nr 06 (XXVIII)
sierpień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Sebastian Chosiński
  Ktoś mnie zawołał: Sebastian!

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     4.
     Powiedział Sonii o wszystkim w wieczór poprzedzający wymarsz. Dziewczyna nie próbowała już namawiać go, by został. W ciągu kilku dni, które minęły od pamiętnej narady, przyzwyczaiła się do myśli, że i jego - podobnie jak przed laty rodziców - będzie musiała stracić.
     Nad ranem, gdy ją obudził, by powiedzieć, że wychodzi, wstała z łóżka i odprowadziła go do drzwi, kreśląc za nim - kiedy już zniknął z zasięgu jej wzroku - znak krzyża. Tak zawsze robiła matka, gdy ojciec opuszczał dom na dłużej...
     Szli we trójkę. Oprócz Sebastiana i Jakuba, do grupy postanowił dołączyć jeszcze Marek. Był młodszym od niego o rok kuzynem chłopaka Rosalindy. Gdy tylko dowiedział się od Jakuba, co wspólnie planują, nie odstępował go na krok, nim ten nie przyobiecał mu, że zabiorą go ze sobą.
     Wyruszyli jeszcze przed świtem, gdy słońce szykowało się dopiero do pobudki i swego codziennego, uświęconego tysiącletnim rytuałem, marszu po nieboskłonie.
     - Rosalinda zrobiła mi zapasy na tydzień - pochwalił się Jakub, potrząsając wypchanym po brzegi tobołkiem. - Mam nadzieję, że w tym czasie dotrzemy do drugiego końca lasu.
     - Może i dotrzemy, ale co nas tam czeka... - zauważył filozoficznie Sebastian.
     Marek natomiast milczał, przyglądając się obu swoim towarzyszom z dużym zainteresowaniem. Z jednej strony podziwiał ich, z drugiej - uważał za szaleńców i niekiedy sam sobie dziwił się ogromnie, dlaczego dobrowolnie wpakował się w całą tę aferę. Teraz jednak nie było już dlań odwrotu, oczywiście jeżeli chciał zachować honor.
     - Nie gadajmy tyle. Chodźmy wreszcie! - mruknął tylko pod nosem, chcąc już pozostawić za swoimi plecami chatę, w której się urodził, wychował i która do tej pory zastępowała mu cały świat.
     Budząca się do życia natura dostarczała im wielu niepowtarzalnych wrażeń. Gdyby tylko mieli czas i ochotę, by napawać się tym pięknem, które mieli na wyciągnięcie ręki. Leśne zwierzęta przemykały tuż obok nich, nigdy jednak nie zbliżając się na odległość, która mogłaby dla nich samych być niebezpieczna, z ciekawością obserwując trzech - jak zapewne sądziły, zabłąkanych - wędrowców.
     Po czterech godzinach intensywnego marszu Sebastian zatrzymał się. Rzucił plecak na ziemię i siadł na zwalonym konarze sosny.
     - To tutaj - powiedział.
     - Co?
     - Tutaj spotkałem tych dwóch.
     Marek rozejrzał się uważnie dokoła, jakby obawiał się, że wspomniani przez towarzysza mężczyźni mogli czaić się jeszcze gdzieś w pobliżu.
     - Tam zastawili wnyki - Sebastian dokładnie wskazał miejsce, skąd zabrał kolczasty drut.
     Jakub obszedł dokładnie to miejsce, ale nie znalazł już nic, co mogłoby świadczyć o obecności w tym miejscu innych ludzi.
     - Jak myślisz - zwrócił się do Sebastiana - z której strony mogli przyjść?
     Zapytany, podniósł głowę ku górze, mając nadzieję, że przez gęstwinę liści dostrzeże wspinające się po nieboskłonie słońce; Marek i Jakub podążyli za nim wzrokiem, ale cała trójka nic nie była w stanie zobaczyć - słońce nie wzeszło jeszcze tak wysoko.
     - Idziemy z północy, powinniśmy więc kierować się na południe - odparł Sebastian. - Chyba że któryś z was ma inny pomysł...
