nr 06 (XXVIII)
sierpień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Agnieszka 'Achika' Szady
  Jak się bawić po tolkienowsku

        Tolk Folk 2003, Srebrna Góra

Był pewien Elek w Bielawie,
co życie spędzał ciekawie.
Gdy poznał dzieła Tolkiena,
z zachwytu opadła mu szczena
i rzekł: „Muszę coś zrobić w tej sprawie!”


Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Rys historyczny

Plener malarski inspirowany twórczością J. R. R. Tolkiena odbył się po raz pierwszy w 1998 w Bielawie (Góry Sowie). Zorganizowała go Jednoosobowa Sekcja Tolkienowska w osobie Jarosława „Elka” Florczaka – animatora Miejskiego Ośrodka Kultury i Sportu w Bielawie. W rok później miał miejsce pierwszy Tolk Folk – masowa impreza dla ludności, z koncertem zespołu folkowego, konkursami dla dzieci i pokazem fajerwerków, będącym jednocześnie inscenizacją ataku Smauga na gród nad jeziorem (w roli jeziora wystąpił bielawski zalew).

Od pięciu lat Tolk Folki stanowią nieodłączny element w sudeckim kalendarzu imprez. Występy zespołów polskich i zagranicznych, pokazy walk rycerskich, turnieje łucznicze, fajerwerki oraz konkursy i zabawy w rodzju bicia rekordu ilości odcisków hobbickich stóp na taśmie papieru stanowią spora atrakcję dla dzieci i dorosłych.

A jak to wyglądało w tym roku?

Plener odbywał się tym razem nie w Bielawie, lecz kilkanaście kilometrów dalej, w Srebrnej Górze. Kiedy wysiadłam z PKSu, pierwszą moją myślą było: „Cholera, Alpy czy co?”. Jak okiem sięgnąć, nie było ani metra gruntu, ktory nie byłby nachylony. Do fortu „Harcerz” musiałam dojść jeszcze trzy kilometry pod górę. Tubylcza staruszka wskazała mi drogę na skroty: kamienisty, stromy szlak prowadzący w mroczniejący las. Zza góry nadciągała wielka, fioletowa chmura i zaczynało ostrzegawczo błyskać…

Dowlokłam się w końcu na przełęcz, gdzie w ogródku piwnym czekała na mnie Bożka. Zerwał się wiatr: targał parasolami i niósł ze sobą drobny deszczyk. Za górą błyskało się, a drzewa wokół były już kompletnie czarne. Nadeszła Monika i wszystkie trzy zaczęłyśmy się wspinać wąską szosą na szczyt góry. Kiedy doszłyśmy do fortu „Harcerz”, było ciemno, pojedyńcza latarnia oświetlała podwórze i stojące na nim w rządku dziesięcioosobowe harcerskie namioty. Jakiś pies, jakieś słupy – nie zwracałam większej uwagi na majaczące w mroku przedmioty, pragnąc jak najprędzej zrzucić bagaż z grzbietu. Nasz namiot stał wyżej, na koronie fortu, dokąd wspięłyśmy się po morderczo stromych betonowych schodkach bez poręczy, częściowo porośniętych pokrzywami. Monika ostrzegała wszystkich przybywających, żeby przypadkiem nie próbowali w nocy wychodzić w krzaki, bo pięć metrów za namiotem grunt urywa się nagle i można zlecieć 15 metrów w dół. Powiedziała jednak, że rano zobaczę, jak tu jest pięknie i jakie widoki. Było widać tylko fioletowe, świecące przez chmury niebo z zarysem jednego samotnego drzewa, ale coś mi mówiło, że Monika ma rację.

