Krzysztof Rodrigez, pseudonim Syrena, był studentem etnografii. Syreną nazwała go jedna z jego dziewczyn, z którą kochał się ze spuszczonymi do kolan spodniami, co szalenie ją rozśmieszyło. Zaczęła pieszczotliwie nazywać go swoją syrenką, a pozostali znajomi szybko podchwycili przezwisko. Rodrigez zdecydowanie unikał odpowiadania na pytania o pochodzenie ksywki, ale nie próbował jej zmienić. Przezwisko trwało, choć zmieniały się kolejne narzeczone, a Krzysiek pilnował się, by przed pójściem do łóżka zawsze zdejmować spodnie. Czekając, aż Agniecha i Lechu zrobią kanapki, wywlókł z kajaka plecak, a z niego zabrane do czytania pod namiotem ksero. Czuł, że musi coś sprawdzić. Ta rzeka dziwnie mu się nie podobała, a ściślej przestała mu się podobać, od kiedy napotkali bifurkację. Sam rzucał patyki i widział, jak działa fenomen podziału nurtu. Po prostu nie mogli wszyscy zostać zniesieni w jedną odnogę! Teoretycznie była jedna szansa na trzydzieści dwie, prawie jak numer w ruletce, ale żeby udało się za pierwszym razem? Nie, Rodrigez nie mógł w to jakoś uwierzyć, a zastanawiając się nad tym, coś sobie przypomniał... "Świadectwa opętania mocą szatańską, upiorów y żywiołaków, spisane y zaświadczone przez wielebnego...". Na tym barokowy tytuł się kończył. W oryginale po prostu oddarto dolną połowę karty tytułowej, razem z nazwiskiem autora, drukarza, miejscem i rokiem wydania. Tłumacz, który w XIX wieku przełożył dzieło na polski, podpisał się na ostatniej stronie tylko inicjałami: "A hr. P". Rodrigez w duchu nazywał go "hrabią Potockim", ale nie udało się potwierdzić tożsamości. Bez autora, tłumacza i wydawcy dzieło nie było wiarygodnym źródłem, nadającym się do cytowania w pracy magisterskiej. Ewentualnie, na coś takiego mógł się powołać doktor, który nie miał zamiaru robić habilitacji. Księga stała zatem lekceważona w kącie wydziałowej biblioteki, skatalogowana jako "literatura, apokryf" z dużym znakiem zapytania. Z racji wieku zaś nigdy jej nie wypożyczano. Rodrigez zdołał jedynie zrobić kserokopię. Już lektura pierwszego rozdziału nasunęła mu myśl, że ktoś celowo okaleczył tę książkę, uniemożliwiając jej stanie się przedmiotem poważnych naukowych badań... Fragment, który odszukał Rodrigez nosił tytuł: "Opętane wody". Autor rozwodził się tu nad opisami powodzi, twierdząc, iż w przypadku niektórych klęsk wodny żywioł objawiał demoniczną inteligencję, z rozmysłem atakując ludzkie domostwa i szczególnie zajadle miejsca święte - jak kościoły oraz cmentarze. Dokonując bluźnierczego dzieła desakralizacji, masy wody potrafiły zachowywać się sprzecznie z prawami natury, płynąc niekiedy pod górę. Skojarzenie ze spostrzeżeniami Rzepy było jednoznaczne. Oczywiście, trudno było polegać na średniej jakości mapie turystycznej skali 1:50 000. Wątpliwości mogła rozstrzygnąć tylko dokładna mapa wojskowa, której nie mieli. Ale wtedy na pewno okazałoby się, że poziomnice na mapie Rzepy są pochrzanione i tak dobrze zapowiadający się gotycki nastrój diabli by wzięli. No, może gdyby w pobliżu był zrujnowany kościół lub cmentarz... Syrena uśmiechnął się i zaczął pakować ksero. Z lasu wyszedł Tadeusz, który na początku spływu, przedstawiając się grupie, po imieniu i nazwisku dodał jeszcze: "syn Stefana", skończony idiota! Na temat swojego zawodu stwierdził tylko, że "robi w zieleni miejskiej". Pewnie strzygł trawniki i nie było z nim o czym gadać, ewentualne miejskie opowieści, którymi mógł służyć, nie wchodziły w zakres etnograficznej