - powiedziała miękkim głosem, pochylając lekko głowę na znak przywitania. - A ja... ja Se-Sebastian - wystękał, zaskoczony nie tyle jej pojawieniem się w tym miejscu, ile jej pięknem. W osadzie mieszkało wiele młodych dziewcząt, ale żadna z nich nie dorównywała urodą tej nieznajomej. - Chciałam cię poznać. - Znów usłyszał jej głos, przynoszący mu na myśl dźwięk fletu, na którym niekiedy, w przypływie dobrego humoru, wieczorami grywała matka. To sen - przyszło mu nagle na myśl. - To jakiś rodzaj gry. Ona nie istnieje ani to miejsce, w którym się spotkaliśmy. To wszystko jest tylko zwidem, projekcją marzeń - powtarzał w kółko. - Muszę! Muszę się obudzić, znaleźć Jakuba i Marka. Musimy iść dalej, znaleźć tamtych ludzi, kłusowników, dotrzeć do osady, w której mieszkają. Muszę, muszę! I nagle wszystko to przestało mieć dla Sebastiana jakiekolwiek znaczenie, gdy Izolda wyciągnęła doń swoją delikatną, jedwabistą dłoń i spytała: - Pójdziesz ze mną? - Pójdę - odparł, chociaż miał wrażenie, że tym jednym słowem skazał się na wieczne potępienie, przekraczając bramy piekła, skuszony przez węża. Szli długo białymi korytarzami. Szybko stracił rachubę, w którą stronę podążają. Gdyby nie fakt, że coraz bardziej bolą go nogi i doskwiera mu głód, pewien byłby, że wciąż śni. Tak nierealna wydawała mu się cała ta sytuacja i dziewczyna idąca u jego boku, prowadząca go nie wiadomo dokąd i po co. W jednej chwili zatrzymał się, wyrywając swoją dłoń uwięzioną w jej dłoni, i zapytał: - Czy jest tu las? - Las? - powtórzyła. - Granica cienia. - Pytasz o miejsce, do którego zabroniono nam chodzić - wytłumaczyła. Spoglądał na nią z niedowierzaniem. - Z a b r o n i o n o wam chodzić do lasu? Wzruszyła ramionami, jakby w ogóle nie rozumiejąc jego zdziwienia. - Kto wam zabronił? - Rodzice - odparła. - Więc wy macie... rodziców? - spytał, czując, jak uginają się pod nim w kolanach nogi. Słowa! Zabrakło mu słów. Wróciły za to obrazy. Ojciec, matka, Sonia, nawet Jakub i Marek. Stracił ich wszystkich, stracił świat, w którym żył; a co zyskał w zamian? L a s - im nie wolno nawet chodzić do lasu! Pogłaskała go po policzku. Odwrócił się od niej z niewytłumaczalnym obrzydzeniem. Utożsamiała coś, czego nie tylko nie rozumiał, ale instynktownie nienawidził, coś, co było mu obce, wrogie, niechciane. Ileż by dał teraz, by wrócić do swojej osady, by raz na zawsze wyrzucić z pamięci mrzonki o podróży na drugi koniec lasu! Przepełniała go złość - do siebie samego, do Izoldy, do jej... rodziców! - Co ci się stało? - spytała dziewczyna, dostrzegając w Sebastianie niepokojącą ją zmianę. - Nie chcesz się ze mną bawić?... Nie odpowiedział. Bo co mógł odpowiedzieć dziewczynie, która nie rozumiała nic? 6. Słońce zaszło za horyzont lasu. Sebastian siedział milcząc, wpatrzony w złowrogą ścianę wysokich, odstręczających drzew. Wiatr mierzwił mu włosy, zrzucając co rusz na ziemię czapkę z wielbłądziej wełny, przed laty - a wydawało mu się teraz, że nawet przed wiekami całymi - przywiezioną przez ojca z tyleż odległej, co mitycznej dlań Afryki. Izolda biegała za jego plecami, zrywając polne kwiaty. Gdy uzbiera satysfakcjonującą ją ilość, wręczy mu cały bukiet. Tak było za każdym razem. A on za każdym razem wrzucał je do kosza, gdy tylko znaleźli się w Ośrodku. Tak nazwał to miejsce, do którego trafił, a przeznaczenia którego pojąć nie był w stanie. Chciałem trafić do innego świata - i masz! Trafiłem. Ale czy ten świat jest lepszy od tamtego, prymitywnego, w którym żyłem?... - zastanawiał się nocami, w samotności, nie wiedząc nawet, że i jego myśli są bez przerwy monitorowane. - Będziemy mieć z nim jeszcze problemy - stwierdził pewnej nocy mężczyzna, odpowiedzialny za "prowadzenie" Sebastiana. Miał na imię Homer i pracował w Ośrodku jako