nr 09 (XXXI)
listopad 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Nastaje Świt

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     – Postanowiliście jednego z nich przekupić – pokiwał głową Juliusz. – A jak się nie udało, przystawiliście mu nóż do gardła. Kiedy na krzyk zbiegli się wszyscy bracia w Siostrze, rzuciliście się do ucieczki. A ty, Ilmarze złodzieju, skoczyłeś, by uciekających osłaniać. Z kulomiotem i nożem, jeden przeciwko dwudziestu.
     Milczałem.
     – Dlaczego ty, a nie Arnold? – zapytał Pasierb Boży.
     – Markus nie mógł iść. Ja bym go daleko nie doniósł, a Arnoldowi bez różnicy, czy to kulomiot za pasem, czy książę na plecach…
     – Więc poświęciłeś siebie… – powiedział w zadumie Juliusz. – A może liczyłeś, że wszystkich pokonasz?
     – Nie, Wasza Świątobliwość. Nie liczyłem. Myślałem, że tam właśnie zginę.
     – Gdybyś miał przeciwko sobie braci w Zbawicielu, tak właśnie by się stało – przyznał Juliusz. – A bracia w Siostrze wykonali moje polecenie i zostawili cię przy życiu.
     Pasierb Boży wstał, przeszedł się po kaplicy drobnymi krokami. Nogi osłaniał mu płaszcz, i jakby nie szedł, lecz płynął. Westchnął głęboko, tak zwyczajnie, jak każdy człowiek przytłoczony kłopotami.
     – Nie wiesz, gdzie teraz jest Markus ze swoimi towarzyszami?
     – Nie wiem.
     – A gdybyś wiedział, powiedziałbyś?
     – Z własnej woli – nie. Ale w rękach kata wszyscy stają się rozmowni.
     Juliusz zamknął oczy. Pogrążony w rozmyślaniach, jakby zastygł w pół kroku.
     – Wasza Świątobliwość… – nie wytrzymałem znowu. Niebezpiecznie jest przerywać rozmyślania Pasierba Bożego, ale miałem dług, który musiałem spłacić. – Święty paladyn, brat Ruud, który wiózł mnie do Urbisu i zginął po drodze z ręki innego świętego paladyna… prosił, bym, jeśli trafię do Urbisu, powiedział wam, że pokorny brat Ruud wypełniał swój obowiązek do końca…
     Juliusz westchnął. Złożył ręce, wyszeptał coś bezgłośnie. Potem podszedł, wyciągnął rękę i dotknął mojego spoconego ze zdenerwowania czoła. Palce miał chłodne, starcze, ale rękę jeszcze silną i pewną.
     – Odpuszczam ci ziemskie grzechy, Ilmarze złodzieju… Jest w nich nieszczęście twoje, lecz nie ma w nich winy. Grzechów niebiańskich odpuścić ci nie mogę, będę się do Siostry i Zbawiciela modlić za ciebie.
     Zamarłem, nic już nie rozumiejąc. Jakie ziemskie grzechy? Jakie niebiańskie? I skoro ziemskie zostały mi odpuszczone, to może za niebiańskie będę odpowiadał dopiero na tamtym świecie?
     – Żegnaj, Ilmarze złodzieju – powiedział Pasierb Boży. – Czytaj Pismo Święte, proś Pana o łaskę. Pokój z tobą.
     – Wasza Świątobliwość…
     Nie zdążyłem zadać pytania. Moi konwojenci wyłonili się zza drzwi i znowu mocno ujęli pod ręce. A Pasierb Boży już odwrócił się do mnie tyłem i szedł w stronę ławy – powoli, ciężko, jakby miał do przejścia nie pięć kroków, lecz całą milę.
     – Poczekajcie! – krzyknąłem. I w tym samym momencie jeden ze świętych braci uderzył mnie pod żebra. Niby lekko, niechcący, a nogi się pode mną ugięły i słowa uwięzły w gardle. Było to coś podstępnego niczym japońskie karate albo rosyjskie abo.
     Chyba jednak za grzechy niebiańskie przyjdzie mi zapłacić na ziemi!
