nr 09 (XXXI)
listopad 2003




powrót do indeksunastępna strona

Tomek Pierzchała
  Mała wojna

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     WSZYSTKO SZŁO DOBRZE
     
     Wszystko szło dobrze.
     Dookoła panowała niczym nie zmącona cisza nocy. Poruszali się szybkim marszem już ósmą godzinę z rzędu, zgodnie z wyznaczoną przez ich GPS-y trasą do pewnego punktu, gdzie działania operacyjnych "blaszaków" - według doniesień wywiadu - były ostatnimi czasy zminimalizowane. Mieli tam czekać na niewielki, dobrze maskowany na wszelkie elektroniczne sposoby śmigłowiec transportowy, który wywiezie ich z wrogiego terytorium.
     Dochodziła czwarta.
     Za chwilę, nad ranem, czeka ich krótki trzygodzinny odpoczynek, sen na zmianę z wartą, a potem znów marsz, kolejne osiem godzin, tym razem za dnia. A na końcu pozostanie już tylko czekać na transport do domu.
     
     * * *
     
     Wszystko szło dobrze.
     Do czasu.
     To była w sumie najprostsza część całej akcji - wydobycie.
     Ale nawet najprostsze rzeczy mogą się spieprzyć.
     Było już dobrze po 18:00, a Adamczyk i Goszczewski czekali już drugą godzinę w ukryciu w okolicach punktu podnieesienia. Planowali tak poczekać kolejne cztery, aż zmrok zapewni im bezpieczeństwo podczas delikatnego momentu samej ewakuacji.
     Karpacki las zapewniał doskonałą ochronę przed wzrokiem niepożądanych ludzi. Do polany, na której o 22:00 będzie lądował śmigłowiec, dzieliło ich niecałe 500 metrów.
     Oparci o pień potężnego drzewa, prowadzili cichą rozmowę. Minuta właśnie opisywał w dosadnych, żołnierskich wyrażeniach swój tryumf, kiedy pokonał na strzelnicy trzema punktami swojego przełożonego...
     ...gdy w tym momencie usłyszeli nad sobą huk rotorów. Na tle pogodnego nieba, pomiędzy gałęziami, zauważyli znajomy kształt małego, wielozadaniowego BŻ-12A.
     - Co?! Już?! Przecież chyba prosiłem o nocne wydobycie!
     - To może jeszcze powinniśmy odpalić racę, bo "blaszaki" mogłyby nas przeoczyć... - raczej stwierdził, niż zapytał Goszczewski. - Irytacja nic nie da. Ruszaj pierwszy, a ja idę w osłonie.
     Cichy rozejrzał się, ujął ułożonego na kolanach Dragunowa i wstał. Odwrócił się i pokazał w kierunku Goszczewskiego dwa palce prawej ręki, a potem wskazał ku polanie. Ten odpowiedział mu gestem wystawionego do góry kciuka.
     "Dwadzieścia sekund i ruszaj za mną". "Zrozumiałem".
      Adamczyk ruszył biegiem ku miejscu lądowania transportowca. Obejrzał się jeszcze po chwili, by zobaczyć, że tamten ruszył trochę wolniej, rozglądając się czujnie po otoczeniu. Helikopter w środku długiego, letniego dnia na pewno zwrócił już czyjąś uwagę.
     Nawet, jeśli wywiad miał rację i "blaszaki" odpuściły sobie ten teren, to i tak mogło się okazać, że jakiś zdesperowany czeski rolnik wyjmie zadekowanego w piwnicy obrzyna-samoróbkę - czy inny śmiercionośny sprzęt, za którego samo posiadania groziło zgodnie z prawem okupacyjnym ustanowionym przez Polaków natychmiastowe rozstrzelanie bez sądu - i ów czeski rolnik-patriota będzie chciał utrudnić życie żołnierzom wroga jego ojczyzny.
      Zsunął się z błotnistej skarpy i dobiegał do maszyny lądującej właśnie na polanie, kiedy odwrócił się raz jeszcze - w samą porę, by zobaczyć, że Goszczewski właśnie składa się do strzału.
     Strzału, który nigdy nie nastąpił.
      Minuta przyklęka, odbezpiecza Radom Huntera, celuje gdzieś za ... i pada na miękkie ściółkę, wprost w błotnistą kałużę pozostałą po letniej ulewie jeszcze sprzed tygodnia. Na jego piersi, lekko z lewej strony, wykwita ciemnoczerwona plama - tak, ten kolor widać wyraźnie na materiale munduru - plama, która powiększa się, powiększa, powiększa...
      Cichy widzi kątem oka króciutki rozbłysk z kompensatora karabinu człowieka, który zdjął właśnie Minutę, ale samego strzelca nie jest w stanie dostrzec w leśnym półmroku. Całą sekundę zajmuje jego wprawnemu oku snajpera ustalenie odległości i kąta, z jakiego padł strzał do Goszczewskiego. Pada na ziemię, Dragunow jest już odbezpieczony, wojskowe odruchy właśnie wzięły górę; lunetka wędruje do oka, poprawka na wiatr, poprawka na różnicę poziomów, poprawka na...; palec na spuście sam ściąga cyngiel. Z niewielkiej skarpy spada ludzkie ciało w uniformie w zielonobrązową panterkę.
     Śmigłowiec zawisa niecały metr nad ziemią, wywołuje wicher wśród drzew i krzewów dookoła polany; pilot odruchowo ustawia się bokiem do potencjalnego zagrożenia, tak, by strzelec pokładowy mógł kryć ogniem z ciężkiego karabinu maszynowego jak największą strefę; i tak by Adamczyk, pod osłoną huraganowej nawałnicy pocisków dużego kalibru mógł przebiec te ostatnie kilka metrów dzielące go od helikoptera; taśma karabinu przesuwa się w szalonym tempie, zamek karabinu sypie dookoła gorącymi, miedzianymi łuskami, karabin jazgocze przebijając się przez ryk turbin helikoptera, pociski tną powietrze, lecą ponad głową Cichego, szarpią i rozrywają skarpę i ścianę lasu.
     Cichy biegnie z powrotem, do Goszczewskiego; nie zwraca uwagi na wrzaski dobiegające zza jego pleców; przypada do kumpla, nie, nie, to niemożliwe, dlaczego?!, przecież jest ciepły, coś da się zrobić, coś trzeba zrobić, i tylko ta plama, jakby już przestała się powiększać... Adamczyk nie wie, jakim cudem nieśmiertelnik kolegi jest u niego w dłoni, nie, bo to przecież znaczyłoby, że Minuta... a to nie tak... bo przecież tylko trupom zabiera się...; chwyta Minutę pod pachy i zarzuca go sobie na plecy, Radom Hunter z fabryki "Łucznkia" zostaje na ziemi, wgnieciony w błoto ciężarem upadającego ciała swojego właściciela, kolejny bieg, wolniejszy, bo z obciążeniem, ku śmigłowcowi, to tylko kilkanaście metrów, nie więcej, przecież nie odlecą bez niego, więc dlaczego nie może tego zrozumieć, co tu się dzieje, dlaczego ten helikopter tak dziwnie wiruje, karabin przestał strzelać; przestał, musiał przestać - bo strzelec pokładowy leży na teraz na polanie, zalany krwią, a helikopter wciąż wiruje, i ten gęsty czarny dym z ogona...
     Wtedy Cichy widzi drugą rakietę wystrzeloną gdzieś z przeciwnej strony lasu. Pocisk bezbłędnie trafia w jeden z najbardziej wrażliwych punktów maszyny, w miękkie podbrzusze, gdzie pancerz jest względnie cienki... i jak w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach widzi, jak śmigłowiec ginie w wybuchu paliwa. Gorące odłamki tną powietrze, ale Adamczyk leży już pod ciałem kolegi, a gdy tylko ulewa wrzącego metalu ustaje, podrywa się i pędzi w las, byle dalej w las. Gdzieś za nim odzywa się charakterystyczne szczekanie czeskiego RKM-u ZB-60 kaliber 5,56mm.
     "ZB jak Zdenek Blašenny - przemknęło Cichemu przez myśl. - A przecież tę markę karabinu wytwarzano już w 1937 roku. Tylko ten model, sześćdziesiątka, jest nowy, z 2015..."
     W lesie już panują już ciemności. Zaraz nad Karpatami zapadnie zmierzch. Szybko, jak to w górach.
     