technik do spraw kształtowania osobowości. Kobieta, Penelopa, była jego najbliższą współpracownicą. - Dajmy mu szansę - odparła na zarzuty Homera. - Szansę? - Pozbyć możemy się go w każdym momencie. - Oby tylko nie było za późno - stwierdził. - Boisz się o Izoldę? - Ona wie, czym to grozi. Robi to dla idei... - Każdą ideę można zdradzić. - Nie sądzisz chyba, że chciałaby uciec i zamieszkać razem z nim w tej ich... - następne słowo wymówił ze szczególną odrazą - osadzie. - Ty zupełnie nie znasz kobiet - stwierdziła filozoficznie Penelopa. - To może zrezygnujmy z tego doświadczenia? - zaproponował Homer. - Wtedy musielibyśmy go wyeliminować - wtrąciła kobieta. - Podobnie jak tamtych dwóch, którzy przyszli z nim - dopowiedział mężczyzna. - Robiliśmy to już nie raz i jakoś do tej pory sumienie cię z tego powodu nie gryzło... - Przestań - poprosiła, machnąwszy od niechcenia ręką. - Ten chłopak po prostu mi się spodobał. Homer przyjrzał się uważniej twarzy współpracownicy. - Mógłby być twoim synem - zauważył. - To nie ma znaczenia... - odparła, ale ton jej głosu przeczył wypowiadanym słowom. Penelopa odeszła od monitora i stanęła przy oknie; wyłączyła automatyczne zaciemnienie szyb i wyjrzała na dziedziniec. Dzieci - pomyślała. W tym świecie prawie nie było dzieci. Były za to t a m - w osadach, hodowane jak rośliny. - Czyżbym zaczęła odczuwać instynkt macierzyński? - Do tej pory czytała o nim jedynie w podręcznikach psychologii i fizjopatologii. Skąd więc miała wiedzieć, czy to jest właśnie t o? - Pozwólmy mu odejść - powiedziała nagle głośno, ku własnemu zaskoczeniu. - Odejść? - Homer nie dowierzał własnym uszom. - Zdajesz sobie sprawę, że to oznaczałoby bunt, początek rewolucji? - Może naszemu światu potrzebna jest rewolucja?... - zawyrokowała. Mężczyzna podszedł do Penelopy najbliżej, jak mógł, nie narażając się na niezadowolenie kobiety. Wyciągnął do niej dłoń, ale ona nie odwzajemniła tego przyjacielskiego gestu. - Wiem, że powinieneś o moich słowach i myślach zameldować przełożonym - powiedziała szeptem. - Zrobisz to? Homer spuścił głowę i nic nie odpowiedział. Wrócił do komputera i ponownie wbił wzrok w monitor. - Gdzie teraz są? - spytała, zza jego pleców, Penelopa. - Jak zwykle, kręcą się na obrzeżach lasu. - To jego obsesja. - Stamtąd przyszedł i coś go tam ciągnie. Zew natury - dodał z pewnym rozbawieniem w głosie Homer. - Obojętnie co wtłoczymy mu do głowy, pozostanie tylko prymitywnym człowiekiem z lasu. - I pewnego dnia spróbuje uciec... - stwierdziła kobieta. - I zginie. Nasiąknąwszy naszą kulturą, nie będzie w stanie poradzić sobie w starym środowisku. Ten las, który tak kocha, zabije go! Penelopa posłała Homerowi nienawistne spojrzenie, lecz ten, siedzący do kobiety plecami, nie mógł tego dostrzec. Chyba że był telepatą, ale o tym nie wiedziała. Kiedy odwrócił się do niej, przybrała na twarz jeden ze standardowych uśmiechów. - Wracają - zauważył. - Będą tu za kilka minut. - Chciałabym z nim porozmawiać. - Dzisiaj moja kolej. - To może się zamienimy? Homer ważył w myśli wszystkie "za" i "przeciw". Tak naprawdę to żadnych argumentów po stronie "przeciw" nie było. Jakież to bowiem ma znaczenie, kto i w jakiej kolejności będzie poddawał chłopaka indoktrynacji? A jeśli jej tak bardzo na tym zależy, co tam, wpuści ją poza kolejnością. Może się kiedyś Penelopa, w zupełnie już inny sposób, zrewanżuje... Czekała na niego w pokoju, który mu przydzielono po wypuszczeniu z laboratorium. Nie okazał zdziwienia, przyzwyczaił się już do częstych i najczęściej niezapowiedzianych wizyt swoich opiekunów. - O czym dzisiaj będziemy rozmawiać? - spytał kobietę, wciśniętą w wygodny, o opływowych kształtach, fotel. - O tobie, Sebastianie. - Powiedziałem wam, pani i temu drugiemu - miał na