Mniej więcej od tego momentu wątki czysto space operowe ustępują miejsca klasyce rosyjskiej, właściwie jeszcze radzieckiej, fantastyki. Nowoodkryta rasa Geometrów jako żywo przypomina Sniegowowskich Galaktów z tego, co w Polsce znane jest jako „Dalekie szlaki”. Przede wszystkim oczywiście fizycznym podobieństwem do Ludzi, ale też i zbliżonymi dziejami – mimo swojej potęgi musieli przed kimś uciekać. Ale też dzięki swojej potędze, uciekli całą planetą. Przyznam jednak, że co było dobre w bohaterskim okresie fantastyki, czyli to niebywałe podobieństwo dwóch kosmicznych ras, teraz może trochę denerwować. Chociaż, jak wspomniałem, jeszcze druga część dylogii przed nami i może autor jakoś to wytłumaczy,
acz doprawdy nie wiem jak mógłby wybrnąć z prywatnego podobieństwa Piotra Chrumowa do Geometry – jeńca.
Drugą kłopotliwą sprawą jest uniwersalność symbionta Kualkua zaszczepionego zwiadowcy wysłanemu do Geometrów. Ale cóż, space opera ma swoje prawa, w tym liczne dyspensy. Niechże więc zwiadowca wędruje niczym strugacki Maksym Kammerer. Tak samo, a równocześnie zupełnie inaczej. Przede wszystkim Geometrzy stoją wyżej w rozwoju, a jeżeli nie wyżej, to przynajmniej dalej, więc to oni powinni wysyłać progresorów. Powinni, nawet kiedyś wysyłali, ale już tego nie robią, za to odwrócili całkowicie koncepcję progrestorstwa. Już nie podnoszą napotkanych ras do swojego poziomu, z czym mają przykre doświadczenia, a dokonują ich regresu do stadium, w którym nie będą sprawiały trudności. Niewątpliwie, droga to odmienna od altruistycznego niesienia kaganka oświaty z czasów, gdy taka internacjonalistyczna (a używam tego słowa tylko do opisu zjawiska, nie do szufladkowania) pomoc była w cenie. Teraz zamiast internacjonalizmu jest globalizacja, wśród innych szczytnych haseł niosąca na sztandarach również i „śmierć frajerom”.
Trudno powiedzieć, w jaki wzór ułożą się ostatecznie „Zimne błyskotki gwiazd”, skoro ich związek z następną, jeszcze nie wydaną częścią jest tak silny, iż rozpoczyna się ona dokładnie tam, gdzie kończy pierwsza. Wiele tajemnic pewnie się wyjaśni, w tym niektóre, myślę, bardzo niespodziewanie. W każdym razie, mimo że nie jest to raczej szczytowe osiągnięcie Siergieja Wasiliewicza, warto będzie poznać dalszy ciąg.
Częstymi epizodami w książkach Łukianienki są drobne zderzenia kulturowe, w rodzaju wspomnianej intencjonalnej obrazy Mrszanina z „Linii marzeń” prostym pogratulowaniem mu narodzin syna, albo wzmianki o możliwości potraktowania przez Hiksoida życzeń zdrowia jako złośliwej drwiny. Jakiś czas temu „Science Fiction” (niestety akurat w jednym z numerów, których nie zachowałem) opublikowało opowiadanie „Negocjatorzy” oparte właśnie na takim zderzeniu, aczkolwiek tym razem w tonie humoreski. Oto przypadkowy kapitan ludzkiego statku musi prowadzić negocjacje z nowo napotkanymi Obcymi, dostosowując się do ich etykiety. Oznacza to, że albo pomaluje sobie dziwne miejsca na dziwne kolory, albo wybuchnie wojna (lub zdarzy się coś podobnie niemiłego, jak mówię, nie mam akurat możliwości przypomnienia sobie szczegółów). Groźną sytuację ratuje skomplementowanie kolorystyki tego specyficznego makijażu u Obcego.
Jak się okazuje, w negocjacjach z kosmitami bardzo może pomóc praktyka nabyta podczas rozmów z kobietami własnego gatunku.
