nr 06 (XXVIII)
sierpień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Esensja
  Na ekranach

        "Od kołyski aż po grób", "Dog Soldiers", "Rycerze z Szanghaju", "Sekcja 8", "Equilibrium"

Zawartość ekstraktu: 30%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Eryk Remiezowicz     Od kołyszącego początku do grobowego finału

Początek "Od kołyski aż po grób" jest jak najbardziej sympatyczny. Mocno stechnicyzowany skok na bank połączono z brawurową sceną podrywu, dając widzowi dreszcze i kupę śmiechu zarazem. Ale po tym otwarciu zaczyna się powolna jazda w dół, zakończona zamaszystym skokiem w przepaść chały.

Film jest gangsterski i sensacyjny, bardzo dobrze, kino rozrywkowe jest szczęściem dla spiętych. Po wspomnianym wyżej napadzie okolica dostaje kręćka, wszyscy nagle nie mogą żyć bez skradzionego woreczka czarnych diamentów, a najbardziej tęskni do nich DMX, który w zamian za nie ma dostać coś, co sobie w życiu najbardziej ceni. Po piętach depcze mu Jet Li, który jest Bondem mającym przywieźć klejnoty na ojczyzny łono. Taki to węzeł ma się rozwikłać. Czemu nie? Taka fabuła nie jest z góry skazana na głupotę, szkoda jednak, że autorzy zapomnieli o bardzo ważnym elemencie, który mógłby przykryć jej nagości - o rozbawianiu. Tego typu dziełka powinny jednak bawić, a moment, które wyginają kąciki ust w górze jest bardzo mało. Ale i to jest do zniesienia.

Gorzej z Jet Li. Sztywny jest. Nogą macha, nie powiem, z wdziękiem, w dodatku twórcy filmu nie każą mu fruwać, a jedynie nadają potężny pęd trafionym przez niego nieszczęśnikom, co walkom dodaje uroku. Tylko, zaraza, co się żółty odezwie, to jakby drzwi skrzypiały, tyle w tym życia. Niesamowita powaga, przy najbanalniejszych kwestiach, zero luzu, zero wesołości, tego, co mogłoby ten film uratować. Ale i to jest do zniesienia.

Akcyjka biegnie sobie w górę i w dół, zdarza się rozbieranko, samochodowy pościg, do tego mnóstwo kopnięć i mógłby być z tego średniej klasy film odpoczynkowy. Niestety, na kilkanaście minut przed napisaniem ostatniego zwarcia scenarzysta wciągnął w płucko nieco za dużo konopianego dymu. Do tej pory był to prosty jak drut, acz cieszący oko filmik gangsterski. Ale la finale grande okazało być się chałą przepotężną, knotem kopcącym bardziej niż płonący stóg mokrego siana. Najpierw okazało się, że... dobra, głupota pomysłu dotyczącego właściwości fizycznych poszukiwanych klejnotów razi jedynie pasjonatów nauki, pomińmy to. Ale potem przychodzi niemożliwie żałosna scena ładowania energii laserem, kiedy czwórka kuglarzy błyska światełkami po goglach, a handlarze bronią, rekiny światowego rynku, ekscytują się do orgazmu pokazem, który paru zdolnych licealistów mogłoby od biedy wykonać za pomocą długopisów ze światełkiem. Następnie płynnie przechodzimy do dętej sceny licytacji, gdzie statyści grający finansistów pokazują, dlaczego są jedynie statystami i lepiej nie będzie, po czym wjeżdża czołg i robi rozpierduchę.

Z tym czołgiem, to nawet niezły pomysł, niestety Jet Li postanowił doprowadzić swoją sztuczną rolę do szczytów plastikowości i zaaranżował sobie boleśnie idiotyczną walkę finałową. W tym celu scenarzysta musiał pozwolić głównemu wrogowi przeżyć bez problemów katastrofę helikoptera (ciekawe, zazwyczaj w filmach w takiej sytuacji następuje eksplozja. Tutaj żadnych fajerwerków), a następnie kazał rozlać się paliwu w śliczny krążek, co by protagoniści mieli imponującą arenę do naparzanki. Biją się jeszcze jako tako, ale ten ostatni cios... Waham się, czy spoilerować, powiem jednak, że scenka jest jednocześnie głupia i brzydka.