     BOŻE WSPOMAGAJ PIECHOTĘ
     
     Adamczyk został sam.
     Mały, wojskowy plecak wypełniony sprzętem byłby teraz tylko zbędnym ciężarem. Nie był przydatny, a wręcz mógłby zawadzać w trakcie walki na bezpośrednim dystansie, której Adamczyk się spodziewał. Został więc zakopany w miękkiej, pokrytej zeschłymi liśćmi ziemi. Prócz ulubionego Dragunowa - którego nie wypuścił z dłoni ani na chwilę - z dwoma zapasowymi dziesięciopociskowymi magazynkami, Cichy zostawił sobie tylko niewielki, wytłumiony, zaopatrzony w kompensator podrzutu austriacki Glock model 48C, pistolet niby do obrony osobistej, ale jednak mający możliwość strzelania ogniem ciągłym.
     I zawsze ma jeszcze ze sobą porządny nóż. Nie zwykły, wojskowy - lecz porządny. Doskonale wyważony nóż płetwonurka, który Adamczyk dostał od kolegi, z którym był na szkoleniu podstawowym, na samym początku swojej kariery wojskowej. Kumpel miał przydział do marynarki i w ogóle nie brał (z oczywistych względów) udziału w tej wojnie.
     Nóż, faktycznie, był. Ale do tej pory Cichy używał go wyłącznie do otwierania konserw...
     Od czasu, gdy wydostał się spod ostrzału na polanie i zniknął w lesie, minęło już ponad dwie godziny. Teraz należało jak najszybciej opuścić niebezpieczny teren. I nadal nie mógł schodzić z gór w pobliże miejsc zamieszkanych przez czeskich rolników. O ile nie chciał skończyć powieszony w jakiejś stodole.
     Musiał skorzystać z GPS-a, by sprawdzić swą pozycję względem jakiejkolwiek najbliższej bazy, w której stacjonuje polski okupant...
     Soczysty potok cichych przekleństw poleciał w mrok nocy. Małe urządzenie było rozbite, być może podczas upadku. Pozostawała mapa i kompas. I jego wyczucie kierunku.
     Zorientował mapę w miarę szybko, uwzględniając z której strony przybył, jak długo i jak szybko szedł od ostatniego punktu na który miał pełny namiar. Po chwili znał swoją pozycję z dokładnością do około kilometra. Tak mu się przynajmniej wydawało.
     Zaczął maszerować, powoli, cicho - ostrożny tak, jak zawsze. A być może jeszcze bardziej. Zdawał sobie sprawę, że trwa polowanie, w którym to on jest zwierzyną.
     Wyliczył, że - omijając ludzkie siedziby - dotarcie do garnizonu stacjonującego w pobliżu Ołomuńca zajmie mu około doby.
     
