nr 08 (XXX)
październik 2003




powrót do indeksunastępna strona

Krzysztof Kochański
  Baszta Czarownic

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     SOBOTA. Ul. Nowowiejska.

     Wyglądał sympatycznie. Twarz miał pogodną, spojrzenie łagodne; szerokie, wyraźnie wykrojone usta naturalnie układały się w ślad uśmiechu. Siedział na ławce przed blokiem i obserwował drzwi do klatki schodowej. Tkwił tu już od dłuższego czasu, choć dzień był pochmurny i zimny, a on nie miał na sobie płaszcza. Przykusa, kraciasta marynarka, z postawionym na sztorc kołnierzem, stanowiła dość wątpliwą ochronę przed niesioną wiatrem mżawką, mimo to nieznajomy nie wyglądał na przygnębionego swym położeniem. Któż by się domyślił, że z tak nostalgicznym uśmiechem można zastanawiać się, czy poprzedni właściciel marynarki, kloszard spod mostu, przeżył uderzenie w głowę pustą butelką po winie.
     Z powodu złej pogody na podwórku było pusto.
     W pewnej chwili przez trawnik przebiegł brudny, wychudzony pies, ściskając w pysku starą kość. Nie zwrócił uwagi na samotną postać, zatrzymał się obok ławki i zaczął ogryzać zdobycz. Mężczyzna przez jakiś czas przyglądał się wygłodzonemu czworonogowi, pozornie obojętnie, ale gdyby w tej chwili spojrzał komuś w twarz, ktoś taki natychmiast zorientowałby się, że jest to obojętność udawana. Coś się działo. Coś zmieniało, choć twarz, z daleka, wciąż pozostawała tak samo sympatyczna.
     Nagle człowiek obnażył zęby, rozchylone wargi zadrgały, z gardła wydobył się przeciągły, zwierzęcy warkot. Pies odskoczył, jak smagnięty batem. Odwrócił się, skulony, z brzuchem przy ziemi i nisko opuszczonym pyskiem. Zaskomlał, podwijając pod siebie ogon.
     Stuknęły drzwi klatki schodowej.
     Mężczyzna momentalnie się wyprostował. W ułamku sekundy na jego twarz powróciła poprzednia łagodność. Nonszalanckim ruchem przygładził przemoczone włosy, nie wzbudzając zainteresowania wyłaniającej się zza drzwi pary w średnim wieku. Zajęci rozmową, zapewne nie zauważyli ani jego, ani uciekającego w popłochu psiaka. Ona niosła kwiaty w szeleszczącym celofanie, on pobrzękiwał samochodowymi kluczykami.
     Nieznajomy odczekał, aż odjadą, po czym wstał z ławki. Mijając miejsce, w którym podwórkowy kundel porzucił swą śmietnikową kość, raz jeszcze zlustrował opustoszałe podwórko i schylił się, podnosząc oślinioną zdobycz. Schował kość do kieszeni i powolnym, spacerowym krokiem zbliżył się do domofonu. Nacisnął przycisk.
     – Słucham? – rozległ się zniekształcony dziewczęcy głos.
     – Czy zastałem pana Arkadiusza Szyszko?
     – Zaraz… – Stuknęła odkładana słuchawka, a po dłuższej chwili ponownie zachrobotał mikrofon.
     – On jest chory – wyjaśniła dziewczynka. – Nie może podejść.
     – Proszę mu powiedzieć, że przyszła pani doktor. Proszę powiedzieć, że pani doktor wie, jak zlikwidować ból.
     – Czy…
     – Powiedz to bratu, dziecko – nalegał mężczyzna i nagle sympatyczne rasy jego twarzy rozwiały się, jak zdmuchnięte wiatrem. – Powiedz to bratu, bo jak się dowie, że mu nie pomogłaś, może być zły. Wiesz, że potrafi być zły, prawda?
     Słuchawka szczęknęła po raz wtóry, bez słowa komentarza. Czas mijał i nic się nie działo. Nieznajomy czekał wytrwale pod skąpym daszkiem, który, co prawda, chronił przed deszczem, lecz przed wiatrem wcale; czekał i czekał, choć kto inny na jego miejscu pewnie dawno by zrezygnował.
     Cierpliwość została wynagrodzona.
     – O co chodzi? – usłyszał w domofonie zmęczony, zbolały głos, po którym tylko ktoś, kto bardzo dobrze znał Arka Szyszko, mógł go rozpoznać.
     – Pan był dziś rano na pogotowiu?
     Gdyby w tej chwili ktoś przechodził obok, na tyle blisko, by usłyszeć te słowa, z pewnością byłby zdumiony. I to wcale nie ich treścią. Byłby zdumiony, widząc mężczyznę, a słysząc kobietę. Lecz nieznajomy, którego głos niespodzianie uległ zadziwiającej metamorfozie, stał samotnie przed klatką schodową, a nieustająca mżawka topiła wysokie tony.
