nr 07 (XXIX)
wrzesień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Paweł Laudański
  Wiatr ze Wschodu

        edycja 19 - rok 2002, czyli lepiej (podobno) później niż wcale
ciąg dalszy z poprzedniej strony

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
INTERPRESSCON 2003, CZYLI DO ROSJI PO KSIĄŻKI

Jakoś nie zdarzyło mi się dotąd napisać relacji z konwentu, i to bynajmniej nie z lenistwa, lecz z powodu bardziej prozaicznego: po prostu jeśli nawet udawało mi się na jakiś konwent dostać, to bawiłem nań raptem jeden dzień. A to, rzecz jasna, o wiele za mało, by spróbować swych sił w kronikarskim fachu.

Ale wreszcie i na mnie przyszła pora. Postanowiłem otóż wybrać się na tegoroczny Interpresskon, jedno z ważniejszych spotkań rosyjskiego fandomu, odbywający się w miejscowości Riepino niedaleko Sankt Petersburga. Chciałem poznać wreszcie ludzi, znanych mi tylko z prowadzonej elektronicznie korespondencji, miałem do załatwienia kilka spraw (umowy itp.), miałem nadzieję uzupełnić kolekcję książek, no i przy okazji przypomnieć sobie szkolne czasy, kiedy to odwiedziłem po raz pierwszy to piękne miasto, wówczas zwane jeszcze Leningradem.

Każdy obeznany choć trochę z mapą Europy orientuje się, że cel mojej podróży leży niezły szmat drogi od naszych wschodnich granic; oznaczało to, że czeka mnie nie lada wyprawa, z wątpliwej jakości atrakcją (na dodatek do kwadratu), czyli trwająca ponad dobę podróż pociągiem. Nie przepadam za pociągami, nie lubię zwłaszcza jeździć nimi w nocy, bo pomimo największego nawet zmęczenia nie jestem w stanie usnąć w takt kołysania rozpędzonego wagonu.

Ale może po kolei.

Pociąg do Petersburga odjeżdżał z Warszawy wpół do siódmej rano, co wymagało ode mnie zerwania się z łóżka skoro świt. Gdyby nie dobre serce mojej teściowej, która zadeklarowała swą pomoc w podwiezieniu mnie na dworzec, nie obyłoby się bez konieczności skorzystania z taksówki. A tak - szast-prast, i już o szóstej mogłem pospacerować wśród bezdomnych koczujących na warszawskim Centralnym.

Pociąg, o dziwo, wyjechał punktualnie. W trzyosobowym przedziale jedno miejsce było już zajęte przez jakiegoś ponurego dryblasa; facet był mało uciążliwy, gdyż, jeśli nie liczyć granicy, prawie w ogóle nie ruszał się ze swej leżanki. Władowałem się, wiedziony ciekawością, na swoje łóżko, znajdujące się tuż pod sufitem niewielkiego przedziału, po to tylko, by po jakichś dwudziestu minut zwlec się z niego, przeklinając swój totalny brak wyobraźni w tym zakresie: miejsca tam było tylko tyle, by położyć się plackiem; miałem wrażenie, że nie tylko nerwowe ruchy, ale i głębszy oddech jest zdecydowanie niewskazany. Istna trumna! Co ja mówię - gorzej, bo nawet nóg porządnie wyciągnąć się nie dało... Lektura czegokolwiek była w takich warunkach praktycznie niemożliwa, nie mówiąc już o siedzeniu czy zjedzeniu zabranych z domu zapasów. Na domiar złego współtowarzysz podróży zaległ na środkowej pryczy, i nie sprawiał wrażenia, by miał ochotę złożyć ją przed wieczorem...

