nr 06 (XXVIII)
sierpień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Paul Levinson
  Kod jedwabiu

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Obudziłem się rano gwałtownie, oparłem głowę na drżącej ręce i pochyliłem się dokładnie w porę, żeby zobaczyć szczupły, mokry tyłeczek Sarah znikający w sypialni. Prawdopodobnie wyszła spod prysznica. Potrafiłem sobie wyobrazić dużo gorsze przebudzenia.
     - Chyba wrócę na farmę Josepha - powiedziałem jej przy śniadaniu z grzanek z pełnego ziarna pszenicy, sadzonych jajek i herbaty Darjeeling, smakującej jak najwspanialszy nektar.
     - Dlaczego?
     - Miejsce najbliższe scenie zbrodni - odparłem.
     - Pojadę z tobą - zaproponowała Sarah.
     - Wczoraj wieczorem byłaś mocno rozstrojona... - zacząłem oponować.
     - Prawda, ty też, ale teraz już czuję się dobrze - oświadczyła. - Poza tym, będziesz mnie potrzebował, żeby rozszyfrować Amiszów, żebyś wiedział, czego szukać.
     Miała sporo racji.
     - W porządku - zgodziłem się.
     - Dobrze - powiedziała. - Tak na marginesie, czego chcesz szukać?
     - Tak naprawdę to nie wiem - przyznałem. - Mo bardzo chciał pokazać mi coś u Josepha.
     Sarah zastanowiła się, potem skrzywiła.
     - Joseph pracował nad organicznym antidotum na katalizator alergenów, ale wszystko to działa bardzo powoli - osiągnięcie niebezpiecznego stężenia katalizatora w organizmie człowieka trwa całe lata - nie wiem więc, co takiego Joseph mógłby ci pokazać w trakcie króciutkiej wizyty.
     Gdyby powiedziała to wczoraj wieczorem, winogrona i kanapka smakowałyby mi jeszcze bardziej.
     - Cóż, w tej chwili nie mamy żadnego innego punktu zaczepienia - powiedziałem i dokończyłem ostatnie jajko.
     Ale jakie to miało znaczenie dla odkrycia, co zabiło Mo? Jemu też ktoś podawał powoli działającą truciznę, która nagromadzała się w ciałach jego i Josepha przez długie lata, tak że w końcu umarli tego samego dnia.
     Bardzo mało prawdopodobne. Najwyraźniej chodziło tu o więcej niż jeden katalizator. Zastanawiałem się, czy Mo powiedział Josephowi cokolwiek na temat mojej wizyty. Miałem nadzieję, że nie - ostatnia rzecz, na jaką miałem ochotę, to dopadnięcie mnie przez ostateczny katalizator.
     
     
     Godzinę później byliśmy już na Turnpike, jadąc na zachód. Słońce przygrzewało mocno, wiał świeży wiaterek - piękny dzień na przejażdżkę, tyle tylko, że udawaliśmy się na śledztwo w sprawie śmierci jednego z najmilszych ludzi, jakich znałem. Zadzwoniłem do Corinne, żeby upewnić się, że z nimi wszystko w porządku. Powiedziałem, że wpadnę po południu. Przede wszystkim powinienem był pojechać do nich - przytulić Corinne i dziewczynki, tak jak tego potrzebowały, poza tym oddać samochód... Ale musiałem znaleźć się na farmie Stoltzfusa najszybciej jak się da. Czasami kilka minut może oznaczać różnicę pomiędzy obecnością, a zniknięciem ze sceny przestępstwa ważnego dowodu.
     - Powiedz mi coś więcej o swoim doktoracie - poprosiłem Sarah. - To znaczy tym prawdziwym, nie przykrywce dla recenzentów.
     - Wiesz, zbyt wielu ludzi zrównuje naukę z jej pułapkami technologicznymi - jeśli czegoś nie znajduje się w komputerze, Bóg wie jakich mikroskopach czy najnowszych barwnikach do DNA, to musi być magia, przesąd, bajki starych ciotek. Ale istotą nauki jest metoda, rozumowy sposób badania świata, wszystkie gadżety są wtórne. Oczywiście - dobre wyposażenie to wspaniała rzecz - otwiera kolejne obszary świata naszemu pojmowaniu, umożliwia nam ich analizę - ale co, jeśli różne elementy świata już są dostępne analizie i doświadczeniom dokonywanym wyłącznie przy pomocy gołego oka i rąk, jeśli sprzęt tak naprawdę w ogóle nie jest potrzebny?
     - Postulujesz więc, że agrokultura, hodowla roślin i zwierząt, ten rodzaj manipulacji naturą był praktykowany przez ludzkość w ciągu całych tysiącleci bez żadnych wyszukanych urządzeń - powiedziałem.