     Nie mieli. Obaj, choć starsi, pogodzili się z myślą, że to Sebastian będzie dowodził wyprawą. W końcu to on "odnalazł" ludzi, "należeli" do niego - on miał więc prawo podejmować najważniejsze decyzje.
     Zjedli śniadanie i ruszyli dalej, zgodnie z sugestią Sebastiana - na południe.
     W tej części lasu nie czuł się już tak pewnie. Był tutaj pierwszy raz i chociaż w krajobrazie nie dostrzegł żadnych nowych elementów, to jednak cały czas onieśmielała go świadomość, że nigdy wcześniej nie postawił tutaj swojej stopy. I tak jednak był w dużo lepszej sytuacji niż dwaj pozostali; tamci w ciągu ostatnich kilku lat nie zaszli dalej niż kilometr od opłotków osady. Chcąc nie chcąc, mimo że nie wyrażali tego głośno, liczyli na niego; mieli nadzieję, że to właśnie on doprowadzi ich do celu.
     Otóż to - zastanawiał się Sebastian. - Gdybym tylko wiedział, co nas u kresu tej podróży czeka... I czy przypadkiem nie przepędzę ich z deszczu pod rynnę...
     O zmroku, kiedy z uwagi na panujące w lesie ciemności nie mogli już dalej iść, postanowili rozbić obóz. Szumnie się to nazywało; tak naprawdę jednak rozpalili jedynie niewielkie ognisko i rozłożyli na mchu wełniane koce.
     - Dobrze, że noce się ciepłe - stwierdził Jakub.
     - Tylko nad ranem może nam być zimno - ostrzegł Sebastian. - Ale jak położymy się blisko siebie...
     Rozżarzonym popiołem zasypali ziemniaki i po kilku minutach zjedli je, obrane ze skorupek i posypane solą. Milczeli i każdy z nich zastanawiał się dokładnie nad tym samym: Co lub też kogo odnajdą? Jakich ludzi? Dobrych czy złych, nastawionych przyjaźnie czy wrogo?
     - Jaki duży może być ten las? - zapytał nagle, przerywając nieznośną już ciszę, Marek.
     - Pewnie duuuży - odparł Jakub.
     - Ale i on ma swój koniec. Tamci - myślami znów wrócił do dwóch obcych mężczyzn - obrócili w obie strony w ciągu dnia. Całkiem więc możliwe - mówiąc to spojrzał gdzieś w dal, przed siebie - że osada, z której pochodzą, jest bardzo blisko, znacznie bliżej niż nam się to wydaje.
     Ta myśl jednak wcale nie uspokoiła Marka. Podsypał drew do ognia i ponownie popadł w odrętwiające milczenie. Sebastian dałby głowę, że chłopak wolałby teraz leżeć na łóżku w swoim pokoju, że w ciągu całego dnia marszu zdążył stukrotnie przekląć sam siebie za ów niedorzeczny pomysł towarzyszenia dwóm wariatom w tak niebezpiecznej podróży w nieznane. Przez moment Sebastian zastanawiał się nawet, co powiedzieć, by go uspokoić, ale ostatecznie zrezygnował z tego - słowa nic tu nie pomogą; poza tym i tak nie może mu nic zagwarantować. Nawet tego, że cały i zdrowy wróci kiedyś do domu.
     Najadłszy się, zgasili ognisko i ułożyli blisko siebie do snu. Sen długo jednak nie nadchodził; kręcili się tylko, przewracali z boku na bok, za każdym razem budząc tych, którym zdawało się już, że powoli odpływają w niosącą ulgę i dodającą otuchy krainę snu. Tak przemęczyli się aż do świtu. Wstali zaś niewyspani i podenerwowani, co rusz mocno ziewając. Nie mieli nawet ochoty na zjedzenie śniadania.
     Koło południa las zaczął się przerzedzać. Zrazu żaden z nich nie zwrócił na to uwagi; dopiero gdy okazało się, że mogą iść we trójkę obok siebie, nie zaś - jak wcześniej - jedynie gęsiego, Jakub stwierdził:
     - Powinniśmy być chyba czujniejsi!