Po jakichś trzech godzinach jazdy dotarliśmy do granicy. Tam czekała nas zamiana osi wagonów na rozmiary wschodnioeuropejskie, i już wpół do drugiej po południu (czasu mińskiego, godzina do przodu względem czasu warszawskiego) mogłem przespacerować się po peronie brzeskiego dworca. Za bardzo się od pociągu nie oddalałem, ot, ze zwykłej ostrożności, żeby pociąg przypadkiem beze mnie nie odjechał. Wiele zatem nie zobaczyłem; sam budynek dworca sprawiał wrażenie dopiero co wyremontowanego, wszędzie czyściutko, prawie w ogóle nie było śmieci, widoku tak charakterystycznego dla naszych kolejowych świątyń. Hm, pomyślałem sobie, to pewnie taki pic dla wjeżdżających na Białoruś, żeby pomyśleli, naiwni, że wszędzie jest tam tak miło.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
No i się pomyliłem. Z powodu ponurego współpasażera, jak się okazało na granicy, Białorusina opuszczającego Polskę z wizą administracyjną za pracę na czarno, spory szmat drogi przestałem na korytarzu, obserwując mijane krajobrazy. Okazało się, że - poza naprawdę nielicznymi wyjątkami - wszędzie było może i niezbyt bogato, ale schludnie i czysto. Chałupy zadbane, ulice zamiecione, krawężniki wybielone. Żeby tak u nas...

W Mińsku, do którego dotarliśmy późnym popołudniem, wysiadł ponury współtowarzysz podróży. Odetchnąłem z ulgą. Podniosłem zajmowaną przezeń pryczę, przeniosłem się na najniższy poziom i tak, wygodnie, sam w trzyosobowym przedziale, sącząc piwko, przyglądałem się mijanym krajobrazom, a gdy się ściemniło, przespałem kilka godzin, budzony co pewien czas przez podjeżdżający do gardła żołądek. Ech, to kołysanie... A rankiem, o dziewiątej (czasu moskiewskiego, dwie godziny do przodu), okazało się, że cel mej podróży już tuż tuż...

Gdy wyjeżdżałem, w Polsce panował upał, jak to ostatnio u nas na początku maja. Całkiem ciepło było jeszcze w Mińsku. Rano przeżyłem mały szok termiczny - temperatura niewiele chyba przekraczała pięć stopni według skali dziadka Celsjusza. Brrr... I na dodatek lał - z krótkimi przerwami - lodowaty deszcz. Ohyda.

Na dworcu czekała na mnie doborowa ekipa w składzie: Ewa Skórska (przedstawiać bliżej chyba nie muszę), Leonid Kaganow (popularny w Rosji autor najmłodszego pokolenia, znany u nas z dwóch opowiadań opublikowanych w tym roku w "Nowej Fantastyce") oraz Wasilij Szmykow (współorganizator największego rosyjskiego konwentu, czyli Rosconu). Zapakowaliśmy się do Łady Samary stanowiącej własność tego ostatniego i po godzinie drogi w strugach ulewnego deszczu znaleźliśmy się w Riepinie, miejscowości uzdrowiskowej na północnym brzegu Zatoki Fińskiej, gdzie w sanatorium o dumnie brzmiącej nazwie «Buriewiestnik» odbyć się miał tegoroczny Interpresscon.

Po zarejestrowaniu się, z materiałami konwentowymi w garści władowałem się do przydzielonego pokoju. Niezbyt ciekawy wygląd zewnętrzny "Buriewiestnika" budził niejakie obawy co do stanu jego wnętrza; na szczęście, obawy te nie sprawdziły się - pokoje, dość skromnie umeblowane, były czyste i schludne, przy każdym była świeżo wyremontowana łazienka. Stołówka i bar na miejscu, choć aby dojść do tej pierwszej zwłaszcza trzeba było pokonać dobre kilkaset metrów molocha wypoczynkowego, jakim okazało się być wspomniane sanatorium. No cóż, powstawało w zupełnie innych czasach.

Po odświeżeniu się po podróży i rozpakowaniu rzeczy zajrzałem do Ewy. A tam, w oczekiwaniu na pierwszy tego dnia konwentowy posiłek, zaczęła rozkręcać się impreza - co i rusz wpadali jacyś ludzie, prawie każdy z jakimś alkoholem pod pazuchą. Było tych gości chyba nawet kilkunastu, każdy mi się przedstawiał, niewiele jednak zapamiętałem (to w ogóle moja przypadłość; ale ja jestem wzrokowcem, ze słuchu słabo zapamiętuję), zanotowałem tylko, że wśród gości jest Siergiej Łukianienko, Julij Burkin i niejaki Jurij Siemieckij. Wódka i jakieś koniaki poszły w ruch, Łukianienko przytachał jakiś cuchnący ser pleśniowy, ktoś tam jeszcze coś innego, i tak się to potoczyło do obiadu.

