nr 07 (XXIX)
wrzesień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Esensja
  Na ekranach

        "Ciało", "Ciemność", "Bruce Wszechmogący", "Hulk", "Wszystko o Adamie", "Człowiek bez przeszłości", "Elling", "Za szybcy, za wściekli"

Zawartość ekstraktu: 40%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Joanna Bartmańska     Nic takiego

I stało się. Tomasz Konecki i Andrzej Saramonowicz nakręcili "Ciało" - film, który według medialno-festiwalowych wieszczeń i prognoz miał być najzabawniejszym tego lata. Co więcej, miał przełamać złą passę polskiego kina i tym samym zapoczątkować prawdziwe uzdrowienie naszej podupadającej kinematografii.

Pomysł na konstrukcję filmu jest ciekawy, bo nieoczywisty, co sprawia, że widz jest zaskakiwany, zdumiewany, prowokowany. Dzieje się tak głównie za sprawą pokawałkowanej chronologii zdarzeń, gmatwaniny wątków oraz strumienia postaci, które początkowo niezależne, stają się stopniowo coraz bardziej ze sobą związane. Mamy zatem złodzieja kosztowności kościelnych o wymownym pseudonimie Goldi, który spotyka w pociągu martwego Woltera, młodzieńca kurczowo trzymającego tajemniczą teczkę. W akcie desperacji próbuje pozbyć się ciała, przewożąc je do...fryzjera. Ten podrzuca je komandosom, a oni - myśląc, że to pijany żołnierz - wyrzucają je z samolotu na spadochronie. Ciało Woltera spada na teren posesji, w której przebywa Sandra West z sobowtórem swojego męża. Jest również intrygująca babcia z wnuczką, które wprowadzają pewne zamieszanie.

Twórcy mnożą niezwykłe sytuacje i motywy w swojej opowieści, balansują między tym co możliwe, a tym co nieprawdopodobne, w partie fabularne wplatają, skądinąd bardzo dobre, wstawki animowane, które w klarowny sposób porządkują i komentują akcję. A jednak film rozczarowuje i pozostawia poczucie niespełnienia i niedosytu. Oglądając " Ciało" ma się wrażenie, jakby pomysł nie został do końca wyeksploatowany, a możliwości kreacyjne, jakie ze sobą niesie - nie do końca wykorzystane. W rezultacie gagi komediowe niejednokrotnie trącą sztucznością, postacie często nie wychodzą poza papierowy schemat, a poszczególne sceny, niestety, wyglądają bardziej na przygotowawcze szkice niż skończony projekt. To uczucie jest jeszcze bardziej dojmujące dla tych, którzy w pamięci mają pierwszy film Koneckiego i Saramonowicza pod tytułem "Pół serio", który zaskoczył niekonwencjonalnością, świeżością, błyskiem ironii i intelektu. W "Ciele" natomiast oferowana przez autorów lekkość jest nieco wymuszona, humor - chwilami pretensjonalny, a deklarowane formalne podobieństwo do " Pulp Fiction" - okazuje się być pewnym nadużyciem. Obfitość gagów, niemalże slapstickowych scen oraz gmatwanina postaci i wątków jest niestety tylko zapowiedzią kunsztownej i farsowej całości, a nie nią samą. Nazwanie filmu najzabawniejszym nie zawsze go nim czyni, tak jak prognozy nie zawsze się sprawdzają, tylko przewrotnie łudzą. Wyszedł film, który przypomina niepewny i nieśmiały chód pensjonarki - jeden krok do przodu, ale dwa do tyłu. Szkoda.



"Ciało"
reżyseria: Tomasz Konecki, Andrzej Saramonowicz
scenariusz: Andrzej Saramonowicz
zdjęcia: Tomasz Madejski
muzyka: Paweł Skorupka
występują: Edyta Olszówka, Rafał Królikowski, Zbigniew Zamachowski, Cezary Kosiński, Emilia Krakowska
dystrybucja: SPI
Polska 2003
Zawartość ekstraktu: 40%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 50%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Tomasz Kujawski     Ale to już było

Do niezamieszkałego od lat nawiedzonego domu wprowadza się małżeństwo z dwójką dzieci - trudno o bardziej klasyczny i wyeksploatowany pomysł na horror, ale tę właśnie drogę wybrali scenarzyści "Ciemności". Nie wysilili się wcale i wraz z pomysłem skopiowali też sporo niedorzeczności (choćby w zachowaniach bohaterów), które często pojawiają się w tego typu opowieściach. Gdy młodsze z rodzeństwa jako pierwsze doświadcza dziwnych zdarzeń, które mają miejsce w domu, i na jego ciele pojawiają się sińce i obtłuczenia, fakt ten dziwi tylko starszą siostrę. Razem próbują ostrzec rodziców, ale ci oczywiście pozostają głusi i na wszystko znajdują własne wytłumaczenie. Twórcy sięgnęli do klasyki gatunku nie tylko po oś fabuły, ale cały film zbudowali z cegiełek użytych już wcześniej. Całymi garściami czerpią z najsłynniejszych horrorów: że dzieci mogą być przerażające, przekonaliśmy się już przecież w "Blair Witch Project", ciemności było ostatnio mnóstwo w "Innych", oszalały ojciec próbujący dostać się do żony i syna zamkniętych razem w pokoju jest żywcem wyciągnięty z "Lśnienia", tajemniczy spisek mający na celu przywołanie zła i towarzyszące mu obrzędy zaprezentował Polański w "Dziecku Rosemary", to, że fotografie pokazują więcej, niż widzi oko, wiemy już z "Omenu", księżyc zasnuwający słońce w trakcie zaćmienie wygląda jak pokrywa na szczycie studni w "Kręgu", wszystko, co można wycisnąć z telefonu w horrorze, pokazał nam wcześniej Craven w "Krzyku", a scenę tracheotomii pamiętamy z "Julii" na podstawie powieści Petera Strauba - zapożyczeń, niekiedy wiernych wręcz kopii, jest w obrazie hiszpańskiego reżysera Jaume Balaguero więcej, trudno właściwie wypatrzyć tu jakikolwiek oryginalny pomysł. Wykorzystane już po wielokroć elementy udaje mu się łączyć z mniejszym lub większym sukcesem i niestety zbyt często jako zaprawy używa bohaterów, zmuszając ich do irracjonalnych zachowań. Aktorzy robią, co mogą, aby uprawdopodobnić grane postacie, ale często z góry skazani są na porażkę W tym pojedynku ze scenariuszem najlepiej wypada chyba odtwarzająca główną rolę Anna Paquin (pamiętna dziewuszka z "Fortepianu", za którą to kreację otrzymała Oscara).

Jest w "Ciemności" kilka dobrych scen. Pomysły są ograne, lecz reżyser wykorzystał drzemiący w nich potencjał i poprzez dynamiczny montaż oddał paranoidalny klimat nawiedzonego domu. Film serwuje solidną dawkę adrenaliny, choć napięcie nieco spada po ujawnieniu głupawej odpowiedzi na pytanie, "kto za tym wszystkim stoi".

Sporo niedorzeczności we wtórnym scenariuszu, niezłe aktorstwo i realizacja, kilka scen, w których w napięciu czekamy na rąbnięcie sekcji dętej i perkusyjnej orkiestry - podsumowując, "Ciemność" to nie najgorszy wakacyjny horror, choć za rok nikt pewnie nie będzie o nim pamiętał.



"Ciemność" (Darkness)
USA 2003
Reżyseria: Jaume Balaguero
Scenariusz: Jaume Balaguero, Fernando de Felipe
Muzyka: Carlos Cases
Obsada: Anna Paquin, Iain Glen, Lena Olin, Giancarlo Giannini, Fele Martinez
Zawartość ekstraktu: 50%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 90%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Eryk Remiezowicz     Ludzkie zabawy z boską mocą

Bruce Nolan (Jim Carrey) ma bardzo zły dzień i kończy go stekiem wyzwisk pod adresem Stwórcy. Ma powody, by tak czynić, należy mu to oddać, ale żadne wydarzenia nie usprawiedliwiają bluźnierstwa. Bóg (Morgan Freeman) postanawia się zemścić w sposób bardzo perfidny i zgodnie ze starym chińskim przysłowiem daje bohaterowi to co najgorsze - spełnia jego marzenia. Odtąd Carrey dysponuje boską mocą - może sobie poszaleć, zemścić się na młodocianym gangu który go kiedyś obił, czy wywinąć podły dowcip nielubianemu koledze z pracy. Może też uprzyjemnić sobie życie, wysyłając na ubikację swojego psa, który z niechęcią pojmuje konieczność załatwiania się na dworze. I fajnie jest. Do czasu.

Od samego początku Bruce'owych zabaw możemy zobaczyć, że efekty jego śmiałych poczynań są nie tylko zabawne. Kiedy świeżo upieczony bożek postanawia poromansować ze swoją dziewczyną (Jennifer Anniston), powódź zalewa Japonię, niewinni ludzie cierpią. Coś zdaje się być nie tak w jego sposobie używania mocy. Powoli, idąc od wydarzenia do wydarzenia przekonujemy się, że największa nawet siła nie wystarczy do uszczęśliwienia władającego nią człowieka, który mentalnie nie dorasta po prostu do boskiej mocy.

Hm, my tu tego, poważnie, a film jest bardzo dobrą komedią, o czym radzę pamiętać. Colę stawiajcie zatem w przeznaczonych do tego uchwytach, a popcorn trzymajcie silnie, bo niekontrolowane skurcze przepony mogą pozbawić Was przekąski, a sąsiadów - ładnego ubrania. "Bruce Wszechmogący" bawi, ale, śpieszę z zapewnieniem, nie jest to humor zawieszony w pełni na gumowej twarzy zwinnego Jima. Jest tu dużo humoru sytuacyjnego i niezłych dialogów, a w najbardziej chyba carreyowskiej scenie w studiu telewizyjnym, ciężar wykrzywiania się i wydawania dziwnych dźwięków jest dzielony po równo między Jima Carrey i jego telewizyjnego konkurenta.

Wadą filmu okazuje się natomiast dobór pozostałych głównych aktorów. Morgan Freeman komedii grać nie umie, jest prawdziwie sztywny, a Jenifer Anniston dzielnie się z nim w biegu o laur największego drewniaka ściga. Jakim cudem do "Bruce Wszechmogącego" zakwalifikowano tą dwójkę - pojęcia nie mam. Szczęściem ich plastikowe wyczyny nie psują zanadto radości z oglądania "Bruce'a Wszechmogącego".

Jednak film jest zabawny - i niegłupi. Rzadkie połączenie, dziwi mnie samego, jak wiele treści niesie ta lekka komedyjka, jak wiele mówi o tym, że wielka siła okazuje się nie być żadną gwarancją szczęścia, że zdobyć miłość i ludzki szacunek trzeba w inny sposób, że moc niesie ze sobą odpowiedzialność, że używanie boskiej władzy wymaga boskiej wiedzy i umiejętności przewidywania, a nie wszystkie ludzkie marzenia warte są spełnienia. Polecam, film i dla rozrywki i dla umoralnienia.



"Bruce Wszechmogący" (Bruce Almighty)
reżyseria: Tom Shadyac
scenariusz: Steve Koren, Steve Oedekerk, Mark O'Keefe
obsada: Jim Carrey, Jennifer Aniston, Morgan Freeman
gatunek: fantastyczno-naukowy/komedia
kraj: USA
rok produkcji: 2003
strona oficjalna: www.brucealmighty.com
polska strona oficjalna: www.forumfilm.pl/bruce
Zawartość ekstraktu 90%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 50%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Tomasz Kujawski     Z czego w Stanach robią gacie?

Pytanie postawione w tytule było pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy po seansie "Hulka". Główny bohater, przemieniając się w zielonego potwora, zwiększa swoje rozmiary kilkakrotnie (im bardziej jest zły, tym się staje większy), krzyczy, miota się, rozrywa buty, drze koszulę i spodnie... ale gacie zawsze zostają. Owe magiczne majtasy (bohater, jeśli chodzi o bieliznę, akceptuje tylko kolor granatowy lub też posiada jedną jeno parę) potrafią rozciągać się do rozmiarów żagla Daru Młodzieży, kurczyć się, gdy Hulk z powrotem przemienia się w człowieka, i opadają tylko w nocy, gdy kamera nie może wyłapać tego, co wszyscy chcą zobaczyć.

Przyczepianie się w ten sposób do filmu będącego ekranizacją kolejnego komiksu o przygodach superbohatera może wydawać się głupotą, ale w "Hulku" takie niedorzeczności naprawdę przeszkadzają. Ang Lee podszedł do tematu ambitnie. Bardzo ambitnie. Pokusił się o wyciągnięcie z historii człowieka, który nie kontrolując własnej złości, przemienia się w wszechmocnego, zielonego olbrzyma, jakichś głębszych treści. Wyszło mu to średnio, a film na tym ucierpiał - "Hulk" to dwie różne gatunkowo konwencje, które nie kleją się zupełnie. Z jednej strony otrzymujemy dramat rodzinny z niezłymi kreacjami aktorskimi (świetny Nick Nolte), z drugiej - typową hollywoodzką rozpierduchę przeładowaną komputerowymi animacjami. W efekcie nie bardzo wiadomo, dla kogo film jest przeznaczony. Widz udający się na "Hulka" spodziewa się raczej lekkiej rozrywki i niestety zawiedzie się - film pod tym względem to niewypał, jest śmiertelnie poważny, pierwsza przemiana w Hulka następuje bardzo późno, a przez większość czasu po prostu wieje nudą. Z kolei osoby oczekujące od kina głębszych przeżyć na "Hulka" raczej się nie wybiorą, a jeśli już na seans trafią, nie potraktują problemów bohaterów poważnie; chociażby przez owe gacie i wiele innych głupot z części efekciarskiej.

Szkoda, że reżyserowi nie bardzo się udało. Włożył w "Hulka" sporo ambicji i pomysłów - choćby odzwierciedlenie na ekranie komiksowych plansz - ale nie był w stanie skleić wszystkiego w całość Ciekawe tylko, na ile jego autorską koncepcję zburzyli producenci - absurdalna, odstająca od filmu końcówka, zapoczątkowaną sceną, gdy Nick Nolte rozmawia z synem, sugeruje, że presja była silna.



"Hulk" (The Hulk)
USA 2003
Reżyseria: Ang Lee
Scenariusz: Michael France, James Schamus
Muzyka: Danny Elfman
Obsada: Eric Bana, Jennifer Connelly, Sam Elliott, Nick Nolte
Zawartość ekstraktu: 50%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Marta Bartnicka     Wszystko o Adamie

Obejrzałyśmy parę dni temu z koleżanką irlandzko-brytyjski filmik sprzed 3 lat, ostatnio pojawiający się na ekranach w Polsce: "Wszystko o Adamie". Koleżanka jest, podobnie jak ja, irlandofilką, więc wzruszałyśmy się każdym kawałeczkiem Dublina, każdym Guinnessem, każdym irlandzkim nazwiskiem w obsadzie i oczywiście prześlicznym językiem - przy tym bawiąc się doskonale, bo "About Adam" to komedia, i to jaka!

Zaczyna się głupawo: śliczna blond kelnereczka Lucy (Kate Hudson) poznaje, podrywa, a wreszcie oświadcza się przystojnemu artyście Adamowi (Stuart Townsend), który jest miły, łagodny i raczej bierny. Cukierkowemu romansikowi przyklaskuje mamusia, dwie siostrzyczki i braciszek - typowa irlandzka rodzinka, duża i mocno ze sobą związana. A potem, stopniowo, dowiadujemy się wszystkiego o Adamie z kolejnych punktów widzenia i nie jest już cukierkowo, tylko dużo bardziej pikantnie, aż do wielkiego, amoralnego finału. Wszystko to utrzymane w konwencji komedii romantycznej - tylko że cholernie niemonogamicznie romantycznej.

Celem wprowadzenia w odpowiedni klimat odsyłam do tradycyjnych piosenek traktujących o różnych aspektach irlandzkiego życia rodzinnego - tych ponurych, jak "The cruel sister", i tych wesołych, jak "Johnny be fair".

Zajrzałam potem na portal "Gazety Wyborczej" i stwierdziłam z przerażeniem, że "Wszystko o Adamie" ma tylko 3 gwiazdek na 6. To stanowczo za mało!!! Żeby choć trochę ratować sytuację, polecam ten film:
1) Tym, którzy uważają, że Irlandia to nudny, katolicki kraj, gdzie nic, tylko pożycie małżeńskie w celach prokreacyjnych.
2) Tym, których pociąga irlandzki "grzech na wesoło" i ciekawe efekty uboczne posiadania dużej rodziny.
3) Tym, którym podobał się film "Żyj szybko, umieraj młodo".
4) Tym, którym nie podobało się "Żyj szybko, umieraj młodo", bo amerykańska młodzież za bardzo znerwicowana i refleksyjna, i bawić się nie umie.
5) Zwolennikom monogamii i czystości przedmałżeńskiej.
6) Amatorom komplikowania życia (sobie i innym). Jest parę wartych zapamiętania rozwiązań technicznych na okoliczność zdrady, np. sposób wykorzystania "elektronicznej niańki".
7) Miłośnikom starych Jaguarów.
8) Wrogom motoryzacji, a zwłaszcza starych Jaguarów (proszę zauważyć, ile legend można opowiadać o tym samym wozie w kolorze babcinych majtasów).
9) Amatorom fantastyki. Pan i pani kochają się całą noc przy świecach na dachu kamienicy w Dublinie i nie spada na nich ani kropla deszczu. To jest jakiś alternatywny Dublin!



"Wszystko o Adamie" (About Adam)
Wlk. Bryt. - Irlandia
Scen. i reż. Gerard Stembridge
Zdj. Bruno de Keyzer
Muz. Adrian Johnston
Wyst. Stuart Townsend, Kate Hudson, Frances O'Connor
Ekstrakt: 80%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sebastian Chosiński     Życie po śmierci...?

Fińska kinematografia swoje największe sukcesy w ostatnich latach zawdzięcza zwłaszcza dwóm filmowcom - braciom Kaurismäki, z których bardziej znany (i pewnie nieco zdolniejszy) jest Aki. Filmy Akiego zaskakują przede wszystkim niesamowitym i niespotykanym u innych reżyserów europejskich (o tych zza Oceanu nie ma raczej w ogóle co wspominać) poczuciem humoru. Podobnie ma się rzecz z ubiegłorocznym "Człowiekiem bez przeszłości", aczkolwiek w żaden sposób obrazu tego nie da się określić mianem komedii...

Bohaterem filmu jest mężczyzna (w tej roli oglądamy Markku Peltolę), który w wyniku wypadku stracił pamięć. Podczas przerwy w podróży, postanowił odpocząć w parku. Wtedy też, późno wieczorem, został zaskoczony atakiem trzech mężczyzn, a uderzenie kijem bejsbolowym w kark pozbawiło go przytomności. Nieprzytomnego, obrabowano go i pobito jeszcze mocniej. Odzyskawszy świadomość, zdołał on dowlec się do dworcowej toalety, skąd zabrało go pogotowie ratunkowe. Kilka godzin później lekarz w szpitalu stwierdził... zgon. Od tego momentu cały dalszy ciąg filmu powinniśmy potraktować zatem jako element baśniowy czy też fantastyczny. Albowiem nieznajomy, tuż po opuszczeniu szpitalnego pokoju przez lekarza, wstaje z łóżka. Jakiś czas później widzimy go leżącego na brzegu morza nieopodal portu; przechodzący obok bezdomny zabiera mu buty, ale mijające go chwilę później dwójka dzieci informuje o niecodziennym znalezisku swoich rodziców. W ten oto sposób NN. trafia do mieszkającej w kontenerze na składowisku złomu rodziny Nieminenów. Doszedłszy do zdrowia fizycznego, zaczyna prowadzić życie podobne do nich: ni to kloszarda, ni to bezdomnego, człowieka bez przeszłości, ale i - bez przyszłości.

Kim jest? Ofiarą wypadku spowodowanego ludzką przemocą?... A może aniołem zesłanym po śmierci na Ziemię, aby czynić dobro?... Nie wiemy tego do samego końca. Co więcej: ów mężczyzna sam nawet nie próbuje dociec prawdy. Akceptuje rzeczywistość, w jakiej się znalazł, i za wszelką cenę stara się żyć według reguł, które mu ona narzuca. Co jednak nie znaczy, że się jej całkowicie poddaje. Jest po trochu jak Robinson - z tą różnicą, że nie przyszło mu żyć na bezludnej wyspie. Otrzymawszy bezinteresowną pomoc od obcych ludzi, innym odpłaca się tym samym. Utracona pamięć nie pozbawiła go bowiem zdolności odczuwania; jest człowiekiem zdolnym do niesienia pomocy i dawania nadziei, zdolnym do miłości i współczucia. Kiedy poznaje Irmę (świetna kreacja Kati Outinen) - niemłodą już, samotną, rozgoryczoną życiem pracownicę charytatywnej Armii Zbawienia - w zasadzie to on jej pomaga, uczy ją żyć, a raczej: cieszyć się życiem!

To bardzo nietypowy film od strony formalnej. Kaurismäki rezygnuje bowiem z typowo filmowych rozwiązań, co w jeszcze większym stopniu przydaje kreślonej przez niego rzeczywistości prowincjonalnego fińskiego miasteczka cech nierealności, bajkowości. Niekiedy mamy do czynienia z teatralną niemal inscenizacją. Sceny są bardzo statyczne, dzięki temu sprawiają wrażenie - zatrzymanych w kadrze - obrazów malarskich. To również film bardzo poetycki, ciepły, kameralny; bez zbędnego patetyzmu mówiący o najważniejszych dla każdego człowieka uczuciach. Nie brakuje w nim także elementów humorystycznych, ale to humor bardzo delikatny, subtelny - vidé zespół muzyczny Armii Zbawienia próbujący grać muzykę rock'n'rollową bądź też "krwiożerczy" pies o imieniu Hannibal, należący do strażnika złomowiska, który w rzeczywistości okazuje się być całkowicie niegroźnym kundlem. A jednak "Człowiek bez przeszłości" nie jest komedią. Przez cały czas bowiem nie daje o sobie zapomnieć tragedia, która zapoczątkowała dalszy bieg wydarzeń, a która powróci jeszcze, aby klamrą spiąć cały film. Kaurismäki stawia pytania i świadomie unika udzielania nań odpowiedzi. Może boi się, że w ten sposób spłyciłby przekaz... Zapewne takie rozumowanie nie jest pozbawione słuszności. Ten znak zapytania, który nie znika wraz z końcowymi napisami filmu, dopuszcza bowiem różne możliwości jego interpretacji. I w tym między innymi tkwi siła "Człowieka bez przeszłości".



"Człowiek bez przeszłości" ("Mies vailla menneisyyttä")
W rolach głównych: Markku Peltola, Kati Outinen, Annikki Tähti, Juhani Niemelä, Kaija Pakarinen
Reżyseria i scenariusz: Aki Kaurismäki
Rok produkcji: 2002
Kraj produkcji: Finlandia
Czas trwania: 93 min.
Ekstrakt: 80%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sebastian Chosiński     Bariera normalności

Twórcy filmowi bardzo chętnie sięgają po tematy opowiadające o ludziach nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie, czy też - mówiąc nieco mniej enigmatycznie - chorych psychicznie. Obrazy takie liczyć mogą bowiem na szczególną uwagę nie tylko publiczności, ale również profesjonalnej krytyki, co z kolei skutecznie otwiera drogę "na salony" i bardzo często staje się pierwszym krokiem prowadzącym do zdobycia wielkich laurów na festiwalach filmowych. Przykłady, nagradzanych Oscarami, "Rain Mana" czy "Pięknego umysłu" są tutaj tyle nad wyraz znaczące. Często jednak filmy takie - nawet jeżeli prezentują bardzo wysoki poziom artystyczny - nie unikają rażącej patetyczności, stając się niemal melodramatycznymi "wyciskaczami łez" (spośród filmów amerykańskich wyjątkiem jest tutaj chyba jedynie oparty na powieści Jerzego Kosińskiego film Hala Ashby'ego "Wystarczy być" z niezapomnianym Peterem Sellersem w roli głównej). Norweski "Elling" jest pod tym względem całkowitym ich przeciwieństwem. Opowiada on bowiem o ludziach chorych w sposób niekiedy ironiczny, z dużym przymrużeniem oka, ale za to z ogromną dozą zrozumienia, subtelności i ciepła. Na dodatek narratorem filmu jest właśnie człowiek chory, co również stanowi pewną nowość.

Tytułowy Elling (rolę tę powierzono Perowi Christianowi Ellefsenowi) nie ukrywa, że jest "maminsynkiem" - dojrzałym, czterdziestoletnim mężczyzną, który przez całe życie uzależniony był od matki. Nie poznajemy jej wcale; dowiadujemy się tylko, że umarła. Elling, pozostawiony bez opieki jedynej bliskiej mu osoby, reaguje psychiczną ucieczką - zamyka się w sobie, co znajduje swój dramatyczny wyraz w zamknięciu się przed światem zewnętrznym w szafie. Stamtąd wyciąga go policja, po czym mężczyzna umieszczony zostaje w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Po dwóch latach leczenia, zgodnie z polityką socjalną prowadzoną przez norweski rząd, wraz ze swoim współlokatorem z zakładu, potężnym i dobrodusznym, aczkolwiek nieco ociężałym umysłowo Kjellem Bjarne (gra go Sven Nordin), Elling zostaje wypuszczony i otrzymuje od opieki społecznej mieszkanie w centrum Oslo. Frank Aasli, opiekun owej dwójki, nie ukrywa, że to eksperyment, który ma pomóc obu mężczyznom powrócić do normalnego życia. Wszyscy mają także świadomość, że jeśli się nie powiedzie - czeka ich powrót do "psychiatryka".

Zetknięcie się Ellinga i Kjella z rzeczywistością nie jest łatwe - rodzi wiele sytuacji śmiesznych, ale i dramatycznych. To z kolei pozwala reżyserowi na dokonanie wielu ciekawych i intrygujących spostrzeżeń dotyczących naszego codziennego życia i stosunku do ludzi nieprzystosowanych. Film całkowicie zmienia naszą optykę: każe spojrzeć na nas samych oczyma ludzi chorych; dzięki temu możemy się przekonać, jak trudną bywamy dlań barierą do przełamania w ich - może i z naszego punktu widzenia śmiesznej, ale zarazem nie pozbawionej cech heroizmu - walce o... normalność. Petter Nass traktuje swoich dojrzałych już przecież bohaterów trochę jak dzieci - ale przecież tak naprawdę są nimi; wszystkiego bowiem muszą się uczyć od podstaw, w tym także tego, co najważniejsze, czyli wyrażania własnych uczuć. Uczą się więc - niekiedy dość boleśnie odczuwając to na własnej skórze - czym jest lojalność, przyjaźń, miłość. I z biegiem czasu dane im jest odkryć w sobie wszystkie te uczucia. Oni, jeszcze do niedawna sami wymagający opieki, zaczynają opiekować się innymi - ludźmi zdrowymi, choć również z różnych powodów znajdującymi się na marginesie społeczeństwa. Piękna to parabola ludzkiego losu i odwiecznych dążeń do bycia lepszym.

"Elling" to obraz bardzo kameralny, stonowany, bez fajerwerków. Na pozór film, jakich wiele. A jednak jest coś, co go wyróżnia od wszystkich wysokobudżetowych produkcji z zachodu - to jego normalność! Opowiada bowiem o ludziach, których moglibyśmy spotkać na ulicy... o ludziach, których - być może nawet sami o tym nie wiedząc - spotykamy każdego dnia, mijając ich na klatce schodowej bądź w drzwiach do supermarketu.



"Elling" ("Elling")
W rolach głównych: Per Christian Ellefsen, Sven Nordin, Marit Pia Jacobsen, Jorgen Langhelle, Per Christensen
Reżyseria: Petter Nass
Scenariusz: Axel Hellstenius
Na podstawie powieści Ingvara Ambjorsena
Zdjęcia: Svein Krovel
Muzyka: Lars Lillo Stenberg
Rok produkcji: 2002
Kraj produkcji: Norwegia
Czas trwania: 88 min.
Ekstrakt: 80%
Więcej o filmach w Esensji




Zawartość ekstraktu: 60%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Kozłowski     Więcej dieslów bez Diesela

Z sequelami jest jak z polskim rządem: każdy kolejny gorszy. "Za szybcy, za wściekli" to jednak jeden z naprawdę nielicznych przypadków wyższości części drugiej nad pierwszą. Oczywiście nie oznacza to, że teraz mamy do czynienia z kinem ambitnym bądź chociaż aspirującym ku temu. Nie oszukujmy się. "Szybcy i wściekli" byli tak wściekle złym filmem, że aby ponownie zaserwować widzom taki badziew, na stołku reżyserskim musiałby chyba zasiąść sam Władysław Pasikowski. Zasiadł jednak John Singleton i zdecydowanie wyszło to filmowi na dobre.

Singleton wizjonerem kina nie jest, ale sprawniejszym rzemieślnikiem od odpowiedzialnego za jedynkę Roba Cohena, na pewno. Dzięki temu dostaliśmy efektowniejsze, mniej sztampowe ujęcia pościgów samochodowych, których w dodatku ilość znacząco wzrosła i tytuł wreszcie zaczął pasować do treści. Ujmując rzecz matematycznie: w "Szybkich..." na 106 minut projekcji przypadało może z 15 minut warkotu silnika, w trwających o minutę dłużej "Za szybkich..." nie słyszymy tegoż charakterystycznego dźwięku przez ok. kwadrans. Wnioski wyciągnijcie Państwo sami.

Teraz zamierzam się narazić z premedytacją setkom fanów Vina Diesela. Tak, tak, Tyrese, który być może dostał rolę po znajomości (na dużym ekranie zadebiutował właśnie u Singletona w "Baby Boy'u") tworzy o niebo lepszy duet z Paulem Walkerem niż "największy gwiazdor kina akcji od czasów Schwarzeneggera", jak to wszędzie trąbią o Dieselu. Trąbią mocno na wyrost, bo o ile stary, poczciwy Arnie ma w dorobku udział w wielu kultowych, ponadczasowych pozycjach z lat 80-tych i wczesnych 90-tych, tak filmy Diesela mają to do siebie, że błyskawicznie się o nich zapomina, a on sam, z wiecznie skwaszoną miną rozdrażnionego spaniela, bezustannie dramatyzuje, próbując nadać głębię każdej swej roli, co przy niezobowiązującym kinie sensacyjnym może tworzyć tylko jeden, bynajmniej niezamierzony efekt: komiczny. "Szybcy..." nie byli pod tym względem wyjątkiem, także dużo zabawniejszy, mniej spięty i bogatszy mimicznie Tyrese mógł udowodnić, że kiedy raperzy czy piosenkarze biorą się za granie w filmach, niekoniecznie musi zawsze się to kończyć tak, jak w przypadku ekranowych wyczynów Mariah Carey, Britney Spears czy Coolia. Najjaśniejszym punktem obsady jest jednak Cole Hauser (można go także obecnie zobaczyć w "Łzach Słońca"), wcielający się tu w głównego antagonistę. Aktor dopiero niedawno zaczął zdobywać popularność, ale już od ponad dekady tworzy na drugim planie zapadające w pamięć kreacje ("Studenci", "Tigerland", "Wojna Harta") i jako bezwzględny, cyniczny mafioso wypada w "Za szybkich..." znakomicie. Oczywiście na tyle, na ile pozwala mu scenariusz, opowieść o dwóch sympatycznych, acz niezbyt uczciwych kumplach (rzecz jasna, na początku zwaśnionych ze sobą; w finale pogodzonych) łączących siły, by dokopać największemu, przepraszam za wyrażenie, skurwielowi w okolicy. Czyli typowy, anty-oryginalny skrypt, jakich tysiące. Przewidywalny do bólu, ale mimo wszystko znośny, nie przekraczający granicy absurdu, miejscami dowcipny, więc lepszy od nudnego pierwowzoru.

Dwójka wygrywa z jedynką na jeszcze jednej płaszczyźnie. Średnio atrakcyjna Michelle Rodriguez i wręcz aseksowna Jordana Brewster zostały "wymienione" na średnio atrakcyjną Devon Aoki i bardzo seksowną Evę Mendes. Także prócz szybkich i pięknych aut możemy podziwiać również piękne i szybkie kobiety, co w filmie o schizofrenicznym matematyku bądź opóźnionym umysłowo biegaczu nie jest konieczne, czy nawet wskazane, ale tu i owszem. "Bo chodzi o to, żeby było miło" rapował wszak Bolec i trudno, oglądając "Za szybkich, za wściekłych", nie przyznać mu racji.



"Za szybcy, za wściekli" (2 fast 2 furious)
USA 2003
Reżyseria: John Singleton
Scenariusz: Michael Brandt
Obsada: Paul Walker, Tyrese, Cole Hauser, Eva Mendes, Ludacris, Devon Aoki, Thom Barry, James Remar, Michael Ealy
Ocena: 60%
Więcej o filmach w Esensji

powrót do indeksunastępna strona

59
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.