Pozawijane w przydziałowe koce i prześcieradła położyłyśmy się spać, słuchając, jak namiot trzeszczy i łopocze w porywach wiatru niczym żaglowiec w sztormie. Miałam przeczucie, że ten pobyt to będzie coś cudownego.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Rozgrzewka

W świetle dnia mogłam nareszcie przyjrzeć się otoczeniu. Fort pochodzi z XVII wieku – główną częścią jest zagłębione w ziemi otoczone kamienno-ceglanymi murami podwórze, na które wchodzi się z zewnątrz przez zwyczajną bramę z desek (z małą furtką – brakowało mi tylko wizjerów „na ludzi” i „na hobbitów”). W murze są łukowato wykończone wejścia do wewnętrznych pomieszczeń – kazamatów, jak my to nazywałyśmy. Jest tam sporo pustych pomieszczeń, które służą częściowo za magazyny, a częściowo za łazienki, strzelnicę, salę kominkową i tak dalej. Wzdłuż muru były rozbite namioty kolonistów, w jednym rogu znajdowały się strome schody, po których wchodziło się na górę, a po prawej stronie od bramy widniał porośnięty trawą wsparty na słupach daszek, pod którym stały stoły i ławy z desek, chociaż wyglądał tak westernowo, że oczami duszy zamiast stołów widziałam tam uwiązne konie. Obok bramy, po lewej, znajdowało się miejsce na ognisko, otoczone siedziskami z długich, rozpołowionych pni. Nad podwórzem, od jednego końca do drugiego, rozciągnięty był mocny sznur, do którego na drugim sznurze uwiązana była Tajga – przepiękny, srebrzysty husky, niezwykle łagodna i przyjacielsko nastawiona do wszystkich (z wyjątkiem kur we wsi – dlatego musiała być na uwięzi).

Po śniadaniu z suchego prowiantu zabrałam się za malowanie, ponieważ, po pierwsze, Bożka narzuciła ostre tempo i nie chciałam być gorsza, a po drugie, zamierzałam wyrobić sobie trochę luzu, żeby mieć czas na ewentualne wędrówki po górach i inne rozrywki. Namalowałam plakatówkami dwa szkice do planowanego olejnego obrazka przedstawiającego Jeźdźców Rohanu spotykających Trzech Łowców w stepie (ze Ślężą i Górami Sowimi w tle). Po południu zeszłyśmy do Srebrnej Góry po zakupy żywnościowe. Wracałyśmy drogą, którą pokonałam poprzedniego dnia – ze zdziwieniem spostrzegłam, że jest około trzykrotnie krótsza, niż mi się wydawało.

W drodze powrotnej wstąpiłyśmy do schroniska, gdzie siedziała Baśka i czekała zmiłowania boskiego (tzn. aż ktoś będzie jechał do fortu samochodem albo pomoże jej wnieść plecak, śpiwór, gitarę i co tam jeszcze miała). Zabrałyśmy ją ze sobą, a po południu dojechała jeszcze Ewa z Karoliną i stare plenerowiczki były w komplecie. Następnego dnia dotarła jeszcze nowa uczestniczka – Ola o ksywie Dis, członkini internetowego Forum Tolkienowskiego, do którego należy m.in. Elek i Monika „mONA”.

Dni upływały nam na intensywnym malowaniu. O 17:00 schodziłyśmy do schroniska na obiadokolację (jedzenie było bardzo smaczne). Pogoda była przepiękna, choć wśród murów fortu często panował chłód, zwłaszcza w cieniu.

Bożka namalowała cały cykl snów różnych bohaterów WP (Różyczka śni o Samie, Aragorn o Minas Tirith, i tak dalej, bardzo pięknie jej to wyszło), Ewa stworzyła kolejną wersję elfki pod drzewem, zwaną przez nas „Matka Boska Elficka”, Baśka, Karolina i Dis malowały różne widoki i wnętrza, a ja tłukłam szkice jeźdźców w stepie oraz Vardę zapalającą gwiazdy (namalowałam ją plakatówkami, akwarelą, suchym pastelem i plakatówkami na czarnym brystolu).

