nr 06 (XXVIII)
sierpień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Paul Levinson
  Kod jedwabiu

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Łąka była zielona, wciąż jeszcze bujna, mimo jesieni. Otoczono ją ogrodzeniem, starym, ale w niewiarygodnie znakomitym stanie. Zupełnie jakbyśmy się cofnęli w czasie.
     Stodoła, wielki budynek, z zewnątrz nie różniąca się od innych stojących w całej Pensylwanii i Ohio.
     Ale w ilu z nich znajdowało się to samo co w tej?
     Różne wariacje na temat słów Sarah brzmiały mi w uszach. Dlaczego zawsze spodziewamy się spotkania nauki tylko w pakietach wysokiej technologii? Darwin był wielkim uczonym - nieprawdaż? - a jego laboratorium był po prostu otaczający go świat. Mendel opracował prawa genetyki, hodując w ogródku fioletowy i biały groszek pachnący. Czy ogródek różnił się od stodoły? Jeśli nawet, to zawierał jeszcze mniej technologii.
     Miękkie, wszechobecne światło otoczyło nas zaraz po wejściu - żywsze niż fluorescencja, bardziej rozproszone niż lśniące, o barwie pomiędzy sepią a blaskiem gwiazd, niemożliwe do precyzyjnego opisania, trzeba było je zobaczyć na własne oczy. Miało się wrażenie, że jego fotony przenikają przez źrenice jak podmuchy delikatnej bryzy.
     - Świetliki - szepnął Amos, choć już zdałem sobie z tego sprawę.
      Widziałem je już wcześniej, uwielbiałem je, będąc jeszcze chłopcem, grzebałem w przewodnikach Audubona do oznaczania owadów, gdzie były obrazy ich światełek, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego jak tu.
     - Mamy wiele zastosowań dla owadów, nie tylko takie - powiedział Amos.
     Podprowadził mnie, z Laurie uczepioną jego ramienia, do kilku drewnianych konstrukcji owiniętych siatką. Przyjrzałem się i zobaczyłem roje owadów - pszczół, motyli, ciem, larw - każdy we własnym pomieszczeniu z gazy. Kilka poświęcono również pająkom.
     To nasze sieci, Phil - wyjaśnił Amos. - Te sieci, pajęczyny, to nasza infostrada. Nasze owady są oczywiście dużo powolniejsze i jest ich o wiele mniej niż waszych elektronów, za to dysponują nieskończenie wyższą inteligencją i motywacją, których całkowicie brak waszym martwym nośnikom informacji. Prawda, nasz system łączności najprawdopodobniej nie jest w stanie dorównać tempu przekazu i zasięgowi wież transmisyjnych, linii telefonicznych, komputerów na całym waszym świecie. Ale nie chcemy tego. Nam niepotrzebna jest szybkość, wysokie ciśnienie krwi, naruszenie prywatności, które są dziećmi waszych elektronów. Nie chcemy numerów, powtórzeń, wszystkich tych śmieci. Nasze nośniki dostarczają właściwej informacji od pierwszego podejścia, o ile uważamy ją za istotną dla jakiejś pracy.
     - Cóż, niewątpliwie mogą być tak samo niebezpieczne jak elektrony - odparłem. Przynajmniej w przypadku podpaleń domów. Natura powraca.
     Zastanawiałem się nad mądrością tego chłopaka i jego ludu - zawierała w sobie, choć nie bardzo zgadzałem się z przewagą insektotechnologii nad elektrycznością, taką znajomość teorii informacji, z jakiej byłby dumny każdy specjalista od telekomunikacji...
     - Natura tak naprawdę nigdy nie odeszła w niebyt, doktorze D'Amato - odezwał się głęboki, jakby znajomy głos.
     Odwróciłem się.
     - Isaac...
     - Proszę o wybaczenie za to oszustwo, ale nazywam się John Lapp. Na farmie Josepha udawałem jego brata, bo nie byłem pewien, czy nie filmujecie mnie jakąś ukrytą kamerą. Joseph i ja byliśmy z grubsza podobnego wzrostu i wagi, więc zaryzykowałem. Jeszcze raz proszę o wybaczenie, ale zdecydowanie nie ufamy waszym urządzeniom.
     Jego twarz i głos należały do "Isaaca Stoltzfusa", lecz sposób wyrażania się był bardziej władczy i dużo grzeczniejszy. Kątem oka spostrzegłem, że szeroko otwarte oczy Laurie są przepełnione szacunkiem.