Aha, bezwzględnie należy dodać, że wrażenie finału psują dodatkowo czarny kumpel Jeta i jego niebrzydka dziewczyna, którzy również uprawiają sporty walki. Kudy im jednak do zwinności małego Chińczyka! DMX szamocze się i miota i dopiero przygodnie spotkany słupek drogowy (chyba?) pozwala mu rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść. Panienka też jest raczej od tańca i nie łamańca, w związku z czym dwa razy wykonuje te same ewolucje - pewnie taśma się wkręciła.

Końcówkę nieco ratuje rozmowa dwóch komików na temat sposobu, w jaki kręciliby ten film, ale niewielka to pociecha. Film, który miał rozerwać i odprężyć, obraził mnie głupotą, orz sztywniactwem Jeta Li i naładował negatywną energią niczym laser czarny diament. Niech mi Chińczycy, Murzyni i Andrzej Bartkowiak lepiej schodzą z drogi.



"Od kołyski aż po grób" (Cradle 2 the Grave)
reżyseria: Andrzej Bartkowiak
scenariusz: Channing Gibson, John O'Brien
obsada: Jet Li, DMX, Anthony Anderson, Kelly Hu, Tom Arnold, Mark Dacascos
gatunek: akcja
kraj: USA
rok produkcji: 2003
strona oficjalna: cradle2thegrave.warnerbros.com
Ekstrakt: 30%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 10%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Artur Długosz     Straszny film

Tak się złożyło, że obejrzałem ten film zanim na mieście dostrzegłem jego plakaty. Nagrody w Brukseli i Luksemburgu mogą robić wrażenie, podobnie odwołanie do "Hellraisera", a na dodatek film ma całkiem niezłą prasę, więc jak sadzę wybierze się na niego do kina całkiem sporo ludzi. I jest mi ich po prostu po samarytańsku szkoda.

Fabularnie nie porywa. Ale nie o to w tej opowieści chodzi, bo ma tu być przede wszystkim strasznie, jak na porządny horror przystało. Zawiązanie akcji ma miejsce już w pierwszych minutach filmu, kiedy to para nastolatków spędza noc zapowiadającą się na upojną gdzieś nad szkockim jeziorem. Światło księżyca, namiot, nastrój i nagle wszystko pryska, bowiem coś otwiera suwak namiotu, a chwilę potem sięga po dziewczynę... Chwila szarpaniny i ciach, cięcie. Mamy więc już klimat grozy. No to czas na bohatera. Tutaj podobnie sztampowo. Zostaje nim zbuntowany brytyjski żołnierz, który sprzeciwia się w kolejnej scenie zastrzelić psa na rozkaz swojego przełożonego, który notabene będzie w filmie, jak łatwo można przewidzieć, antybohaterem. Tyle tytułem wprowadzenia, nakreślenia głównych postaci dramatu. Niewiele tego...

Właściwy film rozpoczyna się, kiedy oddział ze zbuntowanym żołnierzem zostaje wysłany na manewry w okolice, gdzie wcześniej coś przylazło do namiotu. A dramat zespołu z kolei rozpoczyna się, kiedy uświadamiają sobie, że tak naprawdę pod pretekstem ćwiczeń mają odegrać rolę przynęty dla innego oddziału żołnierzy, dowodzonego przez antybohatera, którego celem jest schwytanie tego czegoś. Wkrótce tego czegoś okazuje się być więcej, a dokładnie hordą wilkołaków, osaczającą żołnierzy ze wszystkich stron. Na ratunek przybywa średnio urodziwa nieznajoma (scena notabene jest kalką z "Obcego 2", kiedy to Ripley rusza opancerzonym wozem na pomoc żołnierzom w bazie), która zabiera żołnierzy do starego domu, który wkrótce zostaje otoczony przez żądne krwi potwory.

Nie trzeba być znawcą horrorów, żeby wyczuć, że coś z tym filmem jest nie tak. Niski budżet filmu nie jest żadnym wytłumaczeniem kretyństw i wtórności, od których ten film się roi. Moim ulubionym przykładem jest zabijanie czym się da okna w domu, które za chwilę rozwala jakiś wilkołak i biedni, głupi żołnierze znowu to okno zabiją jakimiś deskami. I tak w kółko. Nie ma w tym filmie za grosz dramatu, za grosz strachu. Pokazanie wreszcie wilkołaka bardziej rozczarowuje niż ścina krew w żyłach. Walki wcale nie są dramatyczne, ot zwykła nawalanka i można by pokusić się o stwierdzenie, że może właśnie taki, naturalistyczny, miał być ten film. Ale co z tymi banalnymi dialogami, sprawiającymi wrażenie napisanych przez średnio rozwiniętego nastolatka, przechodzącego fascynację żołnierskimi odzywkami? Sceny porażają często sztucznością, słowa banalnością, pomysły dziecinadą, starcia żołnierzy z wilkołakami wreszcie nudzą, a przede wszystkim nie ukrywa się za tym wszystkim nawet odrobina sensu, która zrekompensowałaby filmowe katusze, jakie serwuje ten tytuł.