     – Tak… Niech was szlag…
     – Chyba już wiemy, co panu dolega. – Mężczyzna w kraciastej marynarce posługiwał się kobiecym altem z dużą swobodą. – Mogę wejść?
     – Proszę… – Zabrzęczał domofonowy dzwonek, uwalniając zapadkę zamka. Mężczyzna wszedł, lecz nim drzwi się za nim zatrzasnęły, zlustrował uważnie szare podwórko. Nie było na nim nikogo.
     W połowie pierwszego piętra wyszła mu na spotkanie dziewczynka, wyglądająca na jakieś trzynaście lat.
     – A gdzie pani doktor? – zapytała, zerkając podejrzliwie.
     – Zaraz będzie. – Głos był znów męski, alt gdzieś przepadł. – Poszła do karetki po lekarstwa.
     – Brat kazał ją przyprowadzić. Na drzwiach nie ma numeru mieszkania – wyjaśniła niechętnie. – Często pukają do sąsiadów, więc… – Odsunęła się od nieznajomego, na którego twarzy natychmiast pojawił się przepraszający uśmiech.
     – Cóż to, masz mnie za wilka? – zażartował, rozciągając wargi od ucha do ucha. – To prawda, piłem dziś miód, smarowałem łapy ciastem, ale co z pyskiem, moja panno? Czyż tak wygląda wilcze oblicze?
     – No nie… – uśmiechnęła się, nadal z rezerwą, lecz nieco speszona.
     – Jestem sanitariuszem – rzekł nieznajomy, poważniejąc. – Przyjechaliśmy pomóc twojemu bratu. Jest chory, prawda?
     – Oj tak! – przytaknęła skwapliwie. – Skarży się na rękę, strasznie boli, nie wiadomo dlaczego.
     – Już wiemy dlaczego – podchwycił mężczyzna. – Prowadź. To nie potrwa długo.
     Weszli do mieszkania. Przedpokój był mały i wiódł do drugiego, znacznie większego.
     – Arek jest tam – powiedziała dziewczynka, wskazując drzwi.
     – Dziękuję – odparł uprzejmie mężczyzna. Wchodząc do pokoju, dokładnie zamknął za sobą drzwi, pozostawiając swą przewodniczkę na zewnątrz, wpatrującą się w żółtawą, nieprzeźroczystą szybę. Wzruszyła ramionami i udała się do swojego pokoiku. Po drodze wyjrzała jeszcze przez judasza na klatkę schodową.
     Nie było tam ani śladu pani doktor.
     – Dzień dobry! – powiedziała kobieta. – Masz bardzo miłą siostrę.
     Arek wzruszył ramionami i zaraz się skrzywił, żałując tego odruchowego gestu. Siedział w fotelu i palił papierosa, trzymając go dość niezdarnie między palcami lewej ręki. Prawą miał podkuloną, opartą na elektrycznej poduszce, której przewód biegł przez cały pokój, do gniazdka przy telewizorze. Na podłodze leżał porzucony termofor i jakieś kartonowe opakowania. W pokoju pachniało eterycznymi olejkami. Telewizor był włączony, a na ekranie Monika Olejnik torturowała kolejnego masochistę, jednego z tych dziwaków, którzy – robiąc polityczne kariery – do studia na Woronicza przybywają dobrowolnie.
     – Wciąż boli?
     – Jak cholera… – wysyczał Arek przez zaciśnięte zęby.
     – Jeśli mi zaufasz, zaraz przestanie.
     Arek wstał. Nie krył zaskoczenia. Kobieta była bardzo wysoka, niemal dorównywała mu wzrostem, ale dość ładna, choć niemłoda, i bardzo dziwacznie ubrana. Skrojone po męsku spodnie mogły jeszcze ujść w tłoku, ale ta kraciasta marynarka?!
     – To nie pani mnie przyjmowała na pogotowiu… – zauważył. – Skąd…?
     – Na twoje szczęście przejęłam dyżur. Niekompetentna kurwa, którą miałeś okazję poznać, poszła do domu. Powinni ją zwolnić, pozbawić prawa do wykonywania zawodu, nie uważasz?
     Arek aż przysiadł z wrażenia.
     – Kim pani jest? – zapytał, ogarniając wzrokiem zmysłową twarz nieznajomej, zatrzymując spojrzenie na kruczoczarnych włosach. – Nie ma pani fartucha… – dodał po chwili.
     – Fartucha nie mam, a mimo to jestem twoją lekarką. Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto potrafi uśmierzyć twój ból? I to szybciej, niż śmiałbyś zamarzyć?
     Arek się wyprostował. Przeciągnął dłonią po wymizerowanej twarzy.
     – Nie podoba mi się to – rzekł, przeciągając sylaby.
     – Nie podoba ci się, że chcę pomóc?
     – Ależ skąd, nie to. – Nieoczekiwanie chłopak zmieszał się. Nagle syknął.
     – Boli?
     – Tak.
     – To straszne.
     – Straszne – potwierdził. – Kiedyś słyszałem, że człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić, ale przecież nie do takiego cholernego… – Nagle zamilkł, przez cały czas wpatrzony w oczy lekarki.
     – Co się stało?
     Milczał. Zmęczona twarz zrobiła się jeszcze bardziej blada. Cofnął się o krok.
     – Ach, przypominam ci kogoś. – Zaśmiała się głośno. Gdyby ktoś stał za drzwiami, mógłby pomyśleć, że dobrze się bawią. – Już sądziłam, że nigdy tego nie zauważysz?
     – Tak… – potwierdził cicho, właściwie szepcząc.
     – Tę barmankę? – stwierdziła raczej, niż zapytała.
     Cofnął się jeszcze bardziej, gnieciony niepokojem, zupełnie nie pamiętając, że jest młodym, wysportowanym, atletycznie zbudowanym mężczyzną, któremu w kaszę dmuchać może najwyżej własna matka, a i to nie za często.
     – Barmankę – kontynuowała kobieta. – Tyle, że jakieś piętnaście lat starszą. Piętnaście lat to dla niewiasty kawał czasu, ale przyznasz chyba, że jeszcze niezła ze mnie laska, co? Powiem ci jeszcze coś, drogi chłopcze: ja tylko wyglądam na te swoje trzydzieści pięć, no dobra, niech będzie, na czterdzieści lat. Gdybym Ci powiedziała, ile mam naprawdę, musiałbyś cofnąć się jeszcze dalej, a tam jest już tylko ściana.
     Arek ocknął się. Mocno potrząsnął głową.
     – O co tu chodzi?! – wydukał.
     – Nie bój się – odparła. – Przecież to oczywiste, że nie jestem tamtą barmanką. Ja tylko tak wyglądam. Nie wygląd świadczy o człowieku, znasz ten naiwny tekst?
     – Dlaczego miałbym się bać? – spytał ponuro.
     – Doskonale. – W kobiecym głosie brzmiało zadowolenie. – W takim razie pewnie się dogadamy.
     – Dogadamy?
     – No chyba nie myślisz, że wyleczę cię za darmo?
     – Nie za darmo?
     – Do diabła! – zniecierpliwiła się kobieta. – Co to? Wyżarło ci szare komórki czy postanowiłeś udawać magnetofon?
     Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy.
     – Jak pani chce to zrobić? – odezwał się Arek. – Tamten facet w herbaciarni powiedział…
     – Tamten facet to psychol – przerwała mu. – Chyba nie wierzysz w takie bajki? – Przechyliła głowę, przyglądając się mu ironicznie.
     – No, nie wiem… – Zarumienił się jak dzieciak. – Ale rozmawiałem z Maćkiem, on…
     – Maciek? Masz na myśli tego żałosnego mięczaka? – Kobieta przeciągnęła się leniwie. Spod poły marynarki nieoczekiwanie wyskoczyły dość kształtne piersi, zakryte jedynie czerwonym podkoszulkiem. – Czyżbyś postanowił zachować się równie niegodnie jak ta imitacja mężczyzny?
     – Oczywiście, że nie! – zaprotestował energicznie Arek. – To tamten facet powinien przeprosić mnie, psia jego mać! Ale… – Powoli wypuszczał ustami powietrze. – Ten ból… wcale nie mija… Jest nie do zniesienia… Ja nie spałem ani minuty, nie wiem, czy w ogóle można z tym zasnąć?
     – Nie da się – skonstatowała kobieta.
     – Co?
     – Z tym nie da się zasnąć – sprecyzowała z bezlitosną obojętnością. – Można najwyżej stracić przytomność. Z powodu wyczerpania organizmu. A jak się obudzisz, będzie jeszcze gorzej.
     – Co pani mówi? – Arek wytrzeszczył oczy.
     – Siadaj! – Popchnęła go energicznie, wprost na fotel. Pochyliła się nisko i dmuchnęła, prosto w potarganą grzywkę włosów.
     – Uświadamiam ci – powiedziała, patrząc mu zalotnie w oczy – że masz dwa wyjścia. Albo pójdziesz przeprosić zhańbioną niewiastę – zachichotała jak nastolatka – chociaż doprawdy, trzeba być wyjątkowym idiotą, żeby wierzyć w te banialuki, albo… – zawiesiła głos – pozwolisz wyleczyć się mnie, swojej wybawicielce, przewodniczce, a może i, któż to wie, kochance.
     – Kochance? – wyjąkał Arek, niepomny na wcześniejsze porównanie z magnetofonem.
     – A co? Nie podobam ci się? Czyżbyś uważał, że je…

powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.