nr 08 (XXX)
październik 2003




powrót do indeksunastępna strona

Milena Wójtowicz
  Zasady tajemnic

     Deszcz siąpił niemiłosiernie, waląc kanonadą kropli w okiennice gospody. Co jakiś czas rozlegały się grzmoty, a przez szpary między deskami błyskało dzikie światło błyskawic. Klienci spożywali swoje posiłki, tocząc rozmowy półgłosem, jakby obawiali się, że burza usłyszy ich i wytropi. Przy stole w najdalszym kącie siedziały dwie osoby w płaszczach z kapturami, różniące się od pozostałych przede wszystkim rozmiarami. Większość klientów przypominała wielkością bardziej młode dobrze wypasione byczki niż ludzi. Dwójka pod ścianą wyglądała przy nich jak wychudzone krasnoludki.
     Jedna z tych dwóch osób była trzynastoletnim piegowatym chłopcem, który burczał niezadowolony nad swoją miską gulaszu.
     – Dlaczego ja nie mogłem iść popatrzeć sobie na wojnę? Tygrys chciał mnie zabrać. Dlaczego ja nie mogłem, a puściłaś Amadeusza? Przecież ja jestem bardziej odpowiedzialny. I wcale nie kapryszę ani nie broję. Ale mnie nie puściłaś. Założę się, że wiem dlaczego. Bo mógłbym się nabawić militaryzmu, heroizmu albo jakiegoś innego paskudnego choróbska, a Amadeusz będzie tylko wyrywał ludziom miecze i zakopywał je pod jakimś drzewem.
     – To ma o wiele głębsze psychologiczne uzasadnienie – powiedziała siedząca naprzeciw niego dziewczyna. – Ale jeśli odjąć wszystkie fachowe wyrażenia, to w gruncie rzeczy masz rację.
     – Wiedziałem. Zawsze tak jest. A twierdzisz, że każdy ma prawo iść własną ścieżką.
     – Oczywiście, że każdy ma takie prawo, Herbercie. Po prostu, chwilowo, całkiem dobrowolnie pozwoliłeś, żebym to ja wepchnęła cię na właściwą drogę.
     – Chciałby zobaczyć tę swoją dobrą wolę. Założę się, że leży skrępowana w jakimś rowie.
     Potężny podmuch wiatru otworzył gwałtownie drzwi, wpadł do pomieszczenia i zgasił wszystkie świece. W ciemności nie dało się rozróżnić nawet kształtów.
     – Widzisz, Herbercie – powiedziała dziewczyna, dotykając palcami knota stojącej na stole świeczki – nie zawsze mamy możliwość sami wybierać kierunek, w którym podążamy – knot zapalił się jasnym płomieniem. – Ale tylko od nas zależy, czy będziemy iść drogą, łąką, lasem, czy skakać nad strumie… Herbercie? – dziewczyna rozejrzała się po karczmie. Chłopca nie było ani przy jej stole, ani nigdzie w pobliżu. Poderwała się. – Gdzie jest chłopak?
     Karczmarz spojrzał na nią zza kontuaru, pod którym szukał krzesiwa.
     – Chłopak?
     – Tak, piegowaty, mniej więcej tego wzrostu… – wyciągnęła przed siebie rękę, chcąc pokazać i w osłupieniu spojrzała na swój rękaw. Rozchyliła płaszcz i ze zdziwieniem spoglądała na swoją bluzę, spodnie i buty.
     – Coś nie tak, panienko? – zapytał karczmarz.
     – To jest zielone! – jęknęła dziewczyna.
     – Tak panienko. Bardzo panience do twarzy w tym kolorze, jeśli mogę zauważyć – powiedział karczmarz. Wśród klientów rozległ się aprobujący pomruk.
     – Ja nie noszę zielonego – warknęła dziewczyna, a potem wybiegła z karczmy na drogę.
     Przestawało już padać i na zachodzie przez chmury przebijały się promienie słońca. Dziewczyna rozejrzała się, sięgając dłonią do medalionu, który miała zawieszony na szyi.
     – Ciekawy sposób informowania, że coś jest nie tak – mruknęła. – Ale na przyszłość zapamiętaj, że zmiana koloru w ciemnym pomieszczeniu nie zalicza się do błyskawicznych ostrzeżeń. I ja naprawdę nie noszę zielonego.
     Deszcz przestał już całkiem padać i dziewczyna zdjęła z głowy kaptur. Miała ciemne, kręcone włosy, opadające falami na ramiona i ciemne oczy, przypominające gwiazdy, a raczej dwie komety, które lada chwila zderzą się z niewinną planetą, rozbijając ją na kawałki.
     Otrzepała płaszcz z wody, spoglądając na jasne niebo i na oddalające się szybko chmury burzowe. Bardzo szybko. Za szybko.
     Dziewczyna wpadła do stajni i po chwili wyjechała stamtąd na czarnym koniu, który galopem puścił się w pogoń za burzą.

