 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | CZĘŚĆ PIERWSZA Mendlowska lampa JEDEN Większość ludzi z terenami rolniczymi kojarzy Kalifornię lub Środkowy Wschód. Według mnie tego typu obszarem jest Pensylwania, pełna soczystej zieleni na czerwonawej glebie. Niewielkie poletka pomidorów, kukurydzy, ubrania powiewające na sznurze i dom stojący zawsze w rogu działki. Wszystko ma bardzo ludzkie wymiary... Jenna przebywała w Anglii na konferencji, nie miałem nic zaplanowanego na weekend, więc zaproponowałem Mo wycieczkę do Lancaster. Pokasłując silnikiem, pojechaliśmy przez most Waszyngtona; szosą Pennsylvania Turnpike; przez kolejny most; następną autostradą, pełną łat i dziur; w końcu boczną drogą, gdzie można było opuścić szyby i napawać się świeżym powietrzem. Mo, jego żona i dwie córki byli dobrymi ludźmi. Wśród osób zajmujących się medycyną sądową on stanowił rzadki okaz. Może wynikało to z małej liczby przestępstw w tej części kraju - mieszkało tu mnóstwo Amiszy, a oni odrzucają przemoc - a może to ciągły kontakt z soczystą zielenią napawał jego duszę spokojem. Lecz w ogóle nie miał w sobie nic z tej twardości, tego cynizmu tak częstego u ludzi zajmujących się martwymi i okaleczonymi. Nie, w Mo dominowała niewinność, radość z nauki, ludzi i roztaczających się przed nimi możliwości. - Phil - klepnął mnie w ramię, drugą ręką łapiąc mój bagaż. - Jak się masz, Phil! - krzyknęła z wnętrza jego żona, Corinne. - Cześć, Phil! - zawołała z okna jego starsza córka Laurie, prawdopodobnie już szesnastoletnia - truskawkowoblond plama w srebrnej ramie. - Cześć... - zacząłem, ale Mo postawił moją torbę na werandzie i pociągnął mnie w stronę swojego samochodu. - Przyjechałeś wcześnie, to dobrze - powiedział tym konspiracyjnym szeptem uczniaka. Zawsze używał takiego głosu, kiedy trafiał na coś nowego w nauce. Postrzeganie pozazmysłowe, UFO, ruiny Majów w nieoczekiwanym miejscu - wszystko to stanowiło dla Mo nieodpartą przynętę. Lecz jego specjalnością była moc zwykłej natury i ukryta mądrość farmerów. - Mały prezent, który chcę odebrać dla Laurie - wyszeptał jeszcze ciszej, choć dziewczyna znajdowała się daleko poza zasięgiem słuchu. - Zamierzam też coś ci pokazać. Nie jesteś zbyt zmęczony na krótką przejażdżkę? - Och, nie, skądże. - Świetnie, to jedziemy - ucieszył się. - Trafiłem na pewne metody Amiszów... No cóż, sam zobaczysz. Spodoba ci się. Strasburg leży w odległości piętnastu minut od Lancaster, drogą 30. Po drodze są tylko cukiernie "Dairy Queens" i sklepiki sieci "7-Elevens", lecz jeśli zjechać w bok, na jakieś pół mili w dowolną stronę, człowiek cofnie się w czasie o dobre sto lat. Samo powietrze o tym informuje - wyraźna mieszanina woni pyłków i końskich odchodów, zaskakująco miła, tak rzeczywista, że oczy zachodzą łzami z przyjemności. Człowiek nawet przestaje zwracać uwagę na krążące w pobliżu muchy. Skręciliśmy w Northstar Road. - Kawałek stąd, po prawej stronie, jest farma Josepha Stoltzfusa - poinformował Mo. Skinąłem głową. - Cudownie. Słońce miało zajść za jakieś pięć minut. Niebo koloru brzuszka gila nachylało się nad brązami i zielenią farm. - Nie będzie miał nam za złe, że przybywamy tam, tym, no... - Samochodem? Nie, oczywiście, że nie - uspokoił mnie Mo. - Amisze nie mają nic przeciwko używaniu samochodów przez nie-Amiszy. A Joseph, jak sam zobaczysz, ma umysł bardziej otwarty niż większość z nich. Pomyślałem, że chyba właśnie go widzę, po prawej stronie, na końcu szosy, która przeszła w drogę gruntową, szpakowato-siwa głowa i broda pochylone