 | Ilustracja: Daniel Biernacki | X. Pożar małego rurociągu to niezły ból głowy. Pożar dużego to już jedno wielkie, mgliste bagno. Ale wszyscy dalibyśmy obciąć sobie pensje o trzy czwarte za takie właśnie mgliste bagno, bo mieliśmy na karku coś jeszcze gorszego. Rurociąg był naprawdę wielki, a z pęknięcia pod ogromnym ciśnieniem wytryskiwały z niego setki litrów płonącej ropy, co dawało wcale niezły fajerwerk. Widać go było z kilkudziesięciu kilometrów, a dym z kilkuset. Wielkich pożarów naftociągów nie gasi się wodą - wysoka temperatura wywołuje reakcję chemiczną i rozszczepia ją na cząsteczki tlenu i wodoru. Tlen podsyca płomień, a wodór pali się wręcz fantastycznie, stąd używa się go na przykład jako paliwa rakietowego. - Może zasypać piaskiem? - podsunąłem żartobliwie, za co Makarios sklęła mnie w żywy kamień. Widocznie nie lubiła, gdy ktoś stroi sobie żarty z jej specjalności. Tymczasem nasz ekspert od pożarów rozpaczała, biegała w kółko po pokładzie i darła sobie włosy z głowy. - Nie ma rady! - zawyrokowała wreszcie z ciężkim sercem. - Trzeba wysadzać. Nadstawiliśmy uszu. O, to już inna rozmowa. Na ropie i rurociągach znaliśmy się jak górnicy na astronomii, ale teraz temat zaczynał być nam poniekąd bardziej bliski. Technika gaszenia ropy eksplozją jest prosta. Jak wiadomo, ogień potrzebuje tlenu. Odpowiednio blisko podłożony, duży ładunek wybuchowy nie dość, że wysysa tlen, to jeszcze podmuchem niepalnych gazów dodatkowo tłumi płomienie - jak sześciolatek gaszący świeczki na swym torcie urodzinowym. - Dobra, możemy wracać - usłyszeliśmy wreszcie. Położyłem maszynę w ciasnym skręcie i podniosłem wysoko dźwignię skoku, wyduszając z Hueya wszystko, co było w silniku. Florentino starał się wzrokiem opóźnić wskazówki zegarka. - I tak nie zdążymy - mruknął wreszcie z rezygnacją. - Cholera, zawsze tak jest. Zobaczysz, zdechniemy w końcu z głodu. XI. Major czekał na nas już kilkadziesiąt minut i wcale nie cieszył się z naszego spóźnienia. Ledwo wirnik przestał się kręcić, podbiegł i ostro skomentował nasze domniemane wycieczki krajobrazowe. Wówczas z kabiny ładunkowej wyskoczyła Makarios. Na widok kobiety, w dodatku Europejki, major zawahał się i zamilkł. Makarios, widząc to, przewróciła oczami. - Nie, nie jestem ani prostytutką, ani złodziejem części, ani nielegalnym emigrantem, ani nikim takim, tylko cholernym doktorem inżynierii lądowej i geologiem, i tak, to ja mam zająć się naftociągiem, i tak, to mi pan ma, majorze, we wszystkim pomagać. I tak, mam numer telefonu do samego komendanta sektora, który już ma listę ludzi na pana miejsce, gdyby panu przyszło choćby na myśl robić mi jakieś problemy. Czy wyjaśniłam wszystkie wątpliwości? Odczekała chwilę na ewentualną odpowiedź, po czym ruszyła w stronę samochodu majora. Tam rzuciła swą torbę na fotel obok kierowcy i usiadła z tyłu, na miejscu zajmowanym zazwyczaj przez naszego dowódcę. - No, przynajmniej samochód dla mnie macie. To dobry początek - powiedziała jeszcze, po czym poklepała kierowcę w ramię. - Do mojej kwatery, wojowniku. I lepiej, żeby był tam prysznic z gorącą wodą i lodówka z zimnym piwem. Major patrzył zaskoczony za odjeżdżającym samochodem. - Kogo mi tu, do kurwy nędzy, przywieźliście? - spytał wreszcie, sylabizując słowa. Wzruszyłem tylko ramionami, bo właśnie dzwoniłem po drugi samochód dla majora. Nie chciałem, by się tu kręcił za długo, skoro właśnie mieliśmy na pokładzie osiemdziesiąt litrów burgunda. - Z