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Tolk Folk właściwy

W piątek od rana zaczynali się zjeżdżać uczestnicy Tolk Folku. Monika ustawiła sobie przy bramie stolik i przyjmowała wpłaty na akredytacje. Po wpisaniu swoich danych na listę, każdy uczestnik dostawał piękny, grawerowany w mosiądzu znaczek z wizerunkiem wieży na Wielkiej Sowie i napisem „Tolk Folk – Srebrna Góra – Bielawa”. Znaczki te stanowiły odpowiednik identyfikatorów; dodatkowo wszyscy uczestnicy internetowego Forum Tolkienowskiego mieli obowiązek mieć na szyi obrazek, którego używają na forum jako „podpisu” – tak, aby osoby znające się tylko z sieci mogły łatwo się rozpoznać.

Bożka, Karolina, ja i Dis w pocie czoła wykańczałyśmy swoje rysunki, zaś Baśka z Ewą zajmowały się malowaniem na płachtach papieru pakowego pięknego, żółto-czerwonego Smauga, który miał stanowić cel w konkursie łuczniczym, oraz dramatycznie wyglądającego Oka, potrzebnego do sztuki „Nieszczęścia Saurona”.

Sztukę napisał niejaki Adiemus z Forum Tolkienowskiego – jest cała wierszem i bardzo zabawna. Elek z Moniką i jakimś kumplem od muzyki nagrali ją na magnetofon, dodając muzykę z filmu „Love story” i różne efekty dźwiękowe, aktorom pozostawało więc tylko grać ciałem ^__*. Jedynymi mówionymi na żywo kwestiami było kilka słów, jakie wypowiadam jako dowódca orków. Zrobiliśmy kilka prób, zwłaszcza Nazgule i Gollum ćwiczyli swoje wejście niemal w nieskończoność.

Dziewczyny przebrały się w stroje tolkfolkowe: Karolina w niby-wczesnośredniowieczną suknię, Bożka w aksamitną, granatowo-fioletową szatę Arweny, Dis w surowe płótna i przepiękną, złocistą kolczugowatą koszulkę z cekinów, Baśka wystąpiła tym razem jako elf płci męskiej (aksamitne spodnie, tunika, pas z sakiewką i śliczna peleryna zrobiona z haftowanej aksamitnej spódnicy z lumpeksu, spięta mosiężną indyjską broszą). Ewa nosiła swoją artystowską sukienkę i tylko ja nie miałam żadnego przebrania. Baśka pożyczyła mi więc swoją długą, czarna sukienkę z cieniutkiego materiału, z taką jakby narzutką. Przepasałam ją drugim Baśki pasem, a na szyję włożyłam mój ukochany wisiorek z koniem oraz drugi wisiorek, przedstawiający czaszkę z różą w zębach, który poprzedniego dnia nabyłam na stoisku z pamiątkami jako prezent dla kumpla. Powiedziałam, że jestem wampirzycą z Gondoru ^__*.

Zaraz po obiedzie Tolk Folk się rozpoczął. Szybko poprzypinałyśmy szpilkami nasze rysunki do przywiezionych przez Elka plansz (rano tego dnia w pocie czoła oprawiałyśmy je w passe-partouts z kolorowego brystolu lub wyproszonych w schronisku kartonów po produktach spożywczych). Swój olej z Jeźdźcami Rohanu wyeksponowałam w podcieniach, ustawiwszy go na sztalugach Karoliny, których pożyczyła mi do malowania.

Pierwszym punktem programu była dyskusja panelowa z tłumaczami poezji i prozy Tolkiena: Tadeuszem Olszańskim i Cezarym Frącem. Siedzieliśmy na tym kolonijnym miejscu na ognisko, bo przy ślicznej pogodzie nikt nie miałby ochoty zamykać się w kazamatach, zresztą i tak chyba nie byłoby tylu krzeseł. Dyskusję prowadził Elek; było bardzo ciekawie – rozmawialiśmy o różnicach w tłumaczeniach i między poszczególnymi wydaniami, o błędach Skibniewskiej i samego Tolkiena, o trudnościach w przekładzie poezji z angielskiego (za mało rymów męskich w naszym języku) i o tym, czy Tolkien wielkim poetą był. ;-)