Ciekawostką jest, że Ewa Skórska wyjątkowo pozwoliła na przetłumaczenie tego opowiadania Eugeniuszowi Dębskiemu,
twierdząc że nie widzi, gdzie jest w nim dowcip i że to wcale nie dlatego, że jest kobietą.
Kończąc wątek kosmiczny, wypada wspomnieć jeszcze o opowiadaniu „Mój tata jest antybiotykiem” z „Nowej Fantastyki” 9/2000. W gruncie rzeczy kosmos nie jest w nim nawet do niczego potrzebny, historia żołnierza, który przywozi synowi prezent z pola bitwy mogłaby się bez problemu dziać gdziekolwiek.
Rzecz jasna prezent okazuje się mieć bardzo nieprzyjemne cechy, jest po prostu dosłownie bombą zegarową.
Niewątpliwie inspiracją autora były niedawne wojny, czy to afgańska, czy czeczeńska, a ogólniej wszelkie starcia towarzyszące rozpadowi Związku Radzieckiego na mniejsze państwa. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu Siergiej Łukianienko zetknął się osobiście z takimi zdarzeniami, jednak warto chyba pamiętać, że jego rodzinna Ałma-Ata leży właśnie w rejonie, gdzie potrafiły one przebiegać zadziwiająco.
W sieci
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Następną po „Linii marzeń” powieścią była w Polsce dylogia „Labirynt odbić” i „Fałszywe lustra”. Tym razem wystąpił Łukianienko jako autor cyberpunkowy, ale nadający temu gatunkowi bardzo specyficzny styl. Zdania na temat jego wizji są podzielone dość skrajnie – jednym przeszkadza swojskość techniki komputerowej w niej przedstawianej, inni, w tym i ja, widzą w niej największą zaletę książki. Obojętnych co prawda trudno policzyć, bo z natury rzeczy nieczęsto się wypowiadają, ale wydaje mi się że jest ich stosunkowo niewielu.
Dotychczasowy model rzeczywistości wirtualnej kojarzył się zazwyczaj z gustownym gniazdkiem z tyłu głowy. Jako że na razie takie połączenia są daleko poza zasięgiem techniki i biologii, równie daleko w czasie trzeba było odsuwać akcję książek i filmów. Sama zaś wirtualność wyglądała jak matryca kwadracików nad którą się latało, a przynajmniej takie jest chyba najczęstsze skojarzenie. Z tego wszystkiego u Łukianienki została tylko ulica Gibsona w Deeptown, przez którą czasem przejeżdża Lonia, nurek znany najlepiej jako Strzelec, zastanawiając się, któż to mógł być ten Gibson.
Głębia w gruncie rzeczy nie jest tworem technicznym. Niezbędne minimum to ledwie komputery klasy 386, czyli coś, co już teraz co młodsi znają tylko z opowiadań. Cała reszta powstaje w podświadomości, specyficznie zahipnotyzowany odpowiednim obrazem mózg dorysowuje szczegóły widzianych scen, wygładza dźwięk, nadaje smak. Właściwie Głębia jest po prostu sterowaną halucynacją. I taka właśnie rzeczywistość wirtualna wydaje mi się teraz najłatwiejsza do stworzenia, bo to, co wymyślił, warto przy tej okazji pamiętać że psychiatra, Łukianienko, w zasadzie działa już teraz. Nie raz podczas czytania z ekranu wypowiedzi kogoś, kogo znam osobiście, mam lekkie, ale wyraźne wrażenie, że słyszę jego głos. I podobno nie jestem w tym wyjątkiem. Jeden tylko warunek – ten głos trzeba było rzeczywiście kiedyś słyszeć, podobnie jak dla posmakowania w Głębi koniaku trzeba było najpierw wykosztować się raz na spróbowanie go w rzeczywistości. Jakiż więc problem, aby odpowiednio posterowana podświadomość popracowała bardziej? Właściwie tylko taki, że nie wiemy, co mogłoby być takim pobudzeniem.