nad sękatą korą drzewa owocowego. Miał na sobie prosty, czarny kombinezon i ciemnoczerwoną koszulę. - To jest Joseph? - spytałem. - Tak sądzę - odparł Mo. - Nie jestem pewien. Zatrzymaliśmy samochód w pobliżu drzewa i wysiedliśmy. Znienacka zaczął padać delikatny, jesienny deszcz. - Macie tu jakiś interes? - mężczyzna stojący przy pniu odwrócił się w naszą stronę. Ton jego słów był mało przyjazny. - Ehm, tak - powiedział Mo, najwyraźniej zaskoczony. - Przepraszam, że przeszkadzamy. Joseph Stoltzfus powiedział, że możemy przyjechać... - Mieliście interes do Josepha? - ostro spytał mężczyzna. Oczy miał zaczerwienione i mokre - choć to mogło być skutkiem deszczu. - Coż, tak - potwierdził Mo. - Ale jeśli przyjechaliśmy nie w porę... - Mój brat nie żyje - oznajmił mężczyzna. - Ja nazywam się Isaac. To zły czas dla naszej rodziny. - Nie żyje? - Mo prawie krzyknął. - To znaczy... co się stało? Widziałem się z pańskim bratem wczoraj. - Nie jesteśmy pewni - rzekł Isaac. - Może atak serca. Uważam, że powinniście odjechać. Wkrótce pojawi się tu rodzina. - Tak, tak, oczywiście - zgodził się Mo. Popatrzył na znajdującą się za Isaacem stodołę, którą spostrzegłem dopiero w tym momencie. Jej wrota były lekko uchylone, wewnątrz migotało słabe światło. Mo zrobił krok w stronę budynku. Isaac powstrzymał go wyciągniętą ręką. - Proszę - rzekł. - Lepiej będzie, jeśli odjedziecie. - Tak, oczywiście - ponownie zgodził się Mo, a ja odprowadziłem go do samochodu. - Nic ci nie jest? - spytałem, kiedy obaj już siedzieliśmy w środku i Mo włączył silnik. Potrząsnął głową. - To nie mógł być atak serca. Nie teraz. - Zawały zazwyczaj nie umawiają się na spotkanie - zauważyłem. Mo wciąż potrząsał głową, kiedy skręcaliśmy z powrotem na Northstar Road. - Uważam, że ktoś go zabił. W dzisiejszych czasach lekarze sądowi mają tendencję do dostrzegania morderstwa w przypadku dziewięćdziesięcioletniej staruszki umierającej spokojnie we śnie, ale Mo takiego skrzywienia nie miał. - Opowiedz mi coś więcej - poprosiłem niechętnie. Tylko tego było mi trzeba - nagłej śmierci zmieniającej moje odwiedziny w weekend pracoholika. - Nieważne - mruknął. - Już się zanadto wygadałem. - Wygadałeś? Nie powiedziałeś mi nic. Mo prowadził w milczeniu, zamyślony. Wyglądał jak ktoś zupełnie inny, noszący jego twarz jako maskę. - Próbujesz mnie przed czymś chronić, prawda? - zaryzykowałem. - Powinieneś lepiej mnie znać. Mo milczał. - W czym rzecz? - drążyłem. - Za pięć minut będziemy z Corinne i dziewczynkami. Wystarczy, że rzucą na ciebie okiem i będą wiedziały, że coś się stało. Co im powiesz? Mo skręcił nagle w boczną drogę, wskutek czego moja nerka weszła w gwałtowny kontakt z klamką. - Cóż, tu chyba masz rację - powiedział. Wystukał numer na telefonie zamontowanym w samochodzie - dopiero teraz go zauważyłem. - Halo? - odezwała się Corinne. - Złe wiadomości, kochanie - powiedział rzeczowo Mo, choć mnie ton wydawał się bardzo wymuszony. Bez wątpienia jego żona też to wyczuła. - Coś wypadło w projekcie i musimy jeszcze dziś pojechać do Filadelfii. - Ty i Phil? Wszystko OK? - Tak, obaj - potwierdził Mo. - Nie ma się czym przejmować. Zadzwonię do ciebie, kiedy dojedziemy na miejsce. - Kocham cię - powiedziała Corinne. - Ja ciebie też - wyznał Mo. - Ucałuj ode mnie dziewczynki na dobranoc. Rozłączył się i odwrócił do mnie. - Filadelfia? - zdziwiłem się. - Lepiej żebym nie podawał im zbyt wielu szczegółów - wyjaśnił. - Nigdy tego nie robię w moich sprawach. To by je tylko zaniepokoiło. - Ona i tak się niepokoi - powiedziałem. - Dowodzi