     Po kilku godzinach ciemnowłosa dziewczyna musiała przyznać, że nie jest w stanie dogonić chmur. Do niewielkiego miasteczka weszła już na własnych nogach, prowadząc zmęczonego konia. Do ucha szeptała mu jakieś zaklęcia, rzucając jednocześnie nieprzyjazne spojrzenia w stronę burzy, która znikała za horyzontem. Nie odrywając od niej wzroku, przywiązała wierzchowca przy wodopoju. Na miasteczko, w którym się znalazła, spojrzała dopiero, kiedy całe niebo było już czyste i błękitne.
     Okolicę poznała od razu. Była tu już kiedyś – i wtedy też czegoś szukała. Na środku miasteczka, przy rynku, stał niewielki niepozorny budynek, siedziba wyroczni. Dziewczyna stanęła przed drzwiami budynku tak jak kiedyś i, tak samo jak wtedy, bez wahania pchnęła drewniane wrota. Od dziecka wychodziła z założenia, że strach dogoni cię tylko wtedy, jeśli dasz mu się złapać, a każda chwila niepewności zmniejsza dystans między wami.
     Za drzwiami znajdowała się niewielka komnata, z powietrzem przesiąkniętym wilgocią. Przy kamiennym ołtarzu medytował jakiś młody mnich z ogoloną głową. Dziewczyna nie miała najmniejszych skrupułów odnośnie wyrwania go z transu.
     – Dokąd odeszła burza? – zapytała.
     Mnich, brutalnie oderwany od rozważania problemów natury duchowej, zamrugał oczami.
     – Ludzie wierzą, że burza to krążące bez końca po świecie echo ostatnich krzyków starożytnych bogów, wydanych, kiedy ci spadali w otchłań zapomnienia – powiedział tonem wyrozumiałego nauczyciela i z powrotem zamknął oczy.
     – Bzdura – stwierdziła stanowczo dziewczyna.
     Mnich otworzył oczy, zdumiony takim brakiem szacunku.
     – Inni mówią, że to dzikie demony ścigają się w swoich rydwanach do piekła.
     – To też bzdura.
     Mnich spojrzał na nią, wyraźnie niepewny, co ma zrobić w sytuacji, gdy ktoś jawnie lekceważy sobie autorytet świątyni i jej mnichów.
     – Są też tacy, którzy mówią, że burza to skutek zderzenia ze sobą dwóch chmur. Kiedy zużyją całą swoją energię i przestaną one się zderzać, burza kończy się i odchodzi w niebyt.
     – Nie odchodzą mnie wszystkie burze, tylko ta konkretna, która przeszła tędy kilkanaście minut temu. I chyba powinnam znaleźć kogoś bardziej kompetentnego – ruszyła w głąb świątyni, za grubą kotarę.
     Mnich poderwał się tak gwałtownie, że aż się przewrócił.
     – Mistrzowi nie wolno przeszkadzać! – jęknął.
     Dziewczyna odsunęła kotarę. Siedzący za nią stary mnich podniósł głowę.
     – Znam cię – powiedział. – Nazywasz się Iskierka i byłaś tu już kiedyś.
     – Gratuluję pamięci.
     Mnich spojrzał na nią uważnie.
     – Amulet.
     Iskierka uśmiechnęła się.
     – Mówiłam, że go znajdę.
     – A ja przepowiedziałem ci, że za spełnienie tego pragnienia zapłacisz najwyższą cenę. Byłem przekonany, że już nie zobaczę cię żywej. Moje przepowiednie zawsze się sprawdzają.
     – Można powiedzieć, że w pewnym sensie miałeś rację – mruknęła dziewczyna. – Ale wracając do spraw bieżących, dokąd poszła ta burza?
     – Tam, gdzie jej nie odnajdziesz.
     – Możesz mi wierzyć, mam talent do znajdywania różnych rzeczy.
     – Ta jest poza twoim zasięgiem.
     – Po prostu powiedz mi, gdzie szukać.
     Mnich pokręcił głową.
     – Nie mogę. Są tajemnice, których się nie ujawnia.
     – Jeśli mnie pamiętasz, to chyba wiesz, że łatwo nie ustępuję. Sama zapytam wyrocznię.
     Młody mnich jęknął ze zgrozą. Starszy tylko pokręcił głową.
     – Wyrocznia odpowiada tylko tym, którzy umieją jej słuchać.
     Iskierka uśmiechnęła się, podchodząc do kamiennego ołtarza.
     – I tu się mylisz, staruszku. Ona odpowiada tym, którzy są w stanie wysłuchać odpowiedzi – spojrzała na kamienną tablicę, porytą runami. – Jestem Iskierka, wiedźma – powiedziała. – I chcę wiedzieć, dokąd poszła burza.
     Przez chwilę nie działo się nic, a potem tablica rozbłysła światłem, padającym przez drzwi, które się nagle na niej otworzyły.
     – Zaklinam cię, nie wchodź tam – jęknął stary mnich.
     – A znasz lepszy sposób, żeby dowiedzieć się, co jest po drugiej stronie? – zapytała Iskierka i weszła w świetliste drzwi, które zamknęły się za nią tak, jakby nigdy nie istniały.