Po godzinie Elek zostawił przy ognisku tych, którzy jeszcze chcieli pogadać, a sam dwa metry dalej zaczął prowadzić I Ogólnopolski Turniej Zagadek Tolkienowskich. Używał przy tym mikrofonu z dość potężnym nagłośnieniem, czym skutecznie utrudniał nam usłyszenie Tadeusza i Czarka. Dyskusja rozpadła się na podgrupy rozmawiające m.in. o pochodzeniu różnych wyrazów oraz o filmach i książkach fantastycznych, nadal było bardzo ciekawie. Omal nie zwariowałam, próbując brać udział we wszystkim jednocześnie – wcześniej dałam się Ewie namówić na udział w turnieju zagadek jako osoba pomagająca (tak on był dziwnie zorganizowany, że startować mogły dwie osoby razem, ale nagrodę dostałaby jedna) i biegałam od dyskusji do konkursu, dopóki nie poprosiłam Baśki, żeby mnie zastąpiła.

Zagadki ułożyła bardzo miła forumowiczka z Gdańska o ksywie Avari. Miały one postać rymowanych czterowierszy, a odpowiedzi były zazwyczaj bardzo proste (Pierścień, Minas Tirith, Arda, elf), co nie znaczy, że łatwe do odgadnięcia. To jest na przykład łatwe:

W siedem kręgów mur się toczy,
Z siedmiu czujne patrzą oczy
Na rowninę okoloną,
Także murem obwiedzioną

ale już to trudniejsze:

Jaśnieje w blasku gwiazd oraz słońca
Jak iskra, co płonie, lecz nie jest gorąca.
Najwyższy wszakże z tych, co pozostali,
Cierń śnieżny wznosi, gdy wróg się czai

Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co to jest.1

Po zakończeniu konkursu i dyskusji, rozpoczął się Turniej Łuczniczy o Czarną Strzałę Barda. Słomiana tarcza z przymocowanym wizerunkiem Smauga (jego czuły punkt pod pachą został zaznaczony kółkiem z czarnego brystolu) stanęła pod murem, widzowie stłoczyli się za biało-czerwoną taśmą wyznaczającą granicę, za którą nikomu nie było wolno wchodzić.. Monika w sobotę rano brała udział w lekcjach strzelania prowadzonych przez instruktora z kolonii – łuk, z którego strzelała, miał ciężki naciąg i przez kolejne dni z dumą prezentowała wszystkim obie ręce, których spodnia strona od połowy przedramion do połowy ramion stanowiła jeden wielki, dramatyczny siniak („Bo cięciwa była za twarda…”). Mimo tych obrażeń, strzelanie szło jej na tyle świetnie, że któryś z chłopaków pytał, gdzie się tego nauczyła i uwierzyć nie mógł, że trzyma łuk drugi raz w życiu.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Z trafieniem w czułe miejsce smoka wszyscy mieli problemy. Monika żartowała, że przy tych wszystkich ranach w skrzydło, szyję, łapę i tak dalej, Smaug i tak dawno by zginął, ale dopiero, kiedy Elek o półtora metra zmniejszył dystans, uczestnicy zaczęli trafiać w czarne kółko. Potem stawka szła już o to, który trafi najbliżej środka. Wreszcie wygrał chłopak o pseudonimie BelegC; drugie miejsce zajął Sir William z Najemnego Regimentu Szkockiego.

Nota bene, dziewczyny umierały z ciekawości, czy Szkoci noszą bieliznę. Wreszcie udało im się dopaść jednego z nich na podwórzu i zapytać, czy ma coś pod kiltem. „Oczywiście!” odpowiedział dumnie. „Honor!”.

Kolejną atrakcją, która na nas czekała, były warsztaty tańców szkockich i irlandzkich, prowadzone przez trójkę miłych ludzi z Krakowa. Najpierw był zwykły pląs w kółeczku w stylu „trzy kroki w lewą, trzy kroki w prawą”, a potem bardziej skomplikowane figury w trójkach, połączone z klaskaniem i klepaniem się po udach. Całkiem nieźle nam te pląsy wychodziły, chociaż byliśmy porządnie zziajani.