     - Panie Lapp - wyjąkała. - Spotkanie pana jest dla mnie wielkim zaszczytem. To znaczy, bywałam tutaj z Amosem - uścisnęła rękę chłopaka - ale nigdy nie spodziewałam się tu pana zastać.
     - Jestem równie zaszczycony, młoda damo - odparł Lapp - i bardzo, bardzo mi przykro z powodu twojego ojca. Spotkałem go tylko raz, ale Joseph opisywał mi go jako bardzo dobrego człowieka.
     - Dziękuję panu - powiedziała Laurie miękko.
     - Mam coś dla ciebie, Laurie Buhler.
     Lapp sięgnął gdzieś w czeluście długiego, ciemnego płaszcza i wydobył coś wyglądającego jak damska torebka, uszyta z bardzo atrakcyjnej tkaniny w kolorze mchu.
     - Joseph Stoltzfus ją zaprojektował. Nazywamy ją torbą lampową. Jest spleciona ze specjalnych włókien roślinnych i jedwabiu, nasyconych barwnikiem zawierającym ekstrakt ze świetlików, niektóre związki ze świecących grzybów, tak skomponowane, żeby utrzymać działanie jak najdłużej. Ona świeci w ciemności. Powinna wytrzymać kilka miesięcy, dopóki pogoda nie zrobi się niesprzyjająca. Wtedy możesz dostać następną. Od tej chwili, jeśli pójdziesz na zakupy po zmroku, gdziekolwiek będziesz, zawsze zobaczysz, co masz w torebce, ile zostało ci pieniędzy. Na ile się znam na torebkach młodych dam - mam trzy nastoletnie córki - taka cecha może bardzo pomóc. Niektóre z was noszą przy sobie chyba z pół świata!
     Laurie wzięła torebkę i uśmiechnęła się.
     - Bardzo panu dziękuję - popatrzyła na mnie. - Właśnie to tatko chciał wczoraj wieczorem wziąć dla mnie. Myślał, że nie wiedziałam - chciał odebrać torebkę z farmy Josepha Stoltzfusa i zaskoczyć mnie w jutrzejsze urodziny. Ale ja wiedziałam.
     Głos jej się załamał, w oczach pojawiły się łzy.
     Amos otoczył ją ramieniem, pogładził po włosach.
     - Mo chciałby dotrzeć do samego sedna tej sprawy - zwróciłem się do Lappa. - Kto zabił jego i ojca Amosa, co może mi pan powiedzieć na ten temat?
     Farmer przyjrzał mi się beznamiętnie.
     - Świat zmienia się na pańskich oczach, doktorze D'Amato. Ponad półtonowy łoś wędrował główną ulicą w Battleboro, stan Vermont. Na przedmieściach New Hampshire ludzie ustrzelili prawie dwustukilowego niedźwiedzia...
     - New Hampshire trudno nazwać przedmieściem, a Mo nie został zabity przez niedźwiedzia, umarł tuż obok mnie w samochodzie - zaoponowałem.
     - Ta sama różnica, doktorze. Zwierzęta robią się bezczelne, bakterie dostają szału, szerzą się alergie - to części tego samego obrazu. To nie wypadek.
     - Pańscy ludzie robią to specjalnie?
     - Moi ludzie?.. Nie, zapewniam pana, my nie akceptujemy agresji. To co tu pan widzi - pomachał ręką w stronę wnętrza stodoły, pełnej rozmaitych roślin, małych zwierząt i owadów, którym chętnie bym się bliżej przyjrzał - służy tylko poprawieniu warunków naszego życia. W bardzo łagodny sposób. Tak jak torebka Laurie.
     - Jak świetliki podpalające budynki?
     - Ach, zatoczyliśmy pełny krąg. Tu jest moje miejsce. Niestety, nie jesteśmy jedynymi ludźmi na Ziemi rozumiejącymi siły natury lepiej niż wasz technologiczny świat. Wy macie plastiki, których używacie w dobrych celach. Ale są też plastiki wykorzystywane w celach złych - na przykład semteks, który rozsadził samolot nad Szkocją. Wyhodowaliśmy odpowiednie świetliki w dobrym celu, dla światła i ogrzewania, jakie pan widzi tutaj - wskazał na kąt stodoły znajdujący się w pobliżu miejsca, w którym staliśmy.
     Tryskała w nim fontanna sepiowogwiezdnego światła. Przyjrzałem się bliżej i zobaczyłem, że tworzą ją miriady drobnych świetlików - wielka lampa mendlowska.