Jak wspomniałem, technika w „Labiryncie odbić” jest znajoma. Te same praktycznie komputery, ten sam Windows, tylko w nowszej, jak zwykle wersji, Linuksowi nieszczególnie się powodzi w domach, ale też książka jest sprzed ładnych paru lat, za to los Macintoshy porównywany jest do neandertalczyków, na co mimo wszystko przyjdzie chyba jeszcze trochę poczekać. Ale co się odwlecze… Ciekawostką jest, że na tyle lat przed Windows XP Home Edition na komputerze Loni pracuje Windows Home. Czyżby znowu autorowi udała się drobna przepowiednia? Pierwsza w tej powieści, bo jest i druga, większa. Opis rozpadającej się w Głębi wielkiej betonowej iglicy, z sypiącym się najpierw gruzem, potem większymi kawałami ścian, aż po chmurę kurzu nad rumowiskiem jest o dwa lata wcześniejszy niż zdjęcia walącego się WTC.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wracając jednak do innego rodzaju znajomych widoków. Nie tylko przy sprzęcie można się czuć jak u siebie, w samej Sieci także. Mimo znacznie rozbudowanego przez Głębię sztafażu, zachowania ludzi są tak trafnie uchwycone, że wręcz można je dopasowywać do konkretnych osób. Trolle, spamerzy, wirtualne zmiany płci i wieku, oraz kompensowanie sobie urazów z rzeczywistości, jest cały koloryt jaskrawego marginesu. Oczywiście przytłaczająca większość niczym szczególnym się nie wyróżnia, tak w świecie książki, jak w naszym, ale właśnie dlatego uwagę zwracają odchylenia.
Kiedy czytałem tę powieść, moją uwagę zwróciła bezbłędna nomenklatura informatyczna. Było to o tyle łatwe, że używam jej na co dzień, natomiast przyjemnie mnie zaskoczyło, że Ewa Skórska, jak by nie było komputera używająca głównie jako maszyny do pisania, zadbała o terminologię, zwłaszcza że rosyjska od polskiej potrafi się dość znacznie różnić, że wspomnę o Wincziesterze, który jako synonim dysku twardego zanikł u nas kilkanaście lat temu, a fonetyczna Ekstiszka zawsze była zwykłym Ikstekiem. Jak się później okazało, jej tłumaczenia w ogóle są bardzo staranne, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Chyba jedyną większą uwagą czytelników była ta o niedopasowaniu pseudonimu „Strzelec” do polskiego tłumaczenia książki Stephena Kinga, z której on pochodzi, brzmiącego bodajże „Rewolwerowiec”. Zresztą to przeniesienie imienia z wersji rosyjskiej wyszło właściwie powieści na dobre, bo brzmi ono lepiej, nie kojarzy się tak topornie z kowbojem, a i tak większego znaczenia dla treści nie ma.
Jak mówiłem, „Labirynt odbić” przedstawia obraz Internetu znajomy, z rozpoznawalnymi bez trudu szczegółami. Jest to doskonała wizja przyszłości Sieci. Trudno mi powiedzieć, jak może odbierać ją ktoś, czyj związek z Internetem jest okazjonalny, natomiast bardziej wtajemniczeni znajdą sporo elementów, które całkiem możliwe że zobaczą później w rzeczywistości. Tendencje rozwoju, zanikanie tego, co kiedyś było ważne, pojawianie się nowości, a zwłaszcza rozwój sieciowej gospodarki, wszystkiemu warto się dokładniej przyjrzeć, niczym Japończycy książkom Lema w tym instytucie, który podobno postawili do badania ich pod kątem pomysłów na wynalazki. Może nie od razu ktoś napisze program wprowadzający w Głębię, ale czy to wiadomo, co człowiekowi do głowy przyjdzie, jak się go zainspiruje?
W Moskwie
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na początku tego roku do wydawania książek Łukianienki włączyło się, zmieniając mu raczej bez sensu pisownię nazwiska, wydawnictwo Książka i Wiedza. Zaczęło od „Jesiennych wizyt”, wyjątkowo będących tym razem pozycją samodzielną. Trudno określić, jakiego to właściwie gatunku powieść. Trochę filozoficzna, trochę socjologiczna, w każdym razie na pewno fantastyka, chociaż i sporo zwykłych rosyjskich scenek obyczajowych się w niej znajdzie. Właściwie, może to więc jest raczej jakiś realizm magiczny?
