 | 'Praxis'
TYTUŁ: Praxis TYTUŁ ORYGINAŁU: Praxis ISBN: 83-89004-49-6 AUTOR: Walter Jon Williams TŁUMACZ: Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski LICZBA STRON: 360 CENA: 29-, zł WYDAWCA: MAG DATA WYDANIA: 9 września 2003
TREŚĆ KSIĄŻKI: Potęga Shaa przetrwała dziesięć tysiącleci. Dziesięć tysięcy lat terroru, ucisku i brutalnych praw, znajdujących sankcje w ideach Praxis - tak zwał się zbiór zasad, narzuconych przez Shaa innym podbitym cywilizacjom. Jednak gdy nieśmiertelni Shaa zrozumieli, że życie wieczne to wielki błąd, a ich niezwykle pojemne i inteligentne, lecz ograniczone umysły nie są już w stanie wchłonąć nowych informacji, postanawiają po kolei popełnić rytualne samobójstwo. W końcu umiera ostatni Shaa, a wtedy terror i przemoc dopiero nadchodzą. Galaktyczne mocarstwo zostaje bez przywódców. Puste miejsce chcą zająć Naksydzi, najstarsi wyznawcy Praxis. Uważają się za dziedziców idei, spadkobierców kruchego sojuszu z innymi gatunkami, również z ludzkością. I tak rozpoczyna się historia upadku imperium... Walter Jon Williams w swej olśniewającej opowieści przedstawia zaskakujące pomysły polityczne, dramatyczne opisy bitew kosmicznych oraz losy niebanalnych ludzi, zmuszonych żyć w zhierarchizowanym społeczeństwie. 'Praxis' to space opera najwyższego lotu.
O AUTORZE: Walter Jon Williams jest uważany za jednego z najciekawszych autorów science fiction lat 80. i 90. Jego utwory zdobyły nominacje do nagród Hugo, Nebula i Locus. Najbardziej znane z nich to Aristoi, Metropolita (nagroda SFINKS 1999 dla najlepszej powieści zagranicznej wydanej w Polsce w 1998 roku) i Miasto w Ogniu.
Kup w Merlinie
| PROLOG Shaa był ostatnim ze swej rasy. Leżał na kanapie w Wielkim Azylu, olbrzymim, przykrytym kopułą budynku wydrążonym w wielkim granitowym płaskowyżu Górnego Miasta. Stąd rasa Shaa wyruszyła kiedyś na podbój imperium; stąd zarządzała losami miliardów. A teraz Shaa wrócili tu, by umrzeć. Ten Shaa nazywał się Antycypacja Zwycięstwa. Urodził się u zarania Praxis, gdy Shaa dopiero planowali swe podboje, ale jeszcze ich nie rozpoczęli, więc w ciągu swego długiego życia był świadkiem późniejszych triumfów i chwały. Inne rasy kolejno dostawały się w ich jarzmo i Shaa oraz ich parowie narzucali im jednolite zasady. Antycypacja Zwycięstwa już od wieków nie opuszczał Wielkiego Azylu. Cały czas otaczali go lokaje i oficjele, członkowie podległych ras, którzy przynosili raporty i prośby i przekazywali jego rozkazy w najdalsze rejony dominiów. Służba myła i ubierała Shaa, utrzymywała wielką sieć komputerową, do której podłączone były jego nerwy, i przynosiła wykwintne jedzenie, by zadowolić jego słabnący apetyt. Shaa ani przez chwilę nie pozostawał sam, ale cały czas dręczyła go gorzka samotność. Nikt go już nie rozumiał. Z nikim nie mógł już dzielić wspomnień z czasów chwały. Wspomnienia tamtych dni nadal były żywe. Shaa wyraźnie pamiętał gorączkowe pragnienie parów, by wszystkich – nawet sam wszechświat – nagiąć do doskonałej prawdy Praxis. Pamiętał wspaniałe początkowe zwycięstwa, pamiętał, jak prymitywnych Naksydów zmieniono w gatunek podległy Shaa i jak podbito Terran, Tormineli, Lai-ownów i wiele innych ras. Jednak każdy podbój zmniejszał oczekiwania i studził zapał spalający Shaa. Każdą rasę należało najpierw kształcić do wyznaczonych jej zadań, starannie pielęgnować, tak jak z sadzonek hoduje się drzewa, których gałęzie trzeba podwiązywać, naginać i formować, by osiągnęły doskonałość i jedność z Praxis. Rasy podległe należało – jak drzewa – przycinać i formować. Używano do tego kul i batogów; obdzierano ze skóry; stosowano anihilujący ogień bomb antymaterii, powolne pustoszenie radiacją i jeszcze wolniej działający, bezlitosny głód. Wykonano olbrzymią pracę, brzemię odpowiedzialności było niezwykłe, wynik jednak wciąż niepewny. Gdyby tylko Shaa mieli więcej czasu! Wystarczyłoby jeszcze kilka tysiącleci na pielęgnację ogrodu doskonałości. Wówczas Antycypacja Zwycięstwa mógłby umrzeć w przeświadczeniu, że chlubne zadanie zostanie wypełnione. Lecz Shaa zabrakło potrzebnego czasu. Najpierw ustąpili najstarsi, pamięć ich zawiodła; nie stara pamięć – ta pozostała klarowna – ale pamięć nowsza, która nie mogąc zastąpić tej starej, nie znalazła miejsca w ich umysłach. Shaa nie potrafili przechować wspomnień o tym, jak rozkwitały ich własne marzenia. Stracili nie przeszłość, lecz teraźniejszość. Uciekali się do sztucznego wspomagania: potężne pamięci komputerowe podłączone do ich układu nerwowego przechowywały najdrobniejsze szczegóły ich życia. Z czasem jednak dostęp do tych pamięci stawał się coraz bardziej męczący i w końcu mozolny trud przestał się opłacać. Wielka konstelacja Shaa zaczynała więc gwiazda po gwieździe gasnąć. Potrafili zadawać śmierć bez trwogi – sami też się śmierci nie bali. Strapieni, że stali się zawadą w realizacji swych własnych snów, wybierali śmierć i robili to z całym rytuałem. Antycypacja Zwycięstwa był ostatni. Leżał na kanapie wśród wielkich maszyn, które pomagały mu przeszukiwać pamięć. Wiedział, że wkrótce musi obarczyć odpowiedzialnością kogoś innego. Jak mógł najlepiej, prowadził młodsze rasy jedynie słuszną drogą. W swoim czasie zarówno nagradzał ogromnymi bogactwami, jak i wymierzał straszliwe kary. Stworzył system, dzięki któremu Praxis mogło być kontynuowane po jego śmierci, a imperium pozostanie stabilne. Miał nadzieję, że po jego śmierci nic się nie zmieni. Zupełnie nic. Nigdy. JEDEN – Oczywiście, zabiję się natychmiast po śmierci Wielkiego Pana. Kapitan Gareth Martinez, z trudem dotrzymując kroku długonogiemu Dowódcy Floty Enderby'emu, na te słowa aż się potknął. – Milordzie? – Kapitan odzyskał równowagę i ponownie wyciągnął nogi, krocząc z lewej strony dowódcy. Ich obcasy znów zgodnie stukały na wygładzonej, błyszczącej powierzchni z materiału asteroidalnego, wyściełającego pomieszczenia Centrum Dowodzenia. – Zgłosiłem się na ochotnika – oznajmił Enderby swym zwykłym, monotonnym tonem. – Moja rodzina musi mieć przedstawiciela na stosie pogrzebowym, a ja jestem najodpowiedniejszym kandydatem. Jestem u szczytu kariery, dzieci mam dobrze ustawione, a żona się ze mną rozwiodła. – Spojrzał na Martineza spod prostych białych brwi. – Dzięki śmierci moje imię i imię mojej rodziny będzie czczone wiecznie. Oraz pomoże wszystkim zapomnieć o finansowym skandaliku, w jaki zamieszana jest twoja żona, pomyślał Martinez. Szkoda, że to małżonki Enderby'ego – zamiast Dowódcy Floty - nie można wykorzystać w charakterze rodzinnej ofiary. Szkoda – zwłaszcza dla Martineza. – Będzie mi pana brakowało, milordzie – stwierdził. – Rozmawiałem o panu z kapitanem Tarafahem – oznajmił Enderby. – Zgodził się wziąć pana na „Koronę” na stanowisko oficera łączności. – Dziękuję, milordzie – odparł Martinez. Tonem głosu starał się nie zdradzić głębokiego rozczarowania. Rodzina Martineza należała do parów – klanów umieszczonych przez Wielkich Panów, Shaa, nad wszelkimi stworzeniami. Choć wobec Shaa wszyscy parowie byli równi, sami parowie mieli na ten temat pogląd mniej idealny. Nie wystarczyło po prostu być parem – musiałeś być właściwym rodzajem para. A Martinez z pewnością należał do tych niewłaściwych. Na odległej planecie Laredo klan Martinezów był wszechmocny, ale wśród parów wysokiej kasty, których pałace zdobiły Górne Miasto Zanshaa, tacy prowincjusze jak oni zupełnie się nie liczyli. Subtelne różnice pozycji nie miały podstawy prawnej, ale ich wpływ czuło się we wszystkich sferach społeczności parów. Pochodzenie Martineza dawało mu miejsce w akademii wojskowej parów, potem stopień oficerski, ale na tym koniec. W ciagu sześciu lat służby osiągnął stopień porucznika. Jego ojcu, Marcusowi Martinezowi, ta sama droga zajęła kilkanaście lat – potem rozgoryczony podał się do dymisji, wrócił na Laredo i zajął się zbijaniem fortuny. Martinezowi potrzebny był wpływowy patron, dzięki któremu mógłby awansować. Sądził, że takim patronem stanie się Dowódca Floty Enderby, który doceniał jego zdolności i gotów był przymknąć oko na to, że jego podopieczny pochodzi z zapyziałej dziury i mówi żałosnym akcentem. Martinez mimo wysiłku w żaden sposób nie mógł się pozbyć swej charakterystycznej wymowy. Co należy robić, gdy twój zwierzchnik zapowiada samobójstwo? – zastanawiał się Martinez. Próbować odwieźć go od tej decyzji? – Tarafah to dobry oficer – zapewnił go Enderby. – Zajmie się tobą. Tarafah ma zaledwie stopień kapitana porucznika, pomyślał Martinez. Nawet gdyby uznał Martineza za najzdolniejszego oficera – co było mało prawdopodobne – nie miałby wpływu na jego awans. Mógłby tylko rekomendować go swemu szefowi, a ten z kolei miałby swoich protegowanych i oczywiście oni byliby dla niego ważniejsi od Martineza. Tkwię w gównie po pas, stwierdził Martinez w duchu. Chyba że uda mi się przekonać dowódcę, żeby się nie unicestwiał. – Milordzie… – Musiał przerwać, bo zbliżył się inny oficer, starszy dowódca eskadry Elkizar z towarzyszącymi osobami. Byli Naksydami, członkami pierwszego gatunku podbitego przez Shaa. Martinez stłumił rozdrażnienie, widząc, jak kicają po gładkiej podłodze. Przerwali mu teraz ważną rozmowę, a zawsze czuł się w ich obecności nieswojo. Może dlatego, że tak się dziwnie przemieszczali. Mieli sześć kończyn – cztery nogi i górną parę, która mogła pełnić rolę zarówno rąk, jak i nóg. Uznawali dwie prędkości: zerową oraz bardzo, bardzo dużą. Gdy szli, bez ustanku poruszali czterema stopami; stopy darły grunt, bez względu na rodzaj podłoża, nawet gdy nic to nie dawało, a kiedy chcieli przemieszczać się szczególnie szybko, opuszczali swe centauropodobne ciała i wykorzystywali również dwie przednie kończyny. Wówczas miotali się wężowymi ruchami – widok ten wywoływał u Martineza nieprzyjemny dreszcz. Ciała Naksydów pokrywały czarne karbowane łuski, ozdobione zmiennymi czerwonymi wzorami, które u Naksydów były środkiem porozumiewania się. Inne gatunki albo nie potrafiły rozszyfrować tego kodu, albo uważały go za bardzo trudny. Oficerowie mieli na sobie mundury kameleonowe, które wiernie odtwarzały zmienny wzór ciała. To umożliwiało Naksydom wzajemną komunikację. Na macierzystej plancie, w swym prymitywnym państwie, Naksydzi przemieszczali się w sforach prowadzonych przez dominującą jednostkę. Tutaj nadal hołdowali temu zwyczajowi. Odznaki stopni wojskowych były zbyteczne – wystarczyło obserwować język ciała i zachowanie Naksydów, by stwierdzić, którzy z nich są podwładnymi, a którzy dominantami: ci zachowywali się nieznośnie arogancko, niższe kasty natomiast służalczo się płaszczyły. Dowódca eskadry Elkizer czmychnął ku Dowódcy Floty Enderby'emu i gwałtownie się zatrzymał. Uniósł górną część ciała i poddańczym gestem odsłonił nagą szyję. Miało to znaczyć: jeśli chcesz, panie, zabij mnie. Taki był we flocie poddańczy rytuał. Członkowie świty Elkizera – Martinez nazywał ich w duchu „stadem” – poszli w ślady swego przywódcy. Stojąc na baczność, sięgali Enderby'emu do brody – byli rozmiarów wielkiego psa. – Spocznijcie, milordowie! – powiedział Enderby uprzejmie, po czym zaczął wypytywać Elkizera, czy jego statki zostaną wyremontowane przed śmiercią Wielkiego Pana, a zatem przed samobójstwem Enderby'ego. Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, kiedy nastąpi śmierć Wielkiego Pana, choć wszyscy czuli, że nastąpi wkrótce. – Niczego nie można zostawiać przypadkowi – powiedział Enderby do Martineza, gdy ciepłokrwiste gady sobie poszły. – Mogę liczyć na twoją pomoc w przygotowaniach? – Naturalnie, milordzie – odparł Martinez. Cholera, pomyślał, trzeba będzie odłożyć spotkanie z chorążą Amandą Taen. – Nie znamy dnia, ale gdy nadejdzie, musimy być gotowi – stwierdził Enderby. Martinez poczuł, jak czaszkę przytłacza mu mokra, dżdżysta chmura depresji. – Tak, milordzie – odparł. W gabinecie Enderby'ego panował delikatny waniliowy zapach. Gabinet znajdował się w południowo-wschodnim rogu budynku Centrum Dowodzenia i dwie jego ściany stanowiło wielkie, wygięte okno. Panorama była wspaniała: w dole na bezkresne, ponure Dolne Miasto, w górze na okrążający całą planetę pierścień akceleratora Zanshaa – cienki srebrny, oświetlony słońcem łuk na tle zielonkawego nieba. Jednak Enderby'emu ten widok zawsze był obojętny. Biurko ustawił tyłem do wielkiego okna, przodem do wnętrza Centrum Dowodzenia, za którym dalej znajdował się prawie pusty Wielki Azyl Panów. Z tamtymi miejscami były związane jego obowiązki. Przebywając z dowódcą floty, Martinez nie mógł okazywać zachwytu widokiem. Enderby znakomicie potrafił demonstrować obojętność dla wszystkiego, co nie wiązało się bezpośrednio z pracą. Martinez łatwo się dekoncentrował i cały dzień mógłby się rozkoszować widokiem z okna. Był oficerem łączności przy Dowódcy Floty. Odpowiadał za przekazywanie wiadomości między Enderbym a podległymi mu jednostkami, na które składały się dziesiątki statków, należących do Floty Macierzystej, instalacje naziemne na Zanshaa i w innych miejscach układu, paramilitarna Służba Antymaterii obsługująca pierścień akceleratora, urządzenia, sprzęt treningowy, doki i magazyny na samym pierścieniu, windy transportujące personel i ładunki między planetą a pierścieniem. Do tego dochodziła łączność ze zwierzchnikami Enderby'ego w Zarządzie Floty i oczywiście skomplikowana sieć komunikacyjna, wiążąca te wszystkie elementy. Mimo licznych i złożonych zadań Martinez miał wiele wolnego czasu. Flota Macierzysta funkcjonowała zgodnie ze sprawdzonymi procedurami, które ustaliły się w ciągu tysięcy lat dominacji Shaa. Większość wiadomości, docierających do Martineza, nie wymagała uwagi Enderby'ego. Rutynowe raporty, informacje o zapasach i rekwizycjach, na temat konserwacji sprzętu, na temat adeptów i świeżych absolwentów akademii. Martinez załatwiał je, nie kierując ich nawet na ekran Enderby'ego. Specjalnie natomiast oznaczał mu przekazy od przyjaciół i klientów, doniesienia o ofiarach wypadków – wtedy Dowódca Floty zawsze załączał osobiste kondolencje – i, co najważniejsze, apelacje od wyroków za naruszenie dyscypliny czy za przestępstwa. Enderby poświęcał tym przypadkom wiele uwagi i niekiedy przesyłał prokuratorowi kilka ostrych, bezpośrednich zapytań, co skutkowało odstąpieniem od oskarżenia. W takich sytuacjach Martinez odczuwał ulgę. Napatrzył się na wymiar sprawiedliwości i wiedział, że działa brutalnie, a organa śledcze są leniwe. Gdyby jemu samemu przydarzyło się kiedyś otrzymać drakoński wyrok, bardzo by chciał, by jego sprawę przelądał ktoś taki jak Enderby. Podczas służby Martineza na stanowisku asystenta dowódcy nie doszło do żadnej naprawdę krytycznej sytuacji, zakłócającej codzienną rutynę. Wypracowane procedury były bardzo efektywne. Jednak zwykła praca Martineza to nic w porównaniu z prywatnymi zajęciami Enderby'ego, którymi zajmował się przez cały dzisiejszy dzień. Martinez współpracował z Dowódcą Floty od miesięcy, ale nie miał pojęcia, jak skomplikowane jest jego życie. Enderby musiał wydać decyzje w tysiącach spraw, zrobić zapisy na rzecz przyjaciół, dzieci, krewnych, podwładnych i swych klientów. Był niesamowicie bogaty, choć dotychczas Martinez nie zdawał sobie z tego sprawy. Dowódca Floty mieszkał w skromnej kwaterze Centrum, ale w Górnym Mieście miał pałac, który zamknął po rozwodzie. Pałac chciał przekazać najstarszej córce, wysokiej urzędniczce w Ministerstwie Rybołóstwa, ale niektóre apartamenty miały być do dyspozycji innych dzieci na zawsze. Należało również rozdzielić resztę składników majątku Enderby'ego: konta bankowe, rachunki giełdowe, obligacje i nadzwyczaj skomplikowaną sieć instrumentów finansowych. Martinez siedział przy swoim biurku w gabinecie Enderby'ego i załatwiał te wszystkie zapisy, łącznie z rutynowymi komunikatami. Do tego ruchu zdołał wpleść osobistą wiadomość dla chorążej Taen, z błaganiem o przełożenie randki. Równie zajęty był sekretarz Enderby'ego, starszy porucznik Gupta, od lat pracujący dla dowódcy. Zajmował się innymi aspektami długiego, bogatego i skomplikowanego życia, które teraz miało dobiec końca. Dowódcy Floty, odchodząc na emeryturę, mieli prawo rekomendować kilka osób na wyższe stanowiska. Jeśli teraz nawet taka lista powstała, to na biurko Martineza nie trafiła, a on wolał nie pytać Gupty, czy dotarła do niego. Jednak bardzo chciał wiedziać, czy znalazło się na niej nazwisko „Martinez”. W ciągu dnia odebrał jedną prywatną wiadomość. Nie od chorążej Taen – niestety – ale od swej siostry Vipsanii. Patrzyła na niego leniwie z displeju, odrzuciwszy wystudiowanym gestem ciemne włosy. – Na początku przyszłego miesiąca wydajemy przyjęcie – mówiła słodko. Gdy ostatnio z nią rozmawiał, też słyszał podobny ton, choć może nie tak wyrazisty. – Gareth, kochanie, bardzo byśmy chciały, żebyś przyszedł, ale przypuszczam, że będziesz zbyt zajęty. Martinez nie wysłał odpowiedzi. Dobrze znał swoją siostrę i wiedział, że właśnie usłyszał od niej polecenie, by z powodu nawału zajęć nie przychodził na przyjęcie. „Gareth, kochanie” – to była dla niego jednoznaczna wskazówka. Vipsania i dwie pozostałe siostry Martineza – Walpurga i Sempronia – pojawiły się na Zanshaa kilka miesięcy po tym, jak podjął tu służbę. Wynajęły pół starego pałacu Shelleyów i dały nura w miejscowe życie towarzyskie. Sempronia studiowała jakoby na uniwersytecie, a dwie pozostałe siostry miały się nią opiekować, ale jeśli pobierano jakieś nauki, to raczej nie z podręczników. Martinez pamiętał swoje trzy siostry jako dzieci – wprawdzie denerwujące, inteligentne, cwane, wredne, ale jednak dzieci. Wspaniałe młode kobiety, brylujące w Pałacu Shelleyów, wydawały się nie tylko dorosłe, lecz również pozbawione wieku, jak rzeźby nimf przy fontannie, wydawały się wieczne, żyjące poza czasem. Martinez mógł oczekiwać, że urządzając się w stolicy, zechcą skorzystać z jego wsparcia. Przybyły jednak z listami polecającymi i nie potrzebowały jego pomocy… w ogóle go nie potrzebowały. Straciły laredoński akcent, co Martinezowi się nie udało i jego mowa przypominała o prowincjonalnym pochodzeniu rodziny, a to byłoby kłopotliwe w kręgu nowych, szpanujących przyjaciół sióstr. Martinez zastanawiał się czasami, czy czuje do swych sióstr awersję. Ale czyż nimfom przy fontannie zależy na tym, by je lubiano? One po prostu są. Enderby skończył pracę po zachodzie słońca. Srebrny pierścień akceleracyjny został połowicznie zasłonięty przez cień planety i teraz rysował się na niebie tylko łukiem świateł. Za ogromnym krzywym oknem nocne ptaki polowały na owady. Martinezowi zebrał się kwaśny pot pod pachami i za kołnierzykiem ciemnozielonego munduru. Bolała go kość ogonowa. Marzył o prysznicu, o masażu długich zwinnych palców chorążej Taen. Enderby podpisał papierowe wersje pozostałych dokumentów i przyłożył odcisk swego kciuka. Tam, gdzie było to konieczne, Martinez i Gupta podpisali się jako świadkowie. Wreszcie Enderby wyłączył ekrany i wstał z fotela, przeciagając się powściągliwie z godnością właściwą jego urzędowi. – Dziękuję, panowie – powiedział i spojrzał na Martineza. – Poruczniku Martinez, zechce pan dopilnować, by dowódcom statków dostarczono zaproszenia. Martinez upadł na duchu. „Zaproszenie” musiano – zgodnie ze zwyczajem – doręczyć osobiście i żaden dowódca nie śmiał odmówić. Na spotkaniu zostaną omówione zadania floty w dniu śmierci Wielkiego Pana. – Tak jest, milordzie – odparł. - Zaniosę je do pierścienia, gdy tylko się wydrukują. Dowódca Floty spojrzał na Martineza łagodnymi brązowymi oczyma. – Nie musi pan tego robić osobiście. Proszę posłać któregoś z kadetów na służbie. Przynajmniej nieco się zlitował. – Dziękuję, lordzie dowódco. Starszy porucznik Gupta wysłuchał na baczność podziękowań Enderby'ego, po czym wyszedł. Martinez włożył do drukarki specjalny gruby papier czerpany – przy jego produkcji uzyto prawdziwego drewna – i wydrukował zaproszenia. Włożył je do koperty i podniósł oczy na Enderby'ego: dowódca patrzył przez wielkie okno; twarz, oświetlona miriadami świateł z Dolnego Miasta, miała łagodny profil; we wzroku szefa Martinez dostrzegł niepewność, dziwną pustkę i zagubienie. Nareszcie Enderby mógł z okien swego biura podziwiać widok. Nie czekały go żadne obowiązki. Wszystko zostało załatwione. Martinez zastanawiał się, czy ktoś, kto osiągnął taki sukces, może czegoś w życiu żałować. Enderby pochodził wprawdzie z klanu z najwyższej kasty, ale przecież nie gwarantowało to dotarcia aż do pozycji Dowódcy Floty, choć ułatwiało awans. Był bogaty, przyczynił się do podniesienia prestiżu swego domu, dzieci miał dobrze ustawione. Żona przysparzała mu problemów, ale sprzeniewierzenie funduszy nie zbrukało jego samego, a Komisja Śledcza bardzo się starała, by usunąć wszelkie wątpliwości. Może ją kochał? – zastanawiał się Martinez. Małżeństwa wśród parów były zazwyczaj aranżowane przez rodzinę, ale czasami pojawiała się również miłość. Może w podobnej sytuacji żałuje się samej miłości, a nie małżeństwa. Nie czas jednak na spekulacje co do prywatnego życia szefa. Martinez musiał teraz użyć całej swej przebiegłości, całego czaru, jaki wcześniej szykował dla chorążej Taen. Teraz lub nigdy, pomyślał Martinez i zebrał się w sobie. – Milordzie? Enderby drgnął zaskoczony, odwrócił się i rzekł: – Słucham, Martinez? – Powiedział pan coś przed chwilą. Nie zrozumiałem. Martinez nie wiedział, jak zacząć rozmowę, więc miał nadzieję, że kompromisowo obaj uznają, że to Enderby ją zaczął. – Rzeczywiście coś mówiłem? – Enderby pokręcił głową. – To prawdopodobnie nic ważnego. Martinez bił się z myślami, usiłując kontynuować rozmowę. – Służba ma przed sobą trudny okres – stwierdził. Enderby skinął głową. – Możliwe. Ale mieliśmy dość czasu, by się przygotować. – Będą nam potrzebni przywódcy, tacy jak pan, milordzie. Enderby lekceważąco wykrzywił usta. – Nie jestem jedyny. – Ośmielam się mieć inny pogląd, milordzie – odparł Martinez. Zrobił krok w stronę dowódcy. – Przez ostatnie miesiące miałem zaszczyt blisko z panem współpracować i mam nadzieję, że nie zostanę źle zrozumiany, jeśli powiem, że według mnie jest pan osobą o nadzwyczaj rzadkich talentach. Enderby'emu znów drgnęły usta. Uniósł brwi. – Nie współpracował pan z żadnym innym Dowódcą Floty, prawda? – Ale pracowałem z wieloma ludźmi, milordzie, oraz z wieloma parami. I… – Martinez był teraz w kropce. Czuł, jak po pas tonie w bagnie. Zaczerpnął tchu, nie ośmielając się przerwać – …i zorientowałem się, że większość z nich jest ograniczona, a pańskie horyzonty, milordzie, są znacznie szersze, znacznie bardziej wartościowe dla służby i… Martinez zamarł, gdy Enderby przeszył go wzrokiem. – Panie poruczniku, czy mógłby pan przejść do sedna sprawy? – Sedno sprawy polega… chodzi o to, lordzie dowódco… – Wreszcie zdobył się na odwagę i dokończył: – Miałem nadzieję, lordzie dowódco, że uda mi się pana przekonać, by ponownie rozważył pan zamiar odejścia. Miał nadzieję, że zaskoczony Enderby spojrzy na niego łagodniej, może położy mu ojcowską dłoń na ramieniu i w zadumie zada pytanie: „Czy to naprawdę tak wiele dla pana znaczy?” Jednak twarz szefa zastygła, jego plecy, już stalowe, jeszcze bardziej zesztywniały, pierś się wzniosła. – Jak śmie pan podważać moją opinię? – Mówiąc to, opuścił dolną szczękę, odsłaniając równy biały rząd dolnych zębów. Martinez zaciskał pięści, aż paznokcie wpiły mu się w dłonie. – Milordzie, kwestionuję zamysł usunięcia znakomitego dowódcy w czasach tak krytycznych… – Nie rozumie pan, że ja nic nie znaczę? – krzyknął Enderby. – Nic! Nie pojął pan elementarnej zasady naszej służby? My… to wszystko… – Gniewnie objął gestem okno, wszystko, co znajdowało się za przezroczystą szybą, miliony w Dolnym Mieście, wielki łuk antymaterii, statki i dalej stacje przy wormholach… – To wszystko śmiecie! – szepnął Enderby niecierpliwie, jakby nadmierne emocje sparaliżowały mu struny głosowe. – Śmiecie w porównaniu z prawdziwą, wieczną, jedyną rzeczą, która nadaje sens naszemu nędznemu życiu. – Enderby wzniósł pięść i przez chwilę Martinez bał się, że szef go uderzy. – Za Praxis! – powiedział Enderby. – Tylko Praxis się liczy, ono jest całą prawdą, całym pięknem! – Znów wzniósł pięść. – Dla tej wiedzy cierpieli nasi przodkowie. Za to nas biczowano! Miliony umarły w mękach, nim Wielcy Panowie wypalili tę prawdę w naszych umysłach. A jeśli dalsze miliony – nawet miliardy – muszą umrzeć, by podtrzymać słuszność Praxis, to naszym obowiązkiem jest zadać im śmierć. Martinez chciał się cofnąć, by uniknąć palącego spojrzenia dowódcy. Tylko siłą woli utrzymał buty w miejscu i uniósł brodę, odsłaniając gardło. Czuł padające na szyję kropelki śliny wściekłego szefa. – Wszyscy musimy umrzeć! – mówił Enderby. – Ale jedyna śmierć, która ma sens, to śmierć w służbie Praxis. Ponieważ jestem tym kim jestem, w tym wyjatkowym momencie mam przywilej ponieść śmierć honorową, która przydaje znaczenia i mnie, i Praxis. Czy wiesz, jak rzadko to się zdarza? – Znów wskazał świat za oknem i te niewidzialne miliony. – Jak wielu z nich poniesie doniosłą śmierć? Praktycznie nikt! Dowódca Floty Enderby podszedł tuż do Martineza. – A pan chciałby pozbawić mnie doniosłej śmierci? Śmierci właściwej parom? A kimże pan jest, poruczniku Martinez? Martinez instynktownie znalazł właściwe słowa w chmurze strachu, ocieniającej jego umysł. Bardzo wcześnie nauczył się, że gdy zostanie nakryty, powinien się przyznać i pokornie prosić o wybaczenie. Uczciwość – jak się przekonał – ma swój szczególny urok. – Bardzo przepraszam za tę sugestię, lordzie dowódco. Wykazałem egoizm i myślałem tylko o własnej korzyści. Enderby gniewnie patrzył na Martineza przez kilka chwil, po czym cofnął się o krok. – W ciągu paru następnych godzin postaram się zapomnieć o pańskim istnieniu, poruczniku. Niech pan dopilnuje, by dostarczono te listy. – Tak jest, lordzie dowódco. Martinez odwrócił się i ruszył do drzwi krokiem spokojnym, choć coś go pchało do biegu. Zobaczysz, czy kiedykolwiek znowu spróbuję uratować twoje nędzne życie, pomyślał. I do cholery z Praxis.
|
|