"Bądź jak drzewo rosnące nad brzegiem", uczyli buddyści. Wszystko przepływa obok i przemija, ty trwasz spokojny i niewzruszony. To drzewo rosło nad samym brzegiem rzeki, ale stanowiło zaprzeczenie sensu buddyjskiej maksymy. Pień i gałęzie trwały zastygłe w spazmatycznej konwulsji. Tadeusz Młynarczyk, syn Stefana, z zawodu grabarz, obecnie na urlopie, siedząc w przytulonym do brzegu kajaku, z dłonią wczepioną w kępę trawy, przyglądał się drzewu z rosnącą fascynacją. Wyglądało jak nadmorskie świerki czy sosny, zaplątane w supły przez sztormowe wichury. Tyle że to była jabłoń, zdziczała, mało powiedziane. Jej owoce na pierwszy rzut oka kojarzyły się z trucizną. Gdyby coś takiego rosło w raju, pramatka Ewa po dziś dzień byłaby wzorem posłuszeństwa. Poza tym tutaj, wszystkie inne drzewa w okolicy niczym się nie wyróżniały, rosły tylko ciut dalej od rzeki, szerokiej na rzut kamieniem. Zatem wygląd tej jabłoni nie mógł być dziełem wiatrów. Młynarczyk przyglądając się powykręcanym wielokrotnie gałęziom, mimowolnie wyobraził sobie, jak powinny były wyglądać normalnie, po czym w myśli odtworzył ruch, który musiał doprowadzić je do obecnego stanu. Aż przeszły go ciarki. Ujrzał istotę wijącą się w strachu i bólu, w niewyobrażalnym cierpieniu, które potęgował upływający czas. Bez możliwości ucieczki, wydania krzyku, za granicami ostatecznego obłędu, z jednym tylko szaleńczym pragnieniem - by wyrwać z ziemi korzenie! Młynarczyk otrząsnął się. Drzewo stało nieruchomo, nie zadrżał ani jeden liść. Ot, wybryk natury. Młynarczyk zmobilizował zdrowy rozsądek. Pewnie od Czarnobyla tak się porobiło, brakuje tylko wisielca, znaczy świętej pamięci klienta, poprawił się w duchu i spojrzał na resztę uczestników spływu kajakowego. Właśnie zbierali się pięćdziesiąt metrów przed nim. Młynarczyk stwierdziwszy, że został na końcu, odepchnął się od brzegu i po chwili dołączył do grupy. - Niemożliwe, rzućcie jeszcze kilka patyków! - wołała Agniecha. - Przecież mówię ci, że to klasyczna bifurkacja - odpowiedział jej Krzysiek, zwany Syreną, łamiąc w rękach gałązkę. Szefowa spływu, Beata Mocek, ksywa Rzepa, absolwentka psychologii, pośpiesznie wertowała rozłożone na kolanach mapę i przewodnik. Lechu trzymał jej kajak, żeby nie spłynęła z prądem. - Tu nic o tym nie ma - stwierdziła. - Taki fenomen powinien być główna atrakcją turystyczną. Bifirkujące rzeki w całej Polsce można policzyć na palcach jednej ręki! Młynarczyk zrównał się z nimi i zobaczył, że rzeka rozwidla się kilkanaście metrów dalej. Ostry występ brzegu dzielił koryto na dwie równe odnogi. - Tego rozwidlenia nie ma na mapie - kontynuowała Rzepa. - Rzucam! - zawołał Krzysiek i cisnął garść patyków dokładnie na środek rzeki. Parę metrów dalej miniaturowa flotylla rozdzieliła się na dwie grupy, z których każda znikła w innej odnodze. - Rzucaj pojedynczo - poleciła podekscytowana Agnieszka. Siedzący za nią Rysiek, jej chłopak, bardziej interesował się faktem, że krzak, o który zakotwiczył kajak właśnie wyłazi z korzeniami z grząskiego gruntu. Patyczki rzucane kolejno do wody wpływały raz w jedną gałąź rozwidlenia, raz w drugą, z prawdopodobieństwem bliskim podziału pół na pół. Nurt nie wpływał w obie odnogi na raz, lecz przełączał się rytmicznie, płynąc raz w prawo, raz w lewo. - To