I to jest najbardziej przerażające i w zupełności wystarcza do wygenerowania poziomu strachu, jaki zapewne był zamierzeniem "Dog Soldiers". Aż straszne, że można taki film zrobić.



"Dog Soldiers"
Wielka Brytania 2002
reż. Neil Marshall, scen. Neil Marshall
wyst. Sean Pertwee, Kevin McKidd, Liam Cunningham, Emma Cleasby, Thomas Lockyer
Ekstrakt: 10%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 60%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Artur Długosz     Chińczyk i Jankes na posterunku Doyle'a

Kolejna komedia zza Atlantyku z Jackie Chanem w roli głównej, będąca sequelem do ciepło przyjętych "Kowbojów z Szanghaju". Tym razem miejscem akcji filmu jest XIX-wieczny Londyn, gdzie trafiają Chon Wang (Jackie Chan) i Roy O'Bannon (Owen Wilson) podążając śladami mordercy ojca Wanga. Na miejscu spotykają oni siostrę Wanga (Fann Wong), która w naturalny sposób zafascynuje O'Bannona. Przeniesienie bohaterów ze znanego z poprzedniego filmu Dzikiego Zachodu do wiktoriańskiego Londynu daje twórcom filmu okazję wplątania w scenariusz takich postaci jak Kuba Rozpruwacz, Charlie Chaplin, królowa Wiktoria czy Arthur Conan Doyle. Dzięki temu film zyskuje kilka naprawdę udanych żartów, których przypomnienie wywołuje śmiech na długo po wyjściu z kina.

"Rycerze z Szanghaju" to kolejna hollywoodzka produkcja z Chanem, ale też ponownie bez większych rewelacji. Daleko jej do wirtuozerii starszych filmów, made in Hong-Kong, w których Jackie Chan dokonywał akrobacji niemożliwych fascynując i rozśmieszając jednocześnie. Filmy takie, jak omawiany, czy "Godziny szczytu" wydają się być jedynie kopiami tamtych zwariowanych produkcji, często o budżetach nieporównywalnie mniejszych, ale jednak skuteczniej wykorzystywanych. W nowych tytułach czuć niekończącą się eksploatację jednego pomysłu, wzbogacanego nieco na siłę przez dobieranych z doskoku partnerów. W "Rycerzach..." Owen Wilson sprawdza się dobrze. Zresztą jemu odgrywanie roli komediowych przychodzi z dużą łatwością, czego dowodem jest choćby "Zoolander".

Mowa jest już o trzeciej części "Rycerze", której tytuł miałby brzmieć "Shanghai Dawn" i najprawdopodobniej będzie to humor na analogicznym poziomie.



"Rycerze z Szanghaju" (Shanghai Knights)
USA 2003
reż. David Dobkin, scen. Alfred Gough, Miles Millar,
wyst. Jackie Chan, Owen Wilson, Fann Wong
Ekstrakt: 60%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 40%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Konrad Wągrowski     Mametyzancja do sześcianu

"Sekcja 8" (notabene polski tytuł jest pewnego rodzaju spoilerem) jest kryminałem w realiach amerykańskiej armii stacjonującej w Panamie. Na misję treningową wyrusza grupa siedmiu żołnierzy wraz z sadystycznym sierżantem. Po kilku godzinach znajduje się jedynie trzech - jeden jest martwy, jeden ciężko ranny, trzeci nie chce niczego zeznawać. Dowódca jednostki wysyła po Hardy'ego byłego żołnierza, obecnie w cywilu, aby rozwikłał sprawę. Pomaga mu Osborne, ładna pani porucznik. Przeprowadzając śledztwo, oboje poznają coraz to nowsze wersje wydarzeń, które miały miejsce w panamskiej dżungli...