specjalizacji Rodrigeza. Z pozostałymi nie było lepiej - Lechu, mały cwaniaczek, żyjący - jak to określił - z "przetykania kominów", choć na pewno nie był kominiarzem, cholerna męska dziwka. Ryśka interesowało tylko pieprzenie Agnieszki, kiedy inni chodzili zwiedzać zabytki, oni wyłącznie w krzaki. Agniecha, z zawodu sekretarka, nie była głupia, ale najwyraźniej narkotycznie uzależniona od ryśkowego kutasa. Tylko Rzepa, znaczy Beata, wydawała się perspektywiczna... Żeby nie ona, Syrena pożałowałby, że zamiast imprezy klubowej, wybrał spływ otwarty dla ludzi z ulicy. Nie było z kim gadać, no ale też nie warto było robić sobie kwasów. - Jak tam w lesie? - zagadnął przyjaźnie przechodzącego obok Tadeusza. - Nie ma grzybów - odpowiedział lakonicznie Młynarczyk i poszedł po kanapkę. Nie lubił studentów i innych mądrali po szkołach. Drażniło go zwłaszcza ich podejście do śmierci, w rozmowie zawsze dawali do zrozumienia, że niby wiedzą na ten temat coś więcej od grabarzy. Zdecydowanie wolał inteligentów zakopywać. - Chodźcie jeść! - zawołała Agniecha. * Histeryczny wrzask Agnieszki nie cichł, chociaż już dawno powinno było zabraknąć jej tchu. - To był soliton, soliton, prawdziwy soliton... - powtarzała bez końca zszokowana Rzepa. Rysiek wisiał ze spuszczonymi szortami. Tkwił nabity okiem na ułamek gałęzi suchego drzewa, zwalonego w poprzek rzeki. Agonia już ustała, jedyne ruchy ciała pochodziły od szarpiącej go za nogi, klęczącej w kajaku gołej dziewczyny. Lechu, Młynarczyk i Syrena siedzieli i gapili się próbując ogarnąć ten widok. Okrwawiony sęk był dobre dwa metry nad powierzchnią wody. Żeby doszło do wypadku, fala na rzece musiała podnieść kajak co najmniej półtora metra w górę. Owszem, fala była. Nagły, idący z prądem wał wody dogonił ich i przemknął pod kajakami, omal wszystkich nie zatapiając. Leszka wyrzuciło na brzeg. Fakt, było trochę strachu i zamieszania, ale ta cholerna fala nie miała więcej niż pół metra wysokości! Kiedy opanowali sytuację, usłyszeli wrzask Agnieszki i zawrócili. Wyglądało na to, że sto metrów za główną grupą ta sama fala musiała być o wiele wyższa. Agniecha i Rychu jak zwykle płynęli na końcu i jak zwykle zamiast wiosłować dogadzali sobie w najlepsze. W przeciwnym razie Rysiek raczej zdołałby się uchylić. Tak tylko pewnie uniósł głowę znad dziewczyny i było po wszystkim... - Co to jest "solidon", do kurwy nędzy! - wybuchnął Lechu. Beata oprzytomniała. - Samotna fala, która biegnie przed siebie nie tracąc energii, znaczy nie malejąc i nie mieszając się z innymi falami - wyjaśniła. - Gdyby nie malała, to wszyscy wylądowalibyśmy na drzewach - zauważył przytomnie Młynarczyk. - Skąd się biorą te "solibony"? - dopytywał się Lechu. - Powstają na płytkiej wodzie... - Tu nie jest płytko - stwierdził Syrena zanurzając wiosło. Rzepa zamilkła. - No nie, kurwa! W tej pojebanej rzece pływa wieloryb! - wybuchnął Lechu. - To pewnie elektrownia, którą minęliśmy rano, spuściła wodę - odparła Rzepa, myśląc intensywnie. - Tu pod powierzchnią musi być jakaś przeszkoda, nastąpiło spiętrzenie i... i stało się... Leszek tylko wzruszył ramionami. - Masz lepsze wytłumaczenie?! - natarła Beata. - Nie - burknął. - Niech ci, kurwa, będzie elektrownia. Agnieszka zaczęła szlochać. Ta zmiana tonu sprowadziła ich na ziemię. - Zdejmijcie Ryśka! - rozkazała Rzepa. Podpłynęła do roztrzęsionej dziewczyny i zaczęła jej zakładać bluzkę. - I nie gapić się! Zabrali się za trupa, gdy Rzepa naciągnąwszy Agnieszce majtki, zabrała ją na