     Herbert otworzył oczy. Czuł, że wszystko wokół nie jest do końca takie, jakie być powinno. Przede wszystkim było miękko. Herbert ostrożnie się rozejrzał i stwierdził, że zamiast na ławie w gospodzie siedzi na stosie poduszek. Po za tym miał na sobie jakąś obficie haftowaną szatę, a grupa straszliwie wypacykowanych kobiet podtykała mu pod nos talerz z dziwnymi owocami. Wszyscy znajdowali się w jakimś pokoju, którego ściany, sufit, a nawet podłoga pokryte były malowidłami. Wyglądało to tak, jakby jakiś artysta desperacko starał się wykorzystać do maksimum całą wolną przestrzeń. Herbert stwierdził, że mu się to nie podoba.
     – Gdzie jestem? – zapytał wymalowanych kobiet, które na dźwięk jego głosu rozpierzchły się po kątach.
     Kawałek ściany odsunął się i do komnaty wszedł jakiś mężczyzna, też odziany w barwną haftowaną szatę, do tego z cienkimi wąsikami. Skłonił się głęboko przed Herbertem i przemówił.
     – Witaj w naszych progach, Dziecko-Słońce.
     – Nie jestem dzieckiem – żachnął się Herbert. – Mam trzynaście lat! Już nawet prawie czternaście! I gdzie ja jestem?
     – Jesteś w swojej świątyni, o Dziecko-Słońce.
     Herbert podrapał się w głowę.
     – Możesz mi to pokazać na mapie?
     – Tajemniczej Krainy nie ma na mapach, Dziecko-Słońce.
     – A gdzie jest Iskierka?
     Wąsaty zmarszczył brwi.
     – Życzysz sobie rozpalić ogień, Dziecko-Słońce?
     – Nie, życzę sobie dowiedzieć się, skąd się wziąłem tu, jeśli przed chwilą byłem w gospodzie i gdzie jest Iskierka.
     – Nasi kapłani przynieśli cię tu na skrzydłach wiatru, Dziecko-Słońce.
     – A Iskierka? Taka wysoka, ciemnowłosa, ładna, dorosła. Pytaliście ją o zdanie? Zgodziła się, żebym tu był?
     – Nikt nie stanie na drodze przeznaczenia, Dziecko-Słońce – powiedział dobrotliwie człowiek z wąsikiem. – Jego wyrokom nie da się zapobiec.
     Herbert spojrzał na niego ponuro.
     – Nie znacie Iskierki.

