Noc, wprawdzie pogodna i ciepła, była nieprzyjemnie ciemna, gdyż księżyc w nowiu nie pomagał ulicznym latarniom. Powietrze pachniało burzą, choć nocne niebo, czyste jak łza, wisiało nad miastem ciche i posępnie spokojne. Robert szedł niespiesznie w stronę rzeki, wsłuchując się w rytm swoich kroków. Z westchnieniem przeczesał czarną czuprynę. Ostatnio bardzo często zastępował anioła stróża i zaczynał się niecierpliwić. Dzisiaj potrzebowała swego anioła pewna przerażona dziewczyna. Czekała na moście. Na widok Roberta usiadła na balustradzie. Kiedy się zbliżył, powiedziała niegłośno: – Proszę nie podchodzić, bo ja… Skoczę, słyszy pan? Przytaknął łagodnie i wyciągnął papierosy. – Pan pali. To niezdrowo. Mężczyzna uśmiechnął się lekko. – Rzucam. Schował paczkę i przyjrzał się dziewczynie. Ładna blondynka o szczerej twarzy, na której malował się silny niepokój. – Trzeba mieć dobre serce, żeby martwić się o innych w takiej chwili. – Ja nigdy nie paliłam… Byłam grzeczną dziewczynką i słuchałam mamy. Odwróciła twarz, by popatrzeć na czarną wstęgę rzeki. – A teraz… – szepnął Robert. Posłała mu zdziwione spojrzenie. – …a teraz zastanawiasz się, czy było warto – dokończył. Wciągnęła głęboko powietrze. – Dlaczego? – zapytał mężczyzna. – Czegoś żałujesz? Przecież opad nie ma nic do tego. – Jak to?! – krzyknęła. – Jak to nie? – Chyba, że przestrzegasz zasad i zakazów dla nich samych, a nie dla siebie… Machnęła ręką ze zniecierpliwieniem. – To zły przykład. Papierosy, zdrowie. To dotyczy nas tak samo jak przedtem, zgoda. Zresztą to przecież drobiazgi. – Od nich łatwiej zacząć rozmowę. – Na jakiej podstawie pan sądzi, że chcę z panem dyskutować? Robert z uśmiechem wzruszył ramionami. Zachowując ustaloną odległość podszedł do barierki i przewiesiwszy się przez nią spojrzał w wodę. Przypomniał sobie pierwszą tego typu konwersację. Na tym moście. Nie było łatwo. Przekonywał wtedy sam siebie. Czuł się wówczas na dodatek bardzo obco. Pierwszy przeczuł zbliżające się przepełnienie. Nieliczni przechodnie patrzyli na szlochającego Roberta z takim zdumieniem, politowaniem… Teraz już nikogo by podobny widok nie dziwił. Jednakże naprawdę i tak każdy pozostawał ze świadomością opadu sam. – Ja nic nie sądzę. Po prostu przyszedłem. – To takie straszne. Jak można odebrać ludziom marzenia, wiarę? Ot, tak sobie…? – zawołała oskarżycielsko. – Hej! Kogo niby za to winisz?! Przygryzła usta. – No właśnie. Nie ma nawet na kogo zwalić. Głupia sprawa. – Po co kpić? – zapytała z wyrzutem. – Nie kpię, nie do końca. Zanim upadła wiara, było przynajmniej do kogo się zwrócić. – Nie wiem, co teraz – jęknęła. – Z pewnością nie należy rezygnować z życia, które się jednak posiada. Umrzeć zawsze zdążysz. – Pan nic nie rozumie. Co to za życie, kiedy nie mogę myśleć o niczym innym, tylko o pustce, która idzie w ślad za nim? – Oczywiście, że rozumiem. Wzajemne zrozumienie chyba jeszcze nigdy nie stało na tak wysokim poziomie, jak obecnie. – Dzisiaj przed południem dotknęłam kuli. Nie mogę dojść do siebie. Nie mogę uwierzyć… Widział pan je kiedyś? Nie w telewizji. Naprawdę. Kula jest piękna. Sądzę, że tak właśnie wyglądają pioruny kuliste… – Niezupełnie. Poza tym nie radzę dotykać piorunów. – Taka śliczna. Migotała. Mieściła się w dłoni. Kiedy wyciągałam rękę, nie wiedziałam, na co się decyduję. – Mam nadzieję, że nie była… – Nie, ta dusza należała do dobrej kobiety. Właśnie dlatego… Ona starała się przez całe życie… Widziałam. Była lepsza ode mnie. Zawsze pamiętała o… Dziewczyna rozpłakała się. – Nawet ona nie zasłużyła na nic lepszego! – krzyknęła przez łzy. – Ciągle myślisz starymi kategoriami. Nie oceni nas żaden sędzia. Nie będzie nagrody ani kary. – Ale… Czy to naprawdę była dusza? Przecież dusze są niewidzialne. – Dusze, gdyby istniały, byłyby niewidzialne i nieśmiertelne. Kule to nie dusze. – Pan też tak myśli! Wiedziałam! – zawołała z nadzieją. – Nie jestem pewien, czy mnie dobrze zrozumiałaś. Duszy w ogóle nie ma. Są tylko kule. Kule, kiedy opadają, są widzialne. Gdy opadną, umierają. Nie są więc duszami, podobnie jak jaszczurka nie jest smokiem. Smoki i dusze nie istnieją. – Ale jak dobrze… Jak dobrze było w nie wierzyć… – Tak. Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i cichutko szlochała. Robert oddychał głęboko. – Dziś opadało wiele kul. Powietrze jeszcze pachnie. Coś się stało. – Nie słyszał pan o karambolu? Wzruszył ramionami. – Prawie nigdy nie oglądam wiadomości. – Może to i dobry pomysł. Każdy ma dość własnych zmartwień. * * * Kilka godzin później znużony Robert włączył jednak telewizor. O tej porze szły już właściwie same powtórki. Na ekranie pojawiła się więc bardzo znana ostatnimi czasy twarz pewnego oszołoma, którego jedyną zasługą było przystępne tłumaczenie pochodzenia kul i przyczyn opadu. Robert poznał kiedyś tego człowieka osobiście. Zdjęcia aury interpretował na opak, jasnowidzenia zdarzały mu się raz na pięć lat, potrafił jednak zajmująco opowiadać i wreszcie miał szansę się wykazać. Wykorzystał sposobność do maksimum. – Panie doktorze – zaczęła prowadząca program, a Robert przewrócił oczami – czym są kule? – Jak pani wiadomo, praca mózgu jest w istocie serią wyładowań elektrycznych… Panienka zrobiła skupioną minę i kiwnęła głową, udając, że ma fizjologię w małym palcu. – Kule są odbitką elektrycznej mapy neuronów. – Nie bądź sadystą – powiedział Robert do „eksperta”. Prowadząca uśmiechnęła się niepewnie. – Komórek mózgu – zlitował się jej gość. – Rozumiem – skłamała gładko panienka. * * * Robert zamknął oczy i wystawił twarz do słońca. Nie zmienił pozycji nawet słysząc chrzęst żwiru parkowej alejki. – Dzień dobry. Pamięta mnie pan? – Oczywiście. Zapraszam. Zająłem ci miejsce. Dziewczyna roześmiała się perliście i usiadła na ławce. – Ale pan zmyśla. Skąd niby pan wiedział, że tu będę? Czy jestem śledzona? – zażartowała. – A tak. Myślałem o tobie. – Jakim cudem pan mnie poznał, skoro nie otwiera pan oczu? Mogłabym się obrazić za takie jawne ignorowanie mnie, ale za dużo panu zawdzięczam. – Korzystam z niezwykle pięknej pogody, tak jak ty. Ja usiłuję wyprodukować trochę witaminy D, ty jesz lody. Dla każdego coś miłego. – No nie. Zrozumiałabym, gdyby pan chciał się opalić, ale żeby myśleć o wytwarzaniu witaminy… Robert wybuchnął śmiechem. – A więc to tak. Nabija się pan ze mnie. – Ależ skąd – puścił do niej oko. – Gdzieżbym śmiał. Wiesz, mam dopiero trzydzieści dwa lata, naprawdę możesz mi mówić po imieniu. Robert. – Alicja – uśmiechnęła się szeroko. – A co do tego, ile dla ciebie zrobiłem… Po pierwsze – nie wierzę, że byś skoczyła. Chciałaś po prostu wyrzucić z siebie to, co cię dręczyło. Zawdzięczasz mi tyle tylko, że przyszedłem pogadać. Lody ci kapią. – Co? – Lody. Kapią. Na spodnie. – Ojoj… – Dzisiaj jesteś już w lepszym nastroju – zauważył. – Powiedz… Czy fakt istnienia jaszczurek może być dowodem na nieistnienie smoków? Nie, prawda? Robert zastanowił się przez chwilę. – Czyżbyś ponownie uwierzyła w dusze? – Posłuchaj. Człowiek umiera. Szok z tym związany powoduje wytworzenie kuli. Wiesz, że zjawiskiem powstawania kul próbuje się tłumaczyć spotkania z duchami? W każdym razie kula wnika do pola Ziemi. I tak przez pokolenia. W końcu następuje przepełnienie. Nowe kule wypierają starsze, które opadają. Co w tym wszystkim przeczy równoległemu, niezależnemu istnieniu duszy? Czy jeśli