bifurkacja, jak nic - podsumował Syrena. - E tam, pewnie wyspa, zaraz za nią nurt znowu się łączy - wzruszył ramionami Leszek. - Nie, już sprawdziłam - zaprzeczyła Rzepa - rzeka rozdziela się na dobre. Pewnie obie części niezależnie wpadają do jeziora. - To którędy płyniemy? - odezwał się Młynarczyk. - Przynajmniej Tadzik powiedział coś sensownego - podsumował Rysiek, z zawodu kierowca ciężarówki. - Zdajmy się na los - zaproponowała Agnieszka. - Wtedy prąd nas rozdzieli - zauważyła Rzepa. - Popłyniemy tam, gdzie będzie większość! - Jest pięć kajaków, więc nie będzie po równo... - głośno myślał Krzysiek. - Ustawcie się dokładnie na środku nurtu! - Agniecha przejęła dowodzenie. - Puszczamy się na trzy, cztery i zdajemy na bifurkację. No już! Trzy... cztery... Minutę później wszyscy znaleźli się w jednej odnodze, tej po lewej. - To sprzeczne z rachunkiem prawdopodobieństwa - stwierdził Syrena. - Zwykła statystyczna fluktuacja - odparła Agnieszka. - No, to płyniemy! Ruszyli z prądem i przez jakiś czas słychać było tylko plusk wioseł. - Wiecie co, do kitu ta mapa! - odezwała się nagle zirytowana Rzepa. - Wynika z niej, że płyniemy pod górę... - mocniej chwyciła wiosło i nie wypuszczając z rąk płachty papieru, energicznie odepchnęła się od pochylonego nad nurtem pnia. - Uważaj, żeby nie zamoczyć tej mapy - prychnął Lechu. - Przyda się na podpałkę. A teraz postarajcie się wszyscy nie gadać za dużo, spróbuję złowić coś na kolację... - chwycił wiosło jedną ręką, drugą wyciągnął zwój żyłki i zaczął manipulować przy haczyku. - Masz kartę wędkarską? - zainteresowała się Rzepa, rozprostowując zmiętą mapę. - To dobre dla frajerów - odparł beztrosko Lechu, nadziewając dżdżownicę. Beata dała spokój i ruszyła na czele spływu. Młynarczyk rozparł się wygodnie w siedzisku kajaka, ograniczając wiosłowanie do niezbędnego minimum. Zadarł głowę i wpatrzył w korony drzew, chwytając wzrokiem błyski słońca. Było luzacko, przyjemnie, znajomo. Jak na cmentarzu, pomyślał leniwie, nie zastanawiając się głębiej nad tą myślą. Istotnie, jak zazwyczaj na cmentarzu, nie śpiewał tu żaden ptak. Ten stan był dla grabarza tak normalny, że aż nie godny uwagi. Inni też nic nie spostrzegli. Rysiek najpierw wodził ręką pod bluzką mocno odchylonej do tyłu Agnieszki, po czym ich kajak znalazł się na końcu konwoju i nie pojawił po kolejnym zakręcie. Beata dzieliła uwagę między wypatrywanie drogi i studiowanie mapy. Leszek co chwila zerkał na żyłkę wleczoną za kajakiem, Syrena wiosłował w milczeniu. Było sielsko, a parze z tyłu zapewne jeszcze anielsko. Najbliższe pół godziny wypełniła kwintesencja relaksu. Kołysanie, złote fale słońca na wodzie i chwilami wręcz idealna cisza. Potem spokój zakłócił nerwowy plusk wody. - Jasna kurwica! - wybuchnął Lechu. - Czy ktoś tu przypadkiem nie prosił o spokój? - przygadał mu Tadeusz, prostując się w kajaku. - Patrzcie no tylko! - Leszek podniósł do góry żyłkę z szamoczącą się na końcu rybą. - Co za kurestwo?! Podpłynęli do niego. Ryba była wielkości dłoni i składała się przede wszystkim z nieproporcjonalnie dużego, kanciastego łba, z którego sterczał długi na palec, sękaty tułów. Całość pokrywały nierówno przylegające łuski. Stwór miotał się niezbyt energicznie. - Chyba okoń, chory jakiś... - stwierdził niepewnie