nr 08 (XXX)
październik 2003




powrót do indeksunastępna strona

Feliks W. Kres
  Klejnot i wachlarz

        Prezentujemy kolejne dwa fragmenty powieści Feliksa W. Kresa 'Klejnot i wachlarz'

Feliks W. Kres<br><br>TYTUŁ: Klejnot i wachlarz<br>ISBN: 83-89004-54-2<br>AUTOR: Feliks W. Kres<br>LICZBA STRON: 438<br>CENA: 29,90 zł<br>WYDAWCA: MAG<br>DATA WYDANIA: Listopad 2003<br><br>TREŚĆ:<br>'Klejnot i wachlarz' opowiada o poszukiwaniach pewnego klejnotu-artefaktu, który z uwagi na swoją atrakcyjność wywołuje powszechne dążenie do jego posiadania. Intrygi dworskie, szpady, pistolety, wachlarze, suknie, konie i karety, arystokracja, zakonnicy i dostojnicy Kościoła, magia i religia, tajemnica, romans - taki jest mniej więcej klimat tego dzieła. Mimo, że książka rozgrywa się w klimacie awanturniczo-przygodowym, z pozoru łatwym i przyjemnym i obfitującym w pojedynki, historie miłosne, zdrady i intrygi, to jest ona tak naprawdę przeznaczona raczej dla czytelnika uważnego i wymagającego. Powieść jest bardzo 'gęsta' fabularnie; występuje w niej bardzo duża liczba faktów, postaci, nazw własnych. Nie da się zrozumieć rozgrywanej intrygi z jednym okiem utkwionym w książce, a drugim w ekranie telewizora. 'Klejnot i wachlarz' to przykład właśnie literatury ambitniejszej, proponującej czytelnikowi rodzaj literackiej gry, zabawę konwencją, aczkolwiek nie jest tak zagmatwana jak choćby 'Baudolino' Umberto Eco i łatwiej się ją czyta. Powieść jest bogato ilustrowana śmiałymi grafikami autorstwa Jarosława Musiała, doskonale oddającymi klimat powieści.<br><br>O AUTORZE:<br>Feliks W. Kres /pseudonim/ ur. w 1966 roku w Łodzi. Laureat nagrody im. Janusza A. Zajdla, nagrody ŚLĄKFA, SFINKS i wielu innych nagród oraz pięciokrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Debiutował we wczesnych latach osiemdziesiątych opowiadaniem 'Mag' nadesłanym na konkurs pisma 'Fantastyka'. Od tamtej pory opublikował sześć powieści i kilkadziesiąt opowiadań we wszystkich liczących się w Polsce pismach fantastycznych. Przez wiele lat autor prowadził warsztaty literackie dla młodzieży - początkujących adeptów pióra. Jest najbardziej znany jako autor mrocznej fantasy o świecie Szerer. Oprócz cyklu 'szererskiego' jest Kres również autorem opowiadań fantasy należących do zupełnie innego świata - opowiadania te określa sam jako 'Piekło i szpada'. Są to historie toczące się w równoległym świecie, przypominające nieco klimatem powieści awanturnicze Aleksandra Dumasa, jednak i w tych powieściach występuje magia i tajemnicze, mroczne siły. Literatura Kresa powstaje w oparciu o tradycje dobrej powieści rozrywkowej i zapewnia czytelnikowi pasjonującą przygodę literacką, jednak nie stroniąc od istotnych i poważnych tematów. Znakiem charakterystycznym twórczości Kresa są postacie bohaterek jego powieści - kobiety o współczesnej sile charakteru, z konsekwencją dążące i osiągające swój cel.<br>
Feliks W. Kres

TYTUŁ: Klejnot i wachlarz
ISBN: 83-89004-54-2
AUTOR: Feliks W. Kres
LICZBA STRON: 438
CENA: 29,90 zł
WYDAWCA: MAG
DATA WYDANIA: Listopad 2003

TREŚĆ:
'Klejnot i wachlarz' opowiada o poszukiwaniach pewnego klejnotu-artefaktu, który z uwagi na swoją atrakcyjność wywołuje powszechne dążenie do jego posiadania. Intrygi dworskie, szpady, pistolety, wachlarze, suknie, konie i karety, arystokracja, zakonnicy i dostojnicy Kościoła, magia i religia, tajemnica, romans - taki jest mniej więcej klimat tego dzieła. Mimo, że książka rozgrywa się w klimacie awanturniczo-przygodowym, z pozoru łatwym i przyjemnym i obfitującym w pojedynki, historie miłosne, zdrady i intrygi, to jest ona tak naprawdę przeznaczona raczej dla czytelnika uważnego i wymagającego. Powieść jest bardzo 'gęsta' fabularnie; występuje w niej bardzo duża liczba faktów, postaci, nazw własnych. Nie da się zrozumieć rozgrywanej intrygi z jednym okiem utkwionym w książce, a drugim w ekranie telewizora. 'Klejnot i wachlarz' to przykład właśnie literatury ambitniejszej, proponującej czytelnikowi rodzaj literackiej gry, zabawę konwencją, aczkolwiek nie jest tak zagmatwana jak choćby 'Baudolino' Umberto Eco i łatwiej się ją czyta. Powieść jest bogato ilustrowana śmiałymi grafikami autorstwa Jarosława Musiała, doskonale oddającymi klimat powieści.

O AUTORZE:
Feliks W. Kres /pseudonim/ ur. w 1966 roku w Łodzi. Laureat nagrody im. Janusza A. Zajdla, nagrody ŚLĄKFA, SFINKS i wielu innych nagród oraz pięciokrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Debiutował we wczesnych latach osiemdziesiątych opowiadaniem 'Mag' nadesłanym na konkurs pisma 'Fantastyka'. Od tamtej pory opublikował sześć powieści i kilkadziesiąt opowiadań we wszystkich liczących się w Polsce pismach fantastycznych. Przez wiele lat autor prowadził warsztaty literackie dla młodzieży - początkujących adeptów pióra. Jest najbardziej znany jako autor mrocznej fantasy o świecie Szerer. Oprócz cyklu 'szererskiego' jest Kres również autorem opowiadań fantasy należących do zupełnie innego świata - opowiadania te określa sam jako 'Piekło i szpada'. Są to historie toczące się w równoległym świecie, przypominające nieco klimatem powieści awanturnicze Aleksandra Dumasa, jednak i w tych powieściach występuje magia i tajemnicze, mroczne siły. Literatura Kresa powstaje w oparciu o tradycje dobrej powieści rozrywkowej i zapewnia czytelnikowi pasjonującą przygodę literacką, jednak nie stroniąc od istotnych i poważnych tematów. Znakiem charakterystycznym twórczości Kresa są postacie bohaterek jego powieści - kobiety o współczesnej sile charakteru, z konsekwencją dążące i osiągające swój cel.
Fragment 1

     Oberżysta nie miał nic do powiedzenia. Nikt do niego nie przyszedł; nie zostawiono wiadomości, niczego nie kazano powtórzyć.
     Wielka czerwona kareta przemierzała ciemne ulice, kierując się w stronę Zamku Reus. Wciśnięta w kąt przy oknie, śmiertelnie obrażona Melania obmyślała męki i tortury dla swego towarzysza. Albowiem pan Del Wares wyraźnie postradał zmysły i wciąż jeszcze ocierał mokre oczy, głośno wysmarkiwał nos w chusteczkę, podśmiewał się i znów ścierał łzy.
     Melania była najdogłębniej przekonana, że jej wzięcie jest godne każdej wielkiej damy, nawet tak znakomitej jak baronowa Sa Tuel. W gruncie rzeczy Del Wares też był tego zdania; krztusząc się od tłumionego śmiechu nie uronił nawet słówka z rozmowy, jaką Mel odbyła z oberżystą i był ostatnią osobą, która zarzuciłaby Melanii nieporadność. Rzecz w tym, że rude dziewczę udawało swoją panią nazbyt dobrze, tak dobrze, tak dokładnie i wiernie, że schowany za firanką szlachcic ubawił się jak chyba nigdy w życiu. Czerwona na policzkach dziewczyna, urażona, nieomal ze łzami w oczach, przysięgała sobie teraz solennie, że nigdy nie zapomni śmiechu tego zdrajcy, zwierza i potwora, który jej towarzyszył. Już w ogóle go nie kochała! I gdy wreszcie nachylił się ku niej, chcąc przemówić, dostrzegła ten ruch w mroku; zaraz gniewnym gestem odsunęła się jeszcze głębiej w kąt, odwracając nieco bokiem, bo niestety nie mogła plecami.
     Del Wares zauważył gwałtowne poruszenie i odgadł jego wymowę.
     – O, a cóż to? – zapytał żartobliwie, a zarazem dość głośno, by pokonać głosem turkot kół, skrzypienie pudła i stukanie kopyt sześciu truchtających koni.
     Gdy nie było odpowiedzi, dorzucił:
     – Proszę mi przebaczyć, ale wydało mi się, że pani gniewa się na mnie? Jednak, to chyba niemożliwe?
     – Gniewam się rzeczywiście – powiedziała sucho.
     – Ale dlaczego? Czym sobie zasłużyłem?
     – Urządził pan sobie zabawę moim kosztem; kpi pan ze mnie; nie szanuje mnie. To chyba zupełnie wystarczy.
     – Sądzi pani, że śmiałem się z jej słów bądź zachowania?
     – Panie kawalerze – rzekła z chłodną godnością, której nie powstydziłaby się baronowa – jest pan przyjacielem damy, której służę, a ponadto moim dawnym chlebodawcą. Proszę więc, byś nie zwracał się do mnie jak do osoby równej stanem. Ani na poważnie, bo na to nie zasługuję; ani w żartach, bo wtedy jest mi przykro.
     – Niemądra dziewczyno… Więc myślisz, że to z ciebie się śmiałem? Jest dokładnie na odwrót, bo śmiałem się raczej z twojej pani, a może nawet i z siebie.
     – Co mi pan opowiada?
     – Tak, bo po raz pierwszy widziałem, jak wybornie potrafisz wywiązać się z podobnego zadania. I nie tego oczekiwałem! Słowo daję, Melanio, bardziej byłaś Renatą Sa Tuel niźli sama Renata Sa Tuel. Śmiałem się, bom sobie wyobraził twoją panią siedzącą tu razem z nami i patrzącą na ciebie ze zgrozą i oburzeniem. Ona nigdy by nie darowała, żeś tak doskonale podpatrzyła jej gesty, styl, sposób mówienia… Przecież pani Sa Tuel jest zupełnie niepowtarzalna, czy nie tak, Melanio? Toteż gdy zapyta, kiwnę tylko głową i powiem jej, że dajesz sobie radę. Bo za żadne skarby świata nie przyznam, żem po twojej rozmowie z oberżystą, jeszcze pięć minut później, z rozpędu tytułował cię panią. Niemal zapomniałem, kogo skrywa przed moimi oczami niemiły mrok tej karety.
     – Pan to mówi poważnie? – zapytała z nieufnością, ale już o wiele, wiele łaskawiej, niż przed chwilą.
     – Jak najpoważniej.
     – I nie śmiał się pan ze mnie?
     – Nie; i przebacz, że przeze mnie miałaś utrudnione zadanie. Nie jest chyba łatwo utrzymać należyty ton, gdy ktoś siedzi obok i dusi się wesołością, co najmniej jakby postradał zmysły.
     – Rzeczywiście.
     – I przysięgam, że nie z ciebie się śmiałem.
     – Pan przysięga?
     – Przysięgam.
     – No dobrze – powiedziała z resztkami urazy w głosie. – W takim razie…
     – W takim razie…?
     – W takim razie, proś mnie teraz pan o przebaczenie.
     Del Wares jął prosić najlepiej, jak potrafił. I trwało to dosyć długo.
     – Już dojeżdżamy… przestań… Czy przestaniesz? – zapytała wreszcie bez tchu.
     – Ani myślę.
     – Ale już dojeżdżamy… Co robisz?
     – Zawrócimy.
     – Zawrócimy…?
     – Zaraz zawrócimy.
     – Dobrze… No to zawróćmy.
     Del Wares zabębnił w ścianę, wychylił się przez okno i krzyknął na stangreta.
     – Krąż po mieście! – zawołał.
     – Po mieście?!
     – Tak, po mieście! A potem jedź za rogatkę! Pójdę do Domów Reus! Wiesz gdzie to jest?!
     – Tak, panie! – odkrzyknął stangret.
     – No to jazda!
     Del Wares cofnął się do wnętrza.
     – Idziesz tam? Do Domów Reus? – zapytała.
     – Prawdę mówiąc, powinienem być tam dawno.
     – Posłałeś Ewangelistów.
     – Tak, lecz Ewangeliści potrafią tylko jedno…
     – Przestań! – zażądała z całą stanowczością. – Co mi robisz… no! – Melania pogniewała się nie na żarty.
     – Co takiego?
     – Za kwadrans będę na zamku i zobaczy mnie baronowa.
     – I co z tego?
     – Jak pan nie wiesz co z tego, to odpowiem: nic. Gdzie jest moja kokarda? Boże, przecież ona od razu pozna…! – Melanii wyrwał się jęk.
     – Ale chyba cię nie zje?
     – Co pan wie…? Jejku, ale będzie.
     Kareta szerpnęła i przechyliła się; stangret krzyknął. Niewiele, a Del Wares byłby spadł z siedzenia na podłogę. Zaraz nastąpiło jeszcze jedno szarpnięcie.
     – Co ten nicpoń wyprawia?! Hej…
     Gwałtownym ruchem zasłoniła mu usta dłonią, w której trzymała złożony wachlarz, co sprawiło, że omal nie postradał oka. Lecz Melania miała dobry słuch, chyba trochę chłodniejszą głowę i wiedziała co robi.
     – Cicho! – rozkazała. – Słyszysz? Co się dzieje?
     Kareta stanęła. Stangret krzyczał, ale nie na konie. Ktoś mu odpowiedział krótko, rozkazująco. Głosy splotły się niezrozumiale. Del Wares i Melania wytężyli słuch, niemal wsparci czołem o czoło.
     – Na ziemię! – krzyknął jakiś obcy mężczyzna. – Rób co mówię, głupcze, jeśli ci życie miłe!
     – Ani myślę! – hardo odpowiedział zbrojny sługa, siedzący obok stangreta. – Odpowiadam za osobę w karecie.
     – Nie odpowiadasz już za nic. Obaj na ziemię!
     – Nie.
     Del Wares syknął gniewnie.
     – Nieszczęsny głupiec… Zabiją go – powiedział do ucha towarzyszki, z niejakim mozołem dobywając szpady, bo kareta, chociaż ogromna, nie przypominała jednak sali do fechtunku. – Każ mu usłuchać, szybko!
     – Ale…
     – Myślą, że napadli baronową. Nuże, odezwij się!
     – Hola! – zawołała, pochylając się do okienka i odsuwając firankę. – Co się tutaj dzieje? Dlaczego nie jedziemy?
     – Zaraz ruszymy, diablico, bądź spokojna! – groźnie i szyderczo zarazem odpowiedział ten sam mężczyzna, który wcześniej rozkazywał stangretowi i słudze. – Cofnij się pani; wsiadam.
     – Wsiadasz pan do mojej karety? – zapytała z bezbrzeżnym zdumieniem. – Aż czterech, tylu widzę – szybko szepnęła przez ramię. – Ani się pan waż! – krzyknęła znowu na mężczyznę, który właśnie otwierał drzwiczki. – Przecież to jest napad!
     – Co też pani powie.
     To rzekłszy, intruz wspiął się na stopień, pochylił głowę w drzwiach – i z niemym osłupieniem jął oglądać słabo lśniący w ciemności, bardzo długi przedmiot, który gładko, nieomal delikatnie wszedł w miękkie ciało o cal poniżej miejsca, gdzie łączyły się żebra tworząc mostek. Podtrzymywany owym zimnym przedmiotem, rozbójnik wykrztusił coś niewyraźnie i jął wysiadać tyłem, kurczowo czepiając się krawędzi drzwi, pchany już samą gardą rapieru, który nie mógł wejść dalej, niźli wszedł. Zaraz za trupem – który wszakże nie pojmował jeszcze, że nim jest – wysiadał z karety Del Wares, uzbrojony już w pistolet, który wyrwał z osłabłej dłoni przeciwnika. Melania pomyliła się; napastników, konnych i pieszych, zjawiło się nie czterech, lecz aż pięciu – jednak jej towarzysz, na szczęście, nie był zdany tylko na siebie. Wiecznie podróżująca, prowadząca niebezpieczne, bujne życie baronowa Sa Tuel nie sadzała na koźle swej karety chłopców… Któryś ze zbójów krzyknął, ujrzawszy prowodyra osuwającego się bezwładnie w błoto ciasnej uliczki; okrzykowi odpowiedział błysk i huk wystrzału, gdy Del Wares odepchnąwszy przeszytego rapierem mężczyznę, jednocześnie dał ognia do pierwszego z brzegu przeciwnika. Wystarczyła ta jedna chwila, by stangret odważnie rzucił się na najbliższego jeźdźca, tkwiącego w kulbace z dwoma pistoletami w dłoniach, i ściągnął go na ziemię; w tym samym momencie towarzyszący stangretowi sługa opuścił podniesione do góry ręce, chwycił muszkiet i wypalił do innego jeźdźca, który kilkanaście kroków dalej trzymał pierwszą parę zaprzężonych do karety koni. Huknęły skądś jeszcze dwa strzały; trafiony sługa upuszczając broń spadł na ziemię, między zadnie nogi zwierząt a przednie koła karety, błysnęła szpada wysokiego mężczyzny w baskańskim berecie z piórem; człowiek ten bez namysłu natarł na Del Waresa, lecz wytrzymał tylko dwa złożenia, dostał pchnięcie w ramię, zaraz potem w brzuch i natychmiast trzecie – w samą pierś. Stangret tarzał się po ziemi ze swoim przeciwnikiem, okładając go pięściami, to znów dusząc bez cienia litości, ale za to z wprawą karczemnego zabijaki, którym zresztą był niegdyś w samej rzeczy, nim najęty do nagonki podczas polowania spodobał się pani Sa Tuel. Dzielny pachoł ze strzaskanym kulą obojczykiem czepiał się szprych i obręczy koła, usiłując wstać i przyjść z pomocą temu, kto będzie jej potrzebował. Ostatni trzymający się na nogach rozbójnik, choć postrzelony w ramię, z brawurową odwagą biegł do otwartych drzwi karety, mając snadź tylko jedno na uwadze: mianowicie oddanie niechybnego strzału do osoby, której blada twarz majaczyła w głębi pudła. Zatrzymał się o trzy kroki, wycelował jak najstaranniej, z zimną krwią nie dbającego o życie fanatyka i z krzywym uśmiechem, który mógłby powiedzieć Del Waresowi: „Wiem, że na mnie pędzisz, ale już nie zdążysz…” – pociągnął za spust. Trzasnął krzemień; proch zajął się na panewce; huknął strzał. Czarna krew i blade strzępy mózgu obryzgały firankę w karecie. Del Wares obalił mężczyznę, wpadając nań całym ciałem; leżącemu i przygniecionemu poderżnął gardło szpadą.
     Ktoś gdzieś krzyczał; ktoś skądś nadbiegał. W najbliżej leżących domach trzaskały zamykane okiennice, bądź przeciwnie, otwierały się okna z których wyglądali przestraszeni ludzie.

Fragment 2

     Po dwóch dniach słabego mrozu przyszła odwilż – szara i brudna, listopadowa. Zeszklona cienką warstwą lodu kałuża kryła w głębi zimne błoto, które rozbryznęło się na wszystkie strony, grzmotnięte kulą działową. Pocisk ów, kilkakrotnie już odbity od ziemi, nie miał wielkiego impetu, ale wciąż mógł zgruchotać nogi i Del Wares, od stóp po samą głowę zbryzgany lodowatym błockiem, mógł sobie szczerze winszować, że skończyło się na takiej przykrości. Bitewne pole dla każdego było niczym fantowa loteria, ale wygrywał ten, kto wyciągnął pustą karteczkę. W olbrzymiej bibliotece baronowej Sa Tuel – bo we własnej takich książek nie trzymał – Del Wares wyszukał był kiedyś rzecz o wielkich wodzach-bohaterach. Ludzie ci wiedli jazdę aż do samych linii wrogiej infanterii, wołając przy tym gromko: „Chłopcy, a równo! Sprostamy!”.
     Kto był takim wodzem – ten na pewno nie był wodzem wielkim. Nie zdążył. Osiemdziesiąt muszkietów pierwszej linii wymierzonych w generalski kapelusz rozstrzygało o jego karierze i dalszy jej ciąg miał już miejsce tylko w bibliotece baronowej Sa Tuel, na kartach pięknie oprawionej księgi.
     Ale za to jakimż kochankiem był ów wspomniany generał…! W książce wszystko było z pieczołowitością przedstawione. Czytając, wzruszony Del Wares aż dwa razy musiał strząsnąć łzę, choć przeczytał tylko przedostatni rozdział.
     Zgarnąwszy błoto z kapelusza, Del Wares rozejrzał się dokoła, bo na chwilę stracił orientację. Celem jego szarży przez rozmiękłe pole był wysoki przydrożny krzyż, widoczny w odległości jakichś czterystu kroków. Spod tego właśnie krzyża wysłano go po wieści; teraz z wieściami już wracał.
     Ślamazarna, a przez to niepotrzebnie krwawa, bez żadnego planu prowadzona bitwa, nie tyle miała się ku rozstrzygnięciu, co dogorywała. Obrzuciwszy spojrzeniem dalekie, uwikłane w bój regimenty, Del Wares pomyślał o armatniej kuli, którą wygrał na wojennej loterii, kuli która tylko obrzuciła go błotem, jakby mówiąc: „Przecież to nie twoja batalia, ty tu nie należysz! Zmykaj stąd szybko, ale już!”. I Del Wares posłuchał, bo owej loterii wojennej nienawidził jak niczego na świecie. Dobrze mu się kiedyś porucznikowało, ale tylko do czasu, aż posłany został na wojnę. To nie była zabawa dla normalnych ludzi… Z pistoletem i szpadą w ręku Del Wares gotów był stawić się samemu diabłu – lecz pole bitwy, miejsce, na którym rządził jedynie los, po prostu go przerażało. Nie miał tam wpływu na nic; ot, nadlatywała skądś kula, wystrzelona przez kanoniera, który ani go znał, ani nawet widział, i uderzała w kałużę, ale równie dobrze mogła trafić w łeb. Żaden niegłupi i naprawdę dzielny człowiek, żywiący zaufanie do własnych umiejętności, nie mógł zgodzić się na bycie zwykłym kręglem, który albo się przewróci, albo nie.
     Loteria… Temu kula, a tamtemu granat. Pikinierzy losowali kirasjerów, główna zaś nagroda przypadała niepozornym, byle jak odzianym, poczerniałym od dymu kanonierom z wyciorami i szuflami prochowymi w dłoniach: fant nad fanty, szeroka ława rajtarów z pistoletami w rękach, wychodząca zza zagajnika, idąca na skrzydło i płytkie zaplecze szyku. Potężne działa, druzgoczące granatami jakieś bezradne pułki (ci to dopiero wygrali…) tkwiące w błocie tysiąc kroków dalej, nic nie mogły wskórać przeciw lekkiej jeździe, bo nie ku niej miały obrócone paszcze. Wrzaski artylerzystów; pistoletowa palba; krew na lawetach ich wiernego, tak wspaniałego i groźnego, lecz nie mogącego ich bronić w bezpośrednim boju oręża.
     Losowanie… Dla tego regimentu szwoleżerów – trzask składanych na forkietach muszkietowych rur. Prawie dwie setki ludzi posłanych dokądś przez kogoś. Nie mogących odnaleźć celu, biegnących wzdłuż długiej, niekończącej się chyba linii muszkieterów. Prawdziwie ognista jazda – bo biegnąc zapalała tę linię; z hukiem rozwijała się i gasła wstęga ognia, cały czas towarzysząc szwoleżerom, jakby rozciągnięty w galopie regiment wlókł za sobą i z boku gruby czerwony sznur, a może raczej podpalony lont, buchający trzaskiem, łoskotem, ogniem i brudnym dymem. Rozstrzelany do ostatka regiment; dwustu jeźdźców, którzy zginęli, a nie zabili nikogo. Dwie setki groteskowo pokaleczonych trupów na dwóch setkach zabitych koni. Groteskowo pokaleczonych – bo wszyscy trafieni tak samo, z podruzgotanymi prawymi rękami, wywalonymi z czaszki na wierzch prawymi oczami, dziurami w prawych bokach, zgniecionymi przez kule prawymi kolanami. Dwie setki postrzelonych w prawe boki koni.
     Pchane wiatrem dymy przemieszczały się z zachodu na wschód, od największych działowych baterii na wzniesieniach i czworoboków piechoty, ku niżej położonej równinie, gdzie nie rodziły się dymy, bo był to teren dla jazdy. Coś się tam kotłowało, z rzednących i porozrywanych już dymów wypadały jakieś oddziały, większe grupy i grupki rozproszonych jeźdźców – lecz Del Wares nie wiedział, kto tam kogo sobie wylosował. Jako piechur – bo nim uciekł od wojska i wojny, służył przecież w piechocie – nie poważał kawalerzystów, dobrze wiedząc, że ich zgiełkliwe utarczki nie rozstrzygną dobrze prowadzonej bitwy. Toteż niewiele uwagi poświęcił był przed chwilą skrwawionej równinie jazdy, bo akurat tyle ile trzeba, by obejrzeć militarną nowinkę. W wojskowych kręgach Zjednoczonych Królestw powiadano sobie już od paru lat, że w prowincji Valaquet kawaleria odeszła od karakolu, preferując prowadzony cwałem atak na białą broń. Pan hrabia Se Rhame Sar – bo to jemu przypisywano wdrożenie nowej taktyki – był dość doświadczonym generałem, by opracować podręcznik do nowych metod walki; był zarazem człowiekiem dość młodym, by nie zeżarła go jeszcze właściwa wodzom-weteranom rutyna. Del Wares nie znał się na kawalerii, ale w głębi duszy uważał, że robienie z niej kiepsko uzbrojonej, bo w same pistolety piechoty – a do tego przecież sprowadzał się karakol – to dziwaczne, zastarzałe nieporozumienie. Pędzący z pałaszami w dłoniach jeźdźcy wydawali mu się znacznie groźniejsi. Wymuszali na piechocie szybszy, i dlatego mało celny ogień. Łamali szyki samą masą i impetem.
     Miał przed chwilą okazję przyjrzeć się nowej taktyce. Lecz z daleka to był tylko chaos. Prawdę rzekłszy, z bliska chyba też.
     Krzyż stał niedaleko. W niewielkiej odległości pełniły wartę dwa strojne, dobrze wymusztrowane regimenty, konny i pieszy. Wokół samego krzyża zebrało się najświetniejsze towarzystwo Valaquet: mieniły się wszystkimi kolorami suknie kobiet i kaftany bądź mundury mężczyzn, migotały klejnoty, szeleściły koronki i drżały na wietrze pióropusze. Unurzany w błocie, zdyszany biegiem człowiek nie pasował tu tak dalece, że jego przybycie wywołało niepohamowany wybuch śmiechu. Śmiech potężniał, bo coraz więcej twarzy zwracało się ku osobliwemu zjawisku; Del Wares dotarł do samego krzyża otoczony hałasem, któremu nie sprostaliby oglądani przed chwilą muszkieterzy.
     I przyszła mu do głowy pewna myśl.
     – Mój Boże, jak pan wyglądasz? Ale gdzie masz konia? – z troską w głosie zapytała czterdziestoletnia, wciąż bardzo piękna brunetka, w której oczach jednak nie było żadnej troski, a przeciwnie, bezlitosna zapowiedź odwetu. „Ośmieszasz mię pan” – wydawała się mówić. – „No to teraz poczekaj…!” – Co się stało, niech pan szybko mówi?
     Śmiechy przygasły.
     – Posłała mię pani po wieści – rzekł zdyszany Del Wares – lecz niestety ich nie zdobyłem.
     – Ale dlaczego…?
     – Bo trzysta bądź czterysta kroków stąd – rzekł z bolesną miną Del Wares, lubując się w duchu mocą trucizny, którą właśnie umiejętnie zadawał – upadł granat armatni, koń mój spłoszył się i zrzucił mnie na ziemię. Zacne zwierzę powinno gdzieś tu biegać, czy ktoś może widział…?
     – Rzeczywiście, jakieś zwierzę bez jeźdźca pobiegło w tamtą stronę – powiedział młody pułkownik stojących nieopodal w szyku szwoleżerów. – Lecz to było godzinę temu…
     W ciągu tej godziny Del Wares pieszo dotarł gdzie trzeba, zasięgnął wieści, zlustrował pole bitwy i wrócił. Konia sam przepędził, bo wiedział, że jego Walet bez trudu trafi do stajni, którą miał za swoją od miesiąca, a nie chciał narażać dzielnego czworonoga dla zachcianek towarzystwa spod krzyża. Teraz potrząsnął głową i powiedział:
     – Skoro strzelano do mnie, to sam pan rozumiesz, że leżałem na ziemi by nie zostać trafionym.
     – Ale… przez godzinę?
     – Mówię panu przecież, że strzelano do mnie!
     – Czterysta kroków stąd? Przecież tutaj kule już nie dolatują, widziałeś pan najwyżej ostatni rykoszet… I gdy tak leżałeś, znów strzelano?
     – Tak jest. Strzelono jeszcze raz i muszę panu powiedzieć, że o wiele bliżej.
     Piękna brunetka w jasnobrązowej sukni przybranej błękitnymi koronkami zacisnęła usta i poczerwieniała na policzkach tak bardzo, że zachodziła obawa, iz dozna ataku apopleksji. Zdezorientowany pułkownik, w haftowanej złotem kurtce kawalerzysty, mimowolnie obejrzał się na towarzystwo, jakby pytał o radę, ale dostrzegł tylko nabrzmiałe powściąganą wesołością twarze. Kilka kobiet wręcz chichotało.
     – Nie masz więc pan wieści, bo leżałeś przez godzinę w bruździe…?
     Uradowany Del Wares już nie tylko w oczach, ale i w głosie mówiącej znalazł obietnicę najwymyślniejszej zemsty.
     – Można by tak powiedzieć. Ale jednak…
     Kilka osób nie wytrzymało i parsknęło śmiechem, dając hasło do ogólnej wesołości. Upaprany błotem Del Wares, dumnie wsparty pod boki, ze zmarszczoną brwią, liczył w myślach zgromadzony kapitał. Nienawistne obligacje wystawionej na pośmiewisko kochanki – to raz. Otwarty kredyt życzliwości u mężczyzn, którzy zadekowani na tyłach pod krzyżem wychodzili w zestawieniu z nim na bohaterów – dwa. I weksel na okaziciela, a raczej okazicielkę… Przecież jakaś ciepła i wrażliwa dusza na pewno w tej chwili cierpiała, widząc pięknego mężczyznę, który dzielnie podjął się trudnego zadania, lecz niestety nie sprostał mu i został bezlitośnie wyszydzony… Przez tych, którzy niczego nawet nie spróbowali.
     Rozejrzawszy się dyskretnie po twarzach kobiet, Del Wares zapisał sobie w myślach, że wysoka dziewczyna o wielkich, wilgotnych oczach sarny nie śmieje się razem z innymi, a przeciwnie, z wyraźną przykrością przygryza dolną wargę. Zerknęła nań ukradkiem i zmieszała się napotkawszy badawcze spojrzenie. Del Wares skłonił się prawie niedostrzegalnie, ale tak jakby mówił: „Pani coś wie… i ja też coś wiem”.
     Dziewczyna zarumieniła się nieznacznie.
     „Otóż to, moja piękna Atheves” – rzekł sobie w myślach Del Wares. – „Ta najwyżej osiemnastoletnia łania chętnie zajmie miejsce podstarzałej klępy, którą pani jesteś… I zobaczymy co wtedy. Nie wie pani? A ja świetnie wiem.”
     Zwróciwszy oczy ku czarnowłosej kobiecie, która śmiała się z innymi, choć robiła to z wyraźnym przymusem, Del Wares mrugnął okiem i był pewien, że stara intrygantka nie przeoczyła tego. Przestała się śmiać, a w zamian patrzyła wyczekująco, jakby pytała, co to miało znaczyć.
     Znaczyło: „dziękuję pani, przecież właśnie o to mi chodziło!”. I chyba się domyśliła.
     – Więc nie wie pan nawet, czy długo to jeszcze potrwa? – zapytała ostro, ucinając śmiechy.
     – Nie, niestety nie wiem.
     – W takim razie uważam, że dalsze czekanie mija się z celem – powiedziała pani Atheves, zwracając się do otaczających ją osób. – Panie pułkowniku, zechce pan na czele swych żołnierzy zadbać o nasze bezpieczeństwo w czasie drogi powrotnej?
     – Po to tutaj jestem i po nic innego, pani – odparł z ukłonem szwoleżer.
     – Dziękuję; jesteś pan niezawodny. Jedźmy już.
     Posłano po karety i konie. W zamieszaniu, gdy kobiety dbały tylko o suknie, by nie nurzały się w resztkach śniegu i błocie, a konni mężczyźni zajmowali bojowe stanowiska przy drzwiczkach wybranych karet, nikt już nie zwracał uwagi na samotnie stojącego człowieka w pobrudzonej i mokrej szacie. Wczoraj uśmiechano się doń, wyprzedzano w ukłonie, podchodzono tylko po to, by wszcząć rozmowę o niczym, bo był to ktoś, kogo jedno słowo mogło wiele sprawić u wszechwładnej pani Atheves. Dzisiaj ten sam człowiek wypadł z łask, co dla biegłych w półsłówkach i znaczących spojrzeniach dworaków było tak oczywiste, jakby zostało ogłoszone wprost.
     Gdy większość karet stała już na drodze, a pierwsze ruszały śladem gwardyjskiego regimentu piechoty, do stojącego pod krzyżem szlachcica zbliżył się młody giermek, prowadzący konia za uzdę.
     – Nakazano mi, bym pożyczył panu wierzchowca, kawalerze.
     Del Wares uważnie popatrzył na młodzieńca.
     – Dziękuję, lecz pan co zrobisz? Chyba nie pójdziesz pieszo?
     – O nie… Siadę do karety z osobą, której towarzyszę.
     Del Wares udał głupiego.
     – Podziękuj więc tej osobie, jest to bowiem szlachcic, jakich niewielu zostało – powiedział świetnie wiedząc, że chodzi o szlachciankę, nie szlachcica. – Nie powinienem jednak korzystać z uprzejmości kogoś, kogo nie znam. Czy dowiem się nazwiska, bym mógł osobiście podziękować?
     – Zapytam.
     – Panu zaś dziękuję już teraz.
     Uchyliwszy kapelusza, Del Wares wziął cugle z rąk młodzieńca (niewątpliwie młodzian był szlachcicem; w Valaquet starannie przestrzegano form i giermkiem szlachetnie urodzonej damy na pewno nie został ktoś z niepewnym pochodzeniem), poklepał zwierzę po szyi, po czym wskoczył na siodło. Z wysokości końskiego grzbietu popatrzył jeszcze na odległą równinę, ku kórej spływały dymy, na kurhan z baterią artylerii, wykroty, między którymi z trudem manewrowała piechota – całą tę awanturę, której wynik obchodził wszystkich, ale przebieg nikogo.

powrót do indeksunastępna strona

15
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.