lubię lody pistacjowe, to nie mogę lubić także czekoladowych? – Kapią. Alicjo… Czy nie zauważyłaś, że… – Tak? – zwróciła ku niemu rozradowaną twarz. – Upaćkałaś się na nosie. Roześmiała się. Robert zmrużył oczy. „Alicjo, Alicjo. Jak miło, gdy się uśmiechasz. Nie chcę już chodzić na most.” – No i co o tym sądzisz? – zapytała dziewczyna. – Nic z tego, o czym wspomniałaś, nie przeczy istnieniu duszy – przytaknął. * * * Cóż, w gruncie rzeczy powiedział prawdę. Oczywiście mógł zwrócić jej uwagę na kwestię selektywności zjawiska. Zwierzęta wszak również mózgi posiadają i tak samo umierają, a jednak nie zdarzyło się, by opadła kula, dajmy na to, delfina. Tylko ludzie zostawiają po sobie kule. Upiększona jaszczurka to smok, upiększona kula to dusza. Mógł ją przekonywać. Wtedy albo zmodyfikowałaby swoją hipotezę i nadal musiałby obalać jej argumenty, albo znów spotkaliby się na moście. „Nie chcę już chodzić na most.” Czy ma sens walka z nadzieją? Kiedy późnym wieczorem Robert wracał do domu, czuł wiszące nad głową przepełnione pole. Wcale by się nie zdziwił, gdyby niebo runęło pod własnym ciężarem. * * * Znajoma panienka uśmiechała się z ekranu. – Dzisiaj porozmawiam z osobami, które przeżyły już kontakt z kulami – zapowiedziała. – Nie mogę się doczekać – mruknął mężczyzna i poszedł po piwo. Kiedy wrócił, jakaś starsza kobieta trzymająca na kolanach małego psa z przejęciem relacjonowała swoje pierwsze spotkanie z kulą. – Zatrzymała się na wysokości mojej twarzy. Gdy wyciągnęłam rękę, podpłynęła i… Robert jęknął teatralnie. Kule NIGDY się nie zatrzymywały. One OPADAŁY. Ktoś tu zmyślał. – To był mój Bobi! Umarł dwa lata temu. Wyrwał mi smycz i wybiegł na jezdnię. – Och, to okropne – prowadząca zasłoniła usta dłonią. – Ale wrócił do mnie w kuli. Odnalazł mnie, by się pożegnać. Mężczyzna smętnie popatrzył na te dwie wariatki, potem na telefon. Mógł zadzwonić do studia. – Niech wam będzie – powiedział w końcu i sięgnął po papierosa. * * * Długi, czarny tunel. Ciągnął się chyba w nieskończoność. Żadnego światła. Męcząca wędrówka. Długi, czarny tunel. Robert dotarł do jego końca. Ogromna pustka. Nie, to tylko zły sen. Trzeba się jak najprędzej obudzić. * * * Nie zrażając się wywieszką informującą o chorobie, Robert chwycił za klamkę i drzwi ustąpiły. Tak jak podejrzewał, wróżka symulowała. Jedyną dolegliwością, na którą cierpiała, była niechęć do pracy. Znalazł Kasandrę pokładającą się na stoliku, przy którym zwykle sadzała klientów. Przed nią leżały dwa szklane przedmioty – kula do wróżenia oraz opróżniona butelka. – Cóż to, zakład zamknięty? – Oszczędź mi wątpliwych dowcipów, kochany. Skoro już jesteś, to siadaj. Napijesz się ze mną? – Pewnie, skoro stawiasz… Ale chyba niewiele zostało? – Żartujesz? Wróżka sięgnęła pod stół i wydobyła stamtąd kolejną flaszkę. – To rozumiem. Przyniosę sobie jakąś szklankę. – Nie szukaj. Wszystkie potłukłam. – Wobec tego obejdziemy się bez nich. No, to mów, co słychać? – A jak myślisz, do cholery? – Według mnie cierpisz na hipochondrię. – Naprawdę jestem chora. Jestem chora na duszy. Ze zgryzoty. – Ze strachu. – Tak. – Masz skłonności do pesymizmu. Nawet pseudonim wybrałaś sobie jakiś taki nie bardzo. Obawiałbym się zamówić u ciebie horoskop. – Kpij sobie, na zdrowie. Skoro to ci pomaga… – Oboje usiłujemy zapomnieć. – A niebo opłakuje nasze rozwiane złudzenia. Czyni to jednak w okrutny sposób. Pomyśleć, że niedawno słowo „opad” znaczyło po prostu deszcz. Albo śnieg. Nastały złe czasy. – Poczekaj, napiję się jeszcze i coś ci opowiem. Opowiem ci o Alicji. – Alicji w krainie czarów? – Alicji w krainie czarów. – Dobrze. Robert pociągnął kilka łyków. A potem przymknął oczy. |
|