     - W roju mieszamy nieco odmienne gatunki - kontynuował Lapp - starannie dobrane, by ich błyski zazębiały się w sposób dający jednostajne, trwałe źródło światła. Siatka jest tak drobna, że nie widzi się owadów, tylko światło, chyba, że przyjrzy jej się z bardzo bliska. Ale są tacy, którzy poprowadzili tę hodowlę dalej, do złych celów, co już pan widział w domach Stoltzfusa i Buhlerów.
     - Jeśli pan wie, kim są ci ludzie, proszę mi powiedzieć, a ja zadbam o usunięcie ich z tego interesu - oznajmiłem.
     Po raz pierwszy zobaczyłem na twarzy Johna Lappa ślad pogardy.
     - Wasza policja usunie ich z interesu? Jak? Tak samo, jak usuwacie swoich kryminalistów? W taki sam sposób, w jaki powstrzymaliście napływ narkotyków z Ameryki Południowej? W taki sam sposób, w jaki wasze ONZ, wasze NATO, wszystkie te wasze cudowne organizacje polityczne zakończyły wojny na Bliskim Wschodzie, w Europie, w Azji? Nie, dziękuję, doktorze. Ci ludzie, którzy niewłaściwie posługują się siłami natury, są naszym problemem - już nie należą do nas, nie należą do nikogo, choć kiedyś należeli do wszystkich - mamy jednak bardzo długą wspólną historię i poradzimy sobie z nimi na swój sposób.
     - Ale dwie osoby nie żyją... - zacząłem.
     - Pan najprawdopodobniej także zginie - powiedział Amos. Wyciągnął buteleczkę z czerwonym płynem przypominającym sok pomidorowy. - Proszę to wypić, na wypadek gdyby moja siostra podała panu jakąś powolną truciznę.
     - Brat i siostra - rzekłem w zamyśleniu. - Każde z nich mówi mi, że to drugie należy do złych. Klasyczny dylemat - z tego, co wiem, to też jest trucizna.
     Lapp potrząsnął głową.
     - Sarah Stoltzfus Fischer kiedyś była dobra - oznajmił uroczyście. - Kiedyś sądziłem, że jest w niej coś, co może się w niej rozpalić na nowo, ale teraz... Joseph powiedział Mo o niej...
     - Jej nazwisko widniało w spisie telefonów Mo - powiedziałem.
     - Tak, jako osoby, którą Mo najprawdopodobniej rozpracowywał - wyjaśnił Lapp. - Powiedziałem Josephowi, że mylił się, mówiąc Mo tak wiele. Lecz Joseph był upartym optymistą. Niebezpieczna kombinacja - popatrzył Laurie w oczy. - Jest mi bardzo przykro to mówić, ale Mo Buhler mógł sprowadzić zagładę na siebie i Josepha właśnie przez kontakt z Sarah.
     - Jeśli tatko w nią wierzył, to dlatego, że wciąż dostrzegał w niej coś dobrego - zaoponowała Laurie.
     John Lapp pokręcił smutno głową.
     - A ja chyba jeszcze pogorszyłem sprawę, kontaktując się z nią, spędzając z nią noc... - zacząłem.
     Wszyscy troje popatrzyli na mnie ostro.
     - ...samotnie, na kanapie - dokończyłem.
     - Tak, przypuszczalnie pogorszył pan sprawę - potwierdził Lapp. - Pański styl prowadzenia dochodzenia, styl Mo Buhlera, tutaj nie ma szans powodzenia. Ci ludzie wmanewrują pana w pogoń za własnym ogonem. Będą drwić z pana delikatnymi sugestiami, jakie mogą być ich cele i co zrobią. Dadzą panu dość prawdy, żeby utrzymać pańskie zainteresowanie. Ale kiedy zacznie pan szukać dowodów, okaże się, że nie ma pan pojęcia, o co chodzi.
     Było to znakomite, zwięzłe podsumowanie mojego samopoczucia. Prawdę mówiąc, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin spędzonych przeze mnie w Pensylwanii, wydarzenia następowały po sobie tak szybko, że nie miałem szans rozpocząć jakiegokolwiek porządnego śledztwa. Mój styl, styl Mo czy co innego...