myśli Homera - już wszystko. - Jego głos zdradzał wrogość; być może świadomą, a może tylko instynktowną. - Chciałabym, abyś powiedział mi o swoich pragnieniach! Wbił w nią swój wzrok, w jednej chwili stając się znacznie bardziej podejrzliwym. To był całkowicie nowy element w całej układance, a więc coś musiało się za nim kryć. - A spełni je pani? - odpowiedział pytaniem. Posmutniała, co dostrzegł natychmiast; wcześniej nigdy jej się podobne reakcje nie zdarzały. Był dobrym obserwatorem, nic nie mogło umknąć jego uwadze. Znał już wszystkie zakamarki Ośrodka, choć przed Izoldą wciąż odgrywał rolę zagubionego prowincjusza, który nagle znalazł się w samym centrum największej metropolii świata. - Planujesz ucieczkę, czy tak?! - zapytała wprost, a on poczuł się, jakby ktoś walnął go obuchem prosto w głowę; podłoga zaczęła mu się usuwać spod nóg. Momentalnie wpadł w panikę. Więc wiedzą, o wszystkim wiedzą! - powtarzał sobie w myśli. - Wszystko stracone. Penelopa, nie przejawiając już żadnych uczuć, przyjęła służbową pozę; przełożyła nogę przez nogę, znów była nieczułą na nic panią profesor. Taka mu się nie podobała, odpychała go, budziła odrazę. Choć przecież tak naprawdę lubił ją, coś go do niej ciągnęło. Może to, że przypominała mu matkę? Była mniej więcej w jej wieku. - Ucieknę, gdy tylko poczuję się tutaj jak w więzieniu - odparł jak najbardziej dyplomatycznie Sebastian. Na twarzy Penelopy na moment zagościł podziw, ale natychmiast jego iskierka zgasła. Ten chłopak miał w sobie niesamowitą siłę wewnętrzną! Był inny - z d r o w y! Widząc, że ich rozmowa stacza na niebezpieczne tory, zmieniła temat. - Lubisz Izoldę? - Jest nijaka - odparł automatycznie, co wytłumaczyła sobie jako "nie lubię" albo - w najlepszym razie - "jest mi obojętna". - Co ci w niej przeszkadza? - Powiedziałem już: jest nijaka! - Zbyt dziecinna? - drążyła wątek Izoldy kobieta. - Nawet nie to - odpowiedział. - Nie ma w niej żadnych spontanicznych uczuć. Jest wystudiowana, jak maszyna. - A uroda? - Jest piękna, owszem - potwierdził. - Piękna, ale brak jej czegoś. Może szczęścia?... - Podoba ci się? Chciałbyś z nią zostać? - Wiedziała, że to pytanie jest chwytem poniżej pasa, ale musiała je zadać, bo tego wymagała procedura, a była pewna, że cała ich rozmowa jest nagrywana i natychmiast po jej zakończeniu zostanie poddana szczegółowej analizie. Wiedziała też jednak, że i z tym pytaniem chłopiec sobie poradzi. - Mógłbym mieć taką siostrę. Młodszą siostrę - dodał. - Nauczyłbym ją żyć. - Ż y ć? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Tak - odpowiedział, dziwiąc się, że kobieta nic nie rozumie. A niby taka dorosła (mogłaby być jego matką) i mądra (znacznie przecież mądrzejsza od Sonii). Penelopa przetrawiła w myśli jego odpowiedź i, uznawszy rozmowę za skończoną, podniosła się z fotela. Zatrzymała się jeszcze na moment w drzwiach i posłała mu przyjazne, ciepłe spojrzenie. - Nie chcesz mnie już o nic zapytać? Zaprzeczył ruchem głowy, po którym kobieta natychmiast rozpłynęła się w niebycie. Wraz z jej odejściem, opuściło to pomieszczenie całe ciepło. Siadł na fotel, na którym jeszcze przed chwilą spoczywała, rozmawiając z nim, Penelopa, jakby w ten sposób był w stanie przedłużyć jej obecność. Dotknął ręką oparcia i nagle poczuł pod opuszkami palców jakiś przedmiot. To była karta - j e j karta - magnetyczna. Karta, która otwierała w Ośrodku wszystkie drzwi! Zgubiła - to była jego pierwsza myśl. A zaraz potem przybiegły następne. - A może zostawiła ją specjalnie?... Po to, aby mógł uciec... Ścisnął kawałek plastiku w dłoni, a potem zgrabnym, wyćwiczonym ruchem, niewidocznym dla zamontowanych w czterech kątach sufitu kamer, wsunął kartę do kieszeni kombinezonu, w jakim chodził tutaj od pierwszego dnia pobytu. |
|