nr 07 (XXIX)
wrzesień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Esensja
  Nowości

        "Basen", "25. Godzina", "Rekrut", "Daleko od nieba", "Nożownik"

Zawartość ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Joanna Bartmańska     Mokra historia

Dawno w kinie nie było tak wyrafinowanego filmu. Reżyser, Francois Ozon, dokonał rzeczy, która udaje się niewielu - stworzył oszczędną formalnie historię, fascynującą od początku do końca.

Główna bohaterka - Sarah Morton (świetna Charlotte Rampling, dostojna i ironiczna)- angielska autorka poczytnych kryminałów, zniechęcona dotychczasową pracą wyjeżdża za namową swojego wydawcy do jego domu z basenem w malowniczej Prowansji. Tam ma nadzieję odzyskać żywotność pisarską. Niespodziewanie pojawia się córka właściciela - nastoletnia Julia (nonszalancka i brawurowa Ludivine Sagnier), która swoim odważnym i wyzywającym zachowaniem burzy spokój Sary i domu.

Z chwilą przyjazdu dziewczyny, atmosfera filmu niebezpiecznie się zagęszcza; jesteśmy świadkami początkowej niechęci czy wręcz wrogości między kobietami, która stopniowo jednak przeradza się w akceptację, zrozumienie, a w końcu i fascynację. Surowa, powściągliwa i nieco w "męskim" stylu Sarah ulega ostentacyjnemu, wulgarnemu i narzucającemu się erotyzmowi Julii, w którym, można powiedzieć, odbija się obraz zwodniczej i zmysłowej postaci Tadzia ze "Śmierci w Wenecji" Luchino Viscontiego. Ta sama niewinność zmieszana z wyrachowaną prowokacją, to samo złowrogie kuszenie...Niemal każde spotkanie Sary i Julii naznaczone jest dziwną i trudną do odparcia obsesyjnością, a zderzenie ich osobowości jest pretekstem do stworzenia złożonych portretów kobiecych, które istnieją o tyle, o ile są w ciągłej konfrontacji, nieustannym starciu, rywalizacji czy dialogu. Reżyser kreśli swoje bohaterki na zasadzie oczywistych przeciwieństw, ale film jako całość wykracza poza oczywistość znaczeniową i interpretacyjną. Dowodzi tego chociażby surrealistyczna i zaskakująca puenta, podważająca wszystko, co do tej pory widzieliśmy oraz rodząca wątpliwość co do statusu przedstawianej rzeczywistości, w której nie sposób już oddzielić fikcji od realności czy konfabulacji od prawdy. I chyba to w tym filmie jest najbardziej pasjonujące i uwodzicielskie: żadnych jednoznacznych konstatacji czy odpowiedzi, tylko tajemnicze zawieszenie. Niezwykły film.



"Basen" (Swimming pool)
reżyseria: Francois Ozon
scenariusz: Emmanuelle Bernheim, Francois Ozon
muzyka: Philippe Rombi
zdjęcia: Yorick Le Saux
obsada: Ludivine Sagnier, Charlotte Rampling, Charles Dance
Francja 2003
dystrybucja w Polsce: Gutek Film
Ocena: 80%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 100%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Kozłowski     Godzina Nadziei

Spike Lee, mający w zwyczaju przeforsowywać na ekran własne koncepty, nakręcił tym razem film na podstawie bestsellerowej powieści Davida Benioffa pt. "25. Godzina" Historia rozgrywa się w ukochanym przez reżysera Nowym Jorku, już po pamiętnym 11 września. Poznajemy Monty'ego Brogana (Norton), handlarza narkotyków, który za dokładnie dwadzieścia cztery godziny pójdzie do więzienia odsiadywać siedmioletni wyrok. Ostatnie chwile na wolności pragnie spędzić u boku swej dziewczyny Naturelle (Dawson) i dwóch najlepszych przyjaciół: giełdowego maklera Franka (Pepper) i nauczyciela Jacoba (Hoffman). Musi także szczerze porozmawiać z ojcem (Cox), byłym strażakiem, obecnie właścicielem niewielkiego baru, z którym nie pozostaje w zbyt dobrych stosunkach, a także udowodnić bossowi, dla którego pracował, iż nie sypnął go podczas policyjnego przesłuchania.

Gdyby Lee poprzestał na formule wciągającego, lecz konwencjonalnego dramatu, "25. Godzina" i tak byłaby wspaniałym osiągnięciem gatunku. Ale nie poprzestał. Stworzył alegoryczne, bliskie doskonałości dzieło, gdzie losy Monty'ego, choć chwytające za serce, są tylko pretekstem do zaprezentowania najważniejszego bohatera filmu - Nowego Jorku po zamachu terrorystycznym. A jest to świat, może nie całkowitego egoizmu, ale na pewno moralnego zobojętnienia, świat bez dających się jednoznacznie sklasyfikować bohaterów. Bohaterów, bo czy tylko Monty jest winien? Jasne, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że droga dealera, jaką sobie obrał, nie jest tą właściwą, ale za pieniądze z handlu prochami spłacił długi ojca i kupił ukochanej mieszkanie. A oni nie protestowali, będąc świadomymi przecież, skąd te finanse pochodziły. Podobnie przyjaciele, nie reagujący wcześniej, pocieszający Monty'ego dopiero w ostatni wieczór, więc już po fakcie. Z nowojorczykami wg Lee jest identycznie i nie sposób się z tą interpretacją nie zgodzić Amerykanie byli tak strasznie pewni, że nikt nie byłby w stanie podnieść ręki na ich mocarstwo i po ataku na WTC doznali takiego szoku, że obecnie nic ich już nie zdziwi, a troska o własny byt grubo się przedkłada nad troskę o losy przyjaciół. Monty w jednej chwili stracił wszystko co miał. Analogicznie, ułamek sekundy, kiedy to samolot przebił najwyższy wieżowiec USA, pozbawił życia tysięcy osób, pogrążając bliskich w żałobie i smutku. Skutki zamachu odczuło też przecież wiele nowojorskich firm i rodzin, gros z nich straciło cały życiowy dorobek. Pycha została okrutnie ukarana. I ta słabość, strach i zwątpienie przemawiają przez Brogana i niemal wszystkich pozostałych bohaterów filmu. Niemal, bo nie poddające się, silne mentalnie jednostki, mimo, iż w mniejszości, także znajdują odzwierciedlenie w obrazie. Grany przez Barry'ego Peppera Frank w elektryzującym monologu wyrzuca z siebie: "Zostaję tutaj, przecież bin Laden równie dobrze może strącić następny samolot gdzie indziej!" Mamy więc bunt i idącą za nim iskierkę nadziei, tlącą się jednak jeszcze w tym świecie bez wartości.

I właśnie godziną nadziei jest tytułowa godzina dwudziesta piąta. Ujawnia się w końcowej, charakterystycznej dla Lee, bardzo emocjonalnej scenie, gdy ojciec odwozi Monty'ego do więzienia. Widzimy wizję tego, co by mogło się stać, gdyby Monty zdecydował się uciec, zaszyć w jakimś małym miasteczku z dala od znienawidzonej metropolii, rozpocząć uczciwą pracę. W końcu, po paru latach spróbować sprowadzić tu Naturelle i założyć kochającą się rodzinę. I choć to tylko marzenie, ułuda, bo za moment znów zobaczymy sunący szosą samochód i zapatrzoną w martwy punkt, zrezygnowaną twarz Nortona, reżyser daje nam sygnał, że właśnie dla takich dwudziestych piątych godzin warto żyć. Pesymistyczna wymowa całości kończy się więc konkluzją, że człowiek jest w stanie podnieść się z każdej, choćby nie wiadomo jak ciężkiej, porażki. Akurat, patrząc na dzisiejszą Polskę, bardzo adekwatne nie tylko w odniesieniu do Nowego Jorku. Zresztą nie tylko Polskę, na całym globie nie ma miejsca, gdzie nie warto by było wcisnąć, przynajmniej co jakiś czas, przycisku OFF i zatrzymać ten wielki, bezduszny mechanizm z napisem RZECZYWISTOŚĆ.

Przechodząc do strony technicznej. Realizatorsko rzecz prezentuje się bez zarzutu, ale to przecież "Spike Lee joint", więc wszystko jasne. Co do ścieżki dźwiękowej, należy się kilka zdań więcej, gdyż mistrz przeszedł tu samego siebie, a to zadanie niełatwe biorąc pod uwagę fakt, iż muzyka zawsze odgrywała w jego obrazach olbrzymią rolę, niekiedy wręcz główną ("Mo' Better Blues", "A Huey P. Newton Story"). Tym razem etatowy kompozytor i jednocześnie przyjaciel reżysera, Terence Blanchard, podjął współpracę z członkami uznanych londyńskich orkiestr, cudownie zespalając tradycyjny jazz z muzyką symfoniczną. Ale to nie koniec, gdyż Lee miał jeszcze życzenie, by wzbogacić to wszystko muzułmańskimi dźwiękami. I kiedy widzimy na ekranie panoramę Manhattanu, a w tle pobrzmiewają arabskie rytmy, ten pozorny paradoks robi tak piorunujące wrażenie, że dokładnego opisu się nawet nie podejmę, gdyż do Kapuścińskiego mi, póki co, daleko. Zresztą tego zachwytu omal nie przypłaciłem spaleniem ulubionej koszuli, bo w szeroko rozdziawionych ustach ten pet tak jakoś niespecjalnie chce się utrzymać (oczywiście film przeżywałem w wersji dvd w domowych pieleszach, bezczelny jestem, ale nie do tego stopnia by kopcić w kinie).

Czy jest w ogóle sens pisać o tym, jak spisali się aktorzy? Czasem można być w lepszej formie, niekiedy w gorszej, ale zła czy nawet przeciętna rola Edwarda Nortona, to jak mądra wypowiedź Romana Giertycha. Oksymoron.

Nie ma też co robić wielkich oczu nad pozostałymi kreacjami, toż to wszystko uznani artyści, w dodatku przed kamerą u Spike'a Lee, potrafiącego jak mało który reżyser ukazać potencjał drzemiący we współpracującymi z nim aktorami. Dość wspomnieć, że odtwarzająca tu postać Naturelle, latynoska Rosario Dawson, której do tej pory największym sukcesem był występ w drugiej części "Facetów w Czerni" i to raczej w charakterze ozdóbki, została właśnie zaangażowana do "Alexandra" Olivera Stone'a, opowieści o najsłynniejszym Macedończyku, gdzie wystąpi u boku Farrella, Hopkinsa i Jolie (swoją drogą, czekam na efekt z ogromną niecierpliwością).

"25. Godzina" to bodaj najlepsze dzieło najwybitniejszego afroamerykańskiego reżysera. Nadmierny radykalizm ustąpił miejsca bardzo dojrzałej refleksji, jakby Spike Lee w końcu w pełni zrozumiał, że po każdej stronie barykady znajdują się różni ludzie, z charakterami niezależnymi od koloru skóry, pozycji społecznej czy seksualnej orientacji. Jest to także najwspanialszy portret Nowego Jorku, zapisany kiedykolwiek na celuloidzie. Wybacz, Woody...



"25. Godzina" (25th Hour)
USA 2002
Reżyseria: Spike Lee
Scenariusz: David Benioff
Obsada: Edward Norton, Barry Pepper, Philip Seymour Hoffman, Rosario Dawson, Anna Paquin, Brian Cox, Tony Siragusa
Ocena: 100%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 30%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Kozłowski     Nie dajcie się zrekrutować na seans

Tytułowym rekrutem jest tu Colin Farrell, zaś rekrutującym Pacino. Od pierwszej sceny ten drugi bacznie obserwuje tego pierwszego, zarówno przed wciągnięciem go w macki CIA, jak i w trakcie przygotowawczego do pracy agenta treningu. Doprawdy, nie trzeba być asem wywiadu, by się domyślić, iż ponadprzeciętna inteligencja i sprawność fizyczna nie jest jedynym powodem, dla którego Colinowi trafia się tak niebagatelna fucha i że, prędzej czy później, ujawni się ciemna strona natury pracodawcy.

Los bywa tak chamsko złośliwy, że sam Wojewódzki mógłby się od niego jeszcze wiele nauczyć. Dopiero co recenzowałem "People I Know", gdzie chwaliłem świetną kreację Pacino i sprawną fabułę z niebanalnym finałem, spekulując jednocześnie, że kto jak kto, ale Scarface to w złych filmach nie gra. I tu do akcji wkroczył pan Los, boleśnie sprowadzając mnie do pionu za te daleko idące, zbyt pochopne, jak się okazuje, wnioski. Bowiem "Rekrut", nie dość, że jest filmem z Pacino, nie dość, że jest filmem słabym, to jeszcze ośmiela się być czołowym reprezentantem największej hollywoodzkiej plagi ostatnich lat, czyli filmem zakończonym w najbardziej przewidywalny i bzdurny sposób z możliwych.

My od początku widzimy, komu źle z oczu patrzy. Ale oczywiście colinowski bohater, niby taki nadzwyczaj błyskotliwy cwaniak, dziesięć minut przed końcem nadal nie wie co jest grane. Choć i tak brawa dla niego, że ostatecznie się kapnie, gdy tymczasem przeciwnik, doświadczony strzelec, sprawdzając magazynek nie zauważy, rzecz jasna, podmienionych ślepaków w miejsce prawdziwych naboi. A ten defekt, jak powszechnie wiadomo, mocno zaważy na ostatecznym starciu. Po raz kolejny przekonamy się także, iż włamanie do bazy danych CIA i skopiowanie plików trwa tyle, co załadowanie zrestartowanego Windowsa na naszych pecetach.

Nie wińmy jednak za wszystko scenarzysty (nawiasem mówiąc, to wstyd, że jest nim twórca "Equilibrium", Kurt Wimmer), przecież aktorzy nie improwizowali, musieli znać skrypt wcześniej. Farrella jeszcze jestem w stanie zrozumieć, mogła go skusić możliwość wystąpienia u boku mistrza Pacino, a temu mało kto by się oparł. Ale powód obecności Pacino pozostaje niejasny. Pracować na to, by jego praprawnuki pracować nie musiały, mógłby równie dobrze gdzie indziej, nie wpędzając przy okazji widza w depresję.



"Rekrut" (The Recruit)
USA 2003
Reżyseria: Roger Donaldson
Scenariusz: Kurt Wimmer
Obsada: Colin Farrell, Al Pacino, Bridget Moynahan, Gabriel Macht, Eugene Lipinski
Ekstrakt: 30%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 50%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Konrad Wągrowski     Powrót do melodramatu

"Daleko od nieba" nawiązuje formą i fabułą do melodramatów lat pięćdziesiątych, w tym też okresie toczy się akcja filmu. Główna bohaterka, Cathy, jest przykładną gospodynią domowa, mieszkającą w tradycyjnym amerykańskim domu, wraz z mężem i dwójką dzieci. Dom, spotkania z sąsiadami, odprowadzanie dzieci do szkoły - typowy, spokojny dzień. Ale to tylko fasada. Wkrótce okazuje się, że mąż Cathy, Frank jest homoseksualistą i nie potrafi już dłużej tego ukrywać, wdaje się więc w romans z mężczyzną. Uważając swe skłonności za chorobę, próbuje się leczyć, bez efektu. Osamotniona Cathy zaczyna spotykać się czarnoskórym ogrodnikiem, inteligentnym i wrażliwym Raymondem. Jak się okaże, otoczenie mogące tolerować skłonności Franka (o ile nie wyciągane są na światło dzienne) i manifestujące swe antyrasistowskie poglądy (bo to jest modne) nie jest w stanie zaakceptować przyjaźni między białą kobietą i czarnym mężczyzną. Cathy zostaje porzucona przez wszystkich.

Reżyser filmu, Todd Haynes, nawiązuje do kina Douglasa Sirka, twórcy wyciskaczy łez w latach pięćdziesiątych, powracając do zarzuconego już gatunku klasycznego melodramatu. Haynes nie tylko pisze scenariusz według klasycznych wzorów - film jest stonowany, bez przemocy, dramaty przeżywają ludzie typowi, normalni, pełni dobrych cech, mimo wszystko raniący się nawzajem, akcja toczy się w dobrze sytuowanych kręgach amerykańskiej klasy średniej - ale idzie dalej. Od strony realizacji - zdjęcia, kostiumy, muzyka, montaż, oświetlenie, scenografia, wnętrza - wszystko to jest kopią filmów z lat pięćdziesiątych. Haynes w ten sposób jednocześnie oddaje hołd gatunkowi i ukazuje sprzeczności czasów, w których gatunek istniał. Ukryty homoseksualizm, rasizm pomimo manifestowanej tolerancji - to już ujawnienie problemów z punktu widzenia widza współczesnego (którego też może szokować myśl, że homoseksualizm może być medycznie uleczalny i to elektrowstrząsami). Czy takie ujęcie zdaje egzamin? W jakimś sensie tak, bowiem powstał obraz spójny i przejrzysty. Z drugiej strony przestarzała dla nas stylistyka powoduje, że trudno jest naprawdę przejąć się losami bohaterów, postrzegając całość raczej jako eksperyment formalny, remake jakiegoś dawnego filmu. Do zalet "Daleko od nieba" należy na pewno rola Julianne Moore (nominowana za nią do Oscara), która jednak wydaje się ustępować bardzo podobnej roli w "Godzinach". Atutem jest też gra Dennisa Quaida (Frank), ładna, choć niedzisiejsza muzyka Elmera Bernsteina, a przede wszystkim przepiękne jesienne zdjęcia Edwarda Lachmana (za które otrzymał nagrodę na Camerimage). Film zasłużył sobie na 4 nominacje do Oscara (pierwszoplanowa rola kobieca, zdjęcia, muzyka, scenariusz oryginalny), 4 nominacje do Złotych Globów, otrzymał szereg innych nagród i zyskał aprobatę krytyków. Jednak dla polskiego widza nie czującego sentymentów do dawnych melodramatów i nie znającego twórczości Sirka, w roku premiery bardziej uniwersalnych "Godzin", film, mocno osadzony w amerykańskich realiach sprzed pół wieku, może nie być wystarczająco zajmujący.



"Daleko od nieba" (Far from heaven)
USA 2002
scen. i reż. Todd Haynes
muz. Elmer Bernstein
zdj. Edward Lachman
wyst. Julianne Moore, Dennis Quaid, Dennis Haysbert
Ocena: 50%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 20%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Kozłowski     Ścigany 4

Nigdy byście nie zgadli, Tommy Lee Jones znowu kogoś ściga. Tym razem jako L.T. Bonham, tropiciel, instruktor sił specjalnych i specjalista od noży, musi schwytać dawnego ucznia, Hallama (Del Toro), który na wojnie w Kosowie rozpruł o jednego wroga za dużo i po powrocie do normalnego świata harcuje w oregońskich lasach, urządzając sobie krwawe polowania na dwunożne ssaki rozumne.

"Ścigany" to wzorcowy przykład inteligentnego kina akcji. "Wydział Pościgowy", głównie dzięki świetnej roli Downeya Jr.'a, niewiele mu ustępował. "Podwójne Zagrożenie", mimo wyświechtanego tematu, też oglądało się całkiem przyjemnie. A "Nożownik"? Niestety, nieprzyzwoicie wtórny i durny film. Po dwudziestu minutach wiemy już jak to się skończy. Oto bowiem Hallam został złapany, a że nie mamy do czynienia z krótkometrażową etiudą i do końca ponad godzina, już wiadomo, że zwieje i będzie tak uciekał i uciekał, aż w finale Tommy go złapie (tu: zabije). Najgorsze jest jednak to, jak scenarzyści wymyślili, a właściwie skopiowali, motyw ucieczki. Kiedy Hallam siedzi w zamknięciu, pojawiają się, a jakżeby inaczej, agenci FBI, w celu przetransportowania więźnia. Pewnie już domyślacie się reszty. Dobry Boże, dlaczego to zawsze musi polegać na wywróceniu furgonetki?! Ale to jeszcze mały kwiatek. Niedługo potem, złoczyńca będzie spieprzał mostem, podziemnym tunelem i krył się pod małymi miejskimi wodospadami (!). Miałem wrażenie, że za chwilę Benicio zedrze sobie skórę z twarzy i ukaże się facjata Harrisona Forda, który zapowie, że niewykorzystanych scen ze "Ściganego" nie zobaczymy w ekskluzywnym wydaniu dvd, bo twórcy postanowili zrobić z nich oddzielny film.

Równie żenujące są pojedynki obu panów, szczególnie ostatni. Najpierw każdy majstruje sobie własnoręcznie, wzorem McGyvera, nóż. Następnie stają oko w oko na skalnym urwisku i zaczyna się: Siwobrody L.T. zostaje przez zwinnego, prawie o połowę młodszego Hallama zraniony m.in. w twarz, ramię i brzuch. Ale my już wiemy, że skoro dziadek "Tomy Ly Dżons", guru komisarza Ryby z "Kilera", poradził sobie dwukrotnie z kosmitami, to byle jaki Ziemianin, choćby nie wiadomo jak przebiegły, nie stanowi dla niego specjalnego wyzwania. Więc rach-ciach-ciach i morderca leży na ziemi z nożem tkwiącym między żebrami.

Nie wiem, dlaczego Jonesa, aktora przecież dobrego, wciąż bawią takie odgrzewane kotlety. Być może z sentymentu do roli, która przyniosła mu Oscara, innego sensownego wytłumaczenia nie widzę. Nie wiem, co tu robi Del Toro, wyśmienity aktor charakterystyczny, wcielający się tym razem w postać, którą z powodzeniem mógłby zagrać nawet Seagal czy inny Lundgren. Nie wiem, co skłoniło Williama Friedkina, autora "Francuskiego Łącznika" i "Egzorcysty", do zrealizowania "Nożownika". Ktoś powinien ich za to ścignąć.

Tommy'ego Lee Jonesa zobaczymy niedługo w westernie "The Missing", gdzie... ściga porywaczy swej wnuczki. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie wyjdzie z tego "Ścigany 5: Tommy na Dzikim Zachodzie"...



"Nożownik" (The Hunted)
USA 2003
Reżyseria: William Friedkin
Scenariusz: David i Peter Griffiths
Obsada: Tommy Lee Jones, Benicio Del Toro, Connie Nielsen, Leslie Stefanson, John Finn
Ocena: 20%
Więcej o filmach w Esensji

powrót do indeksunastępna strona

58
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.