     - Tak - potwierdziła. - Ale to wcale nie jest kontrowersyjne ani nie może być powodem morderstwa. Twierdzę, że niektórzy ludzie dokonywali tych prac w celach innych niż wyhodowanie lepszej żywności - robili to pod nosem wszystkich przez bardzo długi czas - i wykorzystują wyniki do zarabiania pieniędzy, utrzymywania się przy władzy i eliminowania wszystkich, którzy staną im na drodze.
     - Coś w rodzaju zorganizowanej przestępczości biologicznej - mruknąłem w zamyśleniu.
     W głowie odezwał mi się motyw z Ojca Chrzestnego. Lecz zamiast Marlona Brando, za biurkiem siedział stary farmer w kombinezonie. Naciągane, delikatnie mówiąc...
     - Tak, można tak powiedzieć - zgodziła się Sarah.
     - Czy masz jakieś przykłady - jakiekolwiek dowody - inne niż twoja teoria alergenów? - spytałem.
     - To fakt, nie teoria, zapewniam cię - odparła. - Ale mam przykład: zastanawiałeś się kiedykolwiek, dlaczego po drugiej wojnie światowej ludzie w USA stali się tak nieuprzejmi dla siebie nawzajem?
     - Nie bardzo chwytam, o co ci chodzi - przyznałem.
     - Cóż, dużo na ten temat napisano w literaturze socjologicznej - ciągnęła. - W relacjach międzyludzkich istniały kiedyś uprzejmość i kurtuazja - sposób, w jaki ludzie odnosili się do siebie w sytuacjach publicznych, w interesach, w przyjaźni - przynajmniej przez pierwszą połowę dwudziestego wieku w USA. A potem wszystko to zaczęło się rozpadać. Wszyscy to widzą. Niektórzy winią za to napięcia wieku atomu, zastąpienie klasy szkolnej ekranem telewizora, przed którym można zasnąć albo odejść od niego, jako głównego źródła edukacji dzieci. Przyczyn może być bardzo dużo. Ale ja mam swoje zdanie.
     - Czyli?
     - Po drugiej wojnie światowej wszyscy znaleźli się w wieku atomu - powiedziała. - Anglia i kraje zachodnie miały telewizję, samochody, takie same bodźce. Amerykę różniły od reszty świata jej ogromne obszary rolnicze - miejsce do ukradkowej uprawy czegoś, na co większość ludzi łatwo się uczula. Uważam, że przyczyną powszechnego rozdrażnienia, utraty uprzejmości, było coś, co dość dosłownie wlazło wszystkim pod paznokcie - alergen zaprojektowany właśnie w tym celu.
     Jezu, teraz wiedziałem, dlaczego ta kobieta może mieć kłopoty z radą naukową. Ale mogłem się z nią zgadzać - życie nauczyło mnie brutalnie, że wyśmiewanie takich szalonych pomysłów odbywało się zawsze czyimś kosztem.
     - Cóż, Japończycy pod koniec wojny mieli plany wykorzystania balonów przenoszących do nas broń biologiczną - śmiertelne choroby.
     Sarah skinęła głową.
     - Japończycy są jednym z najbardziej zaawansowanych rolniczo narodów na Ziemi. Nie wiem, czy w nasz problem byli zaangażowani, ale...
     Zadzwonił telefon.
     McLuhan zauważył kiedyś, że samochód jest jedynym miejscem w naszym technologicznym świecie, gdzie człowiek może się uwolnić od natarczywości dzwonka telefonu. Oczywiście było to przed pojawieniem się telefonów samochodowych.
     - Halo - odezwałem się.
     - Halo? - odpowiedział głos. Brzmiał jak męski, o dziwnym akcencie, młody, ale głęboki.
     - Tak? - spytałem.
     - Panie Buhler, to pan? - upewniał się głos.
     - Ehm, niestety nie, czy mogę mu coś przekazać?
     Cisza. Po chwili:
     - Nie rozumiem. Czy to numer telefonu w samochodzie pana Buhlera?
     - Tak jest - potwierdziłem - ale...
     - Gdzie jest Mo Buhler?
     - Cóż, jest... - zacząłem.
     Usłyszałem dziwne kliknięcie, potem sygnał.
     - Czy ten telefon ma usługę oddzwaniania? - spytałem Sarah i siebie.
     Wcisnąłem *69, jak w zwykłych telefonach, potem "połącz".
     - Witamy w Bezprzewodowej Telefonii AT&T - odezwał się inny, głęboki głos. - Abonent telefonii komórkowej, do którego chce się pan dodzwonić, jest czasowo niedostępny albo wyjechał poza zasięg...
     - To był Amos - odezwała się Sarah.
     - Ten dzieciak w telefonie? - spytałem głupio.
     Skinęła głową.
     - Musi wciąż być w szoku z powodu śmierci swojego ojca - powiedziałem.