Kto nie chciał tańczyć, mógł spróbować swoich sił w lepieniu figurek z ciasta solnego (z poświęceniem przygotowali je w przeddzień Adan i Monika). Niektórzy usiłowali stworzyć pionowe rzeźby, wzmacniając je od środka patykami, aby się nie złożyły w pół, jednak najlepsze efekty osiągali ci, którzy wybrali formę reliefu. Baśka np. wyrzeźbiła absolutnie uroczego Toma Bombadila.

Potem odbył się konkurs strojów – uczestnicy musieli się przedstawić, a najlepiej zaprezentować jakąś krótką scenkę. Najzabawniejszy był Adan w granatowej kufajce, kaloszach okręconych żółtą taśmą izolacyjną, białym kapeluszu i z przyprawioną landrynkoworóżową brodą. „Nazywam się Tom Bimbadol… [pauza]. Tom Bambidol… [pauza] Nazywam się Tom Bombadil!”. Wszyscy myśleli, że on się myli specjalnie, żeby było zabawniej, ale potem wyznał, że to skutek tremy. Pierwsze miejsce zajął Jok jako Nazgul-pierścienioholik; wystąpiła też Bożka jako Arwena w pięknej, aksamitnej sukni, Dis jako kobieta krasnoludzka w swojej złotej kolczudze, Nifrodel – elfka-adminka forum w zielonym płaszczu i trójka milczących Nazguli ubranych jak w filmie. Sam Elek też przebrał się w druidzko-gandalfią szatę z surowego płótna, z zawieszoną u pasa gałązką jarzębiny czy czegoś w tym rodzaju.

Po zapadnięciu zmroku na podwórzu fortu zapłonęło kilka reflektorów solidnej mocy i rozpoczęła się sztuka „Nieszczęścia Saurona”, w której, jak już wspomniałam, grałam rolę dowódcy orków.

Używany przeze mnie w sztuce sztylet do wbijania w brzuch był to odpowiedniego kształtu kawałek drewienka, który znalazłam przy ognisku (chłopcy chcieli mieć miecze, ale Elek nie pozwolił). Żartowałam, że jest to sztylet spełniający normy ISO 9000, bezpieczny dla dzieci od lat trzech. Nie mogę odżałować, że nie pożyczyłam karwaszy, które miała Talis. Orkowie, zwerbowani na chybcika, mieli stroje różne: chłopcy czarne spodnie i bluzy – najlepsze byłyby bojówki i glany, ale akurat ci, którzy je mieli, nie chcieli grać w sztuce – a dziewczyna głowę i dłonie owinięte miała czarnym foliowym workiem na śmieci („…leżą tu jak worki…”). Gollum miał maskę będącą na wyposażeniu MOKiSu od paru lat, szef Nazguli był dwumetrową kukłą na kiju, z dość realistycznie kiwającymi się rękami, podobnie jak maska, wykonaną specjalnie na jeden z poprzednich Tolk Folków. Jako Frodo wystąpiła Bożenka, Samem był Jok, ślicznie przebrany w żółtą koszulę, niebieskie spodnie do kolan i szary płaszcz zrobiony z harcerskiego koca. Wyglądał nawet lepiej niż Sean Astin! Rondelek był prawdziwy, natomiast w roli Pierścienia zatrudniona została sześciokątna metalowa podkładka pod śruby (czy coś w tym rodzaju). Rzecznik Saurona był dziewczyną przykrytą szaro-połyskliwą chustą w charakterze płaszcza, z dwumetrowym drągiem w ręku. Bardzo fajnie to wyglądało.

Po zakończeniu sztuki robiliśmy sobie zdjęcia, potem było integracyjne ognisko, ale my z dziewczynami poszłyśmy dość wcześnie spać, żeby następnego dnia zdążyć się spakować, bo o 9:00 miał być wymarsz przez góry. Reszta uczestników jednak siedziała do późna w noc.