     Świetliste drzwi pojawiły się w kamiennym murze, wypuściły Iskierkę i zniknęły. Dziewczyna rozejrzała się po okolicy. Stała u stóp jakiejś budowli, wysokiej, ozdobionej płaskorzeźbami i porośniętej winoroślą. Przy wejściu, niczym strażnicy, stały dwie rzeźby przedstawiające smoki. Iskierka podeszła do nich i pogłaskała jednego po nosie.
     – Lubię smoki – mruknęła.
     Spojrzała na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą były drzwi. Ktoś inny pewnie zastanawiałby się, jak wróci z powrotem do tamtego świata, ale Iskierka nie była tym kimś. Przemknęło jej przez głowę, że może, zanim beztrosko wyruszyła na wyprawę, powinna zostawić tatusiowi swojego dziecka instrukcję, jak ugotować zupkę mleczną, ale w końcu człowiek uczy się całe życie. Nawet jak nie jest człowiekiem, tylko starożytnym bogiem. Wbrew temu, co sądzi większość ludzi i bogów, boskość nie zwalnia z obowiązków rodzicielstwa. Przynajmniej tak uważała Iskierka.
     Ze świątyni wyjrzał ktoś w mundurze, najpewniej strażnik i na widok dziewczyny jęknął ze zgrozą.
     – Świątynia została zbezczeszczona!!! – wykrzyknął. – Zabić bluźniercę!!!
     Z zakątków świątyni wypadło jeszcze kilku żołnierzy z obnażonymi mieczami.
     – Bluźniercę? – zainteresowała się Iskierka. – To znaczy mnie? Widzicie, to było niezupełnie tak… – uchyliła się przed ciosem, który miał ściąć jej głowę. – Nie moglibyśmy o tym porozmawiać? – spojrzała na zbliżających się żołnierzy i sama sobie odpowiedziała. – Chyba nie – dała nurka pod ramieniem jednego z nich i rzuciła się do ucieczki.
     Żołnierze popędzili za nią.

     – Nie nazywam się Dziecko-Słońce ani nawet Dziecko-Księżyc, tylko Herbert – powtórzył po raz setny Herbert. – I nie mam pojęcia o żadnej przepowiedni!
     Może kogoś innego na jego miejscu zdenerwowałoby zostanie porwanym, ale Herbert nie takie rzeczy widział. W końcu od ładnych paru miesięcy był uczniem starożytnego boga wojny. Przez ten czas nie pokonał ani jednego potwora, raz miał w ręku miecz, a na bitwę nie mógł popatrzeć nawet z daleka, bo zdaniem Iskierki odbiłoby to się fatalnie na jego psychice. Za to chłopiec świetnie opanował grę w pokera (Iskierka jakoś nie uważała, że hazard mógłby źle wpłynąć na czyjąkolwiek psychikę) i przekonał się, że są w życiu rzeczy, których można być pewnym. Jedną z nich była świadomość, że Iskierka nie pozwoli zostawić się w gospodzie ot tak, bez wyjaśnienia.
     – Oczywiście, Dziecko-Słońce – zgodził się mężczyzna z wąsikiem, który, jak się okazało, nazywał siebie Sekretarzem.
     – Na temat przepowiedni, wyroczni i innych rzeczy powinniście porozmawiać z Iskierką. Ona ma na ten temat Poglądy. Tak przy okazji – dodał – to ona ma też Opinie o ludziach, którzy tak po prostu porywają jej podopiecznych. Pewnie przyjdzie tu wam powiedzieć, co o was myśli.
     Sekretarz uśmiechnął się dobrotliwie.
     – Do Tajemniczej Krainy nie wejdzie nikt niepowołany.
     – A nie przyszło ci do głowy, że ona może mieć upoważnienie? – zapytał złowieszczo Herbert.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.