tego, że nawet nie nakrzyczała na ciebie za nieobecność na obiedzie. Teraz i ja jestem nieco zaniepokojony. Co się dzieje? Mo nic nie powiedział. Potem znów skręcił - litościwie zrobił to łagodniej - w drogę, przy której stał znak informujący, że przed nami znajduje się autostrada Pennsylvania Turnpike. Kiedy przyspieszył, przymknąłem okno. Noc nagle zrobiła się wilgotna i zimna. - Powiesz mi choć słówko, dokąd jedziemy, czy też po prostu porywasz mnie do Filadelfii? - zapytałem. - Wysadzę cię koło stacji na 30-tej Ulicy - powiedział. - Będziesz mógł przekąsić coś w pociągu, w Nowym Jorku będziesz za godzinę. - Zostawiłeś moją torbę na werandzie, pamiętasz? - zauważyłem. - Nie wspominając już o moim samochodzie. - W porządku, odwiozę cię do nas do domu, możemy zawrócić na następnym zjeździe. - Możemy wybrać się na przejażdżkę, a potem we dwóch wrócić do ciebie. W porządku? Mo tylko skrzywił się i jechał dalej. - Zastanawiam się, czy Amos wie? - mruknął kilka minut później, bardziej do siebie niż do mnie. - Amos to jeden z przyjaciół Josepha? - spytałem. - Jego syn - wyjaśnił Mo. - Cóż, chyba raczej nie możesz do niego zadzwonić z komórki - zauważyłem. Mo potrząsnął głową, skrzywił się. - Większość ludzi ma błędne wyobrażenie o Amiszach. Uważają ich za jakichś Luddystów, przeciwnych wszelkiej technologii. Ale to niepełna prawda. Walczą z technologią, zadręczają się co przyjąć, a co odrzucić, a jeśli zaakceptować - to w jaki sposób, żeby nie zakłóciło to ich niezależności i samowystarczalności. Nie sprzeciwiają się telefonom w ogóle, nie chcą ich tylko we własnych domach, bo przeszkadzają we wszystkim, co się robi. Prychnąłem. - Uhum, wielokrotnie telefon od kapitana oderwał mnie od błogich zajęć. Telefonus interruptus. Mo uśmiechnął się na moment, po raz pierwszy od opuszczenia farmy Josepha Stoltzfusa. Miło było to zobaczyć. - To gdzie Amisze trzymają swoje telefony? Mogłem wykorzystać sytuację w nadziei, że Mo w końcu zacznie mówić. - Cóż, to kolejne błędne wyobrażenie - wyjaśnił. - Nie istnieje coś takiego, jak sposób widzenia wszystkich Amiszy. Istnieje wiele ich odłamów, w różny sposób radzących sobie z technologią. Niektórzy tolerują budki telefoniczne ustawione na skraju ich posiadłości, tak że mogą gdzieś zadzwonić jeśli chcą, jednocześnie unikając niepokojenia w uświęconym wnętrzu domu. - Czy Amos ma budkę telefoniczną? - zainteresowałem się. - Nie wiem - rzucił Mo, sprawiając wrażenie, że zaczął myśleć o czym innym. - Lecz powiedziałeś, że jego rodzina jest wyjątkowo wolna od uprzedzeń - naciskałem. Mo odwrócił głowę i popatrzył na mnie przez chwilę, potem wrócił wzrokiem do drogi. - Wolni od uprzedzeń, tak. Ale nie w dziedzinie komunikacji. - No to w jakiej? - Medycynie - odparł Mo. - Medycynie? - upewniłem się. - Co wiesz na temat alergii? Nos mnie swędział - może to resztki słodkich pyłków z okolic Strasburga. - Mam katar sienny - odparłem. - Czasem melon wywołuje u mnie pieczenie w ustach. W swoim życiu widziałem kilka przedziwnych zejść wywołanych uczuleniami. Sądzisz, że Joseph Stoltzfus umarł z takiego powodu? - Nie - zaprzeczył Mo. - Uważam, że został zamordowany, bo próbował zapobiec zgonom mającym takie przyczyny. - OK - rzekłem. - Kiedy cię ostatnio o to spytałem, powiedziałeś "nieważne". Czy mam spytać jeszcze raz, czy dać sobie spokój? Mo westchnął. - Wiesz, inżynieria genetyczna jest o wiele starsza od podwójnej helisy. - Możesz powtórzyć? - Krzyżowanie roślin w celu otrzymania nowych odmian prawdopodobnie sięga początków istnienia