     Rozdzielili się: na przedzie szedł teraz Sebastian, pięć metrów za nim Marek, pochód natomiast zamykał Jakub. W razie niebezpieczeństwa mieli uciec, schować się, a potem - w miarę możliwości - pomóc tym, którzy popadliby w tarapaty. Plan nie był genialny, ale dawał szansę przynajmniej jednemu z trójki na ocalenie, gdyby nagle na drodze ich życia znalazł się zator.
     Przez konary drzew prześwitywało już, znajdujące się w zenicie, słońce; tym samym w lesie zrobiło się znacznie jaśniej.
     Niech mnie grom z jasnego nieba powali, jeżeli dziś jeszcze nie dotrzemy do jakiejś osady - powtarzał sobie w myśli Sebastian. Nie chcąc jednak wprowadzać swoich towarzyszy w jeszcze większe zdenerwowanie, zachowywał te przemyślenia tylko dla siebie.
     Jeszcze jednym, choć tylko pośrednim, dowodem na to, że zbliżają się do krawędzi lasu, była dla chłopca nieobecność zwierząt. Towarzyszyły im przez prawie całą podróż, ani na chwilę nie odstępowały w nocy, zwabione ciepłem ogniska; teraz zaś nie mógł dostrzec nawet jednej wiewiórki, sarny czy jeża.
     Jesteśmy blisko, bardzo blisko!
     Czuł to i to przeczucie napawało go tyle radością, co i niepokojem. Czuł się jak marynarz, który lada chwila dotrze do nieznanego sobie lądu; jak kosmonauta, który za moment w nieprzeniknionej czarnej próżni dostrzeże światło odległej, nieobecnej jeszcze na mapach wszechświata, planety.
     A co ja odnajdę? - myślał, rzucając przed siebie podniesioną z ziemi uschłą już gałązkę sosny. - Jaki świat odkryję?...
     Po kolejnej godzinie marszu w oddali zajaśniała polana. Nie, nie polana, to pole złocistej pszenicy!
     Sebastian, jak zamurowany, stanął w miejscu i gwizdem przywołał towarzyszy.
     - Spójrzcie! - wskazał im kierunek - Widzicie to samo, co ja?
     - Las się skończył? - spytał z niedowierzaniem Marek.
     - A co myślałeś, głupku! - Z radości Jakub lekko uderzył kuzyna w ramię. - Doszliśmy, rozumiesz?
     - Co mam nie rozumieć? - obruszył się Marek. - Widzisz go?! - zwrócił się z troską do Sebastiana. - Zwariował, czy jak?
     Sebastian nie miał jednak zamiaru zajmować się w takiej chwili stanem psychicznym Jakuba; gestem nakazał im obu milczenie i ruszył przed siebie. Marek i Jakub, nagle bardzo ostrożni i cisi, dopiero po chwili zastanowienia ruszyli za nim.
     Kto wie, jaki widok bardziej zdumiał Sebastiana, który pierwszy dotarł do krańca lasu: ogromne pole pszenicy czy też leniwie wijący się ponad nim w oddali dym z komina?
     Ostrożnie, poruszając się wolno, niemal na paluszkach, podeszli aż pod drewnianą, krytą strzechą, chatę, z której sączył się dym - widomy znak tego, że ktoś jest w środku.
     - Ja wejdę pierwszy - powiedział Sebastian; pozostali nie śmieli mu się sprzeciwić, nie mieli zresztą na to nawet ochoty.
     Stanął przed drzwiami wejściowymi i delikatnie zapukał, a kiedy z wewnątrz nikt nie odpowiedział, ponowił pukanie, tym razem mocniej, intensywniej, głośniej. I znów nikt nie zareagował; nie pozostało mu więc nic innego, jak wejść do środka bez zaproszenia. Pchnął lekko drzwi, które rozwarły się bezszelestnie, ukazując czarną dziurę sieni. Odwrócił się jeszcze, by spojrzeć na towarzyszy - kto wie, może ostatni raz? - i wszedł do środka.