Tu pozwolę sobie na małą dygresję; o ile Łukianienko i Burkin są już u nas znani (zwłaszcza ten pierwszy), to nazwisko Siemieckij może coś powiedzieć tylko uważnym czytelnikom prozy... wspomnianego Łukianienki. Siemieckij nie jest ani pisarzem, ani wydawcą, ani krytykiem - to "pierwyj pokojnik russkowo fandoma" (można to przetłumaczyć jako "pierwszy nieboszczyk rosyjskiego fandomu"), a przynajmniej taki napis widniał na wizytówce, którą, jak niemal każdy uczestnik konwentu, nosił na szyi. Według anegdoty, jeden z bohaterów którejś z wczesnych powieści Łukianienki nosił właśnie nazwisko Siemieckij, nawet imię było takie same - Jurij. Jurij Siemieckij został przez Siergieja Łukianienkę w owej powieści uśmiercony. Wkrótce na jednym z konwentów Siemieckij stanął przed Łukianienką, oskarżycielsko wyciągnął w jego kierunku palec i spytał skonsternowanego pisarza: "dlaczego mnie zabiłeś?". Po czym dodał: teraz za karę będziesz mnie zabijał w każdej kolejnej powieści! No i Łukianienko ponoć rzeczywiście uśmierca w każdej powieści jakąś postać, i dziwnym trafem postać ta nosi ponoć (ponoć, bo osobiście tego nie sprawdziłem; o całej sprawie dowiedziałem się już po przeczytaniu większości tekstów Mistrza) nazwisko Siemieckij. Na tym jednak nie koniec: zwyczaj uśmiercania Siemieckiego przejęli również i inni autorzy; doszło do tego, że niedawno zaczęto przyznawać nagrodę za najbardziej oryginalny sposób uśmiercenia Siemieckiego. Ot, ciekawostka...

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
A obiad - lepiej nie mówić. W ogóle daruję sobie opisy strony kulinarnej (może poza jednym wyjątkiem, ale o tym później), bo do dziś na samą myśl dostaję nieprzyjemnego skurczu żołądka (no dobrze, jednak zrobię jeszcze jeden wyjątek: co powiecie na śniadanie z kaszką ryżową z tłuszczem, prawdopodobnie masłem, ale to tylko przypuszczenia, oraz... kotletem mielonym z ziemniaczanym puree?; niezła kombinacja, co?). Dodam tylko, że pierwszy posiłek konwentowy spożyliśmy w towarzystwie Wiaczesława Rybakowa, czyli ½ Holma Van Zaitchika.

Wieczorem, po kolacji (równie przepysznej co obiad) odbył się recital barda rosyjskiego fandomu, Julija Burkina. Płytkę z utworami w jego wykonaniu otrzymali zresztą wszyscy uczestnicy Interpressconu wraz z programem, plakatem i garścią innych materiałów konwentowych. Pomimo tego, że spożycie alkoholu przed i w trakcie koncertu było dość spore, w zasadzie - poza jednym wyjątkiem, delikwentem sprawiającym wrażenie, jakby pił bez przerwy już od dobrych kilku tygodni - nie zauważyłem nietrzeźwych; chociaż, kto wie, może i byli, tylko pochowali po pokojach.

I na tym w zasadzie zakończył się mój pierwszy konwentowy dzień. Postanowiłem odpocząć po podróży, nocne życie towarzyskie pozostawiając w udziale Ewie.

Następnego dnia znów lało. Zimno było przy tym jak diabli. Ponieważ najbliższa atrakcja programowa (słynna koriuszka, taka rybka wielkości szprotki, występująca tylko w okolicy Petersburga, i tylko na początku maja) przewidziana była na wieczór, postanowiliśmy z Ewą (postanowiliśmy to za mocno powiedziane; trochę musiałem ją ponamawiać...) udać się do Petersburga dla uzupełnienia naszych księgozbiorów. Ponownie skorzystaliśmy z uprzejmości Wasilija Szmykowa i gdzieś w okolicy południa przemykaliśmy w deszczu do kilkupiętrowego, pamiętającego chyba jeszcze przedrewolucyjne czasy gmaszyska (remontowanego po raz ostatni prawdopodobnie również w owych zamierzchłych czasach), w którym zebrano dobrze ponad setkę straganów z książkami. Wszystkie nowości i książki nieco starsze w jednym miejscu, w dodatku w bardzo atrakcyjnych cenach. Po jakichś dwóch godzinach szaleńczych zakupów (no dobrze, to ja szalałem, Ewa podchodziła do sprawy z większym spokojem), z plecakami pełnym książek, udaliśmy się na małe co nieco (obiad w "Buriewiestniku" właśnie nam przepadał) do pobliskiej kawiarni.

W drodze powrotnej zaliczyłem jeszcze jedną księgarnię, tak, że zakupione książki ledwo zmieściły mi się w plecaku i dwóch dużych reklamówkach. Prawdziwy fan mnie zrozumie - gdy książki kosztują w przeliczeniu na złotówki po 6-10 złotych, naprawdę trudno powstrzymać się przed kupowaniem.

Wciąż lało, gdy wróciliśmy do «Burewiestnika», lało, gdy pojawiła się smażona koriuszka. Na poprzednich konwentach jej konsumpcja odbywała się na brzegu Zatoki Fińskiej, ze względu jednak na tegoroczną aurę oraz obecność kry na wodach rzeczonej Zatoki, tym razem impreza odbyła się przed budynkiem sanatorium. Było zimno, jakieś cztery-pięć stopni powyżej zera, ziąb doskwierał nawet przez kilka warstw ubrań, które w zapobiegliwości postanowiłem na siebie założyć; ku ogólnemu zaskoczeniu deszcz postanowił zrobić sobie dwugodzinną przerwę. Wódki nie konsumowałem, czym zyskałem sobie prawdopodobnie opinię gbura i dziwaka, nie podzielałem też zachwytów nad smakowymi przewagami koriuszki; ot, wydała mi się taką niezbyt smaczną szprotką, wysmażoną na kość, co gorsza, razem z łbem i ikrą. Błeee... Ale może na mej opinii zaważył fakt, że rybki w takich pięknych okolicznościach przyrody błyskawicznie ostygły; gdyby były choć trochę cieplejsze, może i dałoby się je zjeść bez większego bólu.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zmarzłem solidnie, ale warto było; rozmawiałem między innymi z Dmitrijem Bajkałowem, członkiem zespołu redakcyjnego miesięcznika "Jesli". Dowiedziałem się, że tłumaczenie na rosyjski "Autobahn nach Poznań" Andrzeja Ziemiańskiego ukaże się we wrześniowym numerze pisma; pośredniczyłem w tym projekcie, odczuwam więc z tego powodu sporą satysfakcję.

Następnego dnia, a była to sobota, zaplanowałem sobie wyprawę do Petersburga, tym razem bardziej w celach turystycznych, choć nie kryję, że zamierzałem zajrzeć do kilku księgarń. A jako że nie miałem parasola ani kurtki mogącej uchronić mnie przed opadami atmosferycznymi, wyprawę ową widziałem w nieco czarnych barwach.

No i co się okazało? Ano, rankiem obudziły mnie jaskrawe promienie porannego słońca, pukające wprost do okien mojego pokoju. Szok! Co prawda nadal było chłodno, jakieś 7-8 stopni, ale narzekanie na temperaturę w takiej sytuacji byłoby okazaniem nie lada niewdzięczności.

Do Petera dotarłem tym razem kolejką podmiejską. I tym razem nie jechałem sam; zabrałem się z przesympatycznym małżeństwem z Moskwy, pragnącym, tak jak i ja, wykorzystać tę niespodziewaną, jakże sympatyczną anomalię pogodową. Co prawda on był mocno zmęczony nocnym balowaniem, ale skoro obiecał żonie, że pokaże jej północną stolicę Rosji, to pokonał chwilową słabość i, z mocno podkrążonymi, czerwonymi jak u królika albinosa oczyma, dzielnie przez godzinę znosił twardość wagonowej ławki. Akurat ta godzina wystarczyła, ba jako tako doszedł do siebie.

Przed wyjazdem sporo czytałem i słyszałem o generalnym odnawianiu, jakiemu została poddana Wenecja Północy. Rzeczywiście, prace remontowe zostały zakrojone na sporą skalę, ale nie tak dużą, jak można by się spodziewać po szumnych zapowiedziach. Dworce kolejowe, Newskij Prospiekt, główne zabytki - tak, ale wystarczyło wejść w którąś z bocznych uliczek, albo, nie daj Boże, na jakieś podwórko, by przekonać się, że wiele jest jeszcze w tym pięknym mieście do zrobienia.