     Powlekli mnie z powrotem, już nie zakładając kaptura na głowę. Rąk też nie związywali. Gdyby na miejscu kapłanów byli zwykli strażnicy, zarzuciłbym im niedbalstwo. A tym? Co to dla nich za różnica, czy mam ręce związane czy nie.
     Nie ciągnęli mnie do schodów prowadzących na górę, do pałaców Urbisu. I nie w dół, chociaż czułem, że muszą tu być podziemne poziomy. Prowadzili mnie długim, niemal zupełnie ciemnym korytarzem starej budowli z cegieł, w którym pochodnie paliły się co czterdzieści kroków. Ściany były wilgotne, pachniało pleśnią i zgnilizną. Zdumiewające – obok świętości nad świętościami, kaplicy, w której koronowano Zbawiciela, takie niedbalstwo!
     – Bracia w Siostrze – wydawało mi się, że właśnie Siostrę wymieniają w modlitwach. – Pasierb Boży odpuścił mi wszystkie ziemskie grzechy!
     W końcu doczekałem się odpowiedzi:
     – Słyszeliśmy, Ilmarze złodzieju – odpowiedział ten z lewej.
     – Ale nadal ciążą na tobie grzechy niebiańskie – dorzucił ten z prawej.
     Więc to już koniec.
     Za chwilę odeślą mnie do Pana, żebym kwestię grzechów niebiańskich mógł omówić osobiście. Tu już nawet Siostra się za mną nie wstawi.
     Doliczyłem się dwunastu pochodni, nim korytarz wreszcie się skończył. Nie bezdenną jamą w ziemi i nie piecem ognistym, czego się w głębi duszy bałem, lecz niewielką salą, nieco jaśniejszą od korytarza.
     To nie była cela, lecz pokój mieszkalny.
     Pod ścianą stały dwie prycze zbite z desek i zaścielone grubymi kołdrami. Stół był równie prosty, na nim niewyszukane dania – dwie cebule, bochenek chleba, miska z dwoma śledziami, dwa gliniane kubki z winem, a może wodą. Przy stole siedziały dwie osoby: czterdziestoletni mężczyzna o topornej, niby siekierą wyciosanej twarzy, szarej cerze, jak gdyby z tej piwnicy nie wychodził z dziesięć lat, a obok niego dziesięcioletni chłopak, podobny do starszego jak dwie krople wody – ani chybi syn. Obaj ubrani byli w jednakowe habity z szarego sukna, obaj mieli takie same puste oczy, jakby wyżarte przez ciemność.
     – Ilmarze złodzieju – powiedział jeden z moich konwojentów uroczyście, niczym majordomus, który oznajmia przybycie gościa na ważnym przyjęciu. – Z rozkazu Pasierba Bożego odpuszczono ci grzechy ziemskie, zostały jednak niebiańskie.
     Starszy z zakonników wstał. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, powściągliwy, ale radosny. Jakby czekał tu na mnie przez całe życie, zdążył nawet dorobić się syna nie wiadomo z kim, skóra mu już poszarzała, i wreszcie się doczekał!
     – Ilmar złodziej – zaskrzypiał. Głos miał ochrypły, pewnie od wiecznej wilgoci podziemi. – Dobrze. Cela numer trzynaście.
     Cela?
     – Pasierb Boży rozkazał mi modlić się o odpuszczenie grzechów niebiańskich – powiedziałem.
     – Tutaj wszyscy się modlą – oznajmił jeden z konwojentów. – Właśnie dlatego cię tu przyprowadziliśmy.
     Mnich-strażnik otworzył ciężkim kluczem jeszcze jedne drzwi i wyprowadzono mnie na kolejny korytarz – długi i ciemny. Konwojenci zręcznie pochwycili ze ścian dymiące pochodnie. Co to za zacofanie, co za średniowiecze! Czyżby nie było w Mocarstwie karbidowych czy naftowych lamp?
     Zdążyłem się jeszcze obejrzeć i dostrzec, jak siedzący w mrocznym pomieszczeniu chłopak łapczywie je śledzia, popijając winem z kubka.
     – Długo mam się tu modlić, bracia w Siostrze? – zapytałem.
     Nie odpowiedzieli. Zresztą, nie spodziewałem się odpowiedzi. I tak wszystko było jasne.
