Eryk Remiezowicz |
Gaudi fantasy |
Steven Erikson "Dom Łańcuchów" (cz.1 "Dawne dni", cz. 2 "Konwergencja") |
 |
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Łatwo zorientować się, że Steven Erikson pisze szybko i dużo - wystarczy uważnie oglądać księgarskie półki. "Malazańska księga poległych" ma nieco ponad trzy lata, a już składa się z czterech potężnych tomów. Rozmiar nie jest oczywiście zaletą samą w sobie, dalece istotniejsza od samych gabarytów jest zawartość książek, w końcu napisać dużo może każdy. Sztuką jest nadanie takiej masie tekstu formy i wypełnienie jej treścią, która zadowoli czytelnika. Należy więc bezwzględnie rozszerzyć opis Eriksona o jedno słowo - on pisze dużo, szybko i bardzo, bardzo dobrze. Na nasz rynek trafiła bowiem czwarta część jego cyklu, zatytułowana "Dom Łańcuchów", i można spokojnie stwierdzić, że autor nie obniża lotu ani o milimetr. To nadal jest ten sam Erikson - pasjonujący, piszący lekko, pełen wszystkich zalet, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić w ciągu trzech poprzednich tomów. "Dom Łańcuchów" wychodził w dwóch częściach, zapewne z powodu potężnego tejże książki kalibru, mieliśmy więc czas porządnie zgłębić część pierwszą pt. "Dawne dni", aby potem błyskawicznie wchłonąć drugą część pt. "Konwergencja". "Dawne dni" rozpoczynają się historią zupełnie nową, z innej bajki zdawałoby się. Losy Karsy Orlonga (bo o nich mowa) z początku bardzo cieniuchno wiążą się z burzami trzęsącymi resztą świata, dopiero później bohater wplątuje się w wydarzenia na kontynentach Genabackis i Siedmiu Miast, aby odegrać tam swoją głośną i znaczącą rolę. Ten wątek pokazuje jednak, niczym wzięta pod lupę nitka w gobelinie, całe mistrzostwo tkacza. Historia Karsy pozwala Eriksonowi wykazać się wyobraźnią i talentem. I tak, dzięki podróży naszego bohatera, mamy szansę podziwiać krajobrazy, które wyrosły w wyobraźni autora i zakwitły na kartach powieści. Takich gór i przesmyków nie spotyka się na ziemi, nie spotyka się w literaturze, to są światy powstałe w głowie autora, nieistniejące, a fascynujące swym obcym pięknem. Ta niewielka, choć istotna zdolność, jest jedynie przygrywką do prawdziwego powodu, dla którego Steven Erikson zasługuje na wysokie miejsce w panteonie pisarzy fantasy. Otóż Erikson jest twórcą światów. Potrafi dać im geograficzną bazę, umie również zapełnić je inteligentnymi istotami. A na tym fundamencie buduje pisarską katedrę, której wieżami są bez wątpienia kreowane przez autora kultury. Jego bohaterowie są członkami swojego narodu, klanu, drużyny, razem z całym bagażem przesądów i rytuałów temu towarzyszącym. Są osadzeni w duchowej rzeczywistości narosłej dookoła nich przez wieki, znają swoje powinności wobec współplemieńców i kary, jakie towarzyszą złamaniu plemiennych tabu. Autor pokazuje nam w pełni uformowane cywilizacje wraz z nieprzeliczonymi szczegółami towarzyszącymi przestrzeganiu obowiązujących w nich reguł - i to się wszystko trzyma razem, ma sens; pomimo koniecznego chaosu towarzyszącego działaniu każdej inteligencji, jest w tym spójność. W ogóle kreacja świata jest posunięta u Eriksona dalej niż u innych twórców, nawet dziadzio Tolkien byłby pod wrażeniem. Autor opracował sobie historię, religie, biologię, geologię i klimatologię tego świata, przemyślał ją dogłębnie - i dzięki temu mógł ośmielić się na wznoszenie w swoim cyklu tak niezwykłych budowli.