nr 09 (XXXI)
listopad 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Dzienny Patrol

Siergiej Łukjanienko<br><br><br>TYTUŁ: Dzienny Patrol<br>AUTOR: Siergiej Łukjanienko<br>PRZEKŁAD: Ewa Skórkska<br>WYDAWCA: Książka i Wiedza<br>DATA WYDANIA: grudzień 2003<br><br>TREŚĆ KSIĄŻKI:<br>Jako pierwsi prezentujemy fragment długo oczekiwanej powieści Siergieja Łukjanienki „Dzienny Patrol” będącej kontynuacją „Nocnego Patrolu”. Tym razem poznamy losy Alicji, wiedźmy stojącej po stronie Ciemności…<br>
Siergiej Łukjanienko


TYTUŁ: Dzienny Patrol
AUTOR: Siergiej Łukjanienko
PRZEKŁAD: Ewa Skórkska
WYDAWCA: Książka i Wiedza
DATA WYDANIA: grudzień 2003

TREŚĆ KSIĄŻKI:
Jako pierwsi prezentujemy fragment długo oczekiwanej powieści Siergieja Łukjanienki „Dzienny Patrol” będącej kontynuacją „Nocnego Patrolu”. Tym razem poznamy losy Alicji, wiedźmy stojącej po stronie Ciemności…
Rozdział 1

     Rano nigdy mi nie starcza czasu, żeby się wyszykować. Mogę wstać o siódmej rano, mogę o szóstej. I tak zabraknie pięciu minut.
     Dlaczego tak się dzieje?
     Stałam przed lustrem, pospiesznie malując usta. Zawsze, gdy maluję się w pośpiechu, wychodzi nierówno, jak uczennicy, która po raz pierwszy podebrała mamie szminkę. Lepiej było w ogóle nie zaczynać. Wyjść bez makijażu. Przecież mogę spokojnie wyjść z domu nieumalowana.
     – Ala!
     No właśnie.
     Zawsze to samo.
     – Co, mamo? – krzyknęłam, pospiesznie wkładając sandałki.
     – Chodź tutaj, kochanie.
     – Mamo, jestem bez butów! – krzyknęłam, poprawiając pasek. – Spóźnię się!
     – Ala!
     Nie ma sensu się kłócić.
     Demonstracyjnie głośno stukając obcasikami, choć w sumie nawet nie byłam zła, poszłam do kuchni. Mama jak zawsze siedziała przed telewizorem, piła kolejną filiżankę herbaty z kolejnym kawałkiem keksu. Co ona widzi w tych ohydnych duńskich keksach? Przecież to straszne świństwo! Na dodatek psuje figurę.
     – Kochanie, znowu masz zamiar wrócić późno? – spytała nie odwracając się w moją stronę.
     – Nie wiem.
     – Alicjo, myślę, że nie musisz na to pozwalać. Masz określone godziny pracy, a zatrzymywanie cię do pierwszej w nocy… – Mama pokręciła głową.
     – Za to mi płacą – rzuciłam mimochodem.
     Teraz na mnie popatrzyła. Zadrżały jej wargi.
     – Masz do nas pretensje? Tak?
     Zawsze umiała modulować głos. Zmarnowany talent aktorski.
     – To prawda, żyjemy z twojej pensji – powiedziała z goryczą. – Państwo okradło nas i porzuciło, żebyśmy zdychali w rowie. Dziękuję ci, córeczko, że o nas nie zapominasz. Oboje z tatą jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Ale nie musisz nam tego stale wypominać…
     – Nie to miałam na myśli, mamo. Przecież wiesz, że mam nienormowane godziny pracy!
     – Godziny! – Klasnęła w dłonie. Na jej podbródku leżał okruch keksu. – Powiedzmy lepiej – doby! I czym ty się tam w ogóle zajmujesz!