Trzeba przyznać, że film kultowego reżysera kina akcji Johna MacTiernana ("Predator", "Szklana pułapka", "Polowanie na 'Czerwony Październik'") zapowiada się nieźle. Z jednej strony dramat wojskowy, z drugiej kryminał w realiach armii; połączenie "Ludzi honoru" ze "Stąd do wieczności". Niestety, twórcom wyraźnie nie udaje się zachować spójności i umiaru. Scenariusz bowiem idzie w ślady dzieł Davida Mameta ("Dom gry", "Hiszpański więzień", "Skok"), ale "jeszcze więcej" i "jeszcze bardziej. A więc - widza nie wystarczy zaskoczyć finałem, wszystko trzeba wywracać do góry nogami średnio co dwadzieścia minut filmu. Co gorsza w żaden sposób nie uzasadniając zmiany wcześniejszymi przesłankami, po prostu, jakby na rozkaz, przedstawiając zupełnie nową wersję wydarzeń. Nie trzeba chyba dodawać, że po każdej takiej wolcie zainteresowanie widza prezentowanymi wydarzeniami spada o 50%. Prawdopodobnie większość pogubi się całkowicie przynajmniej na 3 wersje przed końcem (zwłaszcza, że kolejne wersje przedstawiają tą samą grupę jednolicie umundurowanych żołnierzy w dżungli w ulewnym deszczu), choć może to i dobrze, bo sama końcówka nadaje filmowi głębię gry komputerowej. Jeśli ktoś jednak zrozumiał o co chodziło - tym gorzej dla niego, bowiem po głębszym zastanowieniu fabuła nie trzyma się kupy i roi od nonsensów. Co mogło być dobrym dramatem z zaskakującą końcówką, gdyby scenarzysta wiedział, kiedy przestać, staje się czystym eksperymentem formalnym, nie mogącym w żaden sposób zapaść na dłużej widzowi w pamięć. Nie ratują też tego filmu zadziwiająco tu bezbarwni John Travolta, Connie Nielsen, czy Samuel L. Jackson. Szkoda.



"Sekcja 8" (Basic)
USA 2003
Reż. John MacTiernan
Scen. James Vanderbilt
Muz. Klaus Badelt
Zdj. Steve Mason
Wyst. John Travolta, Connie Nielsen, Samuel L. Jackson, Giovanni Ribisi, Tim Daly
Ekstrakt: 40%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 60%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sebastian Chosiński     Orwell pod rękę z "Matriksem"

Czy potraficie wyobrazić sobie film science fiction, który byłby wypadkową ekranizacji "Roku 1984" George'a Orwella i "Matriksa"? Nic prostszego, wystarczy sięgnąć po "Equilibrium" w reżyserii i według scenariusza Niemca Kurta Wimmera. Odniesienia do dzieła Orwella i obrazów, które na jego podstawie powstały, są tutaj aż nazbyt oczywiste. Jeśli jednak Wimmer "zrzynał", to zdecydowanie bardziej od Michaela Radforda (odpowiedzialnego za drugą filmową adaptację "Roku 1984" zrealizowaną w tytułowym roku 1984, w której w niezapomnianą postać Winstona Smitha wcielił się John Hurt), aniżeli Michaela Andersona (wersja z 1956 roku z Edmondem O'Brienem w roli głównej). Nawiązania te są tak daleko idące, że można by się nawet zastanawiać, dlaczego w napisach początkowych nie pada w ogóle nazwisko brytyjskiego pisarza...

Akcja filmu rozgrywa się w Librii - państwie, które powstało na gruzach zachodniego świata po katastrofie spowodowanej III wojną światową. Wybuchła ona na początku XXI wieku - czyżby jakieś ostrzeżenie? - pochłaniając ogromne ofiary. Dopiero po jej zakończeniu ludzie poszli po rozum do głowy i postanowili zrobić wszystko, aby już nigdy nie dopuścić do wybuchu jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego. Kłopot tkwi jednak w tym, co kryje się pod pojęciem w s z y s t k o. Zdaniem naukowców, filozofów i polityków Librii o takiej, a nie innej (czytaj: pełnej krwawych wojen), historii świata decyduje nade wszystko jeden element: l u d z k a n a t u r a. I związane z nią uczucia: miłość, która rodzi zazdrość, mogącą z kolei doprowadzić do nienawiści. W takim kontekście rozwiązanie problemu wydaje się nader proste: wystarczy pozbawić ludzi uczuć. Służy temu pewien medykament - prosium - płyn, który każdy z obywateli Librii jest zobowiązany zażywać codziennie rano drogą iniekcji. Przywódcy państwa, a zwłaszcza będący kimś na kształt Boga - Ojciec, nie łudzą się jednak i żyją w absolutnie słusznym przekonaniu, że istnieją jednostki - tzw. "uczuciowcy" - które nie podporządkowują się nowym prawom i regułom, mającym zapewnić ludzkości po wsze czasy ogólnoświatowy pokój. Aby się ich pozbyć, powołano życia specjalną "policję bezpieczeństwa" - kleryków Grammatonu, których głównym zadaniem jest likwidacja nieprawomyślnych obywateli.