rozkazu major. Przyślijcie pod hangar helikopterowy cokolwiek, co ma koła i nie potrzebuje zaprzęgu z muła, by się poruszać - stanowczo poleciłem. - Dobra, niech będzie nawet ambulans. Ale tak raz-dwa, zrozumiano!? XII. Na wczesne godziny poranne major zapowiedział odprawę. Wcześniej jednak postanowiłem rozmówić się wreszcie z opornym porucznikiem. - Od dwóch tygodni znoszę twoją niesubordynację i brak dyscypliny - powiedziałem. - Do mnie to było? - zdziwił się Le Crosse, podnosząc wzrok znad kolorowego pisemka. - Patrzę na ciebie, a nie mam zeza! - Nie będę brał rozkazów od cywila i dekownika, kryjącego się na tyłach! - zawarczał Korsykanin, wstając i szczerząc zęby niczym wilk. Nie lubił mnie tak bardzo, że gdybym był Francuzem, pewnie po prostu przejechałby mi nożem po gardle. A przynajmniej by próbował. Nie było to nic osobistego. Le Crosse po prostu z zasady nie lubił nikogo, kto nie zdobył sobie jego szacunku. Biorąc pod uwagę sytuację, nie pozostało nam nic innego, jak ściągnąć kurtki z naszywkami stopni i przejść do drugiego etapu rozmowy, czyli walki w stylu dowolnym. Powoli okrążaliśmy się, szacując siły przeciwnika. Le Crosse był młodszy ode mnie i niższy wzrostem, ale oceniając po imponującej muskulaturze, na pewno fizycznie silniejszy. Ciekawiła mnie jego technika, pozwoliłem mu więc zacząć. Le Crosse, w końcu mimo wszystko zwiadowca i komandos, był pewny zwycięstwa nad "dekownikiem z transportu". Zwłaszcza że od czasu swego przybycia do bazy często wdawał się w bójki z Francuzami z naszej bazy, których najczęściej rozkładał bez trudu. Dlatego postanowił rozpocząć w wielkim stylu. Wypatrzył moment, gdy byliśmy w miarę blisko siebie, po czym wyskoczył wysoko w górę, ustawiając zgięte w kolanach nogi w kształt litery "L". Gdy osiągnął wysokość mojej szyi, wyprowadził kopnięcie, prostując wymierzoną we mnie nogę. Był to cios bardzo niebezpieczny, charakterystyczny dla agresywnej japońskiej sztuki walki zwanej kenpo. Padłem na kolano, przepuszczając cios nade mną, po czym wyrzutem pięści w górę uderzyłem w ścięgna jego kolana. Le Crosse jęknął, bardziej ze zdziwienia niż bólu, ale zdołał wrócić do stabilnej pozycji. Chwilę mierzył mnie wzrokiem, starając się dojść do tego, czy trafiłem tylko przypadkiem. Wreszcie wstrząsnął głową, podniósł pięści i znów ruszył do ataku. Znów rozpoznałem kenpo. Korsykanin odbił się jak sprężyna, koncentrując ciężar ciała na uderzeniu łokciem z dołu do góry, wymierzonym w brzuch. Był zbyt szybki, bym mógł całkiem uskoczyć, pochylając jednak ramiona do przodu zdołałem cofnąć brzuch na tyle, by cios nie pozbawił mnie oddechu. I w momencie, gdy jego łokieć osiągnął najwyższy punkt, odsłaniając cały bok, z dołu uderzyłem go pięścią w żebra poniżej pachy, w miejsce nieosłonięte mięśniami. Le Crosse zachwiał się i pochylił w stronę ziemi, zebrał jednak siły i widząc, że stoję bokiem do niego, postanowił uderzyć drugą ręką z obrotu. Stłuczone jednak chwilę wcześniej ścięgna nogi zaprotestowały przeciw takiemu ich nadwerężeniu i spowolniły go na tyle, że nim wyszedł z obrotu i wpakował mi przedramię w nos, zdołałem doskoczyć i uderzyć go w nerki. Obaj przypadliśmy do ziemi, on nie mogąc wyprostować nogi i trzymając się za bok, ja zaś dla chwili oddechu, i dla starcia krwi z rozbitego nosa, z którego promieniował paraliżujący ból. Ciężko oddychając, podnieśliśmy się po chwili. Korsykanin podniósł wyżej ręce, przyjmując postawę defensywną i