     Drzwi automatycznie zamknęły się za nim i przez dłuższą chwilę, nim wzrok przyzwyczaił się do ciemności, nie widział wokół siebie nic. Postąpił krok naprzód - w kierunku, z którego przez szparę w kolejnych niedomkniętych drzwiach przeświecało nienaturalne, niebieskawe światełko.
     Co też może się za nimi kryć? - pomyślał i podniósł dłoń, aby zapukać. W tej samej chwili jakiś impuls przeszył na wylot jego ciało; zgiął się w paroksyzmie bólu i, straciwszy przytomność, padł na wyłożoną drewnem podłogę.
     
     5.
     To były wspomnienia dzieciństwa.
     Nie był pewien, czy prawdziwe, bo nigdy wcześniej do nich nie wracał. Skąd więc nagle wzięły się dzisiaj? Nie pamiętał przecież, by kiedykolwiek chodził z ojcem do lasu. Ojciec nigdy nie miał czasu, ciągle gdzieś wyjeżdżał, skądś wracał, spędzał w domu jedną noc, w czasie której matka prała jego brudne rzeczy, rano pakował się do tej samej torby i znikał na kolejne dwa tygodnie. W jego unormowanym życiu nie było czasu na przyjemności czy luksusy, bo przecież czas poświęcony dzieciom byłby luksusem.
     A jednak teraz właśnie przypomniał sobie wiosenny spacer z ojcem do lasu. Do tego samego lasu, który teraz pozwala im przetrwać najtrudniejszy okres, karmiąc grzybami, jagodami i innymi leśnymi owocami.
     Co wtedy robili? Szczegóły umknęły z zawodnej przecież ludzkiej pamięci. A może nigdy ich tam nie było?...
     M a t k a.
     Matka była zupełnie inna. Zawsze blisko i być może z tego właśnie powodu niedoceniana. Była na co dzień, a kiedy pojawiał się ojciec, w domu - obojętnie jaki był to dzień - panowała nieodmiennie świąteczna atmosfera. A jednak to matce, nie ojcu, tyle mają do zawdzięczenia. Przede wszystkim dom i - jeśli go pamięć, mimo wszystko, nie zawodzi - także szczęśliwe dzieciństwo.
     Był jej utrapieniem i jej wielką miłością. Potrafiła go bezgranicznie kochać, wybaczając wszystkie, najbardziej nawet złośliwe, psikusy, do popełnienia których, zwłaszcza wobec starszej siostry, był zdolny. Gdy był małym chłopcem, tak małym, że nie potrafił jeszcze czytać, opowiadała mu bajki. Nie jakieś wyimaginowane, egzotyczne baśnie, których akcja rozgrywała się "za siedmioma górami, za siedmioma lasami", ale tuż za progiem ich domu, często w lesie, w którym z ogromną intensywnością szukał potem śladów obecności, wyczarowywanych przez matkę, skrzatów, elfów czy trolli. Przez lata całe nie ustawał w wysiłkach, chociaż nigdy żadnego z nich nie spotkał.
     Źle szukasz - mówiła mu wtedy matka, a siostra, starsza i mądrzejsza, podśmiechiwała się z niego na boku, nie mając jednak sumienia wyprowadzać go z błędu i pozbawiać nadziei na spotkanie w przyszłości z istotami na trwałe już zamieszkującymi jego świadomość.
     Kiedy nadszedł ten moment, gdy zdał sobie sprawę, że tak naprawdę żadnych krasnoludów, złowrogich trolli ani pięknych elfów nie ma?... Może w dniu śmierci rodziców?...
     To akurat pamiętał doskonale: obudził się rano i, w poszukiwaniu siostry, która przez cały czas czuwała przy chorych, poszedł do sypialni rodziców. Sonia siedziała na fotelu, zapłakana, wycierając w chusteczkę zaczerwieniony nos.
     Nie musiał o nic pytać, wiedział, wystarczyło jedno spojrzenie na siostrę.
     - Kiedy to się stało? - spytał.
