Pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy po wejściu do holu elbląskiego WOK-u, był prawie dwumetrowy gwiezdny niszczyciel, a zaraz obok niego „Sokół Millennium” i kilka mniejszych pojazdów. Poniżej wiła się kolejka do akredytacji, o liczbie zakrętów zależnej od tego, czy akurat z jakiejś części Polski nadjechał kolejny pociąg z fanami. W przeciwieństwie do arraconowych identyfikatorów, które zawsze są wysmakowane graficznie, plakietka miała projekt dość skromny. Zawieszało się ją na sznurku na szyi (niektórzy nosili okręcony wokół przegubu), co kojarzyło mi się z metką. Jak mi później wyjaśniono, organizatorzy mieli na celu zmuszenie uczestników do noszenia identów w miejscu naprawdę widocznym, nie zaś przypinania ich sobie w najdziwniejszych zakamarkach odzieży. Program Polconu'03 wypełniony był po brzegi atrakcjami – z samego tylko bloku tolkienowskiego i gwiezdnowojennego dałoby się spokojnie wykroić dwa oddzielne konwenty. Do tego masa konkursów i projekcje atrakcyjnych filmów w kinie. Wprawdzie w tym roku wprowadzono pewne obostrzenia i wejściówki na seans należało wcześniej rezerwować u organizatorów, jednak celowość tego rozwiązania większości uczestników trafiła jednak do przekonania. Niestety, podobnie jak w Krakowie, nastąpiło rozbicie programu między dwa budynki. Szkoła była oddalona od Domu Kultury o ładny kawałek drogi, w dodatku niełatwo dawała się odnaleźć. Pierwszym punktem programu był konkurs Kasi „Kasiopei” Chmiel i Agnieszki „Silvany” Sylwanowicz z ekranizacji „Władcy pierścieni”. Jak to zwykle u nich, ortodoksyjny: należało udzielać odpowiedzi wyłącznie według filmów – za popisanie się wiadomościami z książki dostawało się ujemne punkty, więc trzeba było bardzo uważać. Sławek (z zaniepokojeniem): Ale jak ktoś będzie miał minus jeden punkt, to nie musi fundować organizatorom nagrody…? | Niektóre pytania były bardzo łatwe, a niektóre trudne – na przykład o maść konia, na którym Aragorn przyjechał do Edoras; wymienienie wszystkich rzeczy, którymi Bilbo częstował Gandalfa albo wszystkich osób, które w filmie palą fajkę. Były też zadania sprawnościowe: układanie Narsila ze szczątków oraz dopasowywanie ras do imion (na pociętych karteczkach). Oczywiście nie wolno było ułożyć par „Ugluk – ork” czy też „Brego – człowiek”. W konkursie udało mi się zająć trzecie miejsce. Kasia (czyta kolejne pytanie): Kto jest twoim ulubionym bohaterem filmu i dlaczego Boromir?
Kasia: Jak się nazywał Narsil po przekuciu? Achika: Lemiesz.
Kasia: Dlaczego Faramir wypuścił Froda? Uczestnik (wzruszając ramionami): A dlaczego nie? Kasia: Odpowiedź prawidłowa. | Po konkursie zdążyłam jeszcze na ostatnie dwadzieścia minut spotkania autorskiego z Ewą Białołęcką, a potem zostałam w tej samej sali (tzw. Scena Na Piętrze – ciemna, duszna, obita czarnym aksamitem, nastrojowo oświetlona kilkoma reflektorami) na prelekcji Andrzeja Pilipiuka „Fantastyka katolicko-fundamentalistyczna”. Właściwszym tytułem byłoby „antyunijna” lub wręcz „uniofobiczna”, bo książki, które Andrzej nam streszczał, odczytując co smakowitsze fragmenty, sprowadzały się do straszenia Unią Europejską, gdzie, jak wiadomo, aborcja i eutanazja są ulubionymi rozrywkami ludności, a w kościołach urządza się mecze bokserskie. Szczególnie zabawne były cytaty opisujące poczynania agentów specjalnych o inteligencji na poziomie przeciętnego przedszkolaka. Ewa: Dali mi do przeczytania skrypt scenariusza filmu według „Tkacza iluzji”. Czytam: wieś, przy drodze bawi się dziecko. Drogą nadchodzi mężczyzna odziany w szarą otomanę… Andrzej: Najbardziej podobał mi się opis, jak bohater skopiował tajną listę agentów na dyskietkę w kształcie długopisu. | O 18:00 zebraliśmy się w sali kinowej na oficjalne rozpoczęcie, a potem poszłam na prelekcję o symbolice w „Spirited Away”. Prowadząca ją dziewczyna pokazywała komputerowe slajdy z kadrami z filmu, objaśniając znaczenie imion lub szczegółów wyglądu występujących na nich postaci. Większość tych rzeczy wiedziałam już z lektury „Kawaii” i od Doroty Żywno, ale było bardzo fajnie. A na koniec w charakterze bonusa pokazała jeszcze animowany film „The Chubbchubbs” – ten, który wykosił „Katedrę” z Oscara za krótkometrażową animację. Jeżeli nagroda Akademii Filmowej miała u mnie kiedykolwiek jakąkolwiek renomę (dawno to było…), to właśnie nieodwołalnie straciła jej resztki, bo „Katedra” jest o kilka rzędów wielkości lepsza od tego filmiku. Owszem, miły on i śmieszny, ale w kategoriach filmu fanowskiego, a nie dzieła artystycznego. Bohaterem „The Chubbchubbs” jest zabawny stworek zmywający podłogę w kosmicznej knajpie (wśród bywalców widzimy m.in. Vadera, Aliena i robota z „Lost in Space”) i marzący o karierze piosenkarza. Wyrzucony na zbity pysk po nieumyślnym porażeniu piosenkarki prądem spotyka Jar Jar Binksa, który ostrzega go przed inwazją straszliwych Chubbchubbs. Istotnie, na horyzoncie widzimy nadciągające w tumanach kurzu stado ogromnych, groźnych sylwetek przy wtórze muzyki przypominającej motyw z ataku AT-AT na Hoth. Wszyscy w panice wieją z knajpy, stworek zgarnia do wiaderka plączące się przed wejściem puszyste, żółciutkie stworki przypominające słodkie kurczątka i w tym momencie potworne roboty stają tuż nad nim. Kurczątka otwierają dzióbki, pokazując trzy rzędy zębów i dokonują masakry, bo to one były Chubbchubbs. W finale widzimy stworka na scenie, jak strasznie fałszuje piosenkę „Respect”, kurczątka robią chórek. Po zakończeniu jest najazd kamery na milczącą widownię, kurczątka pokazują zęby i wszyscy zaczynają klaskać jak oszaleli. Sympatyczna historyjka, ale każdy, kto widział film Bagińskiego, wie, komu naprawdę należał się ten Oscar. W piątek zaraz po śniadaniu popędziłyśmy z dziewczynami na prelekcję Grega „Dlaczego książki ze świata GW większość fanów uważa za beznadziejne”. Greg nie dojechał i spotkanie prowadził Artur Drzewiecki – była całkiem fajna, mimo monotonnego sposobu mówienia Artura. Potem miała być prelekcja Tomka „Laisara” Frunia „Co naprawdę wynika z filmów Star Wars”, ale została przesunięta na wieczór. Zresztą ja i tak musiałam iść do szkoły na konkurs ze znajomości świata Ewy Białołęckiej pt. „W krainie kudłatych smoków”, który miałam prowadzić. Na konkurs przyszły tylko trzy osoby, w tym sama Ewa, która startowała poza konkurencją. W połowie doszedł jeszcze któryś z braci Szklarskich, więc przynajmniej można było rozdzielić miejsca od I do III. Bardzo żałowałam, że z powodu braku drużyn musiałam zrezygnować z przeprowadzenia egzaminu na Tkacza Iluzji, jednak pozostałe części konkursu odbyły się planowo. Najpierw był test wiedzy, a potem egzaminy na Wędrowca, Obserwatora i Strażnika Słów. Najwięcej punktów otrzymała oczywiście Ewa; pierwsze miejsce zajął Maciej Olczak, syn Lecha. Konkurs trwał dwie godziny; potem poszłam na prelekcję „Czy ilustratorzy Tolkiena tworzą kicze czy arcydzieła”. Miała to być dyskusja, ale z planowanych dyskutantów została tylko Kasia. W dodatku organizatorzy dopiero po pół godzinie znaleźli przedłużacz, do którego można było podłączyć komputer. Jednak udało nam się obejrzeć wszystkie obrazki, które Kasia miała na płytce. Niektóre były bardzo ładne, a inne zadziwiały śmiałymi wizjami Aragorna a la wczesny Robin Hood, Luthien w stroju haremowym i Boromira w spódniczce i wikingopodobnym hełmie z rogami. Kasia: Wśród zawodowców grasują straszliwi bracia Hildebrandt. | Po prelekcji poszłam z Ewą do restauracji zjeść i był to ostatni ciepły posiłek – nie licząc zup z proszku – jaki było mi dane spożyć na tym konwencie. Po prostu nie było czasu. Przy okazji zahaczyłyśmy o konwentową wystawę grafiki w Bibliotece Miejskiej (bardzo nastrojowe ceglane mury i łukowate sklepienia). Zwiedzałam ją w pośpiechu, bo bardzo chciałam zdążyć na prelekcję Ani Brzezińskiej o wydawaniu książek. Udało mi się wysłuchać ostatnich 30 minut. Ania precyzyjnie opisywała drogę, jaką w „Runie” przechodzi dzieło od maszynopisu do egzemplarza w księgarni. Można było się dowiedzieć, jakie cuda czasami wyczynia drukarnia (strony do góry nogami, krzywo przycięte itp.) i na czym dokładnie polegają obowiązki korektorki, która w „Runie” musi się podpisać na każdej stronie sprawdzanej książki. O godzinie 16:00 nakładały się na siebie trzy ciekawe prelekcje, w związku z czym żadnej nie zaliczyłam porządnie. Wpadłam na chwilę posłuchać, jak Cezary Frąc mówi o tłumaczeniach Tolkiena, potem poszłam na spotkanie z Mają L. Kossakowską o interesującym tytule „Czy anioły mogą być zbawione” – myślałam, że to będzie jakaś prelekcja, ale to było spotkanie autorskie, więc po chwili stwierdziłam, że chyba nie dowiem się niczego, czego bym już nie słyszała na poprzednich spotkaniach. W związku z tym powlokłam się do szkoły i po obejrzeniu konwentowej księgarni, w której jednakowoż nie znalazłam nic ciekawego, zajrzałam na końcówkę prelekcji Doroty Żywno o średniowiecznych bestiariuszach, bogato ilustrowanej slajdami. Pożałowałam, że nie byłam na niej od początku. Achika: A co się dzieje z aniołami-opiekunami państw w przypadku zmiany sytuacji politycznej? Na przykład jak z Czechosłowacji powstały Czechy i Słowacja? Jeremiasz: To akurat jest proste: jeżeli powstały Czechy i Słowacja, a było wolne stanowisko opiekuna NRD… | Następnie w tej samej sali wysłuchałam prelekcji „Magia języka, język magii”, bardzo ciekawej. Dowiedziałam się o czterech poziomach magii (w kolejności rosnącej abstrakcji: przyległość, schemat, symbol, idea), o tym, że w starożytności nazwa Rzymu była utajniona ze względów bezpieczeństwa i że Jakuci w tajdze często używają rosyjskich wyrazów na określenie najpotrzebniejszych przedmiotów, licząc na to, że duchy nie znają rosyjskiego i nie zorientują się, które rzeczy mogłyby zabrać lub złośliwie uszkodzić. Było również o tabu otaczającym imiona zmarłych w różnych kulturach, o „językach dla teściowej”, które powstały w plemionach, gdzie nie wolno wymawiać nawet poszczególnych sylab wchodzących w skład imion rodziny męża/żony, o liczbie 17, a właściwie XVII, która dla Włochów jest pechowa, i o tajnych językach magii. Prelegentka urozmaicała wykład przezroczami, a nawet puściła nagrany na taśmę głos mnicha buddyjskiego, który uczy się prawidłowo czytać święte księgi. „Mantry hinduskie to jest prawdziwy wyścig zbrojeń magicznych”. | Kolejnym ciekawym punktem programu był dwugodzinny multimedialny konkurs Sławka Graczyka i Darka Bielaka z filmowej sagi „Gwiezdne wojny”. Chłopcy niesamowicie dużo pracy włożyli w jego przygotowanie. Były pytania z muzyki, rozpoznawanie miejsc na klatkach z filmu (oczywiście miejsc typu „kawałek korytarza” albo „trzy rury sterczące z sufitu”, nie jakichś tam banalnych krajobrazów), a nawet kadry, w których coś zostało sprytnie zmienione lub dodane i trzeba było powiedzieć, co. Było rozpoznawanie cieni rzucanych na ziemię przez różne postacie albo stop-klatki „Dlaczego Yoda ma taką minę” lub „Czego tak się boją ci oficerowie”. Wszyscy bawili się doskonale. Sławek: Do czego na Tatooine są używane banthy? Nie, nie bounty hunterzy, tylko banthy. | Po konkursie przebrnęłam przez budowlane wertepy do szkoły na prelekcję „Fizjologia ras wszelakich” – na sali głównie RPGowcy, średnia wieku – jakieś 18 lat, prelegent niezbyt interesująco zaczął o budowie centaura, po kilku minutach więc się znudziłam i wróciłam do WOKu. Trochę posiedziałam w pobliżu stolika z urną do głosowania na Zajdla, przy którym, jak zwykle, koncentrowało się życie towarzyskie. Greps konwentu:
Ela (pokazuje naklejkę z Zajdlem nalepioną na swoje okulary): Wiesz, co to jest? Achika: ??? Ela: Zajdliki w oczach! | Potem poszłam na górę, na prelekcję Romualda Pawlaka „Jak prawdziwe Średniowiecze przerobić na literackie bajki”. Lubię Romka, bo o czym by nie opowiadał, robi to bardzo ciekawie. Okazało się, że oboje wielbimy „Krzyżowców” Zofii Kossak-Szczuckiej, ale nie zdążyłam z nim porozmawiać na ten temat, bo już się zaczynał konkurs ze znajomości komiksów Janusza Christy. Konkurs przygotowali Sławek z Darkiem, a Ola Maciejewska-Graczyk liczyła punkty. Był multimedialny i naprawdę bardzo fajny, z podziałem na kategorie trudnościowe lub rzeczowe (osoba, miejsce, magia, zdarzenie, itp.). Utworzyłam z Ewą drużynę „Smoczyce” i zażarcie walczyłyśmy przeciwko drużynie „Obrońcy tytułu” (była jeszcze trzecia drużyna, „Muminki”, ale ci nie byli groźni). Zajęłyśmy drugie miejsce, w dużej mierze dzięki pytaniom spadowym. W wyniku udziału w konkursie nie poszłam na prelekcję „Bitwa o Endor – błędy militarne” ani na tę przesuniętą prelekcję Tomka Frunia. Podobno ktoś rzucił pomysł, żeby na następnym konwencie odtworzyć bitwę pod Endorem przy pomocy fanów trzymających modele statków (chyba raczej tekturowe sylwetki, bo skąd wezmą tyle modeli). Jeżeli dojdzie do skutku, to może być świetna zabawa. W sobotę przeżyłam rozterkę, czy iść na prelekcję Ryśka „RAJa” Jeziornego „Czy GW muszą koniecznie być czarno-białe”, czy na konkurs ze znajomości fandomu. W końcu wybrałam to drugie, mając nadzieję, że pytania będą typu „Kto w fandomie ma ksywkę PWC” albo „Gdzie był Polcon dwa lata temu”. Tymczasem pytania, które ułożyli PWC z Szamanem, były przepotwornie wręcz historyczne i specjalistyczne. Przykłady: co oznacza skrót NBP (Nordcon Bez Polconu); kiedy odbył się pierwszy Eurocon; w jakim fanzinie ukazało się opowiadanie Szczepkowskiego (czy też może Krzepkowskiego, niewyraźnie słyszałam, zresztą i tak chodziło o zamierzchłe lata 80.). Jedno z pytań brzmiało: „Kto po konwentach jeździ z kapowniczkiem”. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy się śmiali, patrząc na mnie. Przecież i tak wiadomo, że chodzi o Tadeusza Olszańskiego. ;-D Po konkursie poszłam do konwentowego kina na „Spirited Away”, ale mniej więcej w połowie musiałam wyjść, bo zaczynał się mój Konkurs Ogólnofantastyczny Mało Sadystyczny. Przyszło nawet sporo osób – 4 drużyny, w tym Sławki z Darkiem jako „Deneb” oraz silna ekipa pod wodzą Szymona Sokoła jako „42” (kto czytał „Autostopem przez galaktykę”, ten wie dlaczego). Pytania w konkursie dotyczyły znajomości książek, filmów i komiksów fantastycznych oraz życia fandomu; były raczej łatwe, bo nie chodziło mi o gnębienie uczestników, tylko o to, żeby wszyscy się dobrze bawili. Dla podgrzania atmosfery niektóre pytania miały konkurencje dodatkowe: dla samurajów (można było podwoić lub stracić punkty uzyskane za to pytanie) i dla kamikadze (można było podwoić lub stracić wszystkie zdobyte punkty). Drużyna Szymona, która dzięki dużej wiedzy oraz pytaniom spadowym była na czołowej pozycji, w połowie konkursu wyzerowała się na pytaniu, w jakich latach i miastach odbył się w Polsce Eurocon (rąbnęli się tylko przy dacie Poznania), za to ekipa trzech nieznanych mi dziewczyn, której wcale nie szło najlepiej, podwoiła sobie punkty na pytaniu o prawdziwe nazwisko Lorda Voldemorta i w rezultacie zajęła pierwsze miejsce. Konkurs musieliśmy dokończyć na korytarzu, bo z sali wyrzucili nas zniecierpliwieni uczestnicy konkursu muzyki filmowej. Po podliczeniu i sprawdzeniu punktów zapisałam nazwiska zwycięzców i poszłam do sali obok na prelekcję Ani Brzezińskiej o wiedźmach. W zasadzie nie dowiedziałam się niczego nowego (o tym, że szlachcianka w Polsce nie mogła być oskarżona o czary, uczyłam się na studiach, tylko zapomniałam), ale było fajnie. Potem poszłam na panel dyskusyjny „Warsztaty konwentorobów”. Dyskutantami byli Ela Gepfert, Szaman i Papier oraz prawie wszyscy obecni. Było bardzo fajnie i pouczająco, wszyscy mogli zgłaszać swoje uwagi organizacyjne co do tego, jak się powinno konwenty przygotowywać. Została dokonana swoista wiwisekcja na żywym ciele Polconu'03: nieobecnym organizatorom wypomniano brak dbałości o przedstawienie prelegentów, dostarczenie im wody czy choćby pilnowanie tego, żeby sala została otwarta na czas. Trzeba jednak przyznać, że z punktu widzenia zwykłych uczestników elbląski Polcon wcale nie wyglądał aż tak źle. Panel był przewidziany na dwie godziny, ja jednak po godzinie musiałam przejść do sąsiedniej sali, bo miałam tam prowadzić dyskusję „Czy wolno czerpać z dzieła JRRT”. Moja działalność ograniczyła się właściwie do powitania i przedstawienia dyskutantów (Anna „Nifrodel” Adamczyk, Tadeusz A. Olszański i Michał Leśniewski), a potem ich pożegnania i podziękowania. Sądziłam, że panel będzie polegał na sprzeczaniu się, czy wolno pisać fanfiki osadzone w świecie Śródziemia. Jednak uczestnicy mieli inne problemy, mianowicie drastyczne zmiany zachodzące w angloamerykańskim prawie autorskim. Tadeusz stwierdził, że to idzie w kierunku raczej prawa patentowego, z całkowicie i wyłącznie handlowym podejściem do dóbr kultury. Tadeusz: …Nie chodzi o zyski ze sprzedaży filmów czy książek, tylko o gadżety. Sprawa idzie o potworne pieniądze… Kasia: I potworne gadżety. | Wszyscy uczestnicy narzekali na Tolkien Estate i użalali się nad Anglikami, którzy nigdy nie będą mogli przeczytać „Ostatniego władcy pierścienia” ani innych tego typu książek. Zresztą podobno polski wydawca dostał już wezwanie do sądu – ktoś z sali rzucił, że powinniśmy szybko wykupić obie książki Jeśkowa i Pierumowa, bo wkrótce mogą stać się białymi krukami. Spróbowałam skierować dyskusję na interesujący mnie tor, proponując chwilowe porzucenie tematyki prawniczej i pytając, jakie są uczucia obecnych co do twórczości fanów. Ku mojemu zdziwieniu jakoś nikt nie zakrzyknął, że to szarganie świętości i że nie wolno. Tadeusz jednak stwierdził, że fanfiki są wtedy dozwolone, kiedy z szacunkiem traktują świat Tolkiena i coś do niego wnoszą. Jako przykład podał rosyjski fanfik „Czarna księga Ardy", który, jak powiedział, „wywraca na nice" historię Silmarillionu i w dodatku jest kiepsko napisany, ale autorkom chodziło o coś ważnego, a nie o niszczenie dla przyjemności niszczenia, jak Jeśkowowi. Na koniec Tadeusz zapytał, kto z sali przyznaje się do popełnienia jakiegoś fanfika tolkienowskiego – połowa uczestników podniosła ręce, w tym sam Tadeusz. ^__* Wraz z Kasią zostałyśmy w sali i wzięłyśmy udział w prelekcji Grega Wiśniewskiego pod prowokacyjnym tytułem „Jedi – szare eminencje Republiki?”. Greg się wiele nie naprelegował, bo ciężar dyskusji natychmiast przejęła na siebie sala. Z wielkim ogniem roztrząsaliśmy organizacyjne zagadnienia Zakonu: czy kanclerz Senatu ma prawo ich posyłać na misje, czy tylko grzecznie prosić o pomoc, czy i przed kim składają raporty i rozliczają się z podejmowanych działań, w jakim stopniu Zakon Jedi mógł się zmienić na przestrzeni kilku tysięcy lat istnienia i tak dalej. Bardzo nam się fajnie gadało. Ja zacytowałam teorię Marcina „Indiany” Wacińskiego o Templariuszach (komandorie na różnych planetach, cywilni ludzie pomagający zakonowi itp.), która Gregowi bardzo przypadła do gustu, bo, jak się okaz ało, miał podobną. Po upływie godziny do sali znów powrócił temat tolkienowski, sformułowany jeszcze bardziej prowokacyjnie: „Czy postaci u JRRT są rzeczywiście czarno-białe i papierowe”. W dyskusji mieli brać udział Tadeusz, Nifrodel i PWC. W trakcie przerwy na wietrzenie sali wzięłam sobie kilka przecudnej urody zdjęć galaktyk i mgławic z teleskopu Hubble'a, przywiezionych przez panią Inge Heyer, które w tym właśnie celu były wyłożone na stoliku w holu. Po drodze postanowiłam zajrzeć do ciemnej sali teatralnej na spotkanie autorskie z Andrzejem Ziemiańskim, którego pierwotnie nie było w planie. Wślizgnęłam się więc w rozświetlony dwoma reflektorami mrok, gdzie na rzędach krzeseł siedziały tłumy fanów, a gdzieś daleko w głębi Andrzej i prowadząca spotkanie Klaudia Heintze zwana Foką. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że w tajemniczy sposób znikła amfiteatralność widowni, a układ sali jest odwrócony – poprzednio prelegenci siedzieli przy samym wejściu, a nie w głębi (potem dowiedziałam się, że to na skutek przedstawienia „Kapłanka grobowców Atuanu”, które odbywało się w tej sali poprzedniego dnia). Rozmowa toczyła się wokół „Achai”. Foka powiedziała, że przeczyta fragment, który według niej doskonale ilustruje niesamowite pomysły autora na różne rozwiązania psychologiczne. Fragment opowiadał o tym, jak to szesnastoletnia Achaja ucieka z kamieniołomu z kajdanami na nogach i terroryzuje kowala, żeby ją rozkuł. Konkretnie wyglądało to tak, że napadła go w kuźni, przykładając nóż do szyi, a on się nie wyrywał, bo wyczuł, że „była silniejsza od niego”. W tym momencie parsknęłam głośno a ironicznie. Foka czytała dalej, jak to bohaterka w trakcie rozkuwania trzyma kowala za klejnoty rodowe twierdząc, że „nawet jak mi zmiażdżysz kostkę, to zdążę ci to urwać”. No jasne, wszyscy wiedzą, że kastracji najłatwiej się dokonuje, mając świeżo rozwaloną młotem nogę. Na koniec kowal powiesił się, żeby dziewczyna nie zabiła jego żony i dzieci dla zatarcia śladów. Foka bardzo zachwycała się takim rozwiązaniem, a ja łamałam ręce nad czytelnikami, którzy dają sobie wmówić, że szesnastolatka, nawet po dwuletnim machaniu kilofem w kamieniołomach, przewyższa siłą fizyczną faceta, który machał młotem lat co najmniej dwadzieścia. Ech, ten Andrzej… Miałam wielką ochotę wytknąć idiotyzm tego pomysłu, ale nie odważyłam się zabrać głosu. bo bałam się, że obecni na sali fani Andrzeja mnie zlinczują ^__* Potem zaczęli coś mówić o różnych rodzajach broni – Andrzej z przekonaniem tłumaczył, że bardzo dobrą obroną przed atakiem mieczem jest złapanie go za ostrze, a ludzie nie czynią tak tylko dlatego, że mają głupie, instynktowne opory. Wróciłam do właściwej sali, gdzie, jak się zdaje, dyskutanci skończyli właśnie sprzeczać się o czarno-białość postaci Tolkiena i zaczęli o papierowość. PWC stał na stanowisku, że są papierowe; trochę wyglądało to, jakby robił tak z czystej przekory wobec Tadeusza, ponieważ zaprzeczał każdemu jego zdaniu. Oliwy do ognia dolewał siedzący obok PWCa i broniący go Paweł Pluta. Paweł: Ale robot, który złamie trzy prawa robotyki, jest wyłączany, bo się zepsuł. I tak właśnie został wyłączony Boromir pod Amon Hen.
PWC (do Tadeusza i Nifrodel): Jak wy ustalicie poglądy, to ja wtedy mogę dyskutować ze zwycięzcą.
Laisar (wskazuje na Pawła Plutę i Marka Gumkowskiego): Kiedy tak patrzę na nich, to myślę sobie… Achika (wpadając mu w słowo): Chłopcy, przestańcie, bo źle się bawicie – dla was jest to igraszką, nam idzie o życie! | O 19:00 poszliśmy wszyscy do sali kinowej na oficjalne zakończenie Polconu. Rozdanie Zajdli przygotowane było pięknie, jak gala Oscarowa. Po bokach sceny stały dwie dwumetrowe, złociste kopie statuetek wykonane z kartonowych pudeł, co nadawało im mocno kubistyczny wygląd. Byłam pełna podziwu dla ogromu pracy, które w nie włożono. Rozległy się fanfary i na ekranie kinowym po kolei ukazały się ładnie zrobione komputerowe slajdy przedstawiające zdjęcia nominowanych autorów i tytuły utworów wraz ze skanami okładek. Lech Olczak jak zwykle odczytał, ile głosów ważnych i nieważnych oddano, a potem pani Jadwiga Zajdel wzięła dyplomy w czerwonych okładkach i wyczytała nazwiska zwycięzców. W tym roku tryumfowali Andrzeje. W kategorii „powieść” nagrodę dostał Andrzej Sapkowski za „Narrenturm”, wbrew prognozom dużej części fanów, którzy przypuszczali, że Zajdla zgarnie inny Andrzej, czyli Ziemiański. W kategorii „opowiadanie” swoją długo wyczekiwaną statuetkę otrzymał Andrzej Pilipiuk za „Kuzynki”. Sala zareagowała wielkimi brawami, część osób wstała. Nagrodę odebrała jego narzeczona Kasia Motyka, znana bardziej jako Ellen, ponieważ Andrzej miał wesele w rodzinie i musiał wyjechać. Przekazał jednak swoje podziękowania przez telefon komórkowy przytknięty do mikrofonu. Sapek (schodząc ze sceny): Niech ryczy z bólu ranny łosoś. | Po zakończeniu postaliśmy jeszcze chwilę w holu, gadając i witając się ze znajomymi. Miałam przy tym okazję poznać red. Eryka Remiezowicza z „Esensji”, którego znałam tylko mailowo. Potem zapakowaliśmy się z Fruniami i Pawłem w taksówkę i pojechaliśmy do naszej bursy na imprezę ŚKFową, którą swą obecnością uświetniła pani Jadwiga Zajdel. Z bliska okazała się niezmiernie uroczą osobą (co zresztą było widać również z daleka). Wraz z Elą i chłopakami ustawiliśmy kwadratowe stoliki w świetlicy w jeden długi stół i podaliśmy chrupki, słone paluszki i napoje gazowane z ostrzegawczym napisem na etykietce: „Zawiera sok!”. Na początku było nas dosłownie kilkoro; po dwóch godzinach dołączyli ludzie, którzy byli w kinie na „Equilibrium”, i rozgorzało kilka interesujących dyskusji. Achika: To dzięki Eli jestem w fandomie. Jak przyjechałam w 1997 do Katowic z rysunkami na Polcon, to mnie tak serdecznie przyjęli, kilka „Miesięczników” mi od razu dali… Laisar: Pierwsza działka za darmo.
Ela (wygląda przez okno w mrok): Zaraz będziemy mieli gościa: idzie Kasia. Ktoś1: Jaka Kasia? Ktoś2: Przyszła żona Pilipiuka. Ktoś3: Czyja żona przyszła???
Ela: Pijemy na cześć Andrzeja Kowalskiego, który jest fundatorem. Sprzedaliśmy jego akredytację.
Silvana (opowiada o czytaniu Tolkiena przez prawdziwego aktora): To był starszy pan, w czarnym płaszczu… Achika: Znaczy, satanista. Silvana (spojrzenie pełne dezaprobaty): …przyszedł, zapalił trzy świeczki… Sławek (nachylając się do ucha Achiki): Miałaś rację, satanista. Silvana: Miał szarą teczkę… Darek: Bordową!! Achika: Uwielbiam, jak świadkowie się plączą w zeznaniach.
Kasia: Silvana to jest skowronek całodobowy.
Luthien Tinuviel → Lucia Kląskawka (w tłumaczeniu z polskiego na łoziński) | W niedzielę udało nam się bez problemu spakować i zdążyć na 10:00 na prelekcję Kasi i Silvany o „Dwóch wieżach”. Były na nią przeznaczone aż dwie godziny, więc dziewczyny najpierw dokładnie opowiedziały, co zostało dodane w edycji specjalnej (to też było tematem prelekcji, tylko nie zmieściło się w tytule), a potem zaczęły rozważać, co i dlaczego pozmieniał w TTT Jackson względem książki. Pomimo tego, że wszystkie te rzeczy zdążyłyśmy już obgadać po tysiąc razy, słuchało mi się bardzo przyjemnie. Kasia: Film powinien mieć podtytuł: „Dwie wieże – Czekamy-Na-Rozszerzoną-Wersję”. Silvana: W tej scenie po raz pierwszy widzimy Gimlego bez hełmu. Achika: Matki zasłaniają oczy dzieciom.
Kasia: W edycji specjalnej okazało się, że Keleborn potrafi mówić.
Kasia: Chyba nikomu się nie podobała kinowa wersja Galadrieli. Achika: Bo to zła kobieta była.
Kasia: Faramir filmowy nazywany jest na sieci „Far-from-the-book-amir”.
Kasia: Są takie sceny, gdzie Aragorn skacze z muru na tłum orków z włóczniami. Od Dziedzica Isildura oczekiwałabym bardziej rozsądnej gospodarki własną osobą.
Silvana (o Arwenie): Na fioletową firankę spuśćmy firankę milczenia.
Silvana: Bo z Jacksonem to nigdy nic nie wiadomo. Jak z pszczołami.
Kasia: Zwiastun filmu wyglądał tak: szarża-szarża-szarża-Denethor. Szarża-szarża-szarża-Gollum. Achika: Przeszarżowali. | Kolejne dwie godziny zajęła prelekcja Sławka Graczyka o ekonomii w świecie „Gwiezdnych wojen”, która przerodziła się w dyskusję. Dyskutantów było w sumie niezbyt wielu, bo to była ostatnia prelekcja tego dnia (no, właściwie to jeszcze potem było przewidziane spotkanie z Ligą Pytań Tolkienowskich, ale nie wiem, czy się odbyło), ale gadaliśmy sobie upojnie, głównie na temat, z jakich źródeł może być finansowany Zakon Jedi (z jakichś powodów część dyskutantów upierała się, że z budżetu Republiki, chociaż tłumaczyłam im, że to by groziło zbytnim uzależnieniem), czy Jedi mogą zajmować się pracą zarobkową (teoretycznie byliby cenni w różnych negocjacjach handlowych ze względu na umiejętność wykrywania fałszu lub złych intencji, i wcale nie musieliby się angażować po żadnej ze stron, po prostu służyliby jako żywy „wykrywacz kłamstwa”, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że było ich zbyt mało, żeby się dawać wynajmować do takich celów), czy mogą w razie konieczności dokonywać np. rekwizycji pojazdów i kto za to płaci. Frunie (zbierają się do wyjścia). Darek: Evacuate!? In your moment of triumph!? | Polcon'03 był moim zdaniem konwentem bardzo udanym, choć okupionym nadludzkim chyba wysiłkiem woli i sił nielicznych (zbyt nielicznych) organizatorów. Zawiedli gżdacze; również brak tradycyjnego greenroomu dawał się niektórym we znaki. Jednak program był wręcz fantastyczny, a możliwość spotkania wszystkich znajomych z fandomu jak zwykle przyjemna. Aż szkoda, że następny Polcon dopiero za rok… |
|