     Przeszliśmy korytarzem dwadzieścia kroków. Minęliśmy kilka włazów w podłodze, zasłoniętych drewnianymi kratami z potężnymi kłódkami. Tam panowała absolutna ciemność, ale wydawało mi się, że za jedną z krat coś się poruszyło.
     Przed trzynastą klapą – liczyłem – strażnik pochylił się ze stęknięciem, otworzył kłódkę i odchylił kratę. Skinął głową:
     – Skacz, Ilmarze złodzieju.
     Stałem jak wryty. Strażnik z idiotyczną troską dodał:
     – Skacz, tu jest nisko. Jak Siostra zechce, nie rozbijesz się.
     Obejrzałem się na ochroniarzy i zrozumiałem – jeszcze chwila i pomogą mi.
     – Święci bracia, przecież Pasierb Boży kazał mi czytać Pismo Święte, modlić się – wpadłem na koncept. – Tak nie można…
     Konwojenci popatrzyli na siebie. Ale strażnik zatrząsł się, jakby dostał dreszczy:
     – Nie wolno! Nie wolno!
     – Zapytamy Pasierba Bożego, co zrobić – zdecydował jeden z nich – a na razie skacz.
     – Poczekajcie, poczekajcie! – zakrzątnął się strażnik. – Przecież to nie jest jego!
     Wyciągnął rękę do mojego płaszcza, wyraźnie chcąc go ze mnie zedrzeć. Nie wstydziłem się nagości, nie o to mi chodziło, ale nie miałem najmniejszego zamiaru siedzieć w celi nago! W końcu moje ubranie mi zabrali!
     Kolanem uderzyłem strażnika w krocze i rozkołysałem się z całych sił, po czym opuściłem nogi w czeluść i zawisłem na rękach konwojentów.
     Święci bracia nie chcieli mi towarzyszyć, rozwarli palce i spadłem.
     Rzeczywiście nie było głęboko. Może ze trzy metry. I nawet udało mi się tak skoczyć, żeby nie odbić sobie pięt. Przeturlałem się po kamiennej podłodze i wstałem.
     Na górze, w jasnym otworze włazu widać było dwie zatroskane fizjonomie, do których po chwili dołączyła trzecia. Strażnik sapał i mamrotał coś o zbójach przez Boga przeklętych.
     – Zdejmij płaszcz i rzuć na górę – zażądał.
     – Zaraz, zaraz, już zdejmuję – odpowiedziałem, rozglądając się pospiesznie. Światła to już mi na pewno nie zostawią, muszę się przynajmniej zdążyć rozejrzeć.
     Cela była nieduża. Trzy na trzy – prawie sześcian. Ściany i podłoga z solidnych, kamiennych płyt. Czyli nie wydłubię kamienia i nie przekopię przejścia… W jednym kącie dziura w podłodze, nieduża, wielkości dłoni. Nad nią, w ścianie, mały otwór, z którego nieprzerwanie sączy się woda, spływając do dziury. W przeciwnym kącie sterta trocin – właśnie trocin, drobnych i chyba nawet czystych.
     Nieźle wymyślone.
     Oto woda do mycia i ubikacja jednocześnie. A oto łóżko – i to takie, że nie sposób użyć go jako drabiny. Bez drabiny do sufitu nie dosięgnę. Po suficie się do luku nie doczołgam. Rosyjska ciemnica, jednym słowem.
     – Płaszcz! – krzyknął strażnik. – Oddaj płaszcz, zbóju! Muszę się z niego rozliczyć! Płaszcz!
     – Pismo Święte, lampa karbidowa i kilof! – odkrzyknąłem.
     Strażnik splunął ze złością w dół i zaczął zasuwać drewnianą kratę, chociaż nie było takiej potrzeby.
     – Może by go nie karmić, dopóki nie odda… – zaproponował półgłosem jeden z konwojentów.
     – Nie wolno! – wykrzyknął strażnik ze szczerym bólem w głosie. – Zbój przeklęty! Czegoście nie trzymali?
     Czyli nie będą mnie morzyć głodem… Dobrze.
     – Niech się udławi tym płaszczem!
     – A jeśli się naprawdę udławi?
     Głosy już się oddalały. A razem z nimi światło pochodni.