Tak, nie waham się użyć tego określenia - pięknym, bo to mimo wszystko zasłużony powód do dumy Rosjan. Żałowałem, że na zwiedzanie mogłem poświęcić tylko parę godzin, zbyt mało, by choć przebiec przez Newskij i najbliższe jego okolice. A do tego te księgarnie... Ograniczyłem się zatem do części Newskiego, okolic Ermitażu i fragmentu nabrzeża kanału o dźwięcznej nazwie Fontanka Około siódmej wieczorem, zziajany i obładowany plecakiem pełnym zakupów, wróciłem do Riepina.

W samą porę, bo właśnie zaczynał się pożegnalny bankiet z udziałem Borysa Strugackiego. Okazało się, że przegapiłem rozdanie nagród Interpressconu i Brązowego Ślimaka (jedyny punkt i tak niezbyt bogatego programu, nie zaliczenia którego mogłem żałować). Było bardzo wesoło, tańce, hulanki, swawole...

I to w zasadzie na tyle. Ktoś mógłby stwierdzić, że wybrałem się nie tyle na konwent, ile na - przede wszystkim książkowe - zakupy. Ale Interpresscon różnił się od naszych konwentów brakiem praktycznie jakiegokolwiek programu; poza kilkoma spotkaniami, organizowanymi, jak odniosłem wrażenie, trochę na zasadzie pospolitego ruszenia, poza konsumpcją koriuszki, ceremonią przyznania nagród i bankietem niewiele więcej na Interpressconie nie działo. Odniosłem wrażenie, że konwent ów to przede wszystkim miejsce spotkań sporej grupy towarzyskiej, znanych sobie jak łyse konie pisarzy (gdzie nie rzuciłbym kamieniem, trafiłbym w jakiegoś pisarza - w Łukianienkę, Burkina, Wasiljewa, Rybakowa, Łoginowa, Łukina, Uspienskiego, Łazarczuk, Zoricza, Basowa, żeby wymienić tylko tych bardziej znanych), wydawców i czytelników, to okazja do spotkań towarzyskich solidnie zakrapianych alkoholem, zażartych dysput do białego rana, załatwiania interesów... Przyznam, że chwilami czułem się w tym wszystkim nieco zagubiony, choć to pewnie tylko moja wina.

A w niedzielę lało. Lało, gdy wsiadałem do pociągu, lało jeszcze przez kilka pierwszych godzin jazdy. Przez ten deszcz nie zdążyłem zjeść obiadu (pociąg odjeżdżał o 15 czasu miejscowego), za główny posiłek służyły mi kupione w dworcowym barze bliny, czyli potężnych rozmiarów naleśniki, ze śmietaną; gdyby nie przesympatyczny kompan podróży, młody chłopak jadący do Polski, gdzie miał przejść przeszkolenie w jednej ze śląskich firm produkujących bodaj wyposażenie łazienek przed podjęciem pracy jako przedstawiciel owej firmy w Petersburgu, którego zapobiegliwa małżonka zaopatrzyła w pełną torbę wszelakiego jadła, pewnie przyszłoby mi paść z głodu.

Wkrótce potem pogoda się ustabilizowała, a od samego rana, już na terenie Białorusi, świeciło piękne słońce i zaczęło robić się wręcz upalnie. Rosyjski wagon, w którym przyszło mi jechać, w przeciwieństwie do polskiego sprzed kilku dni urzekał wprost czystością; nawet, z przeproszeniem, do toalety drałowałem w kapciach. Jeszcze tylko pięciogodzinne oczekiwanie na granicy w Brześciu na pociąg jadący do Warszawy, urozmaicony szczegółowym przekopaniem bagażu (w tym wielkiej torby wypchanej czterdziestoma książkami) przez upiorną białoruską celniczkę, i z godzinnym spóźnieniem wyładowałem się na dworcu Warszawa-Wschodnia.

W przyszłym roku wybieram się do Moskwy, na Roscon. A co!

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma



(c) Paweł Laudański, 2003
Fot. ze strony www.convent.ru

powrót do indeksunastępna strona

66
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.