     * * *
     
     Nagle Cichy usłyszał trzask łamanej gałązki. Wyrwał Glocka z kabury przy pasie i zaczął lustrować miejsce, skąd doszedł go ten nienaturalny dźwięk. Przesuwał się powoli do tyłu, cały czas plecami do drzew, ciągle patrząc w mrok rozświetlany tylko słabiutkim światłem księżyca.
     I wtedy poczuł, że na coś chwyta go za kark żelaznym uściskiem, a przy gardle ląduje mu zimny, ostry przedmiot. Nie był w stanie się poruszyć, zresztą wiedział, że najmniejszy niepotrzebny ruch z jego strony wywoła reakcję napastnika. Reakcję owocującą natychmiastową śmiercią Cichego.
     Owszem, był cholernie przerażony. Owszem, chciałby walczyć o życie. Ale równocześnie wiedział, że czas pogodzić się z losem. Taki sobie wybrał zawód.
     Upuścił Glocka na ściółkę.
     "No, to byłoby na tyle, plutonowy Adamczyk. Zaraz się zorientujesz, czy te rzeczy, które obiecują diakoni za dobrą służbę naprawdę istnieją..."
     A może...?
     Nie, w tej wojnie Polacy nie respektowali żadnych konwencji wojennych. To była krucjata, nie jakaś tam zwykła wojna. Więc dlaczego mieliby to robić czescy partyzanci?
     Poza tym operacja "Ręka Sprawiedliwości" była operacją, którą w całości koordynował wywiad wojskowy. Czyli - w dużym uproszczeniu - Adamczyk był po prostu szpiegiem. A złapanych szpiegów - a do tego zabójców - nawet według konwencji wolno rozstrzelać bez sądu...
     - No, chłopcze, gdzieś ty tu się zaplątał? - zabrzmiało półszeptem po... polsku. Bez żadnego obcego akcentu. I raczej lekko nosowo - tak, jak to robią w okolicach Gór Świętokrzyskich.
     Adamczyk na chwilę zamarł. Spodziewał się wszystkiego - ale nie Polaka. Nie tutaj.
     - Spokojnie, chłopcze - padła komenda. - Jeśli "blaszaki" chcą iść w tango, to będą mieli nas dwóch do tańca.
     Ostrze powoli odsunęło się od grdyki Adamczyka. Uścisk na karku zelżał.
     - Zbieraj swoje zabawki, synu. Trzeba nam do domu.
     Adamczyk podniósł pistolet i obejrzał się.
     Przed sobą zobaczył ponad dwumetrowego olbrzyma w mundurze piechoty górskiej, z przewieszonym przez ramię najnowszym dzieckiem polskich fabryk zbrojeniowych - P16A1. Ten prawie półtorametrowej długości, najcięższy z ręcznych karabinów maszynowych, wystrzeliwujący w ciągu minuty 600 pocisków kalibru 7,9mm nie na próżno trepy ochrzciły mianem "Dewastatora". Właśnie tak zachowywał się P16A1 na polu bitwy.
     Cztery długie taśmy amunicyjne przecinały pierś żołnierza.
     Olbrzym bawił się potężnym nożem. Tym, który przed chwilą przystawiał Cichemu do gardła. Nóż leciał w górę, obracał się w powietrzu, a dłoń w czarnej rękawiczce łapała go bezgłośnie.
     Druga dłoń sięgnęła do twarzy i zdjęła z niej okulary noktowizyjne.
     Para przyjaznych oczu uśmiechała się do Adamczyka. Patrzyli tak moment na siebie, a potem nagle zauważył dystynkcje na mundurze. Wyprężył się jak struna i zasalutował:
     - Panie sierżancie, plutonowy Aleksander Adamczyk, 22. Batal... - przerwało mu zirytowane machnięcie ręki z nożem.
     - Hubal.
     - Cichy...

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.