Syrena. - Pokażcie! - dotarła do nich zawracająca pod prąd Rzepa. Dłuższą chwilę przyglądała się rybie. - To forma głodowa okonia - stwierdziła. - Narządy i mięśnie zredukowane do absolutnego minimum, niezbędnego dla przeżycia. Widziałam już takie zagłodzone ryby na hodowli, w stawie rybnym, którego właściciel umarł niespodziewanie. W tej rzece widać nie ma pokarmu... - Jak to, kurwa, w rzece może nie być pokarmu? - zirytował się Lechu. - Przecież to nie jest zamknięty staw ani żaden basen. Tu musiał mieć czym się żywić! Robale, muchy, narybek... - Pewnie miał jakąś chorobę i nie mógł łykać - podsunął Krzysiek. - Nie gadaj, Syrena! Przynętę pożarł tak głęboko, że chyba mu zaraz tyłkiem wyjdzie... - szarpnął brutalnie żyłkę, wywlekając rybie przez pysk połowę wnętrzności. Rzepa odwróciła wzrok. - Won ścierwo! - uwolniwszy haczyk, wyrzucił szczątki do wody. Zaczął zwijać żyłkę. - Nie będziesz już łowić? - zapytał Tadeusz. - Odechciało mi się. Pojawili się Agniecha z Ryśkiem. - Stało się coś? - spytała zaróżowiona Agnieszka. - Nie, nic - odarł Leszek spoglądając na nich wyzywająco. - A wam, jak poszło? Rysiek za plecami dziewczyny pokazał mu uniesiony kciuk. - Ruszcie się, bo nie zdążymy do jeziora przed zmierzchem! - ponagliła Rzepa. - Może zrobimy przerwę na drugie śniadanie? - zaprotestowała Agniecha. - Zgłodniałam... - Za pół godziny - zdecydowała Beata. - Teraz przyłóżcie się do wioseł! Dwa kilometry dalej rzeka ocierała się o dużą, słoneczną polanę. Agnieszka i Lechu, którym wypadła dzisiejsza wachta, zabrali się za robienie kanapek. Pozostali pokładli się w trawie lub rozeszli po okolicy. Młynarczyk odszedł najdalej. Dotarł do lasu na przeciwległym krańcu polany. Zamiast woni igliwia owiał go zapach butwiejących liści i mułu. Rósł tutaj gąszcz trzciny, otaczający błotnistą nieckę w kształcie sierpa. Starorzecze, pomyślał Tadeusz, rozglądając się dookoła. Kilka lat temu rzeka musiała płynąć skrajem lasu, potem zmieniła bieg, tworząc obecne koryto... Ruszył wzdłuż trzcin, by ominąć przeszkodę i natknął na kolejny ślad dawnego biegu rzeki, też w kształcie półksiężyca, ale wygiętego w przeciwną stronę niż poprzednie. Ten meander był już całkiem suchy, przypominał zwykły wąwóz, którego koniec ginął w leśnym mroku. Jednak przez najbliższe sto metrów na byłe koryto nie kładł się cień ani jednego drzewa. Zaciekawiony Młynarczyk zszedł nad dół i zaczął iść po dawnym dnie, pokrytym warstwą chrzęszczących liści. Gliniaste brzegi koryta nie zdążyły jeszcze zarosnąć trawą i chwastami, tak, że zieleń krawędzi i dna płytkiego rowu przecinały co chwila buro-brązowe warstwy iłów i gliny. Już po kilkunastu krokach dostrzegł znajomy kształt. Z nagiej ściany wąwozu wystawała ludzka kość udowa. Dalej piszczeli było więcej, pojawiły się żebra i obrośnięta trawą czaszka. Cmentarz... - rozpoznał Młynarczyk na pierwszy rzut oka. Rozmyty cmentarz... Przed wielu laty, rzeka zmieniając bieg i tworząc to koryto, rozryła położone w głębi lasu groby. Cmentarz musiał być bardzo stary i zupełnie zapomniany. Gdy woda rozpraszała szczątki, na powierzchni ziemi nie było już pewnie ani śladu mogił. Młynarczyk bacznie przyjrzał się kościom, próbując ocenić ich wiek. Piszczel, który wziął do ręki był lekki i porowaty, zatem musiał leżeć w ziemi