nr 09 (XXXI)
listopad 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michal Szczepaniak
  Korsykański Korytarz

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     XXV.

     Florentino zdążył się już wspiąć na wagon i wyjrzeć ponad jego dach.
     - Nieciekawie, co? - powiedział na nasz widok. - Nawet z porządnego rozpędu nie rozbijemy tego. - Jeszcze raz wyjrzał na kilka sekund. - Cały czas ich przybywa.
     - Ile ich wypatrzyliście wtedy, na patrolu? - spytała Makarios. - Osiemdziesięciu, tak?
     - Cztery pełne plutony - potwierdziłem.
     - Tu nie będzie ich aż tylu - stwierdziła sceptycznie Makarios. - Najwyżej połowa z tego.
     - To i tak niezbyt uczciwe proporcje! - niecierpliwił się Le Crosse. - To jak, wracamy?
     - Chyba musimy - przytaknęła Makarios. - Ale przerzućmy najpierw waszego więźnia i moje C-4 do lokomotywy.
     - Racja - poparł ją Le Crosse. - Jak tylko zobaczą, że zamiast się przebijać uciekamy, będzie za nami leciała niezła lawina ołowiu.
     Makarios wskoczyła do wagonu.
     - Najpierw weźcie karabin maszynowy. Szkoda by było, gdyby się uszkodził.
     W dwójkę z Le Crosse dźwignęliśmy M-60. Za nami szedł Florentino, targając taśmy z amunicją.
     - Wreszcie jakaś rozsądna decyzja - powiedział Włoch. - Sami przeciw osiemdziesięciu. Brzmi jak głupi żart!
     - A ty masz wielki język, którym nieustannie mielesz - przyciąłem ostro. - Nie wiesz, że dane operacyjne są tajne? Musiałeś jej mówić o tych czterech plutonach?
     Florentino zatrzymał się, zaskoczony oskarżeniem.
     - Przecież to ty powiedziałeś!
     - O, nie! Ja tylko potwierdziłem, gdy podała konkretną liczbę. Ale ty musiałeś jej powiedzieć wcześniej, bo inaczej skąd by wiedziała? Zobaczysz, skończysz kiedyś pod ścianą.
     Florentino szedł w milczeniu, patrząc w zamyśleniu pod stopy.
     - Jestem całkowicie pewien, że nic takiego nie mówiłem - powiedział wreszcie.
     - No to skąd wie? - zdziwił się Le Crosse, rzucając z westchnieniem ulgi ciężki M-60 na stalową podłogę lokomotywy. - Zgadywała?
     Biegiem wróciliśmy pod wagon.
     Drzwi były zasunięte i zaryglowane od wewnątrz. Z zapałem i wielką energią waliliśmy w nie pięściami, by nam otworzono, ale na próżno.

     XXVI.

