 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Jak kazał, to przyniosła. Wybłagała, to dali. Szybko ruszyła z powrotem do domu, z wielkim cierpieniem odciśniętym na twarzy, z oczami szeroko otwartymi, jak gdyby wypatrywała z oddali, co też mąż w domu porabia. Nikt jej nie zatrzymał. Wodzili za nią oczyma, ale bali się podejść, zaczepić, spytać o przyczynę smutku. A w zaciszu izby Jenna ze zgrozą obserwowała, jak jej mąż staje się zakonnikiem. Łysina, habit, woda i chleb - tak teraz żył. Tak umierał. Był niby, ale nie było go wcale. Jak gdyby nie chciał istnieć; jak gdyby nie w smak mu było dalej przebywać na tym świecie. Gapił się na wszystko jedynym okiem i nic mu się nie podobało, na wszystko burczał. Skóra delikatna - nie znosiła dotyku. Nie chciał przytulić, pocałować. Drażniło go zimno i gorąco. Zbeształ Jennę, gdy pewnego dnia przyniosła mu zimną wodę. Taką samą jak zawsze, prosto ze studni. Kazał podgrzać. Nie chciał rozmawiać. Cedził krótkie, konkretne rozkazy. I nawet krótkie "tak" wprawiało górną wargę jego sinych ust w nerwowe drżenie - jak u wściekłego wilka. Jenna przestała cokolwiek mówić - wchodziła tylko do komórki na zawołanie i bez słowa wychodziła robić, co nakazał. *** - Gdzie byłaś tak długo? Wołam i wołam - a tu nic! - Przepraszam... Byłam u matki... Sean się o ciebie pytał... - Tak?... - To chyba normalne, że dziecko się pyta o tatusia? Chciał się z tobą zobaczyć... Powiedziałam mu, że się nadal źle czujesz... Wtedy Dan spojrzał na nią wściekle jedynym okiem - jakby ciężko zabluźniła. Jakby nazwała wojnę potyczką. Nic jednak nie powiedział - ...ale myślę, że to by wiele dla niego znaczyło - kontynuowała, spuściwszy wzrok - gdybyś zechciał... się z nim zobaczyć. - Nie wiem... Nie chcę... - Dan, przecież jesteśmy rodziną! Ja jestem jego matką i chcę być przy nim. Ty jesteś jego ojcem. Czy to tak trudno zrozumieć, że dziecko chce pobyć i z ojcem, i z matką? Razem! - Ale przecież, jak to sama ładnie ujęłaś, "źle się czuję"... Wtedy Jenna zrobiła wielkie oczy. Przykucnęła tak, że blask z lufcika oświetlał jej twarz. W okrągłych białkach lśniły bladoniebieskie tęczówki z wąskimi źrenicami; pełne furii. - Do-dobrze... - szepnął Dan lękliwie. - Niech przyjdzie... - I będziemy spać razem w izbie. - T-tak... *** Jenna obserwowała Dana tym samym wzrokiem, gdy lekko skwaszony spoglądał na syna. Na jego nieśmiałą prośbę zasłoniła okiennice, ale przyzwyczaiła się już do mroku i dobrze w nim widziała. Zmarszczyła brwi. Dziecko, równie niepewne, stało naprzeciw bladego, łysego, chudego mężczyzny. - No, przytul tatusia! - Jenna pchnęła Seana ku Danowi, cały czas wbijając wzrok w tego drugiego. Chłopiec - taki sam rudy i pyzaty, jak niegdyś ojciec - niepewnie objął pochylającą się nad nim postać, jak gdyby bał się, że ją połamie. Dzień minął im na rozmowie. Wyglądało to zaś tak, że matka mówiła do dziecka, cały czas spoglądając na Seana znacząco, sugerując by mówił do obojga rodziców, nie tylko do niej. Ten jednak co najwyżej łypnął na skwaszone ojcowe oblicze i od razu wracał wzrokiem ku Jennie. Ona zaś bez ustanku wbijała wzrok w męża. Tym sposobem obgadali, co tam w mieście, co u babci. Tysiąc małych, trywialnych wątków. Zjedli kolację. Sean i Jenna; Dan odmówił. Krótko po zapadnięciu zmroku Jenna położyła Seana spać. Sama była zmęczona dniem nie mniej niż on, więc też gotowała się do snu. - Idę do komórki - burknął Dan, tak jak burczał na nią od dłuższego czasu. Obdarzyła go tym samym złowrogim spojrzeniem. - Nie. Śpisz z nami. *** Dan cierpiał. Golił głowę już prawie codziennie, bo kłaki wybijały znowu i znowu. Habit był lekki i delikatny, lecz podłoga w komórce gniotła w zadek. Wrażenia wzmagały się, czyniąc mu coraz większy ból. Jednak tej nocy, gdy spał w izbie ze swoją rodziną, stało się coś zupełnie szalonego. We śnie usłyszał ich myśli. Co prawda były ciche i rozwiewały się, gdy się na nich skupił, ale irytowały go. Wstał i usiadł na łóżku. Tylko szukał zaczepki, pretekstu, by zbudzić rodzinę krzykiem, zbesztać i złajać. Śpiąca żona już nie wlepiała w niego trupiego wzroku. Ośmieliło go to. Po chwili zwątpił. Cofnął nogi z podłogi i położył się znów. Wtem ubodło go coś. Pod krzyżem poczuł przeszywający ból. Gdy podniósł się, kłucie ustało. Zsunął się cicho z łóżka i, kucając przy nim, sięgnął pod prześcieradło. Wymacał coś małego, kulistego. Chwycił i wyciągnął. Ziarnko grochu... Uniósł je do oczu i oglądał niby jakieś cudo - wielkim, szeroko otwartym okiem. Potem położył je na stole. Z haka na ścianie zdjął nóż. Jakby chciał drobną kuleczkę przeciąć na pół i tę nędzną połówkę zjeść. Ale nie. Minął stół i cicho sunął dalej. Nóż okazał się sposobem na jego udręki. Jednym ruchem osierocił syna, a siebie owdowił. Potem zamachnął się na swoją przyszłość. Tę, która dla hecy wsunęła mu pod prześcieradło ziarnko grochu. Wyczytał to w jej myślach. Wtedy ją także zabił. *** Zostawił Jennę i Seana, śpiących wiecznym snem w domu. Sam wyszedł pod nocne niebo. Usypiać tych, którzy nie spali; których myśli dudniły w jego głowie coraz głośniej. Rozróżniał je. Wiedział, do kogo należą. Wyczuwał, skąd przychodzą. Tam szedł, walił do drzwi. Tam siekł. Obszedł wiele domów. Zababrał krwią wiele podłóg. Na wyspie nikt nie zamykał przed nikim drzwi. Dan tłukł, póki nie przebrzmiały echa w jego czaszce. Wtedy zatrzymał się. Przysiadł na pieńku i obracał nóż, opierając ostrze na palcu wskazującym. Nie widział ruchu i nie wyczuwał wokół siebie żadnego człowieka. Patrzał jednak tylko jednym okiem. I widział nim wyłącznie teraźniejszość - to, co było tu i teraz. W drugim, pustym oczodole, zebrały się wszystkie obrazy, jakie oglądał w całym swoim życiu. Wyraźniejsze niż kiedykolwiek Przeglądał je wszystkie i nasiąkał gniewem. Bo ten-a-ten, wtedy-a-wtedy, to-a-to. Dlatego poszedł dalej zabijać. Włamywał się i mordował tych, co mu zawinili rok temu, dziesięć lat wstecz czy jeszcze w dzieciństwie. Zapędził się do lasu. Tego, przez który przejeżdżał ze Scottem tamtego dnia. I rozeźlił się strasznie, gdy przypomniał sobie, że gdy on konał, las nie zapłakał nad nim. On umierał a gęstwa nad nim bawiła się beztrosko. W