     Usiadłem na podłodze, przesunąłem dłonią po kamieniu. Czysto, zaskakująco czysto. Widać, że umyto celę po poprzednim więźniu.
     Na wszelki wypadek podszedłem do sterty trocin i powoli przesypałem je między palcami. Niczego. Ani zapisków krwią na kawałku materiału, ani ukrytego narzędzia do dłubania w ścianie…
     – Aleś teraz wpadł, Ilmar – powiedziałem sam do siebie. – Aleś wpadł…
     Bardzo powoli – nie miałem się już dokąd śpieszyć – poruszałem się po obwodzie celi. I wszędzie, gdzie tylko dosięgnąłem, obmacywałem ściany. Wszystkie kamienie były mocno, trwale osadzone. Nie znalazłem też żadnych wydrapanych informacji. Zresztą, czym mieliby je wydrapywać, skoro do celi wrzucają na golasa? Paznokciami? A może wyrwać sobie ząb i spróbować nim pisać? Nie da rady, nie ma na świecie zębów mocniejszych od granitu.
     Pół godziny później nie zostało mi już nic do obmacywania. Złożyłem ręce tak, że utworzyły czarkę, podstawiłem pod sączącą się leniwie wodę. Siostro Orędowniczko, spójrz na mnie, pokrzep, naucz…
     Woda była smaczna, czysta. Wodociąg w celi – niesłychany luksus. Zresztą, czy jest na świecie ktoś bogatszy od Świętego Kościoła? Chyba że Władca… Ale i to nie na pewno.
     Poszedłem z powrotem do mojego „łoża”. Usiadłem, skrzyżowałem nogi, zagarnąłem pod siebie jak najwięcej trocin. Dobra, celę już zbadałem. Siostra nie poskąpiła umiejętności orientowania się w ciemnościach. Co tam, nie w takich opałach bywałem…
     Potrząsnąłem głową, sam sobie tłumacząc, że nie mam racji. W takie tarapaty się jeszcze nie pakowałem. Egipskie grobowce, kirgiskie kurhany, saksońskie podziemia – wszystko od dawna było opustoszałe. Jedynymi przeszkodami są tam podstępne, ale oklepane pułapki. Poza tym nie wchodziłem tam nago, miałem liny, lampy, inne wyposażenie. A to jest więzienie. Cela, w której będę siedział do końca życia, jeśli nie uda mi się z niej wydostać.
     Więc co my tu mamy?
     Po ścianach nie wejdę. Do włazu nie doskoczę.
     No tak, mam przecież płaszcz. A z jedwabnego płaszcza można zrobić dobry sznur. Oto moje wyposażenie, oto broń…
     Sznur. Ciężarka nie mam, haka nie mam, ale chyba można coś wymyślić? Można? Czyli tak: rzucam sznur, zaczepiam o kratę, podciągam się…
     Na zewnątrz rozległ się hałas. Wstałem, zamrugałem, gdy na korytarzu pojawił się żółty, drżący odblask. Jak szybko oczy odwykły od światła!
     – Dalej, dalej…
     Głosy, dużo głosów. Miarowe, równe kroki. Sześciu ludzi.
     Klapa odsunęła się z łoskotem. Strażnik zajrzał do środka, za jego plecami majaczyły kamienne twarze konwojentów.
     – Ilmarze złodzieju! – zawołał groźnie strażnik. – Jeśli natychmiast nie oddasz płaszcza dobrowolnie, spuścimy drabinę i odbierzemy go siłą…
     Masz ci los, a ja właśnie zacząłem obmyślać ucieczkę…
     – Święci bracia, zlitowania! – wykrzyknąłem żałośnie. – Tu jest zimno, umrę! Zostawcie mi ubranie, święci bracia! Nawet Zbawiciela straż rzymska nie traktowała tak okrutnie!
     – Nie jesteś Zbawicielem, Ilmarze złodzieju. – Strażnik był nieugięty. – I nie ma co mówić o okrucieństwie, ludzie po pięćdziesiąt lat w takich celach żyją! Płaszcz!
     – Jeszcze z nim dyskutuje… – rzucił któryś ze świętych braci. – A tamten będzie kalać swoim brudnym językiem imię Zbawiciela! Zaczynamy…
     Zaczęto spuszczać drabinę. Tylko mi połamanych żeber brakowało! W jednej chwili zdarłem z siebie płaszcz, zwinąłem i cisnąłem w górę – prosto w twarz strażnika.
     – Zabierzcie go sobie! Dranie!
     Dla pełni efektu powinienem łzę uronić, żeby ich do końca przekonać o mojej wrażliwości, ale nie chciało mi się płakać. Gdy w duszy jest tylko złość, skąd mają się wziąć łzy?
     – Może jednak damy mu nauczkę? – zapytał ktoś.
     – Nie wolno, nie wolno! – uciął strażnik. – Służbę trzeba pełnić z wielką pieczołowitością, ale bez zbędnego okrucieństwa!
     Ale rygorysta…
     – Sprawdź płaszcz, może zdążył wyskubać nitki? – zapytał ten, który chciał się zająć moim wychowaniem.
     – A co ja niby robię? – obraził się strażnik. – Wszystko w porządku, płaszcz cały… ale pasek, pasek!
     – Ja mam pasek…
     Krata spoczęła na swoim miejscu, światło i głosy oddaliły się. Pewnie, kto normalny chciałby tu dłużej siedzieć…
     Wróciłem do trocin. No i tak, Ilmar, nie masz szczęścia. Musi wystarczyć ci to, co masz: głowa.
     Każdemu złodziejowi, a czasem nawet uczciwemu mieszczaninowi zdarza się zawrzeć bliższą znajomość z więzieniem. Jeśli na przykład za pijacką burdę zasądzili ci czyszczenie stajni przez miesiąc albo za drobną kradzież poczciwy sędzia dał rok katorgi, to jeszcze nic. Urządź się, rozejrzyj, ucz się życia za kratami. Ale jeśli dostałeś dożywocie… albo dziesięć lat kopalni, co równa się śmierci, szykuj się do ucieczki.
     Ale szykuj się rozsądnie.
     Najpierw trzeba się zorientować, w jaki sposób można uciec. Wyczuć słaby punkt – w ścianie, podłodze, u strażników. I poczekać na odpowiedni moment. Nie wyrywaj się za wcześnie i nie przegap swojej szansy. Więzienie, a zwłaszcza pojedyncza cela są straszne dlatego, że zabijają wolę. Nawet jeśli ciało nie osłabło, myśli nadal są żywe, a woli już nie ma – człowiek jest zgubiony. Można mu otworzyć drzwi, zostawić klucz na stole, dać broń, a on będzie patrzył tępo w ścianę i nie zrobi nawet kroku w stronę wolności.
     Uciekać. Tylko jak? Cela jest ślepa, ściany nie do przebicia. Do włazu nie doskoczę. Ech, gdybym miał dobre Słowo, a na tym Słowie… na przykład drabinę. Albo chociaż sznur z hakiem, sznur można położyć nawet na słabym Słowie. No i piłę oczywiście, żeby – jak się już dostanę do kraty – przepiłować pręty…
     Bez sensu. Po pierwsze, nawet gdybym wydostał się z celi, musiałbym jeszcze jakoś otworzyć drzwi na korytarz. A po drugie, nie mam Słowa.
     Co mam? Trociny, wodę, odpływ nieczystości…
     Można zatkać odpływ trocinami. Aż mnie wstrząsa, gdy pomyślę, z czym musiałbym je wtedy mieszać, ale… Pewnie dałbym radę. A kiedy cela napełniłaby się wodą, podpłynąłbym do kraty i spróbował poradzić sobie z kłódką…
     Zachichotałem, ale w nieprzeniknionej ciemności zabrzmiało to tak strasznie, że obiecałem sobie więcej się tu nie śmiać.
     Jak długo cela napełniałaby się cienką strużką wody?
     Ze trzy, cztery dni…
     A przecież mają zamiar mnie karmić…
     Zresztą, i tak nie zdołam wytrzymać trzy dni w lodowatej wodzie. W najlepszym razie utonę. To już lepiej przegryźć sobie żyły na nadgarstku i wyruszyć na tamten świat.
     To znaczy, że szukam słabego miejsca nie tam, gdzie trzeba.

powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.