     - Wiele lat temu do naszej krwi, do biosfery, wprowadzili powolny alergen - ciągnął Lapp. - Wszyscy w tej okolicy go mają. A jeśli się go ma, jest się załatwionym. Kiedy chcą kogoś zabić, podają drugi katalizator, szybki, jeden z wielu łatwo dostępnych, naturalnych związków i w kilka godzin później człowiek umiera na potężny wstrząs anafilaktyczny wywołany jakimś całkiem niewinnym związkiem ze swojego otoczenia. Tak więc obydwa katalizatory współpracują w zabijaniu. Oczywiście żaden z nich sam nie jest groźny, nie wygląda podejrzanie w analizach krwi, dlatego im się to udaje. Nikt nigdy też nie zauważa ostatniego, kończącego reakcję czynnika - nikt właściwie nie jest uczulony na dotyk jesiennego liścia z konkretnego gatunku drzewa albo kontakt z konkretnym owadem lądującym na palcu. Dlatego opracowaliśmy antidotum na pierwszy z katalizatorów, to jedyny sposób na przerwanie alergicznej kaskady.
     - Proszę, Phil, wypij to - Amos ponownie podał mi butelkę.
     - Czy są jakieś skutki uboczne, o których powinienem wiedzieć? Na przykład, że za kilka godzin załatwi mnie uczulenie?
     - Prawdopodobnie przez następny tydzień będzie pan nieco bardziej drażliwy - powiedział Lapp.
     Westchnąłem.
     - Nic nowego...
     Decyzje... Nawet jeśli miałem w organizmie pierwszy katalizator, mogę przeżyć resztę życia, nigdy nie natykając się na drugi. Ale nie, nie mogłem żyć w takim narażeniu. Lubiłem jesienne liście. Lecz skąd mogłem mieć pewność, że podawany mi przez Amosa środek to antidotum, a nie drugi katalizator? Nie wiedziałem - nie z całkowitą pewnością - ale czy Amos nie próbowałby zostawić mnie w domu Mo na pastwę płomieni, gdyby zależało mu na mojej śmierci? Decyzje....
     Wypiłem wszystko i rozejrzałem się po stodole. Niesamowite wnętrze, obraz wiktoriańskiej nauki, zupełnie jak z dziewiętnastowiecznej karty kolekcjonerskiej, na której widziałem kiedyś wizerunek starej apteki. Trzepoczące motyle i świetliki, błyskające w świetle... Wystarczało, żeby wywołać u mnie zawroty głowy. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę mi się kręci w głowie - czyżby jakaś reakcja na antidotum? Rany, a może jednak to była trucizna? Nie, to nie tyle pomieszczenie się poruszało, ile światło, kolumna świetlików zaczęła migotać... w dziwnie znajomy sposób...
     Lapp zaczął nagle szybko mówić do Amosa:
     - ...sprawdź, czy zdołasz to zatrzymać...
     Migotanie zrobiło się silniejsze. Miałem wrażenie, jakby kolejne fale światła uderzały mnie w brzuch...
     Pojawił się krzepki mężczyzna z kobietą, którą na wpół wlókł za sobą.
     - Przyłapaliśmy ją na myszkowaniu na zewnątrz... - zaczął.
     Sarah!
     - Tu jest mendlowska bomba! - krzyknęła. - Proszę. Musicie wszyscy wyjść!
     Lapp rozejrzał się rozpaczliwie, potem popatrzył na nią, w końcu skinął głową.
     - Ona ma rację, nie mamy dużo czasu - oznajmił, przechwytując moje spojrzenie. - Musimy natychmiast wyjść.
     Opiekuńczym gestem objął Laurie i skinął, bym szedł za nim. Osiłek też ruszył w stronę drzwi, wlokąc za sobą Sarah. Wszyscy się spieszyli, łapiąc po drodze różne siatkowe klatki.
      - Nie, czekajcie - powiedziałem. Właśnie coś zaczęło mi świtać w głowie.
     - Doktorze, proszę - rzekł Lapp. - Musimy opuścić to miejsce. Natychmiast.
     - Nie, nie musicie - zaprzeczyłem - Wiem, jak wyłączyć tę bombę.
     Lapp energicznie potrząsnął głową.
     - Zapewniam pana, że w tym stadium nie dysponujemy już żadnym przeciwdziałaniem. Zostało nam siedem, najwyżej osiem minut. Stodołę da się odtworzyć, ludzkiego życia nie.
     - Nie - nalegałem. - Nie możecie tak uciekać przed swoimi wrogami, pozwalając im puszczać się z dymem. Tutaj są prowadzone niesamowite doświadczenia. Potrafię wyłączyć bombę.