domostwie na skraju lasu znalazł ogień. Nim podpalił gęstwinę. I poszedł szybkim krokiem na skraj wyspy. Nad wodę. *** Obudził się na ziemi, parę łokci od zimnej tafli. Zasnął, gdy dotarł do brzegu, zasiawszy wcześniej ogień w lesie. Przez noc wszystko - dużo tego nie było, a do tego zbite, ściśnięte - spłonęło. Miasteczko, które ciasno przylegało do lasu, zajęło się od niego i także zostało spopielone, a z nim jego mieszkańcy. *** Poranek nie był ani za zimny, ani za gorący. Dan czuł na sobie delikatny materiał habitu. Wokół niego - cisza. Żadnych ludzi. Żadnych myśli. Osiągnął spokój. Ukucnął na brzegu i kiwał się - w przód i w tył. Dumał, marszcząc usta. Usiadł na chłodnym piasku. Spostrzegł, że habit - brązowy, gdy mu go przyniosła Jenna - teraz jest czarny. Miał chude, żylaste, i białe - nienaturalnie białe - dłonie. Włosy nie próbowały już rosnąć na głowie, mimo iż nie golił jej od dwóch dni. Był teraz kimś innym - zmienionym, nowym. Już nie Dan McAbber. Samo to imię drażniło go, zawierało tyle kłujących, rozedrganych dźwięków. Wymyślił więc sobie nowe, takie, które mógł pomyśleć, wypowiedzieć - i nie zadrżeć przy tym z obrzydzenia. Nazwał się... Biały. *** Biały spojrzał w ciemną toń i ujrzał w niej swoje odbicie. Chuda, biała twarz i łysa głowa. Patrzył, ale nijak nie mógł zobaczyć swojego oka. Pochylił się i po chwili dopiero zrozumiał, że widzi je - tylko że ono jest czarne. Nie tylko tęczówka była ciemna jak atrament. Białko również. Pochylając się, poczuł ciężar w drugim oczodole. Niedowierzając, odwinął chustę owiniętą wokół głowy. Spojrzał w wodę - i zdumiał się jeszcze bardziej. Dotknął. - Nie... - szepnął. - To niemożliwe... Nie poczuł dotknięcia. Ale palce dotknęły oka. Absolutnie czarnego, zimnego, śliskiego oka. Co prawda, nie widziało - tym niemniej było tam. Drugie. Do pary. Przestraszył się. Ale tylko trochę. *** Siedział. Spokojny. Przez wiele szarych dni. Nagle uderzył w niego dźwięk. Od dawna nie zdarzyło się to na Icel Ayshan. Od jesieni, kiedy to uciszył wszystko i wszystkich. Chwycił trzymany za pasem nóż i instynktownie - nim zdążył pomyśleć - siekł w kierunku, skąd dochodził potworny, złowrogi pomruk. Dźgnął się w brzuch, w skręcone głodem trzewia. Nie jadł od miesięcy, bo nie chciał; uważał, że nie potrzebuje. Ale zmarnowane, wychudzone ciało upomniało się o swoje głośnym burczeniem. Zamknął oczy, gdy ból od podbrzusza rozszedł się po całym ciele, a potem je zmroził. Otworzył to widzące oko i lękliwie, choć niecierpliwie, patrzył, oczekując, co pocieknie z otwartej rany. Można by rzec: fantazjował przez te długie sekundy, zanim trysnęła posoka. Spodziewał się czarnej, oleistej krwi. Albo zielonego jadu. Wtedy przypomniał sobie, jak się mylił co do straszliwych oczu trupa nad wodą. Wyobrażał je sobie kiedyś jako bladoniebieskie, ze źrenicami jak szpilki. Teraz wiedział, jak wyglądały naprawdę. Były czarne. Nie tylko tęczówki. Białka również Z wnętrza Białego popłynęła woda. Opowiadanie to dedykuję Danusi, bez której wsparcia powstałoby ono za dobre kilka lat, albo i wcale. |
|