brzeg, posadziła w trawie, zaczęła tulić i pocieszać. Lechu wlazł na drzewo, na którym wisiały zwłoki. - Ale, kurwa, go posunęło... - stwierdził, siadając okrakiem na pniu i próbując zsunąć z sęka głowę nieboszczyka. - Jebał, jebał, aż się najebał... - stęknął. - Zawiesił się... - mruknął Syrena. - Nic z tego, zaklinowane! - oznajmił Lechu. - Trzeba odpiłować - poradził Młynarczyk. - Dawaj piłę! Po paru minutach ciało zwaliło się ciężko na dno kajaka. Nie próbowali wyciągać tkwiącego w oczodole kołka. Wywlekli zwłoki na brzeg i zapakowali w śpiwór. Wtedy podeszła Rzepa. Agniecha siedząc tyłem do nich kiwała się rytmicznie i coś nuciła. - Zabieramy go ze sobą czy zostawiamy? - spytał rzeczowo Tadeusz. - Zabieramy - zdecydowała Beata. - Posadzimy go w jedynce... - namyślała się chwilę. - Twojej - spojrzała na Krzysztofa, - a ty popłyniesz dwójką z Agnieszką. Trzeba się nią zająć. - Dobra... - skinął głową Rodrigez. - Koniec wycieczki - podsumował Tadeusz. - Zawracamy? - Pod prąd? Z jednym kajakiem do holowania? - Beata pokręciła głową. - Musimy spłynąć do jeziora. Tam jest wioska. - Im szybciej, tym lepiej - stwierdził Lechu. - Musimy trochę poczekać - odparła Rzepa. - Aga nie chce już więcej pływać, muszę ją przekonać... Zaimprowizowana psychoterapia trwała dwie godziny. Kiedy konwój kajaków ruszył wreszcie w dół rzeki, było już późne popołudnie. Pierwsza płynęła Beata, za nią Syrena ze znieruchomiałą Agnieszką, kurczowo trzymającą się burt, potem Tadeusz i Lechu wspólnie holowali ostatni kajak z wciśniętym w otwór nieforemnym tłumokiem. - Płyniemy jak najprędzej do jeziora, bez postojów, nie zatrzymujemy się na noc - postanowiła Rzepa. Płynęli zatem, tylko że z postojami. Wymuszały je kolejne leżące w rzece drzewa. Musieli przebijać się przez konary, szorować dnem po zatopionych pniach, przeciągać, odciążać, pchać. Dwa razy trafili na zwalone w koryto całe kępy drzew i trzeba było obnosić kajaki brzegiem dookoła, przebijając się przez gąszcze pokrzyw i wikliny. Na dodatek rzeka wiła się zakolami, co wydłużało drogę przynajmniej trzykrotnie. Zaszło słońce, zapadł zmierzch i chłód. W zgęstniałym mroku rzeka stała się smugą bezdennej, chlupoczącej ciemności, gotowej w każdej chwili pochłonąć unoszących się na niej ludzi. Na dodatek przyśpieszył nurt, a wodzie przybyło przeszkód. Świecący na niebie ogryzek księżyca dawał mało światła, z czego większość ginęła w gąszczu gałęzi splątanych koron. Tego, co docierało na dół, ledwie wystarczało, by odróżnić wodę od lądu. Chwilami, gdy księżyc zasłaniały chmury, nawet nawykłe do ciemności oczy nie były w stanic nic dostrzec. Wytężone zmysły ogarniała nagle zimna, wilgotna, bełkocząca czerń. I wtedy pojawiała się Obecność... Coś nieokreślonego przybliżało się nieuchronnie, towarzyszyło, wyczekiwało. Było. Na poły materialne, ledwie uchwytne, a jednak ogarniające całą świadomość. Jakby między czaszkę a mózg wciskały się delikatne palce i błądząc po zwojach, szukały ośrodka szaleństwa. Woda zaczynała szeptać. Coraz wyraźniej, wyraźniej... Tuż, jeszcze chwila, jeszcze jedno natężenie uwagi, a słowa przekroczą granicę zrozumiałości... Bełkot się wzmógł. Gdzieś z przodu... Krzysztof oprzytomniał i uniósł głowę, starając się wypatrzeć Rzepę ponad ramieniem skulonej Agnieszki. Nic nie zobaczył. Z tyłu też znaku życia. Byli sami. Bulgot narastał - woda przelewała się przez jakąś przeszkodę. Syrena mocniej ścisnął w dłoniach wiosło. Konary schylonego nad nurtem, niewidocznego w ciemnościach