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Buduje zatem nasz Gaudi fantasy swoją katedrę, z pozoru podobną do innych budowli - jest w końcu magia, są armie i miecze, w grę mieszają się bogowie, a i artefakty cudowne się plączą. Ale sposób ich złożenia i wykorzystania jest odmienny, coś jakby postawienie ołtarza na szklanej podłodze, i to bokiem. W "Domu Łańcuchów", jak i w całym cyklu, jest brzydota, pewne szaleństwo, spaczenie sięgające setek tysięcy lat, pod niebo wznosi się zapach rozkładu i duchota paleozoicznych bagien. Przy całej tej dziwności oddać trzeba Eriksonowi, że ławki ma w katedrze wygodne. Umie nas naprawdę rozbawić i wzruszyć, potrafi rozjaśnić wydarzenia przezabawnym dialogiem (szczególnie błyszczą tu żołnierskie pogawędki) czy spiętrzyć uczucia w dramatycznej kulminacji. W tym przedziwnym świecie, gdzie ludzie zostają bogami, a po ziemi przechadzają się członkowie ras wymarłych eony temu - żyją ludzie tacy jak my, których losy możemy śledzić z prawdziwym wzruszeniem. Stajemy się ich towarzyszami w wędrówce przez te krainy dziwów, patrzymy ich oczami, starając się ułożyć otoczenie w sensowną całość. Autor stosuje tu pewien chwyt - chętnie przyciąga nas do bohaterów, budując między nimi przyjaźnie, nieoczekiwane i sięgające ponad barierami rasy i wieku. W powieści często towarzyszymy obcym - głównie Karsie Orlongowi, jednemu z głównych bohaterów tego tomu - dzięki czemu mamy okazję popatrzeć na świat przez witraże, które tłuczono i klejono w przypadkowy sposób nieskończoną ilość razy. Erikson umie wejść w obcą duszę i przedstawić nam dylematy targające młodym Thelomenem Toblakai, oraz zmiany, jakie w nim zachodzą. Jego charakter bywa podobny do naszego, czasem można się z nim porozumieć, ale jest to zbieżność nikła, bo też i postać to niezwykła. Podobnie można by opowiadać o Onracku i Trullu Sengarze. Jako budowniczy Erikson ma miłość do detalu. Ozdabia swoją historię mnóstwem niewielkich, wieloznacznych przypowieści i poetycznych nieomal dialogów. Pomimo swego porywającego tempa "Dom Łańcuchów" ma w sobie wiele momentów na zadumę, kapliczek, w których miło jest przystanąć i zadumać się na chwilę. Nie jest to jedynie galopująca do przodu militarna fantasy, Erikson pakuje na początek każdego rozdziału i księgi wiersz - i nie jest to jedynie zemsta niespełnionego liryka. Nad powieścią unosi się klimat tajemniczości i uczuć zastępujących rozsądek. Od razu trzeba dodać, że tajemniczość w "Domu Łańcuchów" dwojakiego jest typu. O jednym przed chwilą napomknięto, drugi zaś to stary dobry dreszcz fascynacji, dobrze znany wszystkim miłośnikom Sherlocka Holmesa. Tak, pod katedrą są katakumby i nie - nie spenetrowano ich do końca. "Dom Łańcuchów" rozpoczyna się serią zagadek, a kończy rozwiązaniem części z nich. Nie wszystkich - nie ma tak dobrze, coś jeszcze zostanie, aby nas trapić. Natomiast dostaniemy odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zdążyliśmy sformułować. Taki już autorski zwyczaj - część odpowiedzi zawisa w próżni, a w zamian często dostajemy rozwiązania pytań postawionych dużo wcześniej (sprawa areńskiego skarbca chociażby). Jednak pewność możemy mieć w jednym względzie - nie rozczarujemy się, za bardzo sobie ten cykl Erikson przemyślał. Zazwyczaj w recenzjach pisze się co nieco o wydarzeniach zachodzących w książce. Nie sądzę, aby miało to sens w przypadku "Domu Łańcuchów", tam dzieje się zbyt wiele i zbyt szybko. Powieść jest wielowątkowa, wieloświatowa, krąży po niezliczonych lokacjach, pojawiają się nowe sploty, Domy, Groty, postacie i dylematy, stare zaś i zapomniane wydarzenia dostają nowych barw. Cóż z pisania, że Okaleczony Bóg rozbudowuje swój Dom Łańcuchów, Dom Cienia gra swoje, a Imperium Malazu próbuje odzyskać Siedem Miast, skoro diabeł tkwi w szczegółach, a wydarzenia wykraczają daleko poza ten szkic? Może warto jedynie nadmienić, że opis panowania Malazu nad Siedmioma Miastami powinien koniecznie przeczytać każdy z nadzorców Iraku. To trzeba wchłonąć samemu, przeczytać raz i drugi, przeczytać cykl jeszcze raz od początku w całości i popatrzeć z boku na panoramę całości, podziwiając kontrolę, jaką autor utrzymuje nad swoją powieścią. Polecam szczerze i serdecznie, moim zdaniem jest to najlepszy obecnie cykl fantasy wychodzący w Polsce, a może i na świecie.
Steven Erikson "Dom Łańcuchów" (cz.1 "Dawne dni", cz. 2 "Konwergencja") (House of Chains) Tłum. Michał Jakuszewski MAG 2003 ISBN 83-89004-38-0 Gatunek: fantasy Ekstrakt: 90% Kup w Merlinie |
|
 |
|