W niedzielę nawet udało nam się zjeść śniadanie i prawie posprzątać namiot przed wyjściem. Plecaki i inne graty załadowałyśmy do elkowego Pomarańczowego Szerszenia (fiat 126p), a same wraz z gromadą innych tolkfolkowiczów – często półżywych po nocnych szaleństwach, tym bardziej, że obowiązujący w forcie nakaz abstynencji został poniekąd zawieszony – wyruszyłyśmy pieszo do Bielawy pod wodzą Tomka Śnieżka – miejscowego przewodnika i geografa. Chłopak wygląda na maturzystę, ale ma już za sobą publikację książkową na temat ciekawych miejsc w Górach Sowich. Droga wiodła m.in. wzdłuż sąsiedniego, większego fortu, więc można było dokładnie obejrzeć fosę i umocnienia, a Tomek opowiadał, jak go budowano, ilu żołnierzy mogło w nim się bronić i jak długo. Zdaje się, że forty te nigdy nie zostały przez nikogo zdobyte.

Droga nie była zbyt męcząca – wiodła nieco pod górę, ale mało stromo (jak to w Sowich), więc mogliśmy swobodnie zagłębiać się w dyskusje z Tadeuszem, Cezarym i różnymi tolkfolkowiczami. Jako ostatni szedł zamówiony przez Elka ratownik drogowy (czy ktoś w tym rodzaju – odziany w czarny kombinezon z poprzecznymi odblaskowymi paskami na nogach), toteż mieliśmy pewność, że nikt się nie zgubi.

W pewnym miejscu Tomek spytał, czy chcemy zwiedzić starą kopalnię srebra. W tym celu trzeba było nieco zboczyć ze szlaku i zejść stromo w dół, więc ci, którzy nie mieli siły, czekali na nas w tym miejscu. Zeszliśmy, a właściwie zjechaliśmy po stromym zboczu zasypanym zeschniętymi bukowymi liśćmi, i zaczęliśmy iść wąską drogą, żartując, że idziemy do Morii i że Tomek jest w niebezpieczeństwie, bo przecież w Morii Drużyna straciła przewodnika. Niestety, w którymś momencie Tomek nagle stwierdził, że do środka nie wejdziemy – niedokładnie zrozumiałam, czy zmylił drogę, czy też wejście zatarasowało jakieś upadające drzewo. W każdym razie moja propozycja, żeby powiedzieć „Przyjacielu” i wejść została odrzucona – Cezary przypomniał, że w tym celu trzeba by jeszcze poczekać do pełni księżyca.2

Wróciliśmy do reszty grupy (wejście z powrotem po tym stoku było dość mordercze) i ruszyliśmy dalej. Część trasy wiodła, niestety, szosą – pilnował nas samochód tego całego ratownictwa drogowego, jadący przed nami z prędkością 10 km/h, więc byliśmy owiani jego spalinami. Ale zdaje się, że takie są przepisy. Na szczęście po kilkunastu minutach skręciliśmy znowu między drzewa. Bardzo nie chciałam, żeby ta wędrówka się skończyła, bo było przepięknie. Co jakiś czas zza drzew otwierały się widoki na doliny, nie było w ogóle gorąco, a kiedy zaczynaliśmy zbliżać się do Bielawy, na poboczu pojawiły się pyszne jagody.

W końcu teren zaczął się robić jakby znajomy – pamiętałyśmy z Ewą te drogi z wędrówek w czasie poprzednich plenerów. Wyszliśmy z lasu niedaleko Pana Pstrąga (to nasza ulubiona knajpa), dokładnie naprzeciwko Leśnego Dworku, w którym odbywały się pierwsze plenery. Miejsce, które Elek zaplanował na dokończenie Tolk Folku, to niewielka polanka, a może nie tyle polanka co jakby rozszerzenie drogi, z murowanym kominkiem do grilla, murkiem oraz kłodami-ławkami, na których można siedzieć. Stał tam już sprzęt nagłośnieniowy oraz niebieski daszek-palankin z reklamą sponsorującej tę część imprezy lokalnej firmy komputerowej.