Ta nieprawomyślność może objawiać się w bardzo różny sposób, np. poprzez zamiłowanie do dzieł sztuki (kłania się tutaj powieść Raya Bradbury'ego "451 ° Fahrenheita", która również została przeniesiona na ekran przez słynnego francuskiego reżysera Françoisa Truffauta). Dlatego też przy okazji wyłapywania "uczuciowców" funkcjonariusze-klerycy najczęściej odkrywają również w ich domach zamaskowane pokoje, w których przechowują oni, jak relikwie, wszystkie pozostałości po dawnych czasach: sprzęty domowe, które darzą szczególnym sentymentem, obrazy, książki. Odnalazłszy, każą je palić na miejscu albo też - jako dowody zbrodniczej działalności - przekazują do specjalnego archiwum. Głównym bohaterem "Equilibrium" jest właśnie wysoko postawiony w hierarchii "kleryk pierwszego stopnia" John Preston (gra go Christian Bale). Na pozór człowiek całkowicie pozbawiony uczuć. Nie protestował, gdy pewnego dnia wtargnęli do jego domu koledzy ze służby, po czym oskarżyli jego żonę o uczuciowość i aresztowali. Nie protestował także, towarzysząc jej w ostatniej drodze do krematoryjnego pieca. Postawiony przed dylematem, czy należy wydać policji swego partnera Earla Partridge'a (w tej roli Sean Bean), który z "miejsca zbrodni" zabrał tom wierszy Williama Butlera Yeatsa, również nie miał wątpliwości - sam pozbawił go życia! Ale i postawa Prestona ulegnie zaskakującej przemianie. Droga, którą będzie dane mu przejść, ma wiele punktów stycznych z drogą bohatera Orwella. Tyle, że zaprowadzi go do zupełnie innego miejsca.

Ten z pozoru bardzo kameralny dramat fantastyczny obfituje jednak również w liczne sceny walki. Klerycy są bowiem wszechstronnie kształceni, także na wypadek walki wręcz (ich szkolenie przypomina nieco trening aikido). Choreografia walk od razu przywodzi na myśl "Matriksa", mimo że autorzy "Equilibrium" wykorzystali nieco inny trick: miast zwalniać, przyspieszają kadry. Wygląda to może i efektownie, ale też, niestety, trochę humorystycznie - jak w przedwojennych niemych komediach. Mimo to finałowy pojedynek Prestona z Ojcem (w którego wcielił się Sean Pertwee) robi niemałe wrażenie! Z całym filmem jest już jednak znacznie gorzej. Choć chciałem bardzo, nie byłem w stanie znaleźć w nim ani jednego nowatorskiego elementu. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o wtórny aż do bólu scenariusz. Nawet scenografowie nie odeszli daleko od tego, co już w kinie fantastycznym pokazano począwszy od "Metropolis" (1927) Fritza Langa i "Roku 2000" (1936) Williama Camerona, aż po "451 ° Fahrenheita" i drugą wersję "Roku 1984". O dziwo, w miarę bronią się jeszcze kreacje aktorskie Bale'a i Beana (szkoda jednak, że ten drugi ginie mniej więcej po piętnastu minutach); nieźle sprawdza się także w tle muzyka techno Klausa Badelta. Ale to i tak zbyt mało, aby uznać ten obraz za dzieło udane. Pomimo wszystkich jego wad, warto jednakże "Equilibrium" zobaczyć. Chociażby po to, aby dowiedzieć się, co czyni nas ludźmi. Czasami pozytywne, czasami negatywne, ale mimo wszystko - u c z u c i a!



"Equilibrium" (Equilibrium)
W rolach głównych: Christian Bale, Emily Watson, Sean Bean, Angus McFadyen, Sean Pertwee, William Fichtner
Scenariusz i reżyseria: Kurt Wimmer
Zdjęcia: Dion Beebe
Muzyka: Klaus Badelt
Rok produkcji: 2002
Kraj produkcji: USA - Niemcy - Włochy
Czas trwania: 108 min.
Ekstrakt: 60%
Więcej o filmach w Esensji

powrót do indeksunastępna strona

102
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.