drzewa przegarnęły ich jak sękate palce. Potężne uderzenie w burtę pchnęło kajak ostro w prawo. Zatrzeszczał niebezpiecznie wgniatany laminat. Krzysztof skontrował zamaszyście i wtedy dziób kajaka opadł nienaturalnie głęboko, jakby trafił w dół w wodzie. Nagła siła odśrodkowa szarpnęła, zakręciła w lewo jak na karuzeli i Syrena ze zgrozą uświadomił sobie, że wpadli w olbrzymi wir o średnicy równej szerokości rzeki, a może nawet większy! Przerażona Agnieszka poderwała się z siedzenia i rzuciła towarzyszowi na szyję; zdołała jedynie rozerwać mu koszulkę. Bezwładność szarpnęła nią w przeciwną stronę i jak tobół wyrzuciła za burtę. Rodrigez puścił wiosło i skoczył, by przytrzymać dziewczynę. W tym momencie wir zniknął, a kajak uderzył o coś dziobem z tak wielką siłą, że Syrena przeleciał ponad miejscem Agnieszki i zatrzymał na palu, który nagle wyrósł obok dziobu, boleśnie tłukąc sobie bark. Pewnie resztki mostu, przemknęło mu. Chwycił się oburącz pala, kajak ścisnął między udami. Agnieszka wydała spazmatyczny krzyk, który niespodziewanie uspokoił Rodrigeza -przynajmniej nie była pod wodą, nie topiła się, nie krzyczała jak człowiek, któremu woda zalewa usta. Zajęty walką o utrzymanie kajaka, Syrena nie zwrócił uwagi na ton krzyku dziewczyny. Namacał linkę cumowniczą, przywiązał ją do pala i dopiero zaczął szukać Agnieszki. Wtedy dotarły do niego wydawane przez nią gardłowe dźwięki i podniosły mu włosy na głowie. Była to odrażająca, pełna bolesnego sprzeciwu, parodia miłosnej ekstazy. To było niewiarygodne i szokujące, lecz ktoś ją gwałcił w ciemnościach! Zupełnie blisko, może z metr... Rodrigez desperacko wyrzucił rękę przed siebie. Trafił na ramię i szyję dziewczyny. Jej ciało przyparte do pali drżało od mocnych, rytmicznych uderzeń. Krzysztof machnął na odlew, ale nie zdołał dosięgnąć gwałciciela. Dalej nie mógł się wychylić, by nie stracić równowagi. - Zostaw ją!!! - wrzasnął rozwścieczony. Agnieszka jęknęła rozdzierająco i równocześnie wstrząsy ustały. Napastnik musiał ją puścić, bo teraz bez trudu Syrena przyholował dziewczynę do siebie i wciągnął do kajaka. Pochylił się nad nią. - Woda... - wyszeptała. - Wpłynęła we mnie... wpływała i wypływała... wpływała i wypływała... - Cicho... ciii... - potrząsnął nią lekko, by zdusić rodzącą się histerię. Inny kajak otarł się o ich burtę. Równocześnie Syrenę oślepiło światło skierowanej prosto w oczy latarki. - Co tu się dzieje?! - usłyszał podniesiony głos Rzepy. - Coś ty jej zrobił?!! - snop światła skierował się w dół. Mimo plam latających przed oczami, Rodrigez zdołał dostrzec strzępy rozdartych w kroku majtek Agnieszki. - Ty zboczeńcu!!! - dostał w twarz, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. W następnej sekundzie Rzepa uderzyła go z całej siły wiosłem w jądra, tak, że wyleciał za burtę. - Ty bydlaku!!! - usłyszał jeszcze, zanim eksplodował ból. Woda zalała mu uszy, wydawała się wpływać do mózgu. Porwał go prąd i zaczął wciągać gdzieś pod gałęzie i pale, w otchłań. W tym momencie instynkt samozachowawczy przełamał paraliż. Syrena wypłynął przy dziobie i chwycił się go kurczowo. - ...nie ja! - parsknął wodą. - Kłamiesz! - Beta przeszła do ich kajaka, kucnęła przy Agnieszce. - Zapytaj jej! - odkrzyknął łamiącym się głosem. - Aga, kto ci to zrobił? - zapytała łagodnie, po chwili wahania. - Woda... - odpowiedziała, łkając - wpływała we mnie... tak mocno... - Jest w szoku - stwierdziła Rzepa, patrząc na Syrenę z nienawiścią. - To nie ja! - powtórzył. |
|