naszego gatunku - powiedział Mo. - Darwin to rozumiał - nazwał ten proces sztucznym doborem. Mendel sformułował pierwsze prawa genetyki krzyżując groszek. Luther Burbank wyhodował o wiele więcej nowych odmian owoców i warzyw, niż wyszło z naszych laboratoriów manipulujących genami. - A jaki to ma związek z Amiszami - wyprowadzają teraz nowe odmiany warzyw? - spytałem. - To coś więcej - odparł Mo. - Całe wnętrza ich domów oświetlone są specjalnymi odmianami świetlików, mają altruistyczny obornik pełen ślimaków szukających korzeni roślin i ginących przy nich dla zapewnienia im związków odżywczych - wszystko to starannie wyhodowane do właśnie tych, konkretnych celów - a nasze społeczeństwo nie wie o tym nic. To najwyższych lotów biotechnologia bez technologii. - I twój przyjaciel Joseph nad tym pracował? Mo skinął głową. - Techno-alergolodzy - nasi konwencjoanlni badacze - badali ostatnio pewne artykuły żywnościowe, sądząc, że mogą działać jak katalizatory uczuleń. W czasie kwitnienia traw melony mają dla ciebie piekący smak, prawda? Bo rzeczywiście zaostrza go katar sienny. Arbuz ma takie samo działanie, również pyłek chryzantem. Joseph i jego ludzie wiedzą o tym od dobrych pięćdziesięciu lat i poszli o wiele dalej. Próbują wyhodować nowy rodzaj żywności, jakąś odmianę pomidora, który będzie działał jak antykatalizator alergii wygaszając szok histaminowy. - Coś jak organiczna Claritina? - spytałem. - Lepsze od tego - zaprzeczył Mo. - Przebije wszelkie farmaceutyki. - Dobrze się czujesz? - zauważyłem duże krople potu na twarzy Mo. - Jasne - powiedział i odchrząknął. Wyciągnął chusteczkę i otarł czoło. - Nie wiem. Joseph... Zaczęły nim wstrząsać napady ostrego kaszlu. Wyciągnąłem rękę, żeby go podtrzymać i wyprostować kierownicę. Koszulę miał przepoconą na wylot, oddychał chrapliwie, spazmatycznie. - Mo, trzymaj się - powiedziałem, trzymając go i kierownicę jedną ręką, drugą grzebiąc w wewnętrznej kieszeni płaszcza. W końcu namacałem pióro z adrenaliną, które zawsze mam przy sobie, wyciągnąłem je. Mo siedział za kierownicą bezwładnie, spocony i półprzytomny. Odepchnąłem go jak najdelikatniej i spróbowałem odnaleźć stopą hamulec. Samochody mijały nas w pędzie, wrzeszcząc na mnie światłami we wstecznym lusterku. Na szczęście Mo jechał prawym pasem, więc oślepiała mnie tylko jedna kolumna świateł. W końcu odnalazłem podeszwą hamulec i nacisnąłem go jak najdelikatniej. Istny cud, że samochód zatrzymał się dość łagodnie na poboczu. Obaj byliśmy cali. Popatrzyłem na Mo. Zadarłem mu koszulę i przycisnąłem pióro do ramienia. Nie wiedziałem, od jak dawna nie oddycha, ale nie wyglądało to dobrze. Wystukałem 911 na telefonie. - Niech ktoś tu szybko przyjedzie! - krzyknąłem. - Jestem na Turnpike, kierunek wschodni, tuż przed skrętem na Filadelfię. Jestem doktor Phil D'Amato, lekarz sądowy z NYPD. Potrzebna natychmiastowa pomoc medyczna. Nie miałem pewności, czy doznał szoku anafilaktyczny, ale pióro adrenalinowe nie mogło mu wiele zaszkodzić. Pochyliłem się nad jego klatką piersiową. Jezu, proszę. Zrobiłem mu sztuczne oddychanie i masaż serca, błagając o życie. - Trzymaj się, niech cię diabli! Ale właściwie to już wiedziałem. To było widać. Po pewnym czasie nabiera się do tego przeklętego szóstego zmysłu. Jakaś piekielna reakcja alergiczna, która zabiła mojego przyjaciela. W moich ramionach. Ot tak, po prostu. Pogotowie przyjechało w osiem minut. Lepszy czas niż ostatnio widywane przeze mnie w Nowym Jorku. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Mo był martwy. |
|