 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Poniedziałek, 14 kwietnia 2003 4.30 Budzik. Zerwie się już po dwóch dzwonkach. Ostatnio dorobił się elektronicznego, to nie brzęczy tak przeraźliwie. Jeszcze trzydzieści sekund ciszy – pewnie ziewa i się przeciąga – a potem: jedna noga, druga noga. Chyba nigdy jeszcze nie wstał lewą. Zawsze uśmiechnięty: „Szacuneczek! A zapraszam sąsiadeczkę po bułeczki!”. Na łazienkę nie dłużej niż pięć minut. Nie śpiewa przy goleniu. Za to zawsze upuszcza pędzelek. Chyba ołowiany. Dziewięć kroków w stronę kuchni. Tu – kawa. Bardzo mocna – musi starczyć do osiemnastej. Pije i robi sobie kanapki, które zje po drodze. Nie wraca już do łazienki i chodzi potem z takim wąsem po kawie. Ubiera się i wychodzi. Zamek na górze – dwa razy, środkowy – raz, dół – dwa razy. Jeszcze pociągnięcie za klamkę – dla pewności. Jedzie na Żoliborz do piekarni. Zanim wróci, rozpakuje pieczywo i pozostały towar, będzie szósta. Pierwsze klientki. 6.00 Pierwsze trzy dzwonki ciche, potem coraz głośniejsze. Tak przez pół minuty. Przerwa. Błogie dosypianie. Znowu dzwonki – szybkie i kłujące. Urwało. Pięć minut ciszy i znowu alarm. Cicho. Jeszcze się moszczą, coś pomrukują. Szósta dwadzieścia – zryw. – Obudź dzieci! – Zrób mi jajecznicę! Trzaskają drzwi do łazienki, gwiżdże czajnik, skwierczą jajka. Kroki – niezliczona ilość. Rajstopki, spódniczka, podkoszulek, sweterek, buciki. – Mamo, jeszcze wolek na kapcie! Starszy ubierze się sam. Tylko te sznurówki, trzeba mu w końcu kupić buty na rzepy. Rzęsy, koszula, szminka, krawat, cholera – lakier do włosów się skończył, marynarka, bransoletka. Szósta czterdzieści – tupot czterech stóp i czterech stópek po schodach w dół. Cisza. Szósta czterdzieści jeden – jedno wraca; sadzi co dwa stopnie, sapie; zamyka drzwi na klucz, zbiega. 7.00 Organy. Szur, szur, szur, szur. Stuk – bierze coś z komody. Z powrotem: szur, szur, szur, szur. Siada w miękkim fotelu – słychać, jak się w nim zapada. W ręku przebiera różaniec – ksiądz w radiu swoje, ona swoje. Szklane paciorki trącają o siebie: żeby wreszcie odwiedziły ją wnuki, dla których zaraz upiecze kruche ciastka, a potem dokończy na drutach staroświecki sweter i szal. Oczko w lewo, oczko w prawo: stuk-stuk-stuk-stuk-stuk. W rytm wskazówek zegara. Już nie wiadomo, co jest stukaniem, a co tykaniem. Potem rozkruszy te ciastka gołębiom; dozorca będzie się rzucał, że kto to teraz posprząta, sąsiadka z góry, że jak jest taka mądra i dokarmia te ptaszyska, to niech przyjdzie i zobaczy, jak jej pięknie szyby upstrzyły, a facet z czwartego, że on już dłużej tego nie wytrzyma, że koniec tych krzyków i że on wreszcie chce w spokoju popracować. A sweter i szalik spruje. Jutro zacznie je robić od nowa. 9.00 Vivaldi z komórki. Gra i gra – pewnie znów zapomniał, którym guzikiem wyłączyć. U niego nigdy rano nie słychać wody. U innych leje się, ciurka, sączy, kapie, a u niego nic. Cicho. Czasem trzask tapczanu – chowa pościel, ale rzadko. Włącza radio. Babcia z dołu, jak ją prosić, żeby ściszyła telewizor, to głucha, a tak to stuka w kaloryfery, że za głośno. Dzisiaj znowu bez śniadania. Wyłudzoną kanapkę zje na wykładzie. Popije kawą z automatu. Wychodzi tak, jak wstał – nie słychać, żeby otwierał szafę, dreptał przed lustrem; zakłada buty, bierze torbę – pięć po dziewiątej już go nie ma. Z takimi najgorzej. Wprowadzają zamęt. Nie ma: o siódmej wstaje, siódma pięćdziesiąt – wychodzi, szesnasta – wraca. Zawsze inaczej. Gdyby nie on, można by powiedzieć: Wtorek, 15 kwietnia 2003 4.30 Bip, bip. Cicho. Jedna noga, druga noga. Gruch – pędzelek. Zamek górny, zamek środkowy, zamek dolny. Jeszcze klamka. 6.00 Dzwoni-cicho-dzwoni-cicho-dzwoni-cicho. Cicho… Cicho… Zryw. Jajecznica, rajstopki, sznurówki, rzęsy, krawat, worek na kapcie. Poszli. 7.00 Organy. Paciorki różańca. Szept modlitwy. Waniliowy zapach ciasteczek. Oczko w lewo, oczko w prawo: stuk-stuk-tyk-tyk-tyk-tyk-tyk. |
|