Oto co kilkadziesiąt lat sześć sił kierujących światem materializuje się jako kopie sześciu ludzi, aby wybrać dalszą drogę historii. W zasadzie ta szóstka, nazywająca się Wizytorami, mogłaby usiąść spokojnie przy stole i ustalić wspólny plan, ale nic z tego. Co prawda kiedyś zdarzył się przypadek współpracy dwóch z sił, ale to sytuacja wyjątkowa, a i tak w ramach sojuszu przeciwko wspólnemu, silniejszemu przeciwnikowi. Metody negocjacji są po prostu bardzo podobne do tych, które można obejrzeć w „Nieśmiertelnym”, a które krótko opisuje hasło „może być tylko jeden”. Ale jest też możliwość, że nie będzie żadnego, jeżeli zwycięży siódma postać, nie wchodząca w żadne układy, bo wysłana przez Ciemność.
Ponieważ, jak wspomniałem, personifikacja polega nie na „opętaniu” wybranego człowieka, a na powieleniu się jako jego sobowtór, nie ma powodu aby oryginałów nie włączyć w całe przedsięwzięcie. Chociaż można też od razu usunąć, jak kto woli. Oczywiście takie włączenie wiąże się dla zainteresowanych z, eufemistycznie mówiąc, poważnymi komplikacjami.
Kolejne starcia w tym wieloletnim cyklu rozgrywają się w różnych miejscach. Co jakiś czas w książce pojawiają się mniej lub bardziej bezpośrednie wzmianki o tym, że jakaś postać historyczna była w rzeczywistości Wizytorem – zwycięzcą. Tym razem wszyscy trafiają do Rosji, a właściwie lepiej powiedzieć do WNP, bo mają swój udział także Ukraina (A może to nawet nie Wspólnota?) i Kazachstan. Można po tym, nawiasem mówiąc, znowu zobaczyć, że Związek Radziecki wcale się tak do końca nie rozpadł, choćby nawet powstały formalnie oddzielne państwa. To, że podróże części Wizytorów do Moskwy wymagają przekroczenia granicy nie jest chyba w ogóle wspomniane. Zresztą, jak już mówiłem, cała książka jest usiana epizodami z życia Rosji i, nazwijmy to, okolic. Wizytorzy pojawiają się u różnych ludzi, mamy więc możliwość podejrzenia zachowań przeciętnych Rosjan w domach, pociągach, metrze czy na targu. Przypuszczam, że są one dość autentyczne, ostatecznie po cóż miałby autor męczyć się i wymyślać sztucznych ludzi, skoro miał dookoła prawdziwych, zwłaszcza że jak by nie było jest lekarzem. Oczywiście z drugiej strony lepiej nie traktować „Jesiennych wizyt” jako podręcznika socjologii, pewien dodatek fantazji z całą pewnością te scenki zawierają.
Trudno oceniać tę książkę. Z jednej strony, pomysł jest bardzo interesujący, z drugiej chodzące po ulicach alegorie są jakby zbyt ludzkie w jednych aspektach, a zbyt mało w innych. Nie stanowi praktycznie od początku tajemnicy, kto jest kim, co chociaż nieobowiązkowe, to jest miłym urozmaiceniem książek. Ale za to wynik starcia nie jest przewidywalny, ani też, że tak powiem antyprzewidywalny, czyli najsilniejsi nie odpadają na samym początku.
W skrócie – czyta się tę powieść całkiem dobrze, mając równocześnie dziwne wrażenie, że się nie powinno. Podejrzewam, że to skutek odwrócenia właściwej, moim zdaniem, kolejności pracy nad książką: zamiast napisać ciekawą i wciągającą historię, której czytelnik ponadaje później znaczenia, Siergiej Wasiliewicz obudował założone z góry przesłanie powieścią. Jako że jest dobrym pisarzem, efekt wyszedł mu niezły, ale jednak nie tak, jak mógłby być. W każdym razie „Jesienne wizyty” warto przeczytać, i to nawet jeżeli komuś w ogóle nie leży fantastyka; przynajmniej można rzucić okiem na sąsiadów ze wschodu.