     - Nie przestrzelę rygla - powiedziałem smętnie. - Sami widzieliście, że cały ten wagon jest kuloodporny.
     - A po co przestrzeliwać? - zdziwił się Le Crosse. - Nawet jeśli nasz szpieg jakoś się uwolnił i zdzielił Makarios łomem po łbie, to teraz myślmy raczej o sobie.
     - Racja - poparł go Włoch, rozweselony przedstawioną przez Korsykanina wizją. - Wagonem zajmiemy się potem, a na razie wracajmy do lokomotywy. Sam mówiłeś, że uruchomić ją to dziecięca zabawa.
     Pochyleni pobiegliśmy z powrotem do lokomotywy. Zarzuciłem automat na plecy, po czym wskoczyłem do środka i zawahałem się, przebiegając palcami nad pulpitem.
     - To powinno być to - szarpnąłem za dźwignię, która zwalniała hamulec.
     Lokomotywa nie ruszyła. Chwilę patrzyliśmy na siebie, niemile zaskoczeni.
     - A czy silnik w ogóle pracuje? - spytał Florentino.
     Przyłożyłem dłonie, a potem policzek do lokomotywy. Nie wyczułem żadnych drgań.
     - Cholera, pewnie, że nie - starłem ręką smar z twarzy.
     - Gdzie ta cholerna instrukcja? - niecierpliwił się Włoch.
     - Poszukam jej. Ty zajrzyj pod spód, może znajdziesz rozrusznik.
     Gdy Florentino czołgał się, zaglądając w plątaninę kabelków, ja wywracałem małą kabinę do góry nogami. Instrukcja była oczywiście w ostatnim miejscu, w które zajrzałem. Czyli dokładnie tam, gdzie ją ostatni raz widziałem, za radiem.
     - Mam! - zawołałem triumfalnie, kartkując ją. - Rozrusznik będzie...
     - ...pewnie tutaj. - Florentino, wchodząc mi w zdanie, wskazał palcem szereg przełączników po prawej.
     - Dokładnie. Skąd wiesz? - zaciekawiłem się.
     - Bo to akurat jedyny element, który został doszczętnie rozkręcony od spodu przez naszą kochaną panią inżynier. Nie wykrzeszesz już z tego ani jednej iskierki - odparł smętnie. - Ta lokomotywa nigdzie więcej nie pojedzie. Zwłaszcza że z przebitego akumulatora wyszedł cały kwas.
     Ze złością rzuciłem instrukcją o podłogę.
     - No to jak, chyba wracamy na piechotę? - powiedziałem, ściągając przewieszony przez plecy automat.
     - Bierz Korsykanina i spadamy w podskokach. Natychmiast - zgodził się Włoch. - Tu się dzieje coś niedobrego. Mój włoski instynkt mi mówi, że to nie maszynista zaryglował wagon od wewnątrz.

     XXVII.

     Le Crosse porzucił przy lokomotywie swój zbyt ciężki M-60 na rzecz wyciągniętego z tylnej kabury czternastostrzałowego Smith & Wessona. Florentino podrzucał w biegu granatnik, ciężko sapiąc pod ciężarem pasa z pociskami przewieszonego przez pierś. Ja miałem o wiele lżej ze swym automatem.
     Biegliśmy gęsiego, tuż przy skalnej ścianie Korytarza.
     Po kilkunastu minutach wszyscy ciężko walczyliśmy o oddech.
     - Ile do końca? - wysapał Le Crosse.
     - Zatrzymaliśmy się mniej więcej w połowie Korytarza. Sześćdziesiąt kilometrów. Może pięćdziesiąt.
     Dystans taki to godzina jazdy pociągu, ale dwa dni szybkiego marszu. Nikt z nas nie miał przy sobie niczego do jedzenia czy picia. Wszystko zostało w zaryglowanym wagonie, z którego wyszliśmy mając przy sobie tylko broń.
     - Tak po prostu, to i tak się nie wydostaniemy - powiedziałem. - Skoro na barykadzie były tylko dwa plutony, pozostałe dwa musieliśmy już minąć po drodze.
     - Czyli co? - nie zrozumiał Le Crosse.
     - Czyli właśnie idą na nas ze strony, w którą biegniemy - Florentino gwałtownie zatrzymał się w miejscu. - I wcale się nie kryją.
     Jakieś sto metrów przed nami wynurzyła się luźna tyraliera postaci. Widzieli nas tak samo wyraźnie, jak my ich, a mimo to swobodnie rozmawiali i śmiali się. Niektórzy w geście lekceważenia przewiesili sobie nawet broń przez ramię.
     - Kpią sobie z nas - zawyrokował Włoch. - No to, przyjaciele, popróbujcie tego.
     Klęknął, oparł kolbę krótkiego granatnika o ramię, ustawiając go dla maksymalnego zasięgu pod kątem 45 stopni, i ścisnął spust. Pocisk upadł kilka metrów przed najbardziej wysuniętymi do przodu partyzantami, zasypując ich gradem gruzu i wyrwanych z ziemi kamieni. Partyzanci rozbiegli się, szukając zasłony.
     - Niewiele ich uszkodziłeś - zawyrokował Le Crosse. - Prawdę mówiąc, chyba w ogóle.
     - Ale dałem im do myślenia - odparł Włoch, łamiąc miotacz przy kolbie i wsuwając w lufę cylinder nowego granatu. - No i mam mniej do dźwigania. Przypominam, kolego, że każda z tych zabawek waży dwa kilo. - Zatrzasnął granatnik z powrotem. - Tyle, co twoja pukawka.
     Zawróciliśmy, biegnąc.
     - Módlmy się, by Niemcy mieli dziś dobry nastrój - mruknąłem. - Może jednak podeślą coś latającego, jak ładnie poprosimy przez radio?
     - Nic z tego - zasapał Włoch. - Ta wiedźma rozwaliła przecież akumulator. Masz przy sobie aż tyle baterii?