uważnie obserwując moje dłonie. Ja zaś przytrzymywałem jedną ręką nos, a drugą trzymałem jak on, w pozycji defensywnej, tyle że wyżej. Le Crosse skoncentrował na niej swą uwagę, bo dotychczas walczyłem tylko rękoma. I to go pogrążyło - nawet nie zauważył, kiedy podcięty moją stopą poniżej kolana poleciał do przodu. Pochylonego kopnąłem silnie w bok poniżej żeber. Le Crosse padł i mimo wysiłków nie mógł już się podnieść. Ciężko oddychając obszedłem go i kucnąłem od jego lewej strony, na której koncentrowałem swój atak. - Gdybyś miał trochę oleju w głowie - powiedziałem - nigdy nie walczyłbyś w wyskoku. Wszystkie te sztuczki są u ciebie na nic, masz na to zbyt rozbudowany tułów, tracisz równowagę w powietrzu. A tak w ogóle, to jesteś zbyt ciężki na kenpo. Powinieneś zająć się kick-boxingiem, a najwyżej tajskim boksem. Le Crosse usiłował się podnieść, ale pchnąłem mu twarz w ziemię. - Lepiej jeszcze posłuchaj. Nie wiem, kto cię uczył tych wszystkich obrotów, ale jak dojdziesz do siebie, to wyślij mu odbezpieczony granat w paczce. To dobre w tańcu i na filmach, ale przy tym wzroście w obrocie uderzysz mnie najwyżej w ramię, a to żadne wrażliwe miejsce. Masz za słabe nogi, za to z twoją siłą ramion trzeba było iść na mój tułów, przebiłbyś się w trzydzieści sekund. No, zanotowałeś sobie dobrze? Wstałem i odszedłem na kilka kroków, ale wróciłem się i po chwili wahania, gdy zaczynał się podnosić, jeszcze raz uderzyłem z góry w nerki. To żaden honor bić leżącego, ale do niektórych nie da się inaczej dotrzeć. - I jeszcze jedno - dodałem. - Ty na froncie może i byłeś trzy lata, ale ja byłem o dziesięć więcej. Walczyłem na pierwszej linii, gdy ty jeszcze ciągnąłeś koleżanki w klasie za warkocze. Bądź uprzejmy nie nazywać mnie więc dekownikiem. Otrzepałem spodnie i ciągle ocierając krew z rozbitego nosa powlokłem się w stronę hangaru. Przed odprawą u majora zdecydowanie byłem w nastroju na łyk czy dwa z butelki z etykietką płynu grzybobójczego. XIII. Makarios miała już wszystko przemyślane i była z siebie naprawdę zadowolona. - Plan jest prosty, bo takie są najlepsze. Wieziemy waszym helikopterem na miejsce pożaru kilkanaście kilogramów czegoś porządnie wybuchowego, co najmniej C-4. Zostawiamy to tam i lecimy do kwatery sektora. Tam weźmiemy rurę na wymianę. Dolecimy tym do miejsca pożaru, gasimy wybuchem ogień, wymieniamy rurę i voila, jeszcze zdążymy na kolację. - Podoba mi się! - stwierdził major z przymilnym uśmiechem. - A ty, Moriarty, słuchaj zamiast jęczeć, bo to ty i twoja ekipa będziecie się tym zajmować. Wreszcie się na coś przydacie. I mam nadzieję, że nic po drodze z ładunku nie zniknie! Mój obolały nos spowalniał procesy myślowe na tyle, że dopiero po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę z tego, co inżynier przed chwilą powiedziała. A tak w ogóle, to rzuciłbym się z nożem na każdego, kto by miał w ręku kubek porządnej, gorącej kawy. - Zaraz, zaraz... - powiedziałem. - Puść ten nos, bo cię nie słychać - zażądała Makarios. - Chciałbyś coś dodać od siebie? - Nic nie chcę dodać, chcę nowego planu. Ten jest zupełnie do niczego - powiedziałem. - Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę dlaczego - powiedziała obrażona Makarios. - Proszę bardzo - odpowiedziałem. Część mojej uwagi przykuła filiżanka mrożonej herbaty z pływającymi w niej kostkami lodu. - Po pierwsze, założę się o grubą kasę, że nie mamy tutaj ani C-4, ani niczego tej klasy. Makarios spojrzała