przynajmniej sto, dwieście lat, niewykluczone, że znacznie dłużej. Szukając dalej wypatrzył szczątki trumien, były jednak tak zbutwiałe, że z trudem dało się poznać kształt desek. Z tym większym zdumieniem odkrył trumnę w stanie niemal idealnym, jedynie silnie poczerniałą. Po prostu stała na dnie wyschłego starorzecza, nieznacznie zagłębiona w podłoże i stok. Jedno spojrzenie fachowca wyjaśniło sprawę. Trumna była z odpornej na gnicie dębiny, która w kontakcie z wodą zamieniła się w heban. Z zewnętrznych, metalowych, chyba cynowych ozdób pozostały tylko jaśniejsze zacieki na powierzchni wieka. Jedynym sposobem określenia czasu pochówku, było zerknąć do środka. Nie był to problem, bo z gwoździ czy też śrub mocujących wieko pozostały nieliczne grudki rdzy. Drewno wprawdzie zachowało twardość, ale wypaczyło się tak, że między dolną częścią trumny a wiekiem powstały szpary, w które bez trudu dało się włożyć palce. Młynarczyk bez wahania odwalił nagrzane w upale wieko. Odskoczył gwałtownie, a łoskot drewna przeszedł w gwałtowny syk. Było tu całe gniazdo żmij, którym stojąca na słońcu skrzynia stworzyła cieplarniane warunki do życia. Całe szczęście, gady ulokowały się w nogach nieboszczyka, w przeciwnym razie grabarz nie uniknąłby ukąszenia. Żmije ani myślały uciekać. Trzy największe tylko podniosły łby i wyszczerzyły na intruza jadowe zęby. Dwie mniejsze rozwidlonymi językami nerwowo badały nowy zapach. Były tak ze sobą splątane, że nie sposób było ocenić, czy razem jest ich kilka, czy kilkadziesiąt. Klnąc w duchu Młynarczyk odsunął się od węży najdalej, jak było można i zajrzał do trumny. Roiła się od robactwa, które podobnie jak żmije zagnieździło się tutaj po wyschnięciu starorzecza. Na szkielecie nie pozostały żadne ślady odzieży, a grzebać w kościach i szukać metalowych przedmiotów Młynarczyk nie miał ochoty. Jego uwagę przykuło nienaturalne ułożenie szkieletu. Kości rąk i dłoni leżały obok czaszki, jakby człowiek w trumnie zakrywał kiedyś twarz ramionami. Jako doświadczony grabarz Młynarczyk widywał już taki układ zwłok u ludzi pochowanych żywcem... Cofnął się, splunął i przywalił wieko z powrotem. W czarnej skrzyni aż zawrzało od furii rozjuszonych żmij. Parę kroków dalej była następna trumna, tym razem z ołowianej blachy, którą ciężar ziemi zgniótł w nieforemny brykiet. Większa część skrzyni tkwiła w stoku, ale szerszy koniec sterczał na zewnątrz, z pół metra nad dnem wąwozu. W górnej części wieka Młynarczyk dostrzegł coś, co sprawiło, że nie bacząc na poprzednią przygodę, czym prędzej rozgiął blachy. Czaszka była całkiem zmiażdżona, ale widać było wyraźnie zęby przemieszane z kośćmi palców. Te palce próbowały kiedyś od wewnątrz rozerwać blachę wieka, tłocząc w niej guzy i bruzdy... Znów klient pochowany w letargu. Jeden obok drugiego! Młynarczyk cofnął się o krok i wytarł dłonie o szorty. Podrapał się w głowę, rozejrzał dookoła. Czy na tym cmentarzu chowano ludzi za życia? Czy może coś sprawiło, że trupy zaczęły ożywać i próbowały wyłazić z grobów? Przypomniał sobie snute przy wódce opowieści starych grabarzy. Ponoć był jeden taki cmentarz, gdzie wszystkie odnalezione przypadki nieboszczyków oprzytomniałych w trumnie, układały się wzdłuż jednej linii, jakby pod ziemią przepłynął strumień żywej wody... * |
|