Byłyśmy z Ewą porządnie głodne, więc udałyśmy się do Pstrąga na obiad. Baśka i Bożka były zbulwersowane, że my tu sobie jemy, a tam się właśnie zaczyna III Bieg Hobbicki.

Bieg odbywał się na terenie otaczającego Leśny Dworek ogrodu. Tradycyjnie uczestnicy musieli startować boso i mieć na sobie jakiś żółty lub niebieski element stroju. Muszą pokonać coś w rodzaju toru przeszkód, a przeszkody te są oczywiście inspirowane książkami Tolkiena, na przykład pajęczyna obwieszona dzwonkami, których nie wolno potrącić. Podobnie jak w zeszłym roku, nikt nie zajął pierwszego miejsca, gdyż wszyscy polegli na jednym zadaniu: na rozkaz wodza Nazguli wrzucili kamyk do studni, czego nie powinni byli zrobić.

Wróciłyśmy z knajpy akurat na końcówkę Biegu – potem wszyscy przenieśli się na polankę z grillem i nastąpiło rozdanie nagród za wszystkie konkursy. Wręczał je sam wiceburmistrz Bielawy, a filmowała to Telewizja Sudety – szkoda, że nie przyjechała poprzedniego dnia, bo dopiero wtedy miałaby ciekawy materiał. Nagrodami za konkurs zagadek byl dzban złota Smauga w wykonanym wlasnoręcznie przez Avari ozdobnym wazonie, a za turniej łuczniczy – prawdziwa łuska smoka przebita strzałą.

Ostatnim punktem programu był występ zespołu „Drużyna Trzeźwych Hobbitów” (Tolk Folki już od paru lat są sponsorowane przez Społeczny Komitet Przeciwalkoholowy – na imprezach nie sprzedaje się piwa). Miał być zespół Rivendell, ale z jakichś przyczyn nie dojechał. Ale popisy Moniki, Elka i Jacka, którzy tworzyli Drużynę, podobały mi się znacznie bardziej. Śpiewali oni ułożone przez członków Forum Tolkienowskiego piosenki inspirowane Wiadomą Książką – najbardziej podobały mi się „Żale Balroga”, „Żale Froda” (z genialnie śpiewanym przez Monikę refrenem „…przecież nie jestem kobietąąąąą!!!”) oraz „Elek in the Jar” – piosenka opisująca Tolk Folki. Monika rozdała wszystkim odbite na ksero słowa refrenów, żebyśmy mogli im wtórować, ale niestety z powodu przesadnie dużej mocy głośników nie dało się słyszeć nawet własnych myśli. Mimo to twardo starałam się dobrze bawić: śpiewałam, klaskałam, gibałam się, i dopiero przy czwartej piosence ilość decybeli powoli zaczęła mnie zabijać. Dołączyłam zatem do dziewcznyn siedzących u Pstraga, gdzie i tak wszystko było doskonale słychać.

Pożegnałyśmy Ewę, po którą przyjechał mąż, po czym poszłyśmy na polankę, gdzie właśnie rozchodzili się i rozjeżdżali ostatni tolkfolkowicze. BelegC na pożegnanie rozdawał wszystkim swoje własnoręcznie robione strzały do łuku. Tym przyjemnym akcentem V Tolk Folk zakończył się nieodwołalnie, a nam pozostały tradycyjne zajęcia w podgrupach.



1 Redakcja wysuwa nieśmiałą sugestię, że może to być Karadhras.
2 Redakcja zauważa, że nawet tłumacze mogą sie mylić – wejście do Morii nie zależało w najmniejszym stopniu od fazy księżyca.

zdjęcia: Jarosław „Elek” Florczak

powrót do indeksunastępna strona

126
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.