     - Sądzę, że to on zabił swojego ojca - oznajmiła Sarah.
     
     Wjechaliśmy głęboko w stan Pensylwania, czerń, szarość i nieprawdziwe kolory tablic reklamowych powoli zostały zastąpione przez zieleń, brązy, barwy ziemi, z którymi obcowałem nie dalej jak wczoraj. Lecz teraz kolory natury nie przynosiły mi radości. Zdałem sobie sprawę, że tak właśnie jest z całą naturą - mamy romantyczne wyobrażenie o jej pięknie, całkowicie prawdziwym, ale jest ona także źródłem powodzi, głodu, trzęsień ziemi i śmierci ukrywającej się pod wieloma postaciami... Pytanie, czy teoria Sarah o ludziach pomagających tej ciemnej stronie natury może być prawdziwa?
     Opowiedziała mi o Amosie. Miał szesnaście lat, otrzymał tylko obowiązkową podstawową edukację w jednoizbowej szkółce, jak każdy Amisz - lecz, tak jak w wielu nieznanych ludziom z zewnątrz odłamach tej społeczności, był samoukiem dysponującym dużą wiedzą w sztuce biologicznej alchemii. Terminował u swojego ojca.
     - No to dlaczego go zabił? - zdziwiłem się.
     Zawahała się.
     - Część tego, to rozgrywki personalne pomiędzy Amosem i jego ojcem - wyjaśniła. - Nie jestem pewna, czy Joseph zgodziłby się, żebym mówiła o tym... obcemu...
     - Rozumiem - powiedziałem. - Lecz umarły już dwie osoby, a ty mówisz mi, że to z powodu zabójstwa. Całkowicie zgadzam się z koniecznością zachowania prywatności, ale nie kiedy kosztuje to czyjeś życie.
     - Amos nie tylko zapowiada się na świetnego naukowca w stylu Amiszy. Jest także typowym, nieposłusznym dzieciakiem - odezwała się w końcu. - Bardzo typowym, buntowniczym nastolatkiem. Upijał się, prowadził samochody w gangach Amiszy.
     - To wszystko?
     - To bardzo wiele, jeśli jesteś Amiszem.
     - Oni mają gangi?
     - O, tak - potwierdziła Sarah. - Groffies, Ammies i Trailers to trzy główne. Hostetler opisuje je w swoich książkach. Ale są i inne, mniejsze. Josephowi nie podobał się związek syna z jednym z nich. Ciągle się o to kłócili.
     - I uważasz, że to doprowadziło do śmierci ojca Amosa? - wciąż nie dowierzałem.
     - Cóż, Joseph nie żyje, prawda? Jestem też zupełnie pewna, że jeden z gangów, do którego należy Amos, ma powiązania z mafią wojny biologicznej, o której ci opowiadałam - tą, która zabiła też Mo.
     Resztę drogi przejechaliśmy w milczeniu. Nie byłem pewien, co myśleć o tej kobiecie i jej pomysłach.
     W końcu dotarliśmy do Northstar Road i drogi prowadzącej do farmy Stoltzfusa.
     - Lepiej będzie, jeśli zaparkujemy tutaj i sam tam podejdziesz - odezwała się Sarah. - Samochód i obca kobieta o wiele łatwiej zwrócą uwagę Amiszy niż samotny mężczyzna poruszający się pieszo - nawet jeśli jest Anglikiem. To znaczy, oni tak nazywają...
     - Wiem - przerwałem jej. - Widziałem Świadka Weira. Lecz Mo powiedział mi, że Joseph nie miał nic przeciwko samochodom...
     - Joseph nie żyje - wtrąciła się Sarah. - Jego upodobania i upodobania jego rodziny mogą być zupełnie odmienne.
     Przypomniałem sobie wczorajszą wrogość brata Josepha, kolejnego wuja Sarah.
     - W porządku - zgodziłem się. - Chyba wiesz, co mówisz. Wrócę za jakieś trzydzieści-czterdzieści minut.
     - OK - Sarah ścisnęła mnie za rękę i uśmiechnęła się.
     
     Wlokłem się gruntową drogą, nie bardzo wiedząc, co spodziewałem się znaleźć na jej końcu.
     Na pewno nie to, co znalazłem.
     Poczułem dym, zapach spalenizny, zanim jeszcze dotarłem do domu i stodoły. Obydwa budynki doszczętnie spłonęły. Boże, miałem nadzieję, że nikt nie znajdował się wewnątrz, kiedy zaczął się pożar.
     - Jest tam kto? - krzyknąłem.
     Mój głos odbił się echem na pustym polu. Rozejrzałem się dookoła i nasłuchiwałem. Żadnych zwierząt, bydła. Miło byłoby usłyszeć choćby poszczekiwanie złego psa.
     Podszedłem do resztek stodoły i pogrzebałem stopą w węglu drzewnym. Tu i ówdzie na moment pokazał się żar. Zbliżało się południe. Według mojej oceny pożar był szybki i wydarzył się jakieś sześć godzin wcześniej. Ale nie byłem ekspertem od podpaleń.
     Pomachałem ręką, żeby odpędzić cuchnący dym. Wyciągnąłem latarkę, podarowany mi przez Jennę potężny, halogenowy reflektor dający prawie dzienne światło i rozejrzałem się po stodole. Cokolwiek tu się znajdowało, niewiele z tego zostało.
     Coś zielonego przyciągnęło mój wzrok - bardziej zielonego niż trawa. Była to frontowa okładka starej książki, częściowo spalona.Nic więcej nie zostało - pozostałe strony i tylna okładka zniknęły całkowicie. Zobaczyłem kilka liter, wytłaczanych i złoconych w starym stylu. Dotknąłem ich czubkiem palca. Okładka była ciepła, ale nie za bardzo. Podniosłem ją i obejrzałem.
     "r Nat" widniało w jednej linii, w następnej widniało "bank".
     Bank, pomyślałem, Nat Bank. Co to takiego, Amiszowska książeczka bankowa jakiegoś lokalnego First Yokel's National Bank?
     Nie, to nie wyglądało jak okładka księgi finansowej. Poza tym "b" w "bank" zaczynało się małą literą, nie dużą. Bank, bank, hmmm.... zaraz, czy Mo wczoraj nie mówił mi czegoś o jakimś banku? Bank... Tak, Burbank. Darwin i Burbank! Luther Burbank!
     Partner Natury Luthera Burbanka - to szczątki tej książki trzymałem w dłoni. Wiele lat temu wypożyczyłem ją z Biblioteki Alterton i zachwyciła mnie.
     No cóż, Mo i Sarah mieli rację co do jednego: wielu Amiszy czytało książki na o wiele wyższym poziomie niż szkoła podstawowa...
     - To znów pan!
     Niemal wyskoczyłem ze skóry.
     Odwróciłem się.
     - Och, pan... - to był mężczyzna, którego widziałem tu wczoraj, brat Josepha.
     - Isaac Stoltzfus - przedstawił się. - Co pan tu robi?
     Jego ton był napastliwy, a oczy tak pełne złości, że przez chwilę myślałem, że uważa mnie za winnego pożaru.
     - Isaac. Panie Stoltzfus - zacząłem. - Właśnie tu dotarłem. Bardzo mi przykro z powodu pańskiej straty. Co się stało?
     - Rodzina mojego brata, Bogu niech będą dzięki, bardzo wcześnie rano, dobrze przed świtem, wyjechała do kuzynów w Ohio. Nikomu więc nie stała się krzywda. Odprowadziłem ich na stację kolejową w Lancaster. Kiedy wróciłem, kilka godzin później, znalazłem to - bezradnym gestem, z dziwną rezygnacją, wskazał na zrujnowany dom i stodołę.
     - Mogę zapytać, czy wiedział pan, co pański brat tutaj robił? - zaryzykowałem pytanie.
     Isaac albo nie usłyszał, albo udawał. Kontynuował po prostu dotychczasową wypowiedź.
     - Rzeczy materialne, nawet zwierzęta i rośliny, zawsze możemy stracić. Ludzie są jedyną prawdziwą wartością na tym świecie.
     - Tak - potwierdziłem - ale wracając do tego, co...
     - Powinien pan sprawdzić swoją rodzinę, upewnić się, że nic im nie grozi.
     - Moją rodzinę?
     Isaac skinął głową.
     - Mam tu robotę - wskazał na pole. - Mój brat miał cztery dobre konie, a nie widzę nawet śladu po nich. Najlepiej będzie, jeśli pan już stąd pójdzie.
     Odwrócił się i odszedł.
     - Proszę poczekać... - zacząłem, ale było to bezcelowe.
     Popatrzyłem na okładkę książki Burbanka. Ta farma, dziwaczne teorie Sarah, książka - wciąż miałem za mało informacji, żeby wyłowić z niej jakiś sens.
     Ale co, do cholery, miał na myśli Isaac mówiąc o mojej rodzinie?
     Jenna znajdowała się za oceanem i tak naprawdę nie była moją rodziną - jeszcze. Moi bliscy mieszkali w Teaneck, siostra wyszła w Brooklynie za mąż za Izraelczyka... co oni mieli wspólnego z tym wszystkim?
     Nic! Isaac w ogóle nie miał ich na myśli. Słabo dziś kojarzyłem. Najprawdopodobniej pomylił mnie z Mo - wczoraj widział nas obu po raz pierwszy w życiu.
     Mówił o rodzinie Mo - Corinne i dzieciach!
     Popędziłem do samochodu, pełne dymu powietrze przy każdym kroku drażniło mi gardło.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

45
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.