nr 08 (XXX)
październik 2003




powrót do indeksunastępna strona

Paweł Pluta, Łukasz Kustrzyński
  Stara baśń

        "Stara baśń" - dwugłos

Zawartość ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Paweł Pluta     My też mamy Makoare

Straszliwa katastrofa zekranizowanego "Wiedźmina" zdawała się wieszczyć zgubę wszystkim polskim filmom fantasy do dwunastego pokolenia reżyserów włącznie. Dlatego pewnym zaskoczeniem była swego czasu wiadomość o "Starej baśni", filmowanej przez Jerzego Hoffmana. Tradycyjnie rozległy się optymistyczne głosy, że fabuła stanowczo będzie nudna, gra aktorska sztuczna, a efekty specjalne nieudane.

Sprawdziło się nieszczególnie. Co prawda reżyser nie ustrzegł się kilku błędów, ale ogólnie rzecz biorąc stworzył całkiem dobry, przyjemny dla widza film. Potwierdza to nawet dostępna mi próba kontrolna, fantastyką zainteresowana w sposób umiarkowany. Fantastyką, bowiem oczywiście "Stara baśń" nie jest żadnym dziełem historycznym, jak się niektórym zdarza myśleć. To dość klasyczne fantasy, jest nawet magia, acz w ilościach akceptowalnych także dla co zatwardzialszych materialistów. Myślę nawet, że dla niektórych trudniejszym od niej do przyjęcia zjawiskiem są płynące po Gople wikińskie łodzie, które jakoby dostać się tam nie mogły. Twierdzenie to opiera się, mam wrażenie, na założeniu, że skoro ktoś nie umiał przepłynąć Noteci Omegą, to Wikingowie w drodze do pracy też nie dadzą rady. Co jest trywialnie falsyfikowalne, bo przecież na własne oczy widziałem te łodzie płynące przez Gopło, każdy w kinie je widział. Czyli jakoś dopłynęli, i koniec.

Wracając jednak ze szczegółowej dygresji. Nie jest już żadną rewelacją wiadomość, że oryginalna powieść Kraszewskiego była tylko podstawą dla scenariusza, który poważnie się od niej różni. W zasadzie z oryginału pozostało wiele kluczowych scen, zaś ich połączenie to zupełnie inna sprawa. I tu czas rozpocząć narzekanie. Praktycznie każda z tych scen jest znacząca. Nie ma między nimi przerw, które wypełniłby fabularny drobiazg, jakieś drugoplanowe wątki i poboczne postacie, jakieś sceny obrazujące upływ czasu, aby film nie sprawiał wrażenia, że akcja trwa najwyżej tydzień. W rzeczywistości, czego niestety nie widać, jest to kilka miesięcy, od wiosny, przez noc Kupały w czerwcu, do przynajmniej września, po żniwach. Cóż, faktem jest, że "Stara baśń" to powieść długa i ciężko ją skrócić do dwóch godzin, ale może po prostu należało kupić taśmy na trzy?

To duże zagęszczenie wydarzeń powoduje, że poszczególne epizody są zagrane dość sucho, bohaterowie wykonują tylko niezbędne czynności, bo czas goni i nie można go tracić na jakieś ozdobniki, jak chociażby porządną kłótnię na wiecu. Zamiast niej, po dwóch - trzech wypowiedziach wszyscy, jak na komendę, podejmują jednogłośną decyzję i sprawa jest załatwiona. A równocześnie zostaje wrażenie, że coś nie zostało dokończone, że wszystko rozegrało się za szybko.

Kolejnym efektem są bohaterowie pojawiający się znikąd. Bardzo to wyraźnie widać na przykładzie Ziemowita, którego, jako syna Piasta, wszyscy natychmiast przyjmują z niejaką atencją, mimo że samego Piasta chyba nikt na oczy nie widział, a w każdym razie nikt z kinowej widowni. Wręcz modelowy jest tu wjazd do osady nad jeziorem, kiedy z jednej strony dość chyba znanej Jaruchy nikt nie wita, zaś raczej mało jednak znanym, przynajmniej z wyglądu, Ziemowitem interesuje się jedynie córka garncarza. Pozostali traktują plączącego się po wsi, jak by nie było, obcego człowieka, jak zjawisko całkiem naturalne. I marnym wytłumaczeniem jest, że tędy przechodzą tłumy pielgrzymów do świątyni; to może prawda, ale tak naprawdę wcale nie pomaga.

Z drugiej strony, epizod garncarzówny jest jednym z najlepszych w całym filmie i bynajmniej nie chodzi o scenę, w której jedyne, czego nie można sprawdzić, to czy aby Katarzyna Bujakiewicz (albo, kto wie, jej dublerka) kostki też ma zgrabne. Raczej o tę z lubczykiem. Jeżeli jest ona reprezentatywną próbką możliwości tej aktorki, to powinniśmy ją widzieć coraz częsciej. Aczkolwiek z drugiej strony, jest wspomniany epizod kompletnie filmowi niepotrzebny. Gdyby, wzorem książki, rozwinąć go w dodatkowy wątek, całe dzieło by zyskało. Tymczasem stał się on po prostu przerwą w narracji.

Korzystając z pewnej ambiwalentności poprzedniego akapitu wykonam teraz płynne przejście od narzekań do chwalenia. "Stara baśń" jest zrobiona przede wszystkim starannie, co nie zawsze się udaje, że wspomnę tylko niechlujstwo koncepcyjne zmarnowanego "Pana Tadeusza", oczywiście Wajdowego. Realia historyczne oddane są całkiem przyzwoicie, oczywiście w ramach dość niestety skromnej wiedzy o tamtych czasach. Z rozmów i artykułów o filmie zapamiętałem czyjeś narzekanie na, można powiedzieć, paskudność Słowian. Cóż, według tego, co mówił Andrzej Pilipiuk, jak by nie było - archeolog, nie byli oni mistrzami sztuki użytkowej. Przyjście Słowian na tereny Polski pozostawiło po sobie właśnie upadek cywilizacyjny, wręcz bywało że wraz z naszymi przodkami wracała epoka kamienna. Czyż więc lud, który miał trudności ze zrobieniem porządnej urny do pochowania dziadka, nie powinien właśnie tak, nieco obszarpanie, wyglądać?

Zwłaszcza że ubrania musiały się im poniszczyć w licznych scenach wojennych, czy to podczas pojedynków, czy większych bitew. Owszem, pogłoski o tym, że głów w tym filmie jest stanowczo więcej niż kompletnych ludzi, są bliskie prawdy. Ale też sceny tych głów tracenia, a i pozostałe batalistyczne także, są dobrze zrobione i patrzy się na nie... no, może "przyjemnie" to nie jest najlepsze słowo. Ale to rzeczywiście wygląda jak bitwa.

Tych wojowniczych obszarpańców grają zaś dobrzy aktorzy, acz dostający niekiedy do wygłoszenia cokolwiek sztywne teksty, co z lekka psuje efekt. Świetna jest książęca para strachliwego Popiela Bohdana Stupki, oraz jego bezwzględnej żony, Małgorzaty Foremniak. Pani Małgorzata, trzeba przyznać, z ciemnymi włosami nieźle się nadaje do ról tego rodzaju, kobiet pozornie delikatnych, a w rzeczywistości wojowniczek, jak w "Avalonie", czy właśnie takich, jak w "Starej baśni", wyjących bestii. Którym to określeniem pozwoliłem sobie nawiązać do jednej z końcowych scen, genialnie wykorzystującej, żeby nie zdradzać zbyt jawnie treści, jesienne chłody.

Również Michał Żebrowski, co zresztą mimo wszystko pokazał nawet w "Wiedźminie", umie grać, aczkolwiek można by go jednak trochę przybrudzić. Jak na biegającego po lesie myśliwego wygląda stanowczo za porządnie. Chociaż niekoniecznie musiałby się zapuścić aż tak, jak potargany Piastun - Daniel Olbrychski. On z kolei, to prawda, gra jak zwykle, na co narzekał recenzent "Polityki", sugerując że do nowych filmów powinno się brać nowych aktorów, bo starzy się kojarzą. Cóż, koncepcja jest znana, takie - powiedzmy - oślepianie rzeźbiarzy, żeby po jednym arcydziele nie stworzyli kolejnego u konkurencji, ma pewną tradycję. Nie jestem jednak pewien, czy ten system da się zastosować wobec aktorów, którzy zagrali dobre role. Chociaż, może operacje plastyczne...

W każdym razie, Piastun Daniela Olbrychskiego jest właśnie taki, jak trzeba. Denerwujący nawet Słowian, którzy mając go dość wyganiają z obozu, ale w razie konieczności radzący sobie z wrogiem nadzwyczaj fachowo. A że ktoś będzie w nim stale widział Kmicica, to cóż, to już problem widzącego i jego syndromu inżyniera Mamonia. Podobnie jak problem ma ten, kogo śmieszy Wiktor Zborowski jako tłumacz Wikingów towarzyszący ich potężnemu wodzowi.

I tą drogą doszedłem wreszcie do wyjaśnienia tytułu. Mianowicie ów wódz, w swojej zbroi i rogatym hełmie, ale i bez niego też, rozszerza kobiece źrenice tak samo, jak prowadzący przez las kompanię orków Lawrence Makoare. Polak potrafi.




Zawartość ekstraktu: 40%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Łukasz Kustrzyński     Smoła, rzeczywiście, ładna

Mam słabość do łuków, mieczy i wielkich drewnianych tarcz gustownie obszarpanych w boju; mam słabość do koni i do drutu tak zmyślnie skręconego, że tworzy materię kolczą; i jeszcze do tłuszczu z pieczonej dziczyzny spływającego po brodzie. Lecz by w kinie dostatecznie mocno się tym nacieszyć, by zanurzyć się w wykreowanym przez reżysera wczesnośredniowiecznym, trochę historycznym, trochę baśniowym klimacie, by to zrobić, potrzeba filmu co najmniej dobrego, przemyślanego, starannie nakręconego.

Ma film Hoffmana spore problemy z narracją. Nie ma w "Starej Baśni" swobodnego "dziania się", nie ma bezbolesnego przechodzenia od jednej sceny do drugiej, nie ma łącznika, który sceny te splatałby w narracyjny ciąg. Oto wodzowie plemion słowiańskich zbierają się by poczynić plany odparcia najazdu Wikingów. Zaraz po tym Hoffman uracza nas widokiem rączo galopujących przez łąkę Wikingów wpadających w zawczasu przygotowane wilcze doły. Skąd na tym właśnie polu, o tej konkretnej porze wzięli się Słowianie, Wikingowie i wilcze doły? Światowid raczy wiedzieć.

Dominują w filmie sceny kluczowe. Pisze o tym Paweł Pluta w swojej recenzji, jednak po chwili tłumaczy to niemożnością opowiedzenia pokaźnych rozmiarów powieści Kraszewskiego w przeciągu niespełna 2 godzin. Czyżby to był powód? Czy te 2 godziny w istocie są tak przerażająco naładowane ową kluczową treścią, że nic więcej nie można by tam zmieścić? Bo mam niemiłe wrażenie, że Hoffman de facto pokazuje nam w filmie niewiele. Tak jakby reżyser potrzebował za dużo czasu do opowiedzenia konkretnej partii materiału, tak jakby zawierał w filmie elementy zbędne, zaś te, które mogłyby fabule dodać nieco naturalnego powabu pozostawia w odstawce. Kto by się obraził gdyby, wracając do wspomnianej bitwy, ukazał nam reżyser przygotowania do niej? Nic ambitnego, nic trudnego, ot, kilka scen, wzorem choćby tych z "Walecznego serca" (Gibson wpada na pomysł by przeciwko angielskiej jeździe użyć długich pik - krótka scena, a nadająca całości jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy).

Uchowaj mnie Boże od jakiejkolwiek krytyki reżyserskiego warsztatu twórcy "Jarmarku cudów" czy "Pana Wołodyjowskiego"! Abstrahując jednak od rzemieślniczych umiejętności, można mu zarzucić brak pomysłu, brak artystycznego, ba, logicznego konceptu na całość swojego dzieła, w końcu, co najbardziej dla mnie, widza, bolesne, brak umiejętności opowiadania, brak wieszczych przymiotów, które sprawiają, że dana historia wzbudza zainteresowanie, intryguje, zamierzenie śmieszy. Opowieść Hoffmana jedyne co robi, to irytuje manierą suchego sprawozdania z obrad Sejmu.

Scenariusz "Starej baśni" ceduje na barki widza powinności i zadania scenarzysty. Widz sam sobie musi rozbudowywać w wyobraźni niektóre sceny, by nadać im fabularnie uzasadniony sens, jak ma to miejsce choćby w przytoczonej przez Pawła Plutę scenie wiecu. Ze swojej strony dodam jeszcze cały motyw wewnętrznej przemiany Dziwy. W książce jasno i klarownie wyłuszczone są skomplikowane motywy córki Wisza, jej wątpliwości i wahania, jej umiłowanie dziewiczej wolności i boskiej służby, w końcu dojrzewanie w jej sercu miłości do Domana. W filmie Dziwa najpierw posyła swojemu adoratorowi niedwuznaczne spojrzenia, następnie bezlitośnie go zarzyna, by potem, ni z gruszki ni z pietruszki, rzucić mu się na szyję. Na litość, do kina przychodzę oglądać, a nie domyślać się, co też reżyser chciał tu pokazać, a nie mógł, bo pieniędzy nie starczyło na taśmę filmową czy gaże dla aktorów. Bo i co mnie ta taśma i te gaże obchodzą...

Żeby choć wizualnie film Hoffmana na dłużej pozostawał w pamięci. Niestety. Na ten przykład - dynamiczny montaż w czasie potyczek czy bitwy, którym tak chełpi się reżyser, jako żywo przeradza się w mało efektowną sieczkę, w której rozeznanie się kto kogo bije jest cokolwiek mało prawdopodobne, zaś rozpoznanie konkretnych postaci (a co za tym idzie nadanie samemu starciu jakiegoś ludzkiego wymiaru) graniczy z cudem. Bitwy w takiej "Joannie d'Arc" (tak telewizyjnej Duguay'a jak i kinowej Bessona), czy we wspomnianym już "Walecznym sercu" Gibsona, mimo całkiem dosłownego okropieństwa, miały w sobie poetykę, miały przerażające piękno. Były, po prostu, jakieś. Mogły straszyć, mogły śmieszyć (zamierzenie!), mogły odpychać, ale trudno było przejść koło nich obojętnie. I nawet nie idzie tu o inscenizacyjny rozmach i grube miliony włożone w ich produkcje!

Bitwę "skręconą" przez Hoffmana ogląda się jak jakiś kolaż wycinków z kolorowych czasopism popaćkanych tu i ówdzie czerwoną farbą imitującą krew, ewentualnie farbą burą robiącą za rozgrzaną smołę. Sam zresztą Hoffman w wywiadzie zachwala "Starą Baśń" opisując jak to ładnie i efektownie rozlewa się tam gorącą smołę. Reklama zaprawdę godna samego filmu.



"Stara Baśń. Kiedy Słońce było bogiem."
Polska 2003
Reżyseria: Jerzy Hoffman
Scenariusz: Józef Hen, Jerzy Hoffman, na podstawie książki Józefa Ignacego Kraszewskiego
Zdjęcia: Paweł Lebieszew, Jerzy Gościk
Muzyka: Krzesimir Dębisk
Obsada: Daniel Olbrychski, Michał Żebrowski, Bohdan Stupka, Małgorzata Foremniak, Jerzy Trela, Ewa Wiśniewska, Anna Dymna, Katarzyna Bujakiewicz, Marina Aleksandrowna, Maciej Kozłowski, Ryszard Filipski, Wiktor Zborowski, Andrzej Pieczyński
Strona internetowa: www.starabasn.pl
Więcej o filmach w Esensji

powrót do indeksunastępna strona

60
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.