na majora, który zajrzał do papierów z metalowej szafki, po czym, zdziwiony, przyznał mi rację. - Faktycznie. Wszystko oddaliśmy do kwatery sektora. Makarios zamrugała oczami. - No to czemu pan o tym nie wie, a jakiś pół-cywil tak? - Pewnie dlatego, że sam to zawoziłem - wyjaśniłem z uśmiechem. - Chcąc coś takiego stąd wywieźć, zawsze się na mnie trafia. Nie mamy tu zbyt wielu helikopterów. Prawdę mówiąc, jest tylko jeden. Wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę i rozłożyłem ją przed sobą na biurku. - Ale wracając do tematu - powiedziałem, sięgając przez biurko po filiżankę z herbatą - nawet zakładając, że wyczarujemy skądś te dziesięć kilo czegoś lepszego lub dwadzieścia czegoś gorszego, nie przywiąże się tego po prostu do patyka. Z tego, co wiem, potrzebne jest specjalne rusztowanie. - Rusztowanie jest w kwaterze głównej sektora, załatwiłam przed przyjazdem. Tak samo rurę na wymianę uszkodzonego fragmentu. Możesz mi oddać moją herbatę? Uspokajająco podniosłem dłoń. - Już oddaję, nie lubię mrożonych herbat. No więc rusztowanie jest, pozostaje tylko problem transportu. Rura takich rozmiarów nie wejdzie na pokład mojego UH-1. - A gdyby podwiązać pod spodem? - spytała inżynier. - W połowie drogi oderwałyby się płozy. Są zaprojektowane na wytrzymanie nacisku kadłuba z góry, a nie ładunku z dołu. Trochę kłamałem, ale raz, że tylko trochę, a dwa, że w słusznej sprawie ratowania jedynego helikoptera w bazie. Podniesiony tym na duchu bez ceregieli wyłowiłem palcami z herbaty kostki lodu i wrzuciłem na chusteczkę. Zawinąłem ją i przyłożyłem sobie do nosa, po czym odstawiłem filiżankę z powrotem. Makarios wstała, by wylać herbatę. Po drodze zatrzymała się, by przyjrzeć się mapie sektora wiszącej na ścianie gabinetu majora. - No to może weźmiemy jakiś skład kolejowy? - spytała. W pierwszej chwili byłem pewien, że żartuje. XIV. Florentino z obrzydzeniem przekopywał widelcem swoją porcję kapusty. - Gdzie ten korsykański fanatyk? - niecierpliwił się - Tylko on jest na tyle głupi, by jeść tę truciznę. Ja tymczasem szkicowałem plan Korytarza na serwetce. - Dziś chyba nie przyjdzie, podobno wpadł na drzwi, czy coś takiego. Ale słuchaj. W jedną stronę przelecimy wiatrakiem - tłumaczyłem. - Ale w drugą musimy mieć już coś na kółkach, bo rura na wymianę jest za ciężka. Wzdłuż rurociągu biegnie linia kolejowa. Od kilku lat nie była używana, ale da się nią powoli przejechać. - Jak powoli? - zapytał Włoch, przełączając się z narzekania na myślenie. - A czy ja wyglądam na kolejarza? - zniecierpliwiłem się. - Nie wiem. Ale myślę, że skoro będziemy wieźć tylko rurę na wymianę i materiał do gaszenia, to jakby skopać dupę maszyniście, może wyciągnąłby na prostej tak z pięćdziesiąt kilometrów. - Ja się tym zajmę, na pewno wyciągniemy sześćdziesiąt - zaofiarował się Włoch. - Myślisz, że to się da zrobić? - powątpiewałem. - Mam na myśli, w ogóle tamtędy przejechać? Włoch wzruszył ramionami. - Dowiemy się, próbując. - Próbując, możemy zginąć - mruknąłem. Włoch znów wzruszył ramionami. - Nie jesteśmy tu dla obsługi schroniska dla bezdomnych szczeniąt. Zamiast płakać nad sobą, lepiej pokombinuj, jak zwiększyć nasze szanse. Oparłem się o stół i zacząłem przyglądać się serwetce ze szkicem. - Ale idź robić to gdzie indziej - Florentino przypomniał sobie o obiedzie. - Źle mi się je w ponurym towarzystwie. Zwłaszcza gdy to towarzystwo ma obitą mordę. Co z tobą? Też wpadłeś ma drzwi, czy co? |
|