     – Mamo…
     Tak naprawdę wcale tak nie myśli. Przeciwnie, z dumą opowiada przyjaciółkom, jaka ze mnie wzorowa córka. Po prostu od rana miała ochotę się z kimś pokłócić. Może obejrzała kolejną porcję podłości zwanych wiadomościami. A może ścięła się z ojcem – to by tłumaczyło, dlaczego tak wcześnie wyszedł.
     – Nie mam zamiaru zostać babcią w wieku czterdziestu lat! – wypaliła jednym tchem.
     Od dawna się boi, że wyjdę za mąż, opuszczę dom i będzie musiała mieszkać sama z ojcem. A może nie będzie musiała? Kiedyś obejrzałam linie rzeczywistości, z których wynikało, że być może ojciec odejdzie do innej kobiety. Jest trzy lata młodszy od mamy… i, w odróżnieniu od niej, dba o siebie.
     – W tym roku skończysz pięćdziesiąt lat, mamo – powiedziałam. – Przepraszam, ale bardzo się spieszę.
     Już w przedpokoju dogonił mnie pełen sprawiedliwej urazy okrzyk:
     – Nigdy nie chciałaś porozmawiać po ludzku z własną matką!
     – Chciałam – powiedziałam pod nosem, wyskakując za drzwi. – Jak jeszcze byłam człowiekiem. Gdzie ty wtedy byłaś?…
     Oczywiście, zaraz pocieszy się myślą, jaką wspaniałą awanturę urządzi mi wieczorem. I jeszcze marzy jej się, żeby wciągnąć w to tatę. Na samą tę myśl zepsuł mi się humor.
     Co to za pomysł, żeby mieszać kochanego człowieka do awantury? A przecież mama go kocha! Nadal go kocha, wiem, bo sprawdzałam. I nie rozumie, że swoim charakterem zabiła w ojcu jego miłość.
     Ja nigdy tak nie zrobię.
     I mamie też nie pozwolę!
     Na klatce nie było nikogo, zresztą i tak by mnie to nie powstrzymało. Odwróciłam się do drzwi, lekko zmrużyłam oczy, żeby zobaczyć własny cień.
     Prawdziwy cień. Ten zrodzony przez Zmrok.
     Ma się wrażenie, że gęstnieje mrok – aż do przenikliwej ciemności, do takiej czerni, przy której bezgwiezdna noc wydaje się dniem.
     Na tle tej ciemności drga szara, kłębiąca się, nie trójwymiarowa, ale i nie płaska sylwetka. Jakby wycięto ją z brudnej waty albo rozcięto czerń i zostawiono drzwi w Zmrok.
     Zrobiłam krok, stanęłam na cieniu, on prześliznął się w górę, wchłaniając moje ciało.
     Świat zmienił się.
     Barwy prawie znikły. Wszystko zastygło w szarej, rozmazanej mgle – wyglądało to jak obraz w telewizorze po zredukowaniu kontrastu i koloru do minimum. Dźwięki ucichły i zapadła cisza, pozostał jedynie ledwie uchwytny terkot… jakby szum odległego silnika.
     Byłam w Zmroku.
     I widziałam, jak w mieszkaniu płonie uraza mamy. Cytrynowożółty, kwaśny kolor, przemieszany z litością do samej siebie i jadowicie zieloną antypatią do ojca, który tak nie w porę wyszedł do garażu, żeby tam zajmować się głupim samochodem.
     Nad mamą tworzył się czarny wir. Wąsko ukierunkowane przekleństwo. Na razie jeszcze słabiutkie, na poziomie „żebyś tam zgłupiała w tej swojej pracy, zołzo niewdzięczna!”, ale za to matczyne – o szczególnej mocy i trwałości.
     O nie, mamusiu!
     To przez ciebie ojciec miał zawał w wieku trzydziestu siedmiu lat, trzy lata temu uratowałam go przed drugim… Za taką cenę, że aż się nie chce pamiętać. A teraz mnie namierzyłaś?
     Wyciągnęłam ręce – z całych sił, aż zakłuło pod łopatkami – i chwyciłam maminą świadomość. Szarpnęła się i zamarła.
     Tak… Zrobimy tak…
     Spociłam się, choć w Zmroku zawsze jest chłodno. Straciłam siłę, która byłaby mi potrzebna w pracy. Za to mama już nie pamiętała naszej rozmowy. Teraz cieszyła się, że jestem taka pracowita, że w pracy mnie cenią i lubią, że wychodzę skoro świt i wracam po północy.
     O, tak.
     To tylko tymczasowy efekt, nie chciałam wchodzić zbyt głęboko w jej świadomość. Ale mam zapewnione kilka miesięcy spokojnego życia, tata przy okazji też. Jestem córeczką tatusia i kocham go bardziej niż mamę. Tylko dzieci nie potrafią powiedzieć, kogo bardziej kochają, tatę czy mamę. Dorosłym przychodzi to bez trudu…
     Skończyłam i zdmuchnęłam niemal uformowany czarny wir – przepłynął przez ściany, szukając kogoś, do kogo mógłby się przyczepić. Odetchnęłam głęboko i krytycznie obejrzałam klatkę.
     Oho, dawno nie było tu sprzątane. Znowu przypełzł siny mech, przy naszych drzwiach było go najwięcej. Nic dziwnego… przy maminych histeriach zawsze ma się czym pożywić. Gdy byłam mała, myślałam, że mech rozrzucają Jaśni, żeby zrobić nam na złość. A potem mi wyjaśnili, że siny mech to rdzenny mieszkaniec Zmroku, pasożyt żerujący na ludzkich emocjach.
     – Lód! – zakomenderowałam, podrzucając rękę. Zimno posłusznie skupiło się w opuszkach palców i niczym ostra szczotka przesunęło po ścianach. Zamrożone igiełki mchu posypały się na podłogę, błyskawicznie niknąc.
     Ha!
     To nie karmienie się ludzkimi myślami!
     To prawdziwa Siła – siła Innego.
     Wyszłam ze Zmroku – w ludzkim świecie nie minęły nawet dwie sekundy – i poprawiłam fryzurę. Na twarzy miałam kropelki potu, musiałam wyjąć chusteczkę i wytrzeć. Oglądając się w lusterku, spostrzegłam, że rozmazał mi się tusz.
     Nie było już czasu na poprawianie urody. Po prostu narzuciłam lekki „pokrowiec atrakcyjności”, który nie pozwoli żadnemu człowiekowi dostrzec defektów makijażu. Nazywamy to „parandżą” – mało który Inny nie zakpi z Innego w parandży, co nie znaczy, się z niej nie korzysta. Korzysta, i to dość często. Gdy nie ma czasu, gdy trzeba wywrzeć gwarantowane dobre wrażenie, a czasem po prostu dla rozrywki. Jedna młodziutka wiedźma z Pskowa, której jedyną umiejętnością było narzucanie parandży, od trzech lat pracuje jako modelka i z tego żyje. Niestety, na zdjęcia i filmy zaklęcie nie działa, dlatego musi rezygnować z nieustających propozycji zagrania w reklamie…
     Wszystko sprzysięgło się dziś przeciwko mnie. Najpierw długo czekałam na windę (druga od dawna nie działa), potem wychodząc z windy, natknęłam się na Witalika, który mieszka nad nami. Widząc mnie w parandży uśmiechnął się tępo i osłupiał. Gdy miał trzynaście lat, zakochał się we mnie i jeszcze mu nie przeszło. Kocha mnie tak po swojemu – bez sensu, bez wzajemności, bez słowa. To moja wina. Błąd w sztuce. Uczyłam się zaklęcia przywiązującego i postanowiłam potrenować na chłopcu z sąsiedztwa, skoro ten nigdy nie przegapił okazji, żeby zerknąć na mnie, gdy opalałam się na balkonie. No i potrenowałam. Zawaliłam tylko sprawę z czynnikami ograniczającymi. Zakochał się – raz na zawsze. Jeśli nie widzi mnie dłuższy czas, to trochę mu przechodzi, potem wystarczy, żeby zobaczył mnie przelotnie – i wszystko zaczyna się od początku. Nigdy nie będzie miał szczęścia w miłości.
     – Witalik, spieszę się – powiedziałam z uśmiechem.
     Ale chłopak nadal stał jak słup, zagradzając mi przejście. W końcu odważył się na komplement.
     – Alicjo, jakaś ty dzisiaj ładna…
     – Dziękuję. – Odsunęłam go delikatnie i poczułam jak drgnął, gdy moja ręka musnęła jego ramię. Wystarczy mu przeżyć na tydzień…
     – Zdałem ostatni egzamin! – powiedział szybko. – Teraz będę studentem!
     Odwróciłam się i przyjrzałam mu się uważniej.
     Czyżby ten konsument środka na pryszcze myślał, że ma jakieś szanse? Czyżby wierzył, że po rozpoczęciu studiów i dorosłego życia, będzie mógł na coś liczyć?
     – Uciekasz przed wojskiem? – zapytałam. – Jacy ci mężczyźni teraz bezpłciowi. Ofermy. Zamiast najpierw odsłużyć swoje, zdobyć doświadczenie życiowe, a dopiero potem pójść na studia…
     Jego uśmiech powoli gasł. Przekomiczny widok!
     Zabawna sprawa, patrzeć na takich zakochanych szczeniaków. Flirt z nimi jest nudny, seks nieprzyjemny, ale obserwacja to czysta przyjemność. Spróbuję go kiedyś pocałować…
     Minutę później zakochany sąsiad już wyleciał mi z głowy. Zaczęłam łapać okazję. Pierwszy samochód przejechał – kierowca rzucił mi smętnie pożądliwe spojrzenie, ale obok niego siedziała żona. Następny przystanął.
     – Do centrum – powiedziałam, lekko nachylając się do okna. – Na Plac Maneżowy.
     – Proszę. – kierowca, inteligentny szatyn około czterdziestki, wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwiczki. – Grzechem byłoby nie podwieźć tak sympatycznej dziewczyny.
     Siadając na przednim siedzeniu starej łady, całkowicie opuściłam szybę. Wiatr uderzył w twarz. Co za ulga…
     – Metrem byłaby pani szybciej.
     – Nie lubię metra.
     Kierowca skinął głową. Spodobał mi się – nie gapił się za bardzo (choć wyraźnie przesadziłam z parandżą) i widać było, że dba o samochód. Poza tym miał ładne ręce, mocno, pewnie spoczywające na kierownicy.
     Szkoda, że tak mi się spieszy.
     – Spieszy się pani do pracy? – zasugerował kierowca. Zwracał się do mnie per „pani”, ale i tak brzmiało to jakoś osobiście, intymnie. Zostawić mu numer telefonu? W końcu teraz jestem wolną dziewczyną, mogę robić, co mi się podoba…
     – Tak.
     – Ciekawe, w jakim charakterze pracują takie ładne dziewczęta. – To nawet nie była próba zawarcia znajomości, lecz szczera ciekawość.
     – O wszystkich nie wiem. Ja pracuję jako wiedźma.
     Roześmiał się.
     – Praca jak praca. – Wyjęłam papierosy i zapalniczkę. Dostrzegłam jego niechęć, więc nie pytając o pozwolenie, po prostu zapaliłam.
     – Na czym polegają obowiązki wiedźmy?
     Skręciliśmy w Rusakowską i kierowca przyspieszył. Może jednak zdążę?
     – Zależy kiedy – odparłam wymijająco. – Przede wszystkim – przeciwstawiać się siłom Światła.
     Kierowca chyba podjął grę – która notabene wcale grą nie była.
     – Więc pani stoi po stronie Mroku?
     – Ciemności.
     – Super! Znam jedną wiedźmę, moją teściową. – Kierowca zachichotał. – Na szczęście jest już na emeryturze. Czym naraziły się pani siły Światła?
     Ukradkiem sprawdziłam jego aurę. Ale nie, wszystko w porządku, człowiek.
     – Przeszkadzają. Proszę mi powiedzieć… co jest dla pana najważniejsze w życiu?
     Kierowca zastanowił się.
     – Życie. I żeby nikt nie przeszkadzał żyć.
     – Słusznie – przyznałam. – Każdy chce być wolny. Prawda?
     Skinął głową.
     – I właśnie my, wiedźmy, walczymy o tę wolność. Żeby każdy miał prawo czynić to, co chce.
     – A jeśli człowiek pragnie zła?
     – To jego prawo.
     – A jeśli przy tym łamie prawa innych ludzi? Zaraz kogoś zarżnę i złamię jego prawa.
     Omal się nie roześmiałam. Prowadziliśmy klasyczną dyskusję na temat, czym jest Światło, a czym Ciemność. I my, Ciemni i ci, którzy nazywają się Jasnymi, wszyscy w takich momentach robimy nowicjuszom wodę z mózgu.
     – Jeśli ktoś próbuje złamać twoje prawa, możesz mu przeszkodzić. Masz do tego prawo.
     – Jasne. To prawo dżungli. Kto silniejszy ten słuszniejszy.
     – Silniejszy, mądrzejszy, bardziej dalekowzroczny. To wcale nie prawo dżungli, lecz prawo życia. Czy bywa inaczej?
     Pomyślał i pokręcił głową.
     – Nie bywa. A więc mam prawo skręcić w jakiś zaułek, rzucić się na panią i zgwałcić?
     – Ma pan pewność, że okaże się silniejszy ode mnie? – zapytałam.
     Właśnie zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu i kierowca popatrzył na mnie uważnie. Pokręcił głową.
     – Nie… nie mam. Ale nie atakuję dziewczyn nie dlatego, że mogą stawiać opór.
     Zaczął się denerwować. Rozmowa była niby żartobliwa, ale chyba coś mu się nie podobało.
     – Dlatego, że mogą pana wsadzić do więzienia – uściśliłam. – To wszystko.
     – Nie – powiedział twardo.
     – Tak. – Uśmiechnęłam się. – Właśnie dlatego. Przecież jest pan normalnym, zdrowym mężczyzną i ma pan najzupełniej prawidłowe reakcje. Ale ponieważ istnieje prawo, nie rzuca się pan na dziewczyny, lecz je podrywa.
     – Wiedźma… – wymamrotał kierowca, uśmiechając się krzywo. Dodał gazu.
     – Wiedźma – potwierdziłam. – Ponieważ mówię szczerze i nie kłamię. Każdy chce być wolny. Robić to, co chce. Nie wszystko się udaje, każdy ma jakieś swoje pragnienia, ale dążenia są jednakowe. I właśnie z ich walki rodzi się wolność. Harmonijne społeczeństwo, w którym każdy chce mieć wszystko, lecz musi pogodzić się z istnieniem cudzych pragnień.
     – A co z moralnością?
     – Jaką moralnością?
     – Ogólnoludzką.
     – To znaczy? – zapytałam.
     Nie ma nic lepszego niż zapędzić człowieka w kozi róg, żądając, by jasno sformułował swoje pytanie. Ludzie zwykle nie zastanawiają się nad sensem wypowiadanych słów. Wydaje im się, że słowa niosą prawdę, że słysząc „czerwony”, rozmówca wyobraża sobie dojrzałą malinę, a nie przelaną krew, że słowo „miłość” przywoła w pamięci sonety Szekspira, a nie erotyczne filmy „Playboya”. I brną w ