nr 08 (XXX)
październik 2003




powrót do indeksunastępna strona

Walter Jon Williams
  Praxis

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     To obcy Shaa, Wielcy Panowie, narzucili ludzkości bezwzględne zasady etyczne – Praxis – gdy Ziemia się poddała po zniszczeniu bombami antymaterii Delhi, Los Angeles, Buenos Aires i kilkunastu innych miast. Ludzkość była drugim z inteligentnych gatunków, który poczuł bicz Shaa. Pierwszym byli centauroidalni, pokryci czarnymi łuskami Naksydzi – przed kapitulacją Ziemi byli już poskromieni i stanowili załogi na większości statków Shaa.
     Nikt nie wiedział, skąd Shaa pochodzili, a oni sami nie mówili otwarcie o swych dziejach. Planeta Zanshaa z miastem stołecznym Zanshaa najwyraźniej nie była ich planetą macierzystą, została tylko w czasach historycznych wybrana jako wygodne miejsce położone między ośmiu wormholowymi bramami, przez które Shaa mieli dostęp do swego imperium. „Rok” Shaa, równy 0,84 roku ziemskiego, nie miał nic wspólnego z okresem obrotu Zanshaa wokół jej gwiazdy, ani w ogóle z okresem obrotu jakiejś planety w ich imperium. Wszelkie odnośniki do miejsca pochodzenia Shaa zostały usunięte z archiwów, nim gatunki podporządkowane uzyskały do nich dostęp.
     Inną osobliwością był system datowania, zaczynający się od „Pokoju Praxis Jeden”, około 437 lat przed pojawieniem się Shaa nad macierzystą planetą Naksydów. Sugerowało to, że istniał czas, gdy Shaa jeszcze nie oddawali się Praxis, choć żaden Shaa tego nie chciał potwierdzić. Nie czcili również tego Shaa – jeśli to był Shaa – który pierwszy sformułował zasadę Praxis. Nie pamiętali również jego imienia.
     W jednym byli nieugięci: uważali, że wszystkie gatunki i sam fizyczny świat muszą się podporządkować zasadom Praxis. Kategorycznie zakazali używania i rozwijania całych gałęzi techniki – sztucznej inteligencji i świadomych maszyn, transformowania inteligencji istot żywych do postaci maszynowej czy elektromagnetycznej, konstruowania maszyn do manipulacji materii na poziomie molekularnym i atomowym. Manipulacji genetycznych również zabroniono – Shaa woleli wolniejszy proces doboru naturalnego, im bardziej pozbawiony sentymentów, tym lepiej.
     Zasady Praxis wdrażano z żelazną konsekwencją. Każdego, kto je naruszył, czekała kara śmierci, często okrutna i wykonywana publicznie, gdyż Praxis stanowiło, że „ci, którzy naruszyli podstawowe prawo, mają otrzymać karę nieproporcjonalnie surową do przestępstwa, by przykład oddziaływał na społeczeństwo”. Shaa i ich stronnicy nie wahali się użyć najbardziej trujących i destrukcyjnych broni: bombami antymaterii niszczyli niekiedy całe miasta za przestępstwa paru mieszkańców, a gdy kiedyś odkryto, że grupka Ziemian używa technik genetycznych do produkcji zarazy, która miałaby zabić Shaa, cała planeta została zbombardowana, zniszczona, a powstałe wskutek potężnych eksplozji chmury dymu i pyłu, zasłoniły słońce, skazując tych, co przeżyli, na powolną śmierć w zimnej atmosferze, zatrutej promieniowaniem.
     Ci Ziemianie, którzy przetrwali, porażeni sposobem, w jaki Shaa niszczyli własnych poddanych, uznali się za niezwykłych szczęśliwców, że zbombardowana planeta nie była Ziemią.
     Takie przykłady odnosiły skutek. Po długiej agonii planety Dandaphis, zakazy Praxis nigdy nie były łamane w tak radykalny sposób.
     Inne reguły Praxis odnosiły się do organizacji społecznej. Każda istota rozumna miała w imperium wyznaczone miejsce w ściśle określonej strukturze, w ramach hierarchicznej piramidy klanów. Parowie znajdowali się na szczycie. Ci na górze odpowiadali za dobro tych na dole, a warstwy niższe miały czcić parów i Shaa, okazując im uległe posłuszeństwo.
     Inna klauzula Praxis zabraniała istotom rozumnym „skazywanie się na przekleństwo nieśmiertelności” – osobliwy zakaz, gdyż Shaa byli nieśmiertelni. Rzadko ujawniali sposób myślenia, jaki przyświecał ich zakazom, ale Shaa otwarcie przyznawali, że ich własna nieśmiertelność to poważna pomyłka, i za pomocą karabinów, noży patroszących czy bomb z antymaterii niszczyli wszystkich, którzy szukali fizycznej nieśmiertelności dla siebie.
     Na temat samych Shaa, Shaa nic nie mówili. Zagadką pozostało, dlaczego te nieśmiertelne istoty, wyposażone w absolutną władzę, po kolei popełniały samobójstwa. Nie uważali swej śmierci za tragedię.
     – Żadna istota nie powinna być nieśmiertelna – tak kwitowali wszelkie pytania.
     Jakakolwiek była tego przyczyna, Wielcy Panowie postanowili kolejno umrzeć, a każda śmierć pociągała za sobą śmierć kilkudziesięciu lojalnych podwładnych. Teraz, w 12481 roku Pokoju Praxis, został tylko jeden Wielki Pan.
     Oczekiwano, że długo nie pożyje.

     Po drugiej stronie holu Centrum umieszczono mapę imperium – pokazywała wormhole prowadzące z Zanshaa do dominiów. Nie odzwieciedlała rzeczywistego układu gwiazd w rejonie Zanshaa; wormhole przeskakiwały pobliskie gwiazdy i w zasadzie mogły łączyć dwa dowolne punkty wszechświata. Wiele układów planetarnych, pokazanych na mapie, znajdowało się tak daleko od Zanshaa, że trudno było powiedziać, czy w ogóle są związane z innymi częściami imperium. Wormhole biegły w czasoprzestrzeni – wormhol przeskakujący osiemset lat świetlnych mógł równocześnie przeskoczyć osiemset lat w przeszłość lub w przyszłość, albo pokonać każdy dystans czasowy mieszczący się w tym zakresie.
     A przy tym nie występowały żadne paradoksy. Wskutek ograniczeń związanych z prędkością światła nie można było dostać się w pobliże innej gwiazdy dostatecznie szybko, by zmienić jej historię, chyba że wykorzystało się do tego wormhole, ale wówczas okazywało się, że Shaa już wcześniej odwiedzili to miejsce.
     Dominujący element dziejów: nie było ucieczki przed Shaa. Nie było ucieczki przed historią, w której Gareth Martinez występował jako prowincjonalny lord, obiekt pogardy wyższych sfer. Nie można się cofnąć w czasie i naprawić błędu polegającego na tym, że Dowódca Floty Enderby beszta Martineza.
     W żaden sposób nie dało się skorygować pomyłek Martineza, błędów cywilizacji i historii. Martinez musiał żyć z tym wszystkim.
     Pod lewą pachą niósł ciężkie, opasłe koperty z zaproszeniami od Enderby'ego. Przełożył je do prawej ręki. Szedł do służbówki kadetów, sprawdzając, czy na displeju na mankiecie nie wyświetliły się jakieś wiadomości.
     „Może innym razem”.
     Notka od chorążej Taen pokazała mu się na lewym rękawie kameleoformu. Nie dostał ani audio, ani wideo, więc nie potrafił stwierdzić, czy Amanda Taen jest na niego wściekła czy nie, ale najwidoczniej jeszcze go zupełnie nie skreśliła.
     Może ten błąd uda się naprawić.
     Nacisnął na rękawie srebrny guzik-kamerę i przesłał odpowiedź wideo i audio: „Teraz jestem wolny. Nie za późno na spotkanie? Jeśli już jest za późno, odezwę się jutro i będziemy mogli umówić się na inny termin”.
     Kwiaty, pomyślał. Jeśli Amanda Tean nie odpowie, prześlę jej kwiaty i pisemne przeprosiny.
     Wyłączył displej. Kameleonowa tkanina marynarki munduru przybrała zwykły ciemnozielony odcień, identyczny jak odcień nieba Zanshaa. Teraz o tej późnej porze w Centrum panował niewielki ruch. Stukanie obcasów Martineza na marmurowej podłodze dawało pogłos w wysokich pustych korytarzach. Przy drzwiach służbówki kadetów poprawił kołnierzyk z czerwonymi trójkątnymi naszywkami oficerskimi, usztywnił plecy i wszedł do środka.
     Czterej kadeci nie zauważyli go. Jak się spodziewał, oglądali transmisje sportowe na ekranach ściennych. Pamiętał ze swych kadeckich czasów, że sport był naturalnym hobby w wolnych chwilach i jeśli ktoś nie interesował się sportem, nazywano go kujonem i uważano za dziwaka.
     Tu kujonów nie dostrzegł. Z jednej ściany dochodziły odgłosy futbolu, z drugiej – zapasów wolnej amerykanki, z trzeciej – wyścigu jachtów. Kadeci w rozchełstanych mundurach rozpierali się na kanapie zwróconej ku ścianie z wyścigami jachtów i popijali piwo z puszek.
     Z kadetami, którzy ukończyli jakąś akademię wojskową, ale nie mieli jeszcze żadnego doświadczenia zawodowego, zawsze był problem. Należało im znaleźć zajęcie, gdzie mogliby nabrać dojrzałości, nie czyniąc krzywdy sobie i innym. Zakładano, że przez trzy lata między dyplomem a egzaminami oficerskimi nabędą doświadczenia i zapoznają się z technicznymi aspektami zawodu. Jednak najczęściej wybierali atrakcyjniejszy program z trzech przedmiotów: przepijania, trwonienia i przegrywania wszelkich zasobów finansowych. Ludzie nazywali ich „szpanerami”.
     Martinez doskonale pamiętał, że też ulegał takim pokusom. Udało mu się uzyskać dyplom ze szpanerstwa, więcej – przekonał się, że jest w tym dobry i tylko jakiś wewnętrzny głos mówiący, że trzeba być kimś potrzebnym, uchroniło go od stania się zupełnym pasożytem.
     Z braku użytecznego zajęcia, kadeci z tego pokoju służyli jako gońcy. Zazwyczaj gdy ktoś potrzebował posłańca, dzwonił tutaj i wzywał kogoś do zabrania przesyłek. Dawało to któremuś z tych obiboków czas na dopicie drinka, poprawienie munduru i przeistoczenie się w coś na kształt sprawnego, posłusznego oficera.
     Martinez, przez nikogo niezauważony, stanął za kanapą. Umysł wypełniała mu błoga pewność własnej nieomylności. Wytropił norę leniuchów, którzy trwonili czas, zamiast myśleć o służbie.
     – Hołota! – ryknął. Kadeci nie mieli jeszcze przydziału i nie musiał im mówić „milordowie” , choć z pewnością należeli do kasty parów.
     Czterej kadeci – kobieta i trzech mężczyzn – zerwali się z kanapy, ściągnęli barki i nastawili szyje.
     – Milordzie! – odpowiedzieli.
     Martinez spojrzał na nich lodowato. Przed chwilą zwierzchnik odarł go z godności i szans, i teraz Martinez czuł silną ludzką potrzebę przekazania swego bólu innym osobom. Przez parę sekund milczał, czekając tylko, by kadeci się odprężyli, kiedy zorientują się, że mają przed sobą tylko porucznika, i to prowincjusza.
     Stali na baczność. Bogaty chłopczyk Foote – miał na głowie niesforny jasny kosmyk – powściągnął zwykły wyraz pogardy; Chatterji – piegowata, rude włosy zebrane na karku w koński ogon. Martinez nie znał dwóch pozostałych.
     – Na którego przypada teraz kolej? – zniżył się wreszcie do zadania pytania.
     – Na mnie, milordzie – odparł jeden z nieznajomych. Był niski, szczupły, śniady, cuchnął piwem, które wylał sobie na pierś, podrywając się z kanapy.
     Martinez podszedł do chłopaka bliżej i spojrzał na niego z góry. Martinez był wysoki i wiedział, że patrzenie z góry się przydaje; ćwiczył je i potrafił dobrze to robić.
     – Nazwisko, gnido?
     – Silva, proszę pana.
     Martinez wręczył mu listy.
     – Te listy mają być osobiście dostarczone na każdy statek stacjonujący w pierścieniu. Osobiście kapitanom lub ich adiutantom. Potwierdzenia na piśmie mają być zebrane i oddane do biura lorda dowódcy Enderby'ego.
     Spojrzał znacząco na piwną plamę na rozpiętej marynarce i koszuli kadeta.
     – Czy jest pan na tyle trzeźwy, by wykonać to zadanie, kadecie Silva?
     – Tak, milordzie! – Zapach jęczmienia i chmielu buchał z płuc Silvy, ale mężczyzna się nie chwiał, choć pięty miał złączone, a Martinez górował nad nim jak wieża. Zatem młodzian nie był chyba aż tak pijany, by skompromitować siebie, Martineza i sztab Enderby'ego.
     – Najbliższy wahadłowiec do terminalu windy wyrusza za pół godziny – oznajmił Martinez. – Wystarczy czasu na prysznic i zmianę ubrania. – A po chwili dodał: – Chyba nie jesteś aż tak pijany i nie zrzygasz się w windzie, co, gnido?
     – Nie, milordzie.
     Martinez przekazywał mu listy.
     – No, ani mi się waż! Na wszelki wypadek włóż to do szczelnej torby.
     – Proszę wybaczyć, milordzie. Czy mógłbym coś powiedzieć? – odezwał się jeden z mężczyzn.
     Był to Jeremy Foote, postawny blondyn z kosmykiem niesfornych włosów z prawej strony głowy. Stał na baczność, ale mówił z lekkim, charakterystycznym dla siebie leniwym przeciąganiem. Mówił tak prawdopodobnie od kołyski; ten głos sygnalizował maniery i społeczną pewność siebie, kojarzył się z ekskluzywnymi palarniami, wyrafinowanymi balami maskowymi i zastępem dyskretnych służących. Martinez nie miał wstępu do takiego świata – choć należał do parów – chyba że wyprosiłby poparcie jakiegoś patrona z wyższej kasty.
     Martinez odwrócił się do niego.
     – Słucham, kadecie Foote.
     – Milordzie, ja mógłbym dostarczyć te listy – zaproponował Foote.
     Martinez dobrze go znał i wiedział, że za jego pozorną ofiarnością kryje się inny motyw.
     – A czemuż to jesteś dzisiaj taki dobry dla Silvy? – spytał.
     Foote pozwolił sobie na drobny bezczelny gest – dotknął kącika swych ust.
     – Mój wuj, milordzie, jest kapitanem „Bombardowania Delhi” – odparł. – Po dostarczeniu przesyłki mógłbym z nim zjeść małe śniadanko.
     Martinez pomyślał: przywołał koneksje rodzinne, to dla niego typowe. Do diabła z nim i z jego koneksjami.
     Przedtem Martinez miał zamiar udzielić kadetom krótkiego pouczenia na temat właściwego stroju i zachowania w pokoju służbowym i dać im spokój, ale po odzywce Foote'a uzyskał aż nadto wystarczające usprawiedliwienie, by dać im wycisk.
     – Kadecie Foote, obawiam się, że kameralne rodzinne śniadanka musi pan odłożyć na później. – Martinez szarpnął podbródkiem, wskazując Silvę, i znów wyciągnął do niego koperty.
     – Silva, niech pan zmierza na stację. A jeśli nie zdąży pan na najbliższą windę, proszę mi wierzyć, że się o tym dowiem.
     – Tak jest, milordzie. – Silva wziął koperty i czmychnął, zapinając po drodze mundur.
     – W stosunku do was mam inne plany. – Martinez patrzył kolejno na trzech pozostałych kadetów. – Zechciejcie się odwrócić i spojrzeć na wyścig jachtów.
     Kadeci wykonali przepisowy w tył zwrot. Tylko Chatterji chwiała się w obrocie po pijacku. Displey na ścianie dawał obraz trójwymiarowy. Sześć jachtów i planeta z księżycami ukazane były w przekonujący sposób na tle gwiezdnej pustki.
     – Displej, wyłączyć dźwięk – polecił Martinez. Natychmiast ucichły komentarze sprawozdawców. – Wyłączyć futbol. Wyłączyć zapasy.
     Teraz, w ciszy, jachty wykonywały manewry wśród dwunastu księżyców Vandrith – gazowego giganta w żółtawe paski, piątej planety układu Zanshaa. Księżyce nie grały w zasadzie głównej roli w wyścigu; każdy jacht musiał natomiast przejść w pewnej odległości od serii satelitów krążących wokół księżyców. Wyścig łatwo mógłby zmienić się w matematyczne zadanie dla komputera nawigacyjnego. Aby temu zapobiec, satelitom zaprogramowano losową zmianę orbit, co zmuszało pilotów do stosowania improwizowanych rozwiązań. Testowano więc temperament pilotów, a nie prędkość jachtowych komputerów.
     Martinez interesował się wyścigami jachtów, gdyż zamierzał uprawiać te dyscyplinę. Po pierwsze, mogła podnieść jego status społeczny; po drugie, sądził, że da mu radość. Zdobywał najwięcej punktów w symulacjach manewrów bojowych i jako kadet otrzymał srebrne naszywki pilota szalupy. Podczas służby na „Bombardowaniu Dandaphis” stale wygrywał w wyścigach szalup, a szalupy nie różniły się zbytnio od jachtów sportowych – oba typy statków były oszczędnie zaprojektowane, składały się głównie z pojemnika na paliwo z antymaterii oraz z systemu podtrzymywania życia dla pojedynczego pilota.
     Martinez mógłby sobie pozwolić na prywatny jacht – dostawał od ojca hojną pensję, która mogłaby się powiększyć, gdyby taktownie o to poprosił. Małe łodzie to droga zabawka, wymagająca załogi naziemnej i stałej konserwacji. Ponadto Martinez musiałby zapisać się do jachtklubu, zapłacić wysokie wpisowe i składkę. Do tego dochodziły opłaty portowe, wydatki na paliwo i utrzymanie jachtu. Trzeba by się było również liczyć z faktem, że Martineza prawdopodobnie by nie przyjęto do najlepszych klubów, co uznałby za upokorzenie. Właśnie takie kluby sponsorowały zawody, które teraz transmitowano.
     Odłożył więc żeglarskie plany, gdyż doszedł do wniosku, że swój cel może osiągnąć dzięki związkom z Dowódcą Floty Enderbym. Ale dowódca odrzucił jego sugestię, by zostać jednak przy życiu, więc może czas znów pomyśleć o żeglarstwie.
     Uważnie spojrzał na ekran. Zawody przekazywano na żywo, ale w istocie występowało 24 minutowe opóźnienie – tyle potrzebował sygnał na przebycie odległości Vandrith – Zanshaa.
     – Kadet Chatterji, czy możesz objaśnić strategię zawodnika numer dwa – powiedział Martinez.
     Chatterji oblizała wargi.
     – Objaśnić, milordzie?
     Martinez westchnął.
     – Po prostu powiedz, co robi pilot.
     Zawodnik numer dwa – na displeju nie podano nazwiska pilota, a Martinez nie rozpoznawał jaskrawych purpurowych malunków na kadłubie – obrócił właśnie statek i uruchomił główny silnik.
     – Milordzie, łódź hamuje – odparła Chatterji.
     – A czemuż ona hamuje?
     – Zmniejsza przyrost prędkości, delta v, żeby… żeby – kadet oblizała wargi. – Żeby lepiej manewrować – dokończyła niepewnie.
     – A jakiemu manewrowi ma służyć to hamowanie?
     Chatterji rozpaczliwie szukała wzrokiem odpowiedzi na ekranie.
     – Delta v zwiększa opcje, milordzie. – Wyrecytowała poznany na zajęciach z taktyki banał.
     – Słusznie – odparł Martinez. – Jestem pewien, że twój nauczyciel taktyki byłby z ciebie dumny, gdyby się dowiedział, że zapamiętałaś tę odrobinę wiedzy, którą usiłował ci wbić do głowy. Ale – ciągnął pogodnie – nasz pilot zmniejsza delta v i w ten sposób zmniejsza swoje opcje. Więc, kadet Chatterji, powiedz mi dlaczego. Dlaczego?
     Usilnie koncentrowała się na obrazie displeju, ale nie potrafiła odpowiedzieć.
     – Kadet Chattrija, sugeruję, byś powtórzyła sobie wiadomości z taktyki – powiedział Martinez. – Wytrwałość może się w końcu opłaci, ale w twoim wypadku, wątpię w to. Ty, jak ci tam… – zwrócił się do kadeta, którego nie znał.
     – Parker, milordzie.
     – Może ty mógłbyś objaśnić Chatterji, na czym polega taktyka pilota.
     – Zmniejsza delta v, żeby złapała go grawitacja V9. – Tak nazywał się dziewiąty księżyc planety Vandrith; najbardziej wewnętrzny miał numer jeden. Shaa niezbyt się wysilali, by nadać obiektom astronomicznym interesujące lub poetyczne nazwy.
     – A dlaczego wchodzi w studnię grawitacyjną V9, Parker?
     – Zamierza wykorzystać efekt procy i wystrzelić w kierunku satelity w pobliżu V11, milordzie – wyjaśnił Parker.
     – A numer cztery… to będzie kapitan Chee… – Martinez rozpoznał niebieskosrebrne malunki na kadłubie statku. – Dlaczego ona nie zmniejsza delta v? Dlaczego, wprost przeciwnie, przyśpiesza?
     – Chyba… – Parker przełknął. – Chyba próbuje zastosować inną taktykę.
     Martinez westchnął powoli.
     – Ale dlaczego, powiedz, gnido? To przecież widać na displeju. To oczywiste.
     Parker na próżno przyglądał się ekranowi. Wtem nerwową ciszę przerwał powolny głos kadeta Foote.
     – Milordzie, kapitan Chee przyśpiesza, bo chce całkowicie ominąć V9, przejść między V11 a satelitą i zdobyć punkty. Ponieważ V11 ma atmosferę, kapitan Chee spróbuje wykorzystać hamowanie w atmosferze, żeby zmniejszyć prędkość i w ostatniej chwili wykonać manewr w pobliżu satelity.
     Martinez obszedł Foote'a i warknął:
     – Kadecie Foote, nie przypominam sobie, żebym prosił pana o opinię!
     – Proszę, milordzie, o wybaczenie – odparł Foote przeciągle.
     Martinez ponuro uzmysłowił sobie, że Foote właśnie stał się gwiazdą tego spotkania. Martinez zamierzał postraszyć trochę pijanych wałkoni na służbie, ale Footemu udało się zmienić zasady gry. Jak to osiągnął?
     W powieściach dla dzieci zawsze występował łobuz, dręczący młodszych kolegów, aż pojawiał się bohater, który wstawiał się za ofiarami. Foote uczynił gest w obronie Silvy i teraz uratował Parkera.
     A tym łobuzem jestem ja, pomyślał Martinez. Ja jestem złośliwym zwierzchnikiem, dręczącym podwładnych, by złagodzić żałosne poczucie własnej niższości. Foote mnie rozgryzł.
     Jeśli w tej scence mam grać rolę drania, to przynajmniej mogę zagrać ją dobrze, postanowił.
     – Parker powinien wiedzieć, że nie zawsze będziesz pod ręką, by wyciągać go z głupoty – zwrócił się do Foote'a. – Ale skoro już się odezwałeś, może zechcesz powiedzieć, czy manewr kapitan Chee się powiedzie.
     – Zrobi klapę, milordzie – odparł natychmiast Foote.
     – Zrobi klapę? – Martinez przedrzeźniał kadeta. – A dlaczego ma zrobić klapę?
     – Satelita księżyca V11 zmienił tor – ciągnął Foote tym samym tonem. – Ale Chee tego nie widziała, bo w tym czasie satelita był zasłonięty księżycem. Gdy to dostrzeże, za późno będzie na korektę błędu. – Teraz głos Foote'a stał się niemal przyjacielski. – Oczywiście kapitan Blitsharts chyba uwzględnił taką możliwość. Nie ma tak dużego przyśpieszenia, ale zostawił sobie więcej opcji.
     Martinez spojrzał na statek numer jeden i dostrzegł na kadłubie błyszczące czarne malunki w żółtawe paski – słynny znak rozpoznawczy Blitsharta. Był on znakomitym żeglarzem, szpanerem najwyższej klasy, znanym nie tylko z powodu swych zwycięstw, ale również dlatego, że zawsze brał do statku swego psa, czarnego retriwera o imieniu Pomarańcza. Na „Północnym Zbiegu” pies miał swoją własną koję akceleracyjną i Blitsharts twierdził, że zwierzę lubi duże przyśpieszenia. Rzeczywiście, mimo wielu przygód psu dotychczas nic złego się nigdy nie stało.
     Blitsharts miał również opinię żartownisia. Jakiś fan żeglarstwa zapytał go kiedyś, dlaczego woła na swego psa Pomarańcza.
     Blitsharts spojrzał na mężczyznę, unosząc ze zdziwieniem brwi nad łagodnymi piwnymi oczyma.
     – Bo to jest, oczywiście, jego imię – wyjaśnił.
     Tak, z pewnością w klubach jachtowych mają niezwykle wyrafinowane poczucie humoru, pomyślał Martinez.
     – Uważasz, że Blitsharts wygra? – spytał.
     – Sądząc po obecnej sytuacji, jest to bardzo prawdopodobne.
     – Blitsharts chyba nie jest twoim krewnym? – spytał Martinez.
     Po raz pierwszy Foote zawahał się.
     – Nie, milordzie – odparł.
     – Jak to wielkodusznie z twojej strony, że wspomniałeś w rozmowie jego nazwisko – rzekł Martinez i z satysfakcją zobaczył, jak uszy i kark kadeta czerwienieją.
     Chee wpadła w atmosferę V11 – statek, przedzierając się przez gęstwę węglowodoru, zostawiał za sobą ogon jonów. Kapitan dostrzegła zmianę pozycji satelity, ale za późno. Skręciła i zaczęła zużywać antymaterię, by dotrzeć dokładnie do celu. W kościach musiała czuć to straszne przyśpieszenie, ale była o parę sekund spóźniona.
     Blitsharts natomiast wszedł w atmosferę jak zwykle w precyzyjnie wybranym momencie, przyśpieszył w kierunku satelity i bez trudności go minął. A potem przyśpieszał nadal, jego żagiew pchała go dalej obok celu.
     – Kadecie Foote, może zechcecie się z nami podzielić analizą obecnej taktyki Blitsharta?
     – Oczywiście, milordzie. On… – Foote zamilkł.
     Statek Blitsharta stał na olbrzymim ogonie ognia spalania materii z antymaterią i wypadał z płaszczyzny ekliptyki. Foote skonfundowany patrzył w ekran. Blitsharts oddalał się od swego kolejnego celu… od wszystkich swoich celów.
     – On… on… – Foote szukał odpowiednich słów.
     – Cholera – krzyknął Martinez i rzucił się do drzwi.

powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.