     Nie odpowiedziała mu - ani wtedy, ani później. Chciała ukryć przed nim swój największy grzech: że zasnęła, że nie było jej przy rodzicach, kiedy ci wydawali ostatnie tchnienie, być może chcąc jej jeszcze przed odejściem powiedzieć coś ważnego.
     Był bardzo młody, ale rozumiał, co się stało. Nie byli zresztą jedynymi dziećmi, których dotknęło to nieszczęście. W tych samych dniach umarli rodzice najbliższej koleżanki Sonii, Rosalindy; nieco później odeszli najbliżsi Jakuba, Joanny, Mateusza, Katarzyny, Marka, Ewy i wielu innych. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym, ilu mieszkańców liczy osada; dopiero wtedy - gdy nagle, w ciągu zaledwie tygodnia, opustoszały chaty, place, ulice.
     Pozbierali ciała starszych, załadowali na wozy i wywieźli do lasu. Do skrzatów, trolli i elfów. N i e! Ich już wtedy nie było na świecie. I był to już inny las - grobowiec!
     Dręczony wspomnieniami, znajdował się niemal na pograniczu snu i jawy; wiercił się, zmieniał wciąż bok, na którym leżał, ale nic nie przynosiło ukojenia. Chciał przestać myśleć, przestać wspominać, odegnać od siebie jak najdalej obrazy przeszłości, lecz nie potrafił; czuł, jakby jego świadomość w tej chwili nie była już zależna tylko od niego, jakby sterował nią ktoś inny, ktoś z zewnątrz.
     Wolno odzyskiwał przytomność. Pierwszym obrazem, jaki zakodował w swym umyśle po otwarciu oczu, były ludzkie twarze. Dwie, pochylone nad nim, trochę zatroskane, ale mimo to wyprane z uczuć, obojętne; jak twarze chirurgów podczas operacji, zastanawiających się - nad rozkrojonym już pacjentem - co mu wyciąć: wyrostek robaczkowy, śledzionę czy serce?
     - Zastanawiam się, czy nie przesadziliśmy z tymi wspomnieniami - powiedziała jedna z pochylających się nad Sebastianem osób, niewątpliwie kobieta.
     Odpowiedział mu głos, który należał do mężczyzny:
     - Jest młody, ale wytrzymały.
     - To jednak mogła być zbyt duża dawka...
     - Daj spokój, dojdzie do siebie!
     - Oby!
     Twarze zniknęły; Sebastian próbował przewrócić się jeszcze na lewy bok i zasnąć, ale delikatne, aczkolwiek mocno dające się we znaki i zdecydowanie denerwujące, impulsy elektromagnetyczne skutecznie wyciągały go z ramion snu.
     Ponownie otworzył oczy. Obraz stał się znacznie ostrzejszy. Widział to miejsce po raz pierwszy, podobnie jak i ludzi, którzy przed chwilą przyglądali mu się tak uważnie - tego akurat był w stu procentach pewien.
     Muszę wstać - postanowił i poruszył rękoma. Nie mógł ich jednak oderwać od podłoża. Był przywiązany. Gdy tylko zdał sobie z tego sprawę, zaczął szarpać więzy rękoma i nogami, ale były zbyt mocne. Jego zachowanie przyciągnęło jednak czyjąś uwagę, bowiem kątem oka dostrzegł otwierające się białe drzwi i wchodzącą do środka osobę. Usłyszał delikatne kroki, odbijające się zwielokrotnionym echem od ścian pomieszczenia, w którym leżał związany jak wieprz.
     - Spokojnie, spokojnie - usłyszał nad sobą. Kobieta! Ta sama co poprzednio. - Poczekaj jeszcze chwilkę.
     Popadł w odrętwienie, lecz nie na długo. Poczuł bowiem, jak coś ostrego wbija się w jego ramię. Otworzył oczy i zdążył jeszcze dojrzeć długą igłę wysuwającą się z jego ciała. Poderwał się, ale pas, którym był przypięty do łóżka, wytrzymał napięcie młodych mięśni.
     - Zaraz wstaniesz - dopowiedziała kobieta i wyszła.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.