     XXVIII.

     O pociąg znów uderzyła wściekła salwa. Skulony pod lokomotywą, przycisnąłem głowę do szyny.
     Para nóg obutych w sandały przemykała wzdłuż wagonu. Wymierzyłem automat najwyżej, jak się dało z mojej pozycji - czyli w kolana - i puściłem krótką serię. Mężczyzna upadł z krzykiem na czworaka. Leżący obok na plecach Le Crosse odrzucił właśnie pustego już Smith & Wessona, po czym sięgnął do kostki po zapasowy pistolet. Chwilę potem wyprostował uzbrojoną rękę i dobił rannego jednym strzałem.
     - Oszczędzaj amunicję. - mruknął do mnie.
     zasobnik z nabojami do M-60 już dawno świecił dnem, nie mogliśmy trzymać więc wroga na rozsądny dystans. Schowani pod wagonami przed ostrzałem odpieraliśmy desperacko coraz silniejsze ataki z obu stron.
     Na chwilę zrobiło się cicho. Wystawiłem głowę i dojrzałem kilka metrów od siebie Florentino, skrytego za przymocowanym do platformy zapasowym fragmentem rury. W parcianym pasie miał już tylko trzy pociski do granatnika.
     Chyłkiem podbiegłem do niego i padłem w cieniu wagonu. Ani na chwilę nie opuszczałem automatu.
     - Ile jeszcze do nocy? - spytałem szeptem. - Mam rozbity zegarek.
     Florentino spojrzał przelotnie na przegub.
     - Zbliża się osiemnasta. Jeszcze ze trzy godziny i możemy próbować się przemknąć. Jak stoisz z amunicją?
     - To, co w uchwycie, plus dwa pełne magazynki - powiedziałem.
     - Wychodzi, że średnio na każdą godzinę obrony wypada nam czterdzieści nabojów i jeden granat - podsumował Florentino, ostrożnie wychylając głowę.
     Ja siedziałem nadal na ziemi. W gardle czułem ogromną suchość, ledwie łapałem oddech.
     - Osiemnasta, tak? - pytałem - To czemu robi się coraz goręcej?
     Florentino wystawił koniec lufy miotacza ponad rurę i ścisnął spust. Z cichym pyknięciem w stronę skalnej barykady poszybował śmiercionośny granat.
     - Nie jestem przecież synoptykiem - odparł, znów ładując granatnik. - Ale to chyba ten brak przewiewu. Jesteśmy w końcu w wąwozie. Zero wiatru.
     Po chwili, zupełnie bez ostrzeżenia, spadł z wagonu wprost na mnie. Szarpnięciem wydostając się spod niego, puściłem serię na oślep. Jedną ręką przewróciłem Włocha na wznak, drugą kierując za szukającymi celu oczami.
     Spod lokomotywy wyczołgał się Le Crosse.
     - Macie tu fabrykę amunicji?! - wściekł się. - Mówiłem, by oszczędzać! O, sycylijski niedźwiedź dostał?
     Spojrzałem na Florentino. Ten starał się podnieść do siadu.
     - Nic mi nie jest - powiedział zdziwiony, spoglądając w dół na brzuch. Ani śladu krwi czy dziury w ubraniu. - Nazwij mnie jeszcze raz Sycylijczykiem, a wybiję ci kilka zębów, ty faszysto. Jestem prawdziwym Włochem, z Neapolu.
     - Patrz, prawdziwy Włochu, jak to się robi! - Le Crosse wyszczerzył złośliwie zęby, po czym wspiął się w górę na platformę z rurą.
     - Uważaj, gdzie lecisz! - powiedziałem ostro do Włocha, - Chcesz mnie zabić, nim zrobią to oni?
     W tej samej chwili spadł na mnie Le Crosse.
     - Kuuurwa...! - wściekle miotając się, wydostałem się spod niego, czując ostry ból w karku. - Zmówiliście się, czy co?
     Florentino na czworakach podczołgał się i wyjrzał ostrożnie zza wagonu.
     - Może to snajper? - spytał. Le Crosse tymczasem pozbierał się i siedział na ziemi, potrząsając ze zdziwieniem głową i dochodząc powoli do siebie.
     - Ta rura jest jakby strasznie śliska - powiedział, usprawiedliwiając się jakby.
     - Aha, nagle zrobiła się śliska - zniecierpliwiłem się i odwróciłem do Florentino. Ten wyglądał nadal zza wagonu, ale nagle spojrzał w górę.
     - Oho! - zawołał szeptem - Wreszcie robi się ciemno! Szykujcie się, za jakąś godzinę spróbujemy się wymknąć.
     Padłem na brzuch i doczołgałem się do niego, po czym spojrzałem na jego zegarek.
     - Jest kwadrans po szóstej - zaprotestowałem. - Jeszcze dwie i pół godziny, i to co najmniej.
     Florentino oparł się plecami o wagon i znów spojrzał w górę.
     - Może tu szybciej robi się ciemno?
     Le Crosse nie poddawał się i znów starał się wspiąć na platformę, ale po chwili po raz drugi spadł z rur. Leżał teraz na plecach, starając się podnieść.
     - Odpocznijmy chwilę - powiedział - Za kwadrans możemy ruszać.
     Zdziwiony i ja podniosłem głowę, spojrzałem w górę, a potem wokoło.
     - Faktycznie, jakby mniej światła - zgodziłem się.
     Minęła chwila bezruchu i milczenia.
     - Już nie strzelają - zauważyłem, mówiąc z wysiłkiem.
     - Pewnie mają nas za martwych - wyszeptał Florentino nie otwierając oczu. - Jestem taki zmęczony, że ledwo się ruszam. Cholera, ale mnie łeb boli.
     Wiedziałem, co miał na myśli. I ja czułem się tak, że pięciolatek rozłożyłby mnie nie wyciągając rąk z kieszeni.
     Robiło się coraz ciemniej.
     - Jeszcze chwila i możemy ruszać - wyszeptałem z niezwykłym wysiłkiem. Ledwo łapałem oddech.
     Chwila przerodziła się w długie minuty absolutnej ciszy. Wreszcie rozległ się wyraźny chrzęst kroków. Zza wagonu wynurzyła się sylwetka, będąca dla mnie tylko parą nóg, bo nie miałem siły podnieść głowy. Nogi skierowały się w stronę leżącego twarzą w górę Le Crosse'a. Ujrzałem pochylający się w jego stronę zarys pistoletu. Bezskutecznie starałem się wykrzesać siły, by podnieść swój automat.
     Rozległ się strzał. Ciało Le Crosse'a podskoczyło, przebite kulą z bliskiej odległości, po czym opadło, pozbawione życia.
     Widziałem to z odległości mniejszej niż pięć metrów i poczułem zalewającą mnie falę przerażenia. Mobilizując absolutnie wszystkie siły, podniosłem lufę automatu o kilka centymetrów. Jednak druga para nóg pojawiła się nagle i znikąd, a ciężko obuta stopa nadepnęła mi silnie na dłoń. Szarpnięcie za bluzę podniosło mnie do siadu. Ujrzałem najpierw mierzący we mnie półautomatyczny pistolet Tokariewa, a chwilę potem wielkie, płaskie, rybie oczy na zupełnie gładkiej skórze. Zamrugałem zaskoczony oczami.
     To była maska przeciwgazowa.
     Zakryta nią postać zamachnęła się i uderzyła mnie ciężkim pistoletem na odlew w twarz. Natychmiast straciłem resztkę przytomności.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.