Przez trzy dni nie miałem okazji nic napisać na tych udających książkę kartkach. Zacząłem bez pomocy Pokrzywy. To chyba akurat niewielka strata; Pokrzywa i tak nigdy tego nie przeczyta. A jeśli nawet, to na pewno będę wtedy przy niej, a wówczas ta pisana relacja stanie się zbędna. Być może, Pokrzywa zechce pokazać ją innym, o czym już wspomniałem. Czyż mieszkańcy naszego miasta nie mają prawa wiedzieć, co się stało z emisariuszem, którego posłali po Jedwabia? Czyż nie powinni usłyszeć jak i dlaczego zawiódł ich zaufanie? Jeżeli będę kontynuował to dzieło, to z założeniem, że jest przeznaczone dla obcych. Może kiedyś ludzie będą je po wielokroć kopiować, tak jak kopiowali naszą książkę – tę, przez którą się tu znalazłem. Nasz dom i papiernia stoją na wyspie zwanej Jaszczurką, o czym powinienem był dawno napisać. Jaszczurka zawdzięcza swą nazwę podobieństwu do zwierzęcia o tej nazwie (które zwróciło naszą uwagę od razu, gdy tylko zobaczyliśmy ją z pokładu lądownika), nie zaś temu (jak podejrzewają niektórzy), że pierwszym osadnikiem był mężczyzna o takim imieniu. Taki człowiek nie istnieje. Łeb Jaszczurki przypomina kształtem trumnę. Cztery łapy są wyprostowane, palce rozczapierzone. Piaszczysta mierzeja ogona zakrzywia się ku morzu, a potem na północ, osłaniając przed falami Zatokę Ogonową, dokąd spławiamy nasze bale drewna. Długie pasmo granitowych wzgórz tworzy grzbiet Jaszczurki; najwyższy szczyt, Iglica, znajduje się nieopodal nasady ogona. Tam właśnie bije źródło, z którego wypływa strumień płynący wartko w dół stromym korytem i zasilający papiernię. Nasz dom stoi w pewnej odległości od morza, natomiast papiernia stoi na palach w zatoce, co ułatwia transport drewna. Niech no pomyślę… Co jeszcze? Głowa Jaszczurki jest zwrócona na północ. Papiernia i dom stoją po nawietrznej stronie wyspy – strumień wymusił taką ich lokalizację. Od zawietrznej znajduje się wioska rybacka, również zwana Jaszczurką. Składa się z sześciu domów, zamieszkanych przez naszych najbliższych sąsiadów. Wyspa leży spory kawałek na północ od Nowego Vironu: przy sprzyjającym wietrze do miasta żegluje się cały dzień. Tego wieczora, stojąc pod krytym gontem dachem, przypomniałem sobie, jak wyglądała nasza wyspa dwadzieścia lat wcześniej, kiedy ujrzałem ją z lądownika. Jaka wydała mi się wtedy maleńka! I jaka piękna! Zielono-szara jaszczurka, leżąca nieruchomo na błękitno-srebrnym morzu. Aż mi się serce ścisnęło, gdy pomyślałem, że gdybyśmy umieli zbudować statek powietrzny, taki jak miała generał Saba, mógłbym znowu ją taką zobaczyć. I znów, chociaż na chwilę, poczuć się młodo. Wiele bym dał za to, żeby znów, jak dawniej, być chłopcem, przy którym stoi młodziutka Pokrzywa. Czas do sądu. Wieczorem jeszcze coś napiszę. Taką mam nadzieję. * * * To trudna sprawa. Nie znam się na prawie. Każdą sprawę osądzam w oparciu o panujące zwyczaje i zdrowy rozsądek, bez żadnych kodeksów – chociaż prawo virońskie i tak nie miałoby tu mocy. Miałem właśnie pisać o moim odjeździe i o tym, jak Ścięgno przyszedł ze mną porozmawiać, kiedy wracałem Ogonem do domu. Skakał z kłody na kłodę z energią i zręcznością, których mogłem mu tylko pozazdrościć. Kiedy zdyszany znalazł się przy mnie, zapytał, czy nadal rozważam możliwość wyjazdu. Wyjaśniłem mu, że nie zastanawiam się już nad tym, czy powinienem jechać, lecz nad tym kiedy opuścić dom i co ze sobą zabrać. Uśmiechnął się szeroko i zatarł ręce jak sklepikarz. – Wiedziałem! Myślałem o tym przed snem. Znam cię dobrze. Nagle dotarło do mnie, że nie ma się nad czym zastanawiać, że już podjąłeś decyzję i tylko zastanawiasz się, jak delikatnie zakomunikować ją mnie i mamie. A wiesz, jak się domyśliłem? – Widziałeś, jak składałem przysięgę. Chyba nie ty jeden. Miałem powody przypuszczać, że przysięgi niewiele dla Ścięgna znaczą; domyślałem się jednak, że rozumie, iż ja dane słowo traktuję bardzo poważnie. – A wiedziałeś, że przeczytałem waszą książkę? Odparłem, że tak. – Przylecieliście tu z mamą tylko dlatego, że Jedwab wam kazał. Mimo że sam z wami nie poleciał. Kiedy sobie to przypomniałem, byłem już pewien, że pojedziesz. – To nie to samo. – Właśnie że tak. Mieliście tu przylecieć, bo bóg tak chciał, ten najważniejszy, z whorla długiego słońca. Stary prolokutor i ta wiedźma chcą, żebyś go tu sprowadził. To o to naprawdę chodzi, nie o kukurydzę ani o igłowce. Jesteś taki sam tutaj, jak byłeś tam, na górze. Mama też. Pokręciłem głową. – Najważniejsze, to znaleźć Jedwabia i – o ile jeszcze żyje – namówić go, żeby rządził Nowym Vironem. Kukurydza i umiejętności niezbędne do produkcji szkieł i igłowców, jak również wielu innych rzeczy, też się liczą, ale są drugorzędne. Co do sprowadzenia Paha Wielkiego… Nikt o tym nie wspominał; gdyby to zrobił, zostałby wyśmiany. Lepiej już rozważać możliwość ściągnięcia do nas jeziora Limna. – Ale przecież do tego się to wszystko sprowadza – Ścięgno wyszczerzył zęby w uśmiechu. Podszedł bliżej, tak że czułem na twarzy jego oddech. – Jedwab został wspólnikiem tego całego Paha, prawda? Dziewczyna Paha go do tego namówiła. – Tego nie wiem. Ty również nie. – No dobrze, odszedł z tym latającym człowiekiem i nie pozwolił ci się przyłączyć. Tak z mamą napisaliście. – Tak napisaliśmy, bo tylko tyle wiedzieliśmy. – Wzruszyłem ramionami. – I od tamtej pory wcale nie zrobiliśmy się mądrzejsi. – Ale tak właśnie było! I dobrze o tym wiecie. Kto na jego miejscu by tego nie zrobił? No więc kiedy go tu ściągniesz, będziemy mieli wodza, który jest kumplem potężnego boga. Mówisz, że sam nie mógłbyś sprowadzić boga; to zrozumiałe. Ale jeśli ten Pah naprawdę jest bogiem, może zjawić się tutaj albo gdziekolwiek indziej kiedy tylko zechce! Nie odpowiedziałem. – Wiesz, że mam rację. Popłyniesz slupem? Bo jeśli tak, to będziemy musieli zbudować sobie nowy. Zresztą ten i tak jest za mały. – Tak. – Widzisz? Popłyniesz. Wiedziałem. Co powiesz przy śniadaniu? Ręka do góry, kto jest za? Westchnąłem ciężko. Właśnie podjąłem ostateczną decyzję: zabieram slup. – Chciałem zapytać każde z was, co waszym zdaniem powinienem zrobić. Zacząłbym od Skóry, a skończył na matce. Miałem nadzieję, że do tego czasu wszyscy zgodzicie się, iż związany przysięgą muszę popłynąć, chociaż i tutaj bardzo bym się przydał. Z ulgą odwróciłem się do niego plecami i ruszyłem dalej. Ścięgno obskakiwał mnie jak źle ułożony szczeniak. – A jeśli mama każe ci zostać? – Nie każe. Miałem nadzieję, że żaden z was też nie będzie się przy tym upierać. Gdyby jednak tak się stało, zamierzałem ponownie przedstawić mu moje racje i go przekonać. Mówię „go”, bo protestowaliby albo bliźniacy, albo ty. Pokrzywa nie. – Podoba mi się to. – W świetle gwiazd na jego twarzy odmalowała się radość. – Mama wyprowadzi się do ciotki Chmiel, a my ze szprotami poprowadzimy interes. – Matka zostanie tutaj, żeby wszystkiego dopilnować. Ciebie też. Ty będziesz doglądał papierni i dokonywał napraw, ona zajmie się handlem. Mam nadzieję, że obojgu wam wystarczy rozsądku. Przez chwilę miałem wrażenie, że zaprotestuje, ale nic nie powiedział. – Masz pojęcie o maszynerii i znasz cały proces produkcji – ciągnąłem. – A w każdym razie miałeś aż nadto okazji, żeby go poznać. Środka bielącego powinno wam wystarczyć na sześć miesięcy, może nawet na dłużej, jeśli nie będziesz zbyt rozrzutny. Do tego czasu mam zamiar wrócić. Ostrożnie udzielajcie kredytów, ale jeszcze ostrożniej ich odmawiajcie. Nie kupuj drewna, którego nie widziałeś, ani szmat, których nie miałeś w ręku. – Roześmiałem się, udając przypływ ciepłych uczuć. – Drogo mnie kosztowało zdobycie tej wiedzy, ale tobie oddaję ją za darmo. – Ojcze… – Jeżeli jest coś, co chciałbyś wiedzieć o papierni albo produkowanych w niej odmianach papieru, pytaj teraz. Rano nie będzie czasu. Wróciliśmy na czubek Ogona, gdzie składałem przysięgę. Stanęliśmy w miejscu, w którym kamienie i szorstki żwirek kończyły się i dalej ciągnął się już tylko usłany muszelkami piasek, z rzadka upstrzony kawałkami drewna wyrzuconymi przez wiecznie niespokojne fale. Wyjąłem igłowiec i podałem go Ścięgnu. Powiedziałem mu, że zostały w nim tylko pięćdziesiąt trzy igły i powinien rozważnie się nim posługiwać. Nie chciał go przyjąć. – Tobie będzie bardziej potrzebny, ojcze, w podróży do… do… – Do Pajarocu. To nazwa miasta, o którym nikt nie wie, gdzie leży. Pewnie gdzieś w głębi lądu, chociaż mam nadzieję, że nie. Podobno jego mieszkańcy wyszykowali lądownik i chcą wrócić przez otchłań do whorla. Zaproponowali, że wezmą jednego pasażera z Nowego Vironu. – Ciebie. – Nikt nie znał Jedwabia lepiej ode mnie – stwierdziłem i, wiedziony uczciwością, dodałem: – Może poza maytere Marmur, teraz nazywaną Magnezją. Ponownie podałem igłowiec Ścięgnu. – Zatrzymaj go – odparł. – Przyda ci się. – Mówi się też, że maytere Marmur nie byłaby w stanie wyruszyć w taką podróż. Kiedy przybyliśmy tu dwadzieścia lat temu była już bardzo stara. – Próbowałem wymyślić jakiś dobry argument, ale uświadomiłem sobie, że moje argumenty nigdy nie trafiały Ścięgnu do przekonania. – Jeżeli go nie weźmiesz, wyrzucę go do morza – zagroziłem. Ledwie wziąłem zamach, jakbym chciał naprawdę spełnić moją groźbę, a już skoczył na mnie jak śnieżna pantera. Złapał igłowiec. Oddałem mu go, wstałem i otrzepałem się z piasku. – Kiedy nie noszę go przy sobie, trzymam go w papierni – mówiłem dalej. – To bezpieczne miejsce; wy, dzieciaki, przychodzicie tam tylko wtedy, gdy wam każę. Też możesz go tam schować. Lepiej żeby Skóra i Racica się do niego nie dorwali. – Dobrze. – Zmarszczył brwi. – Tak zrobię. Mogłem mu pokazać, jak ładuje się igłowiec i jak się z niego strzela, ale z doświadczenia wiedziałem, że wszelkie próby nauczenia go czegokolwiek tylko go irytują. – Masz rację, – powiedziałem tylko – może mi być potrzebny. Ale nie musi. Ważniejsza będzie dla mnie świadomość, że ty, twoi bracia i matka jesteście bezpieczni. Poza tym podróżnego można zabić dla takiej broni. Ścięgno z namysłem pokiwał głową. – Do koniunkcji zostały dwa lata. Pamiętasz, jakie sztormy i pływy sprowadziła poprzednia; kłody zalegające w zatoce będą niebezpieczne. Poza tym należy się spodziewać… – Chwilę szukałem dobrego słowa. – Przybyszów. Gości. Czasem bardzo wiarygodnych. Odniosłem wrażenie, jakby groźba koniunkcji dopiero teraz w pełni do niego dotarła. – Nie jedź, ojcze! – Muszę. Nie dlatego, że przysięgałem; nie byłbym pierwszym krzywoprzysięzcą w historii. I na pewno nie ze względu na Szpika i pozostałych – jestem dla nich groźniejszy niż oni dla mnie – ale dlatego, że nie mógłbym żyć ze świadomością, że nie pojechałem. Ty z matką poprowadzicie papiernię nie gorzej ode mnie, a nikt tak jak ja nie przemówi Jedwabiowi do rozumu, żeby do nas dołączył. Przy kolacji byliśmy zgodni: od przybycia na Błękit stajemy się coraz mniej cywilizowani. Wkrótce będziemy walczyć z inhumimi za pomocą łuków i włóczni, których dziś używamy do polowań. Może uważasz, że przetrwamy jako dzikusy, że kiedyś odzyskamy to, co tracimy. Bez wątpienia… Uparty przeczący ruch głową, który tak dobrze znałem. – Ja też tak nie myślę. Przed nami byli tu ludzie, a w każdym razie istoty bardzo do ludzi podobne. Stworzyli cywilizację bardziej rozwiniętą od naszej, ale coś ich zniszczyło. Jeśli nie inhumi, to co? – O tym też chciałem z tobą porozmawiać. – Ścięgno zawiesił głos, zapewne po to, aby zebrać myśli. A może tylko po to, żeby oblizać spierzchnięte wargi. – Chcesz tu sprowadzić Paha i wszystkich bogów długiego słońca. – Nie. Albo mnie nie usłyszał, albo postanowił zignorować moje zaprzeczenie. – To dobrze. Bogowie pomogą nam, jeśli tylko zechcą. Ale oni też mieli swoich bogów, ten Zaginiony Lud, który przed nami zamieszkiwał Błękit. Oni też mogliby nam pomóc. Jest takie miejsce na Lądzie, na stokach Wyjącej Góry, wysoko, ciut poniżej linii drzew… Znalazłem je prawie rok temu. Może powinienem ci był o nim wcześniej powiedzieć. * * * Widzę, że wspomniałem o trzech powodach, dla których postanowiłem nie towarzyszyć pięciorgu naszych gości w drodze do miasta. Pierwszy (o czym już mówiłem) był taki, że chciałem pożegnać się z rodziną i – na ile to możliwe – przekonać ją, że postępuję słusznie. Wiedziałem, że Pokrzywa się zgodzi, bo mnie kocha, a Ścięgno dlatego, że mnie nienawidzi. Mając w nich oparcie zamierzałem w razie konieczności przekonać bliźniaków. Drugą przyczyną był fakt, że chciałem popłynąć do Pajarocu własną łodzią, nie zaś jachtem, który Szpik zamierzał oddać do mojej dyspozycji. Wbrew temu, co mógł sobie pomyśleć, nie wzgardziłem bynajmniej jego ofertą; propozycja była hojna, ale przyniosłaby mu wielką stratę, gdybym ją przyjął. Pokazał mi tę łódkę, „Morską lilię”, kiedy spotkaliśmy się w mieście. Przypuszczałem, że szybkością niewiele ustępuje mojej, a z całą pewnością była bardziej pojemna i solidniej zbudowana. – Do czasu lądowania w ogóle nie wypuszczałem się na wodę – mówił mi wtedy Szpik. – A odkąd tu jesteśmy, pływałem wszystkiego może ze dwa razy. Gdybyś kiedyś odwiedził mój sklep czy kram i powiedział, że zamówię u kogoś łódź, pomyślałbym, że postradałeś zmysły. To samo pomyślałem o Alce Proroku, kiedy rozmawiałem z nim tam, na górze; to samo powiedziałbym każdemu, kto by twierdził, że w przyszłości zachce mi się łódek. Nie napisałeś o tym w swojej książce; nie napisałeś, że uważałem Alkę za pomylonego, ale tak właśnie było. Wyjaśniłem Szpikowi, że Alka rzeczywiście dostał pomieszania zmysłów po tym, jak rozbił sobie głowę w tunelach pod miastem. – Widywałem go przy składaniu ofiar. – Szpik oparł się ciężko na grubym, rzeźbionym kosturze. – W manteionie starego patere Płetwy. Chodziliśmy tam czasem z żoną, bo patere i jego sybille z nami handlowali. Maytere Róża, młoda maytere Mięta… Chociaż zawsze wysyłali starą maytere Marmur, żeby się z nami targowała. Dzierzba nigdy nie chodził do manteionu, tylko wysyłał żonę. Więc z nią też handlowali. Obojga już nie ma. Pamiętasz pewnie manteion patere Płetwy, co? Pamiętałem. Wciąż pamiętam. Ściany z rakplastu i pomalowany posąg Paha Boskiego (z którego obłaziła farba) zachowam w pamięci do dnia mojej śmierci, podkolorowane chłopięcym zadziwieniem, jakie odczuwałem na widok czarnego koguta, który z poderżniętym gardłem szamotał się jeszcze w rękach starego mężczyzny; trzepotał rozpaczliwie skrzydłami, bił nimi, jakby mimo wszystko miał nie umrzeć i żyć dalej – gdzieś, jakimś cudem żyć – gdyby udało mu się zbryzgać cały manteion krwią. Potem skrzydła nieruchomiały. Mój ptak odleciał. Zostało mi tylko to jedno czarne pióro, trzepoczące nad kartką papieru (niewykluczone, że pochodzącą z mojej papierni) i bryzgające na cały whorl Błękitu czarnym atramentem, który tyle uczynił dobra – i tyle zła. Gdyby nie nasza książka, Szpik i pozostali z pewnością wybraliby kogoś innego. A tak… „Księga Jedwabia” – czy, jak nazywają ją inni, „Księga długiego słońca” – rozpanoszyła się po całym whorlu z szybkością, o jakiej nam się nawet nie śniło. Jedwab… Chciałem napisać „Jedwab stał się postacią niemal mityczną”. Prawda jest taka, że naprawdę stał się postacią mityczną. Dochodzą mnie słuchy o poświęconych mu ołtarzach i ofiarach, i o uczniach, którzy nigdy nie widzieli, jak naucza. Gdyby nie nasza książka, Hari Mau i reszta wybraliby kogoś innego. Albo nie wybraliby nikogo. * * * Obawiam się, że do tej pory pisałem bez ładu i składu, o wszystkim, co mi przyszło do głowy. Na przyszłość postaram się, czytelniku (kimkolwiek jesteś), przedstawiać bardziej spójną relację. Pozwolę sobie jednak od razu na wstępie zaznaczyć, na jakich czytelników liczę. Przede wszystkim piszę dla Pokrzywy, mojej żony, którą kocham od dzieciństwa i którą zawsze będę kochał. Poza tym – dla moich synów Skóry i Racicy. Jeżeli ta książka wpadnie w ręce Ścięgna, pewnie przerwie on lekturę w miejscu, w którym dowie się, że to ja jestem jej autorem. Wtedy zaś – o ile jakoś znacząco się nie zmienił – spali ją. Smród spalenizny z „Księgi Roga” poniesie się daleko, lecz jeśli rzeczywiście ma ona spłonąć, na razie jeszcze nic nie czuję. Ścięgno i tak jest na Zieleni, więc są małe szanse, że ją zobaczy. (Przez wiele lat bałem się, że będzie chciał mnie zamordować, ale ostatecznie to ja omal go nie zabiłem. Jeżeli zechce, może spalić moją książkę). Piszę także dla potomnych – dla synów i córek naszych synów, i dla ich dzieci. Jeżeli dzieli nas tuzin pokoleń, z pewnością jesteś jednym z moich prawnuków; po takim czasie nie może być inaczej. * * * Jak trudno jest zrozumieć ducha tych ludzi, chociaż nie są chyba gorsi od innych. Dwóch farmerów spiera się o skrawek ziemi. Pojechałem z nimi, żeby go obejrzeć: nie przedstawiał specjalnej wartości, nadawał się chyba tylko pod wyrąb, choć nawet drewna nie byłoby z niego wiele. Obaj twierdzili, że roszczą sobie do niego prawa od czasu lądowania; obaj też byli zgodni, że wątpliwości pojawiły się zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Zażyczyłem sobie, żeby każdy zdradził mi cenę, za jaką gotów byłby na dziesięć lat wydzierżawić grunt swojemu oponentowi, po czym oddałem ziemię temu, który żądał mniej i kazałem mu ją od ręki wydzierżawić za zadeklarowaną sumę. Suma, którą proponował dzierżawca, była ponad dwukrotnie wyższa, najwyraźniej zrobił więc interes życia. Tak mu też powiedziałem, ale chyba go nie przekonałem. To wszystko prowizorka. Wszelkie kwestie związane z posiadaniem gruntów są koszmarnie skomplikowane. System własności ziemi należałoby zreformować i zastąpić nowym, możliwie jak najlepiej zabezpieczonym przed korupcją. To właśnie zamierzam zrobić. Moje zasady: własność gruntu, do którego nikt od dawna nie zgłasza pretensji, wystarczy po prostu zarejestrować; grunt leżący odłogiem przechodzi na własność miasta. Do natychmiastowego wprowadzenia w życie. Rozmowę przy kolacji opisałem już szczegółowo. Nie wrócę do niej, chociaż kiedy zamykam oczy i odchylam się na oparcie krzesła, zdaje mi się, że czuję zapach świeżutkich bułeczek, widzę miód złocący się w glinianym dzbanku, czuję w winie posmak lata, które się skończyło. Kroiłem wtedy pieczeń i jadłem tak samo, jak wcześniej całe lata, lecz gdybym wtedy wiedział to, co wiem teraz – gdybym wybiegł myślami dalej niż na kilka dni naprzód – przytuliłbym żonę i trzymał ją w objęciach, aż nadeszłaby chwila pożegnania. Mam nadzieję, że znalazła sobie już nowego męża, jakiegoś dobrego człowieka. Zawsze była rozsądną kobietą (jak się tak nad tym zastanowić, to samo mówił Jego Mądrość, inhumi, o Molibdenie). Życzę im obojgu jak najlepiej; mam też nadzieję, że będą mieli więcej szczęścia ze Skórą i Racicą niż ja miałem ze Ścięgnem. Był moją prawą ręką na pokładzie lądownika, a potem na Zieleni. I rzucił mi swój nóż. Widzę, że o tym nie napisałem. Błagał mnie, żebym został – tak jak przepowiedziałem to przy kolacji. Był chyba wstrząśnięty, że zamierzam odejść tak od razu, nocą, kiedy Pokrzywa i bliźniacy śpią. Szczerze mówiąc, byłem nie mniej wstrząśnięty od niego. Wcześniej chciałem poczekać do rana. Czy wspomniałem już o tym, jak bardzo Ścięgno jest do mnie podobny? Pewnie nie. Jest w tym coś diabelskiego. Bliźniacy z tymi swoimi ogromnymi oczami i przesadnie regularnymi rysami twarzy przypominają matkę Pokrzywy (przynajmniej ja zawsze tak uważałem), sama Pokrzywa zaś jest podobna do ojca. Natomiast Ścięgno wygląda tak samo jak ja wyglądałem, kiedy przypłynęliśmy z Lądu na Jaszczurkę i zbudowaliśmy papiernię. Mieszkaliśmy wówczas w namiocie na plaży, a Ścięgno – rozwrzeszczany berbeć – już zaczynał się do mnie upodabniać. Bliźniaków nie było jeszcze ani na whorlu, ani nawet w planach. Odszedłem nocą, kiedy skończyłem rozmawiać ze Ścięgnem – a raczej kiedy znudziło mi się jego gadanie. Zabrałem niewiele bagażu. Nie miałem złudzeń, że we whorlu, który opuściłem, czeka mnie triumfalne powitanie; nie oczekiwałem też, że znajdę jakiś środek transportu. Gdybym wiedział wtedy, ile czasu zajmie mi dotarcie do ojczystego whorla, zabrałbym chyba więcej rzeczy – chociaż i tak większość by mi skradziono… Z Pajarocu udało mi się zachować tylko moje dwa noże, a z Zieleni – zupełnie nic. Nie mam nawet pierścienia Morszczynu. Wziąłem dwie zmiany ubrania i ciepły koc. Egzemplarz naszej książki, który chciałem podczytywać w spokojnych chwilach, nie tyle po to, by ponownie poznawać fakty, lecz raczej by delikatnie pobudzić wspomnienia rozmów o Jedwabiu, jakie odbyłem z Pokrzywą, Moli i innymi. Tobie, czytelniku, wyda się to zapewne niemożliwe, ale pamiętam wszystko, co z Pokrzywą spisaliśmy. I chyba nigdy nie zapomnę. Trzy bele naszego najlepszego papieru – na sprzedaż, kilka innych cennych przedmiotów, które miałem nadzieję wymienić na żywność. Bałem się, że Ścięgno obudzi całą rodzinę, zwłaszcza Pokrzywę, i że na jej widok opuści mnie cała determinacja. Nie zrobił tego jednak. Stał na naszym pływającym pomoście, machając mi na pożegnanie (czym, muszę przyznać, zaskoczył mnie), gdy nagle, kiedy dzieląca nas odległość zdawała się już zbyt duża, żeby oddać celny rzut, cisnął we mnie czymś, co śmignęło mi pół łokcia obok głowy i zagrzechotało na dnie łodzi. To też mnie zdziwiło, chociaż z drugiej strony… To było bardzo w jego stylu: próbować zrobić mi krzywdę, kiedy nie mogę się bronić. Mógł sięgnąć po igłowiec i mnie zabić. On jednak chciał mnie tylko upokorzyć; choćby skrycie marzył o tym, żeby mnie zabić, nie odważyłby się strzelić. Kamień czy muszelka (tak pomyślałem) były bardziej na miejscu. Kiedy opłynąłem Ogon i mogłem spokojnie uwiązać szoty żagla, zacząłem szukać pocisku po omacku w wypełnionej wodą zęzie. Namacałem myśliwski nóż Ścięgna, najcenniejszy – obok łuku – przedmiot, jaki posiadał. Tkwił w pochwie z żółwiej skóry, którą Ścięgno sam uszył. Z pewnością uznał, że w ten sposób wyrówna rachunki – to niezmiernie przykre, mieć dług u człowieka, którego się nienawidzi. Nie ma sensu szczegółowo opisywać mojego rejsu wzdłuż wybrzeża, który zawiódł mnie do Nowego Vironu. Postąpiłem nierozważnie, wyruszając w drogę w środku nocy, ale nic złego z tego nie wynikło. Do rozjaśnienia płynąłem na zrefowanych żaglach i drzemałem przy sterze. Nie starczało mi na razie pewności siebie, żeby uwiązać rumpel i położyć się spać, co później weszło mi w nawyk, bywały jednak chwile, w których miałem ochotę zwinąć oba żagle i zyskać kilka godzin prawdziwego snu. Głównie wpatrywałem się w gwiazdy, tak jak robiłem to stojąc na Ogonie, zanim Ścięgno do mnie dołączył. Whorl długiego słońca, w którym urodziliśmy się ja i Pokrzywa, był ledwie widoczny na niebie. Do tego właśnie maleńkiego punkcika miałem udać się na pokładzie lądownika (tak przynajmniej wtedy sądziłem), który nie wiedzieć jak udało się komuś naprawić i przywrócić do życia. Nie umiałbym wyrazić, o ile chętniej po prostu bym tam pożeglował. Wiedziałem, że przed rozjaśnieniem whorl długiego słońca opadnie do morza na południowym zachodzie – dlaczego nie popłynąć na spotkanie? Pomysł był niezwykle kuszący, a w chwilach, kiedy przysypiałem nad sterem, wydawał się prawie, prawie możliwy do zrealizowania. W którymś momencie pod slupem przepłynął jakiś olbrzymi stwór o rozjarzonym cielsku. Wiadomo, że żyją w morzu ryby zdolne połknąć w całości tę wielką rybę, która pożarła przyjaciółkę Jedwabia, nieszczęsną Mameltę. Tradycyjnie obarcza się je winą za zaginięcie wszystkich łodzi, które nie wrócą do portu. To wygodne wytłumaczenie, wydaje mi się jednak, że w większości wypadków przyczyn tragedii należy upatrywać w nieostrożności rybaków i kaprysach pogody. Nie twierdzę wszakże, iż ryby te nie potrafiłyby zatopić jachtu znacznie większego od mojego slupa; nie twierdzę również, że nigdy się to nie zdarza. W jednej chwili była noc, w następnej – dzień. Tak mi się przynajmniej wydawało. Zdrzemnąłem się wsparty na rumplu i obudziłem się dopiero w momencie, gdy nasze krótkie słońce zaświeciło mi w oczy. W jednej ze skrzyń miałem butelki z wodą (zmieszaną z winem, żeby za szybko nie stęchła), a od tyłu masztu pudło wypełnione piaskiem – na wypadek pożaru. Założyłem kawałek suszonego mięsa na haczyk i zacząłem łowić sobie śniadanie, chociaż zanim mi się udało, nadeszła niemal pora obiadu. Gdybym nie miał noża Ścięgna, wypatroszyłbym rybę małym, wiernym scyzorykiem, który pamiętał jeszcze Stary Viron. Teraz jednak wziąłem większy nóż. W duchu cieszyłem się, że jeśli Ścięgno zapyta kiedyś, czy mi się do czegoś przydał, będę mógł odpowiedzieć że tak; tego rodzaju gesty weszły mi w krew, choć zdawałem sobie sprawę z ich daremności. To był solidny nóż, wykonany już tu, na Błękicie. Krakwa, kowal, wykuł go z jednej stalowej sztaby, z której uformował ostrze, gruby jelec i rękojeść. Pamiętam, że zwróciłem uwagę, jaki jest ostry; zauważyłem też, że pękata rękojeść nie gorzej nadaje się do zadawania ciosów obuchem niż ostrze do cięcia. Mam teraz azoth Hiacynta (dobrze schowany), ale chwilami myślę, że wolałbym mieć ten nóż, o ile Ścięgno zgodziłby się z nim drugi raz rozstać. Tutaj, w położonym w głębi lądu Gaonie, ludziom wydaje się dziwne, iż my, mieszkańcy miasta, które leżało tak daleko od morza, że ledwie dochodziły do nas jakieś plotki na jego temat, zbudowaliśmy sobie nowy dom na wybrzeżu. Ale przecież początkowo Viron leżał nad jeziorem i to Limna cofnęła się od miasta, a nie miasto uciekło przed Limną. Kiedy tu przylecieliśmy, w całkiem naturalnym odruchu skierowaliśmy lądownik nad zatokę: spodziewaliśmy się, że woda nadaje się do picia i nawadniania pól. Oczywiście przeżyliśmy rozczarowanie, ale morze i tak dostarczało nam żywności w nadmiarze, znacznie więcej, jak sądzę, niż choćby największe jezioro. Co ważniejsze, było lepsze od wszelkich dróg, pozwalało nam przemieszczać się i przewozić towary szybciej niż karawany mułów i wozów. Gaon cieszy się błogosławieństwem czystej, chłodnej rzeki Nadi, nie sądzę jednak, by Nowy Viron zamienił się z nim i oddał w zamian za nią morze. Kiedy postanowiliśmy z Pokrzywą zbudować papiernię (po tym, jak bez szczególnego powodzenia próbowaliśmy zająć się uprawą roli), nie ulegało wątpliwości, że musimy tak wybrać miejsce, żeby dało się do niego wygodnie spławiać drewno. Przedeptaliśmy całe wybrzeże wzdłuż i wszerz, dopóki nie przyszło mi do głowy, że szukając na lądzie nigdy nie znajdziemy okolicy łatwo dostępnej od strony morza. Zbudowałem więc naszą pierwszą łódź, a właściwie skrzynię z dziobem, żałośnie krótkim masztem i skłonnością do wpadania w dryf, która może by nas nawet bawiła, gdyby nie była tak poważna. W końcu Tamaryndowiec, której mąż handlował rybami i w związku z tym spotykał rybaków i miał pojęcie, jak wyglądają ich łodzie, poradziła mi jak zrobić miecz, który w razie potrzeby można było opuścić do wody, a na płyciźnie podciągnąć do góry. Postawiłem jeszcze wyższy maszt, przesunąłem go trochę w stronę dzioba i łódź służyła nam przez długie lata. To na niej pierwszy raz popłynęliśmy na Jaszczurkę. Wioska rybacka już tam była (o ile cztery skromne domki to już wioska), nad Zatoką Wschodnią, daleko od najlepszej – z naszego punktu widzenia – części wyspy. Mając poparcie prolokutora, wzięliśmy dla siebie Iglicę i cały teren na zachód od niej. Ponieważ nikt inny nie zgłaszał do tych gruntów pretensji, przeszły na naszą własność. Ziemia jest tam licha i piaszczysta (poza naszym ogrodem, który użyźnialiśmy odpadkami z gospodarstwa), ale mamy Iglicę i bijące z niej źródło, z którego woda nadaje się do picia i napędza naszą papiernię, oraz osłoniętą cyplem Zatokę Ogonową, do której drwale spławiają drewno. Widzę te miejsca oczami wyobraźni, kiedy o nich piszę. Mógłbym chyba od ręki nakreślić tu, na tej kartce, całkiem przyzwoitą mapę okolicy: zaznaczyć na niej dom, papiernię, Iglicę, Zachodnią Łapę i całą resztę. Tylko po co mi taka mapa? Choćby była nie wiem jak dokładna, nie przeniesie mnie tam z powrotem. To dla nas dobre miejsce – jest gdzie okorować i porąbać pnie, które wyciągamy z wody wielokrążkiem – chociaż trochę niebezpieczne, bo położone na odludziu. Nie powinienem zapominać, że bliźniacy są coraz starsi. Od urodzenia do dwudziestki każdy rok to szmat czasu. * * * Wkrótce po tym, jak skończyłem jeść rybę, słońce stanęło w zenicie. Nigdy się do końca nie przyzwyczaiłem do słońca, które porusza się po niebie. Mówimy o Długim Słońcu, które porzuciliśmy, i Krótkim Słońcu, pod którym teraz żyjemy; mam jednak wrażenie, że zmiana wywołana różnicą wielkości jest nieznaczna – o wiele poważniejsza jest różnica między słońcem ruchomym i nieruchomym. W domu ta część słońca, która znajdowała się dokładnie nad głową, wydawała się zawsze najjaśniejsza. Na zachód i na wschód od niej słońce zdawało się przygasać – im dalej się patrzyło, tym było bledsze – lecz cechowała je stałość. Zdawało się wyrażać nieśmiertelność ludzkiego ducha. Krótkie słońce w południe wygląda podobnie, a jego nazwa jest nader adekwatna: codziennie przypomina nam o ulotnej naturze wszystkiego, co widzi. Powtarza cykl życia człowieka: rodzi się piękne i rośnie w siłę, a my zaczynamy wierzyć, że jego potęga nigdy nie osłabnie. A jednak od chwili, gdy staje się najsilniejsze, traci moc. Na cóż zda się jego siła, skoro cały ten żar nie jest w stanie powstrzymać codziennego upadku? Nasi augurowie (jacy z nich zresztą augurowie?) wciąż paplą o nieśmiertelnym duchu, który tkwi w każdym człowieku. Nie wyobrażam sobie mniej wiarygodnego dogmatu. Tak jak ziarno przywiezione w lądownikach, ich doktryna wyrosła w innym whorlu i zmarniała w świetle nowego słońca. Głoszę ją tak jak wszyscy, ale nikogo do niej nie przekonam. A już na pewno nie siebie. Odpływając z domu, obiecywałem sobie, że najdalej w południe zacumuję w porcie w Nowym Vironie. Spodziewałem się – a przynajmniej miałem nadzieję – że zachodni wiatr się utrzyma. Od rana słabł jednak systematycznie, a kiedy myłem widelec i czerwonobrunatny talerzyk, ucichł zupełnie. Położyłem się w cieniu fordeku i poszedłem spać. Na moje oko obudziłem się po niespełna dwóch godzinach. Cień grota urósł minimalnie i ociupinkę się przesunął, poza tym nic się nie zmieniło. Slup lekko się kołysał: pół minuty trwało, zanim wzniósł się na fali (wysokiej na szerokość męskiej dłoni), przez następne pół minuty opadał. W połowie odległości do horyzontu tuż nad wodą szybował ptak o smukłej, wężowej szyi; potrafił wznieść się niemal do gwiazd, a rzadko latał wyżej niż sięgają ośle uszy. Dopiero wtedy, po dwóch godzinach solidnego snu, zacząłem doceniać wagę podjętej decyzji. Przywódcy (samozwańczy, bez dwóch zdań), którzy przyjechali z nami porozmawiać, uważali (albo udawali, że uważają), że moja rozłąka z rodziną, domem i papiernią, którą zbudowaliśmy razem z Pokrzywą, będzie miała charakter tymczasowy. Tak jakbym wybrał się na wycieczkę do Trójrzecza. Miałem z łatwością znaleźć Pajarocu, wsiąść do lądownika (tak jak wsiedliśmy na pokład naszego statku, który nas tu przywiózł), polecieć do whorla długiego słońca, odszukać Jedwabia (znów bez problemów), bez wysiłku namówić go, żeby wrócił ze mną, zdobyć ziarno kukurydzy i innych roślin, dowiedzieć się jak najwięcej o produkcji mnóstwa różnych rzeczy (a najlepiej znaleźć jakiegoś wprawnego rzemieślnika i zabrać go ze sobą) i wrócić do domu. Mówili o tym tak, jakby przy odrobinie szczęścia dało się wszystko załatwić w kilka miesięcy. Tego dnia na slupie zdałem sobie sprawę, że równie dobrze mogłem im zaproponować, że machając mocno rękami pofrunę na Zieleń i oczyszczę ją z inhumich. Wcale nie byłoby to trudniejsze zadanie. Waga przysięgi, którą tak lekkomyślnie złożyłem na Ogonie, jeszcze do mnie nie docierała – i nie dotarła, dopóki nie popłynęliśmy z Babbiem wzdłuż wybrzeża na północ. Gdybym dotarł do Nowego Vironu, poszedłbym do Szpika i pozostałych, oświadczył, że zmieniłem zdanie, wrócił na łódź i natychmiast popłynął z powrotem na Jaszczurkę. Na razie nie mogłem jednak ani porzucić mojej misji, ani jej kontynuować. Przybrzeżne rafy i skalisty ląd tkwiły nieruchomo daleko po mojej lewej ręce, od prawej burty aż po horyzont ciągnęło się morze. Biały ptak krążył w kółko tak smętnie i ociężale, że za każdym razem, kiedy unosił skrzydła, miałem wrażenie, że zaraz spadnie do wody. Krótkie słońce pełzło w dół, w stronę widnokręgu, a jego ruch był równie nieubłagany, jak marsz każdego człowieka przez życie, do grobu. |
|