     Lapp wpatrywał się we mnie w milczeniu.
     - Dobrze, a może zrobimy tak - zaproponowałem. - Pan wyjdzie stąd razem z przyjaciółmi. Nie ma sprawy. Zajmę się problemem wykorzystując naszą naukę, a potem pogadamy, w porządku? Ale pozwólcie mi zacząć natychmiast.
     Lapp gestem wyprosił resztę swoich ludzi. Przymrużonymi oczami zerknął na migoczące świetliki. Były teraz bardziej widoczne, jakby ich przemiana w materiał zapalający spowodowała powiększenie oczek siatki.
     Odwrócił się do mnie.
     - Zostanę tu z panem. Dam panu dwie minuty, a potem wyrzucę stąd. Co wasza nauka ma do zaoferowania?
     - Nic szczególnie wyszukanego - odparłem i wyciągnąłem z kieszeni halogenową latarkę. - To są świetliki, prawda? Jeśli zachowały jeszcze jakieś znane mi cechy rodziny Lampyridae, to powinny produkować światło wyłącznie w nieobecności oświetlenia dziennego, po zmroku - są przecież owadami nocnymi. Skąpane w dziennym świetle niczym się nie różnią od wszystkich innych chrząszczy. To powinno wystarczyć do korekty.
     Włączyłem latarkę, nastawiając ją tak, by jak najbardziej przypominała światło dzienne i skierowałem ją wprost na środek kłębiącej się fontanny iskier, rozsiewającej teraz dużo ostrzejszy blask, przypominający te paskudne lampy wiszące nad stołami sekcyjnymi. Oświetlałem rozszalałe świetliki przez ponad minutę i nic. Kotłowanina trwała. Ich blask stawał się coraz ostrzejszy.
     - Doktorze, nie możemy tu zostać ani chwili dłużej - powiedział Lapp.
     Westchnąłem, zamknąłem na chwilę oczy. Lampa halogenowa powinna zadziałać - powinna zmusić przynajmniej niektóre świetliki do zgaśnięcia, a potem więcej, rozbić ich zgrany wzorzec błysków. Wpatrywałem się z natężeniem w fontannę. Miałem zmęczone oczy, widziałem owady mniej ostro niż kilka chwil wcześniej...
     Nie... oczywiście!
     Widziałem je mniej wyraźnie, bo przygasały!
     Teraz już nie miałem żadnych wątpliwości. Całe wnętrze stodoły to jaśniało, to przygasało, oświetlenie przestało być ciągłe, a za każdym razem, kiedy powracało, było nieco słabsze... Wciąż trzymałem latarkę skierowaną na owady. Wkrótce pozostała jedynym źródłem światła w pomieszczeniu.
     Lapp położył mi rękę na ramieniu.
     - Jesteśmy pańskimi dłużnikami, doktorze. Nieomal zrobiłem z siebie idiotę, zamykając umysł przed źródłem wiedzy, której nie rozumiem - błąd głupca, jak ja to nazywam, bo skoro czegoś nie znam, to skąd mogę wiedzieć, czy nie jest wartościowe?
     - Platoński paradoks Meno - powiedziałem.
     - Co?
     - Żeby dostrzec wiedzę, trzeba dysponować już pewną wiedzą, skąd więc ta pierwotna się bierze? - uśmiechnąłem się. - Mądrość starożytnego filozofa kultury zachodniej - często się z nim konsultuję - choć prawdopodobnie miał więcej wspólnego z wami.
     Lapp skinął głową.
     - Dziękuję za uświadomienie nam wiedzy o świetlikach, informacji posiadanej przez nas od dawna, ale zupełnie niedostrzeganej. Od tej chwili bomby mendlowskie będą dla nas dużo mniejszym zagrożeniem - kiedy tylko spostrzeżemy to migotanie, wystarczy wypełnić dane miejsce dziennym światłem. Najzwyklejszym. Czasami być może nawet wasze latarki nie będą potrzebne, w końcu dzienne światło jest przez większość czasu naturalnie dostępne.
     - A wieczorami możecie stosować latarki - są zasilane z baterii, nie są konieczne żadne powiązania z elektrowniami - zauważyłem. - Widzi pan, w końcu udało mi się chwycić co nieco na temat waszej kultury.
     Lapp uśmiechnął się.
     - Najwyraźniej tak, doktorze.



Kup w Merlinie

powrót do indeksunastępna strona

47
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.