- Weźcie go, to jeden z tych sukinsynów, jak go przyciśniecie, to wyśpiewa, kto jest jego szefem!... - Y'lear'heyr wlókł za kark spętanego Malastarczyka, potrząsając nim jak kłębkiem szmat: jeniec był od niego o dobrą głowę niższy. Kobieta uniosła brwi, nie słuchając Devorian, którzy jeden przez drugiego chcieli wyjaśnić wszystko naraz, i popatrzyła na wysiadającą na końcu Nessie ze zdumieniem, które zaraz ustąpiło miejsca zrozumieniu, kiedy zauważyła miecz świetlny przypięty do jej pasa. A właściwie dwa miecze. - Co się stało? - Pasażerowie ze statku Korelia-Bandomeer, porwani przez piratów nad Zhar, baza na Xangerre. Szczegółowe zeznania mogę w razie potrzeby złożyć później - zwięźle zaraportowała Nessie, zadowolona, że może ukryć się za maską spokoju i kompetencji. - Trzydzieści osób, część rannych: poparzenia II i III stopnia, dwa złamania, jedno ciężkie pobicie. Większość prawdopodobnie w stanie szoku pourazowego... - Wystarczy, padawanko - uśmiechnęła się kobieta. Nad górną kieszenią kombinezonu miała naszywkę: inż. Sena Aygen. - Dzielnie się spisałaś. Jesteś sama? Gdzie twój mistrz? - Gdzieś w sektorze Yeris. To... długa historia - Nessie patrzyła na hałaśliwy tłumek uratowanych, powoli znikający w wejściu do korytarza. Britte Linn obejrzała się na nią przez ramię, ale szybko odwróciła głowę i pociągnąwszy brata za rękę, wcisnęła się między ludzi. Dwóch mężczyzn wyniosło z ładowni ciało Tehawaru. Sena Aygen wydała lekki okrzyk. - Mieliście zabitych?! - Tak. - Nessie przybrała typową dla Jedi pozę, z rękami schowanymi w rękawach szaty, jakby mogło jej to dodać otuchy. Na moment zacisnęła powieki, bo nieostrożny ruch spowodował, że rana na plecach odezwała się paraliżującym bólem. - Rycerz Tehawaru Keti-Kayoba zginął podczas pełnienia służby - powiedziała opanowanym głosem. - Zasługuje na honorowy pogrzeb. Gdyby mogła pani zawiadomić Świątynię... - Oczywiście, natychmiast się z nimi skontaktuję - inżynier Aygen pokiwała głową ze współczuciem. - Od kogo przekazać wiadomość? - Nessie, padawanka Qui-Gon Jinna - poczuła ulgę, że nie będzie musiała rozmawiać z Radą osobiście, przynajmniej jeszcze nie teraz. - W porządku. Idź odpocząć, zaraz ktoś ci wskaże drogę do kwat... Hej, ty też jesteś ranna! I nic nie mówisz?! Ładne rzeczy! - Sena prawie załamała ręce, po czym zdecydowanym gestem położyła Nessie dłoń na ramieniu, kierując ją w stronę wyjścia. - Chodź, któryś z lekarzy na pewno jest wolny.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Lekarz, do którego zaprowadziła ją Aygen, był Kalamarianinem, ubranym w biały kombinezon z zielonymi naszywkami służb medycznych. Nessie ściągnęła tunikę i podkoszulek, posykując przez zęby, bo musiała odrywać przyschnięty do rany materiał. Usiadła na kozetce, odwracając się do doktora poparzonym bokiem, zacisnęła dłonie, aż zbielały jej kostki. - Dopiero teraz zaczyna naprawdę boleć, hm? Zawsze tak jest. Zaraz coś na to poradzimy. Daj rękę. Posłusznie wyciągnęła lewą rękę, obracając przedramię spodnią stroną do góry. Przytknął jej do nadgarstka podobny do pistoletu dozownik i zrobił zastrzyk. Obejrzał przy okazji obtarcia skóry od więzów i kajdanek, zamruczał coś pod nosem, ale nic nie powiedział. - Słyszałem, że mieliście parę przygód - zagadnął konwersacyjnym tonem, sięgając po środki odkażające. - Mhm - nie miała wielkiej ochoty na rozmowę. Była zmęczona, a w dodatku znów atakowały ją czarne myśli. Przygarbiła się ciężko, opierając ręce o kolana. - Podobno dzielnie się spisałaś - Kalamarianin zabrał się do przemywania rany. Zastrzyk zaczynał działać i ból stopniowo przygasał. Nessie odetchnęła swobodniej. - Skoro tak mówią... - mruknęła, nie podnosząc głowy. Nie zadawał więcej pytań - oklejał poparzone miejsce bioabsorbcyjnymi plastrami z galaretowatej substancji bacta. Mimo wielkich, płetwiastych dłoni, radził sobie nad podziw sprawnie i delikatnie. Nessie znosiła obojętnie te zabiegi, wpatrując się w czubki swoich zakurzonych butów. Lekarz skończył opatrywać jej plecy i zajął się drobniejszymi skaleczeniami, pozostawionymi chyba przez zarośla dżungli. - Coś cię gnębi - to było stwierdzenie, nie pytanie. Zrobiła nieokreślony gest głową. Nie chciała potwierdzać, a zaprzeczanie nie miało sensu. - Powiedz. To czasami pomaga. Podniosła na niego wzrok, ale zaraz znów spojrzała w podłogę i potrząsnęła głową. - Gdybyś nie była Jedi, zaryzykowałbym stwierdzenie, że jesteś w szoku po traumatycznych przeżyciach - stwierdził z namysłem, smarując jej posiniaczone ramię i żebra jakąś chłodną maścią o roślinnym zapachu. - A może jednak?... W końcu jesteś bardzo młodym Jedi. To była twoja pierwsza walka? Nessie uniosła głowę, ale patrzyła nie na doktora, a wprost przed siebie, na stojący pod ścianą zestaw do reanimacji. - Nie... a właściwie tak. Kiedyś brałam udział w strzelaninie, ale skończyła się szybciej niż zaczęła. A poza tym tam byłam z mistrzem. - A teraz musiałaś zabijać, żeby bronić innych, zginął twój przyjaciel, miałaś pod opieką trzydziestkę bezbronnych ludzi... Każdy miałby dość po takich przejściach. Nie odpowiedziała. Podniósł jej lewą rękę, przemywając obtarcia na nadgarstku płynem bacta. - Jest jeszcze coś, zgadza się? Nessie rzuciła mu szybkie spojrzenie z ukosa. - Skąd pan wie? Wydał skrzypiący dźwięk, który u Kalamarian oznaczał śmiech. - Nie tylko Jedi widzą pewne rzeczy. Opatrzył jej drugą rękę, zajrzał w źrenice, skanerem sprawdził, czy nie ma gorączki. Kiwnął głową, najwyraźniej zadowolony z wyniku, i zaczął składać przyrządy na miejsce. - Możesz się ubierać. Włożyła koszulkę, ostrożnie obciągając ją przy zranionym boku. Sięgnęła po tunikę i zawahała się na chwilę. Zwróciła się w stronę lekarza, jakby chcąc o coś zapytać, zaraz jednak zrezygnowała. - Dziękuję - powiedziała grzecznie, wkładając szatę i zapinając pas z mieczem. Doktor zamknął szafkę z lekami i odwrócił do niej, mrugając powoli pomarańczowymi oczami umieszczonymi po bokach wielkiej głowy. Kalamarianie nie mają mimiki w ludzkim rozumieniu tego słowa, ale Nessie miała wrażenie, że dostrzega współczucie w wyrazie jego rybiego pyska. - Powinnaś się teraz przespać. Kiedy się obudzisz, zobaczysz wszystko w jaśniejszych barwach. Naprawdę. Zmuszając się do uśmiechu, skinieniem głowy podziękowała mu za radę i wyszła. Pod drzwiami czekał robot pomocniczy, składający się z korpusu na kółkach i talerzowatej głowy. Ożywił się na jej widok i zabrzęczał, podjeżdżając bliżej. - Dzień dobry, jestem Deezet - odezwał się metalicznym głosem, błyskając diodami umieszczonymi w miejsce oczu. - Zaprowadzę panią do kwatery. Czy czuje się pani na tyle dobrze, żeby tam dojść? To tylko dwa korytarze. W przeciwnym wypadku... - Czuję się - Nessie przerwała mu machnięciem dłoni. - Prowadź, Deezet. Pomieszczenie, które jej przydzielono, było tak maleńkie, że leżanka do spania wysuwała się ze ściany, ale za to miało własną łazienkę. Nessie przez chwilę zastanawiała się, czy ze względu na status Jedi spotyka ją jakiś szczególny przywilej - wiedziała bowiem, że warunki na stacjach kosmicznych są zazwyczaj skromne - ale przeszła nad tym do porządku dziennego. Opatrunki, które zastosował lekarz, były wodoodporne, z przyjemnością więc wzięła prysznic: woda zdawała się spłukiwać z niej zmęczenie i stres. Nessie wrzuciła ubranie do ultradźwiękowej pralki - wyjęła je po kilku chwilach czyste i pachnące świeżością, choć tunika i bluza po lewej stronie miały nadpalony ślad po strzale z miotacza. Przyjemnie było włożyć na siebie czyste rzeczy i wyciągnąć się pod czystym kocem w łóżku. Zasypiała z ciężkim sercem, ale prawie już pogodzona z losem. *** Obudziła się wypoczęta, z mglistym wrażeniem, że coś jest nie w porządku. Zrozumiała, kiedy spojrzała na zegarek. Spała jedenaście godzin! Nie pamiętała, kiedy ostatnio przydarzyła jej się podobna rzecz. Podniosła się i usiadła na łóżku, przerzucając nogi przez krawędź. Sen istotnie pomógł: pamięć poprzedniego dnia była wciąż żywa, ale nie bolała już tak mocno - zupełnie jak gojąca się rana z miotacza. Nessie szybko postarała się odwrócić swoje myśli od niebezpiecznych tematów pomogło jej w tym coraz gwałtowniej narastające burczenie w brzuchu. Szybko umyła się i ubrała nie wiedziała, która godzina jest na stacji, bo zapomniała o sprawdzeniu czasu lokalnego, miała jednak nadzieję, że niezależnie od pory, w kantynie dadzą jej coś do jedzenia. Wyszła z kabiny. Boczny korytarzyk był pusty, ale kiedy wyszła na główny ciąg komunikacyjny, znalazła strzałki z oznaczeniami. Mijani członkowie personelu stacji zerkali na nią z ciekawością, czasem z uśmiechem. Być może wieść o przybyszach już się rozniosła. Udało jej się znaleźć mesę bez pytania o drogę. Drzwi były otwarte i już na korytarzu słychać było przytłumiony gwar wielu głosów. Nessie zawahała się na moment - jeżeli na coś nie miała w tej chwili ochoty, to na przebywanie w towarzystwie tłumu. Głód jednak przeważył, więc zacisnęła zęby i prostując dumnie ramiona weszła do środka. W jadalni znajdowali się niemal wyłącznie uciekinierzy z pirackiej bazy: większość jadła, część po prostu siedziała i gadała, nie mając chwilowo co ze sobą zrobić. Na jej widok rozmowy ścichły zauważalnie, by po chwili odżyć, w nieco bardziej szeptanej postaci. Nessie przywołała na twarz uprzejmy uśmiech i nie patrząc na nikogo podeszła do robota obsługującego kuchnię. Wybrała pierwszą z brzegu potrawę, nawet nie zwracając uwagi, co to jest, wzięła talerz na tacę i odwróciła się w stronę stolików. Prawie nie było wolnych miejsc. Jednym spojrzeniem ogarnęła salę spostrzegła w kącie pod ścianą Britte i Ruvika. Rodzeństwo rzuciło jej spod oka niepewne spojrzenie i pilnie zajęło się dojadaniem swojej galaretki owocowej. Nessie westchnęła w duchu. Powinna chyba z nimi porozmawiać, więc równie dobrze może to zrobić od razu. Podeszła do ich stolika. Na szczęście pozostali pasażerowie przestali już gapić się na nią ukradkiem, jakby stracili zainteresowanie. - Mogę się przysiąść? - Tak - odparła uprzejmie Brittelin. Niemal namacalnie czuła mur, który wyrósł między nimi. Czy to dlatego, że widzieli, jak walczyła i zabijała, czy dlatego, że... Zdecydowanie odpędziła tę myśl. Nie, oczywiście, że nie. Nikt oprócz Jedi nie mógłby się domyślić, że przeżyła dotknięcie Ciemnej Strony. - Dobrze się czujecie? - zagadnęła na próbę. - Tak, a ty? - Też dobrze. - Przecież byłaś ranna, widziałem! - odezwał się Ruvik. - To nic takiego - odparła i ugryzła się w język, bo pomyślała, że to brzmi jak tania przechwałka. - To znaczy, chciałam powiedzieć, że to nic poważnego, powierzchowne oparzenie... Chociaż bolało okropnie - dodała, starając się jakoś zmniejszyć dystans między sobą a rodzeństwem. - Ojej. To przykre - bąknęła Britte Linn. Była grzeczna, ale sztywna, zupełnie, jakby rozmawiała z kimś obcym. Albo dużo starszym wiekiem. - Co teraz będzie z wami... no, ze wszystkimi? - atmosfera skrępowania zaczęła udzielać się Nessie. Przełknęła kilka kęsów swojej potrawy, choć jedzenie niemal stawało jej w gardle. - Nic. Firma przewozowa podstawi jakiś statek, który nas stąd zabierze. Podobno jest już w drodze. - Aha. To dobrze. Do mesy wtoczył się Deezet. Chwilę rozglądał się, błyskając światełkami, po czym zlokalizował Nessie i podjechał do niej. - Wiadomość od inżynier Seny Aygen. Ktoś czeka na panią na lądowisku siódmym. Czy pójdzie pani teraz? Nessie skinęła głową, czując nagły ciężar w żołądku. "Ktoś na lądowisku" to mógł być tylko wysłannik Świątyni. Szybko się uwinęli. Wydawało jej się, że lot z Coruscantu powinien trwać dłużej niż te kilkanaście godzin, ale nie miała teraz głowy do wyliczeń. Wstała od stolika, odsuwając ze zgrzytem krzesło. - Cześć, Britte, cześć, Ruvve. Miło było was poznać. Już się pewnie nie zobaczymy, więc... niech Moc będzie z wami. - Cześć - odparło rodzeństwo chórem. Pokiwali dłońmi w pożegnalnym geście. Nessie odpowiedziała im smutnawym uśmiechem i podążyła za robotem, wrzucając po drodze tacę z resztkami jedzenia do zsypu. Deezet szybko toczył się przed siebie, musiała iść dość wyciągniętym krokiem. Usiłowała opanować zamęt w myślach i ułożyć sobie, co powinna powiedzieć. Szli dość długo, skręcając co chwila w liczne odgałęzienia korytarzy, zjechali windą kilka pięter w dół. Rozsunęły się przed nimi jedne pancerne grodzie, potem drugie... Lądowisko musiało być już niedaleko. Wzięła głęboki, niemal bolesny oddech. Spokój. Spokojnie i odpowiedzialnie. A potem niech się dzieje, co chce. Otworzyły się kolejne wrota, przez które wpłynął zapach ozonu i rozgrzanego metalu. W hangarze stał niewielki, szybki statek z oznaczeniami Świątyni Jedi. A obok statku... - Obi-Wan! - korzystając z faktu, że w hangarze nie było ludzi, podbiegła do rycerza i impulsywnie uściskała, niemal tonąc w fałdach brązowego płaszcza. Kenobi objął ją z lekkim skrępowaniem - nie przepadał za manifestacjami uczuć. Nessie zresztą też nie, w tej chwili jednak wyraźnie zrozumiała, jak bardzo przez ostatnie dni brakowało jej czyjegoś przyjaznego dotyku. - Rozmawiałem już z inżynier Aygen - powiedział Kenobi, odsuwając ją delikatnie. - Nieźle sobie poradziłaś. Nessie potrząsnęła głową, nie patrząc mu w oczy. Nieźle... Gdyby tylko wiedział... - Uratował nas rycerz Tehawaru Keti-Kayoba - odparła tonem bez wyrazu. - Nie ja. Twarz Kenobiego lekko zmierzchła. - Tak, wiem... wiem, co się stało. Współczuję ci - pocieszającym gestem dotknął jej ramienia. - Zabieramy jego ciało na Coruscant, jest już w lu... znaczy, hm, tego. Na statku. Zabezpieczone. Możemy lecieć, chyba że chcesz się z kimś pożegnać. - Nie - odrzekła krótko, kierując się w stronę kokpitu. Na chwilę podniosła wzrok na idącego obok Obi-Wana. - Nawet nie zdążyłam go dobrze poznać - powiedziała cicho. - Zamieniliśmy ledwie kilka słów. To takie... - Wiem, o co ci chodzi. Silniki były jeszcze gorące, więc wystartowali od razu. Obi-Wan zgrabnie wyprowadził stateczek z hangaru i niemal od razu wszedł w nadprzestrzeń. - Dlaczego przysłali akurat ciebie? - zapytała Nessie, odpinając pasy i odwracając się na fotelu w jego stronę. - Po prostu byłem najbliżej. Skończyłem akurat misję w układzie Abregado i Rada kazała mi przylecieć tutaj. Złapali mnie przez radio prawie w ostatniej chwili. - A co ci... powiedzieli? - z trudem przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło. Obi-Wan uśmiechnął się, szelmowsko unosząc brew. - Oprócz tego, że samowolnie oddaliłaś się ze Świątyni? Niewiele. A jest coś, o czym powinienem wiedzieć? - Nie uciekłam tak sobie - powiedziała Nessie. - Chciałam lecieć do sektora Yeris, znaleźć Qui-Gona. No, a po drodze trafili się ci piraci... i resztę już wiesz. - Co, aż tak się stęskniłaś za mistrzem? - zażartował Kenobi. - Nie, nie stęskniłam. Miałam sny, w których... - zająknęła się i nagle urwała, widząc twarz przyjaciela. Był blady jak kreda. - Ty też? - zapytał zdławionym głosem. Nessie z przerażeniem wpatrywała się w niego i czuła, że sama blednie. Okropne uczucie zalęgło jej się na dnie żołądka. Ledwie zauważalnie skinęła głową. - Co widziałaś? - Niewiele... właściwie nic - z trudem zmuszała gardło do mówienia, jakby bojąc się, że wypowiedziane na głos słowa staną się rzeczywistością. Opuściła wzrok na swoje splecione kurczowo dłonie. - To były... bardziej uczucia niż obrazy. Cały czas miałam wrażenie, że Qui-Gon mnie woła, nawet w dzień. I że grozi... że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Kenobi kiwał głową, jakby wszystko mu się doskonale zgadzało. - A ty? - bała się, co usłyszy w odpowiedzi. |
|