nr 06 (XXVIII)
sierpień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Paweł Pluta
  Od Siergieja według możliwości, czytelnikowi według potrzeb

Zaczęło się na dobre jakieś półtora roku temu, kiedy Amber wydał pierwszą książkę. Chyba mało kto wtedy przypuszczał, że następne dwa lata przyniosą dziesięć, a może nawet więcej, przetłumaczonych tomów autorstwa Siergieja Łukianienki. Może jeszcze w tej chwili jest to liczba przesadzona, ale mam na myśli również rzeczy leżące w wydawnictwach na stertach opatrzonych karteczkami „do drukarni”.

Gdybym wiedział, jak się sytuacja rozwinie, pewnie zapamiętałbym lepiej, co robiłem wiosną 2002 roku, a tak muszę podpierać pamięć domysłami. Od długiego już wtedy czasu w cyklu Pawła Laudańskiego „Wiatr ze wschodu” nazwisko Łukianienki przewijało się chyba w każdym odcinku. W lutowym numerze „Esensji” zamieściliśmy wówczas udostępniony przez tłumaczkę fragment „Labiryntu odbić”, zresztą oddając sprawiedliwość „Nowej Fantastyce”, to oni opublikowali w numerze listopadowym z 1999 roku pierwsze opowiadanie zatytułowane „Sługa”. Sądząc z tego, że pod koniec maja pisałem już w Usenecie o przeczytaniu całej dylogii o Keyu Dutchu, „Linię marzeń” kupiłem zapewne jakoś w kwietniu, zachęcony wspomnianymi wyżej publikacjami, no i tym, że wreszcie powiało ze Wschodu kimś poza, przy całym do nich szacunku, standardowymi w ofercie wydawców Strugackimi i Bułyczowem. Jeden Jes'kow z 2000 roku wiosny nie czynił, aż prawdę powiedziawszy omijałem zazwyczaj artykuły Pawła, taki żal brał ile jest za Bugiem tego, czego u nas niet.

Kiedy w lipcu z kolei pojawił się już wydany „Labirynt odbić”, zabrałem się do szukania autora i tłumaczki, pewny że ktoś, kto napisał taką książkę, musi być uchwytny w Sieci. Zabawne, że owszem, znalazłem bez większego trudu Łukianienkę. Dokładniej – Siergieja Niewasiliewicza Łukianienkę, zdaje się dość znaną w rosyjskim Internecie postać, jednak ze względu na podejrzane otczestwo miałem wątpliwości, czy to jego szukam. Jak się później okazało, rzeczywiście ten znaleziony Siergiej Niewasiliewicz ustępował swoim pseudonimem miejsca Siergiejowi ważniejszemu – Wasiliewiczowi.

Bez problemów trafiłem za to do Ewy Skórskiej, osoby w polskich warunkach znacznie bardziej fanowi Łukianienki przydatnej niż on sam. Co ciekawe, dość powszechne jest przekonanie, że tłumacz z rosyjskiego powinien być rówieśnikiem może nie od razu kaukaskich górali, ale dostojny wiek Eugeniusza Dębskiego wydaje się stosowny. Nic bardziej mylnego. Do tłumaczenia książek Siergieja Łukianienki mogą porządną dziewczynę doprowadzić, jeśli wolno mi zdradzać takie sekrety, cztery lata spędzone jeszcze niedawno w jednej licealnej klasie z Andrzejem Pilipiukiem.

Teraz, dzięki pomocy Ewy, której służyłem przez pewien czas za łącznika z fandomem, a zwłaszcza z organizatorami elbląskiego Polconu, wszystko jest na dobrej drodze do goszczenia Siergieja Wasiliewicza na głównym polskim konwencie. Co prawda niewiele brakowało, aby pierwszą swoją wizytą uświetnił warszawskie Targi Książki w maju, ale pechowy zbieg urzędniczych okoliczności to uniemożliwił; Wojtek Sedeńko zaś nie zdążył wykorzystać szansy na zaproszenie go miesiąc później do Nidzicy. Tak więc, czytelnicy czekają na koniec sierpnia, wielu z nich zapewne gromadząc spore już stosiki książek do podpisu. Ja zaś postanowiłem przy tej okazji krótko przybliżyć potencjalnym czytelnikom znane mi, czyli wydane w Polsce, powieści i opowiadania Siergieja Łukianienki, w miarę możliwości unikając zdradzania kluczowych szczegółów.

Autor to, zaiste, wszechstronny. To wielka zaleta, ale też i pewne niebezpieczeństwo, bo przypadkowy odbiorca może trafić akurat na coś z gatunku mu nie odpowiadającego i po następną książkę nie sięgnąć, w przekonaniu że będzie podobna. A to nieprawda. Drugą wyróżniającą Łukianienkę cechą jest jego niekonwencjonalność. Oczywiście nie mam na myśli jakichś straszliwych eksperymentów artystycznych na żywym ciele tekstu; jeżeli chodzi o formę są to utwory jak najbardziej klasyczne. Nierzadko natomiast łamie autor zwyczajowy kanon wybranego przez siebie gatunku, nie tyle nawet wprowadzając obce motywy, co kierując istniejące w nieoczekiwaną stronę. Aby zaś dopełnić tę krótką charakterystykę, wspomnę jeszcze o szczególnym talencie do tworzenia wyjątkowo sugestywnych opisów, oraz pewnej intrygującej zdolności przewidywania przyszłych zdarzeń.

W Kosmosie

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Pierwsza trafiła do rąk polskich czytelników wydana przez Amber ulubiona przez tłumaczkę „Linia marzeń”, a krótko po niej druga część tej dylogii, „Imperatorzy iluzji”. To klasyczna space opera – w Kosmosie roi się od Obcych, w nadprzestrzeni od statków, a całym zamieszaniem rządzi Imperator. Jak się zresztą okazało, sam świat oparty jest na grze „Masters of Orion”, który to fakt co jakiś czas jeszcze ktoś odkrywa i pędzi się podzielić rewelacją z poziewującymi słuchaczami. Nie grałem w to nigdy, więc nie mam jak ocenić stopnia podobieństwa, ale poza mechanikę świata raczej ono nie wychodzi. Gry nie zna zresztą również tłumaczka, chociaż oczywiście wie o jej istnieniu i związkach z książką, a nawet chętnie by spróbowała zagrać przy jakieś okazji. Z tej nieznajomości biorą się też pewne różnice w nazwach ras wynikające jak zwykle z podwójnej transkrypcji angielskiego przez cyrylicę na polski. W tym jednak przypadku nie uważam ich za błąd, ostatecznie nie mamy do czynienia z jakąś powszechnie znaną klasyką, do której się nawiązuje, w odróżnieniu od zniekształceń imion tolkienowskich lub, jak by to nazwać, sapkowskich.

Wystarczy jednak o tłumaczeniu. „Linia marzeń”, jak przystoi space operze, pokazuje świat barwny i różnorodny, w którym autor może się wykazać swoimi umiejętnościami. Różnorodne planety, od jednego wielkiego sadu jabłkowego dla zdemobilizowanych weteranów wielkiej wojny, aż po wypaloną bioterminatorem pustynię to tylko zestaw podstawowy. Ciekawsze są drobne przyjemności, jak chociażby krótkie rozważania na temat menu wspólnego obiadu Człowieka i Obcego; nie wypada w towarzystwie kogoś, kto wyewoluował z ptaków, delektować się kurczakiem. Z drugiej strony, można też użyć niewinnych gratulacji jednego gatunku jako niezawodnej obelgi dla innego i wykorzystać sprowokowane zamieszanie.

Takie szczegóły budują nastrój, ale nie zastąpią operowych scen akcji, są więc i one. Przede wszystkim bitwy i pojedynki, w końcu to powieść awanturnicza, toteż broń, czasem nawet inteligentniejsza od swojego pechowego właściciela, często jest w użyciu. Ale można się obyć i bez broni, także w starciu z półtonowym żywym kamieniem umiejącym sterować grawitacją, a walczący statek potrafi znienacka wypalić śluzę plazmowym silnikiem. Wreszcie jest iście lemowskie, niczym katastrofy z „Albatrosa” lub „Ananke”, wyjście z hiperprzestrzeni statku rozpędzonego do przyświetlnych prędkości, co dla jego załogi oznacza nieuniknioną podróż w przyszłość, bo minuty na pokładzie są na zewnątrz setkami lat.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ciekawym – i kluczowym – elementem tego świata jest aTan – sposób na nieśmiertelność prawdopodobnie również wywodzący się z gier komputerowych. Prawdopodobnie, gdyż pomysł błyskawicznego podróżowania przez „stacje wskrzeszeniowe” wykorzystał ćwierć wieku wcześniej Philip José Farmer w książce „Gdzie wasze ciała porzucone”. Siergiej Łukianienko dość często adaptuje w swoich utworach motywy innych autorów, więc może tak być i w tym przypadku, tym bardziej że w grach „odżycie” cofa postać na jej drodze, zaś aTan pozwala przenosić się także „w przód”, co więcej, usprawniając sposób farmerowski – przewidywalnie, chociaż oczywiście w dalszym ciągu zostawiając garderobę w miejscu zgonu.

Właśnie aTan doprowadza do drugiego dna „Linii marzeń”. Według oficjalnych informacji to skomplikowany techniczny system.

Właściciel aTanu, Curtis van Curtis, widzi w światach na zamówienie nowy interes, natomiast Key Dutch śmiertelne niebezpieczeństwo, bojąc się że w ten sposób odejdą najaktywniejsi, ci którzy chcą realizować swoje zamiary.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W rok po „Linii marzeń” pojawiła się następna powieść z tego samego gatunku, „Zimne błyskotki gwiazd”. Jak zwykle dylogia, ale na razie znany tylko jej pierwszą część, trochę trudno więc o niej mówić, w drugim tomie jeszcze dużo się może zmienić. Z całą pewnością jednak jest to historia odmienna od poprzedniej. Przede wszystkim dzieje się niemalże w teraźniejszości i tym razem to nie Ludzie panują nad Kosmosem. Tak właściwie znaleźli się w nim w ogóle przypadkiem, kiedy naukowcy odkryli możliwość skracania sobie drogi w przestrzeni, a konstruktorzy statków kosmicznych skorzystali z niej. No i pod Syriuszem Ludzie natknęli się na Hiksoidów.

Nie, żeby Hiksoidzi, a razem z nimi reszta Konklawe Galaktycznego zaraz chcieli zrobić Ziemianom coś niemiłego. Po prostu wskazali im – nam – miejsce w szeregu. Konkretnie chodziło o szereg kosmicznych ciężarówek pilotowanych przez Ludzi. A dlatego przez Ludzi, że nikt inny nie jest w stanie przetrwać skoku, w każdym razie takie jest ogólne przekonanie. Obcy muszą podróżować wolniejszymi sposobami, z przyczyn technicznych nie da się też wysłać statku automatycznego. Drugą młodość przeżywają więc promy kosmiczne, znane amerykańskie, ale i rosyjskie Burany, nie mówiąc o nowych konstrukcjach innych krajów, korzystających z okazji do zrobienia dobrego interesu. Kiedy podróż trwa kilka godzin, nie jest problemem mizerny, prawdę mówiąc, czas jaki wahadłowiec może spędzać w przestrzeni. Gdyby jeszcze nie to, że każdy skok zabiera ze sobą wszystko w promieniu ćwierć kilometra, więc wykonuje się go z orbity, bo ponowne zapełnienie powietrzem kuli próżni takiej wielkości ma efekty uboczne zbliżone do trzęsienia ziemi, wszystko byłoby wspaniałe. Nawiasem mówiąc, podobny problem przedstawił Tomasz Kołodziejczak w opowiadaniu „Spróbuj przekonać Kolumba”, tylko że jego wejście w hiperprzestrzeń naruszało przestrzeń klasyczną w promieniu tysiąc razy większym. Cóż, wątły to ślad, ale może i Łukianienko zna ten tekst.

Stanowisko kosmicznych wozaków nie jest jednak ani odpowiadające ambicjom Ludzi, ani nawet bezpieczne. Przecież w każdej chwili może się okazać, że inna rasa wynajdzie lepszy sposób podróżowania, chociażby nie nakładający na długość podróży sztywnego ograniczenia dwunastu z kawałkiem lat świetlnych. A tak długi, i zawsze tak długi jest pojedynczy skok. Po takim wynalazku ambitna, a już niepotrzebna i trzymana z boku młoda rasa może stać się niebezpieczna i wtedy rzeczywiście grozi jej pacyfikacja, o ile wcześniej nie zlikwiduje jej straszliwy kryzys wąsko wyspecjalizowanej gospodarki. Trzeba się więc jakoś zabezpieczyć, albo wręcz zaatakować prewencyjnie. Tylko że z atakiem będzie problem, bo silne rasy rzeczywiście są silne.

Zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę Andriej Chrumow, dziadek Piotra Chrumowa, jednego z pilotów transportowych. Właśnie dzięki Piotrowi mamy możliwość udziału w fascynującym awaryjnym lądowaniu promu kosmicznego na podrzędnej drodze. Siergiej Łukianienko ponownie pokazuje, jak mistrzowsko potrafi budować wizje zdarzeń, w tym przypadku równocześnie dramatycznych i komicznych, a to za sprawą pojawiającego się na tej szosie Ikarusa, którego kierowca nie przejął się zamknięciem drogi dla ruchu. Przy tym właśnie lądowaniu, kiedy wahadłowiec wchodzi w atmosferę, pojawia się intrygująca wzmianka o dwóch katastrofach takich statków. Obie nastąpiły w wyniku oderwania się płytek pancerza termicznego i wdarcia do struktury pojazdu rozpalonej plazmy. Brzmi znajomo. I odrobinę zjeża włosy, jeśli czyta się to w książce sprzed sześciu lat, za to w dwa miesiące po dokładnie takim zdarzeniem spowodowanej katastrofie Columbii.

A skoro mowa o pancerzu, jest on dobrym przykładem funkcjonowania wymiany towarowej między cywilizacjami. Ten pancerz wcale nie służy do ochrony przed temperaturą. On jest nałożony na prom wyłącznie po to, aby ten ładniej wyglądał. Materiał, kupowany od Hiksoidów, wykorzystywany jest przez nich do celów zdobniczych i, zgodnie z Prawem o Zastosowaniu Niezgodnym z Przeznaczeniem, tylko w taki sposób mogą go używać Ludzie. Więc zdobią swoje statki do upojenia, zdobią też na przykład ubrania. To, że w pierwszym przypadku powstaje doskonała osłona termiczna, a w drugim kamizelka kuloodporna, to tylko skutek uboczny. Oficjalnie.

Dość jednak tej dygresji. Wracając do Chrumowa dziadka, jego opinia ksenofoba sięga daleko poza rodzinną planetę, paradoksalnie przyciągając sprzymierzeńców. Tak się bowiem składa, że oprócz ras silnych są i młodsze, za to podobnie do ludzi ambitne, a jednej z nich udaje się natknąć na kogoś, kto wygląda jak Człowiek. Ale nie jest Człowiekiem. Za to jego rasa ma możliwości, do których daleko Konklawe Galaktycznemu. Oczywiste jest, że do nawiązania kontaktu najlepiej wysłać kogoś, kto jest prawie identyczny. Aby jednak zabezpieczyć się przed skutkami niepowodzenia, które dotknęłyby całą planetę, buntownicy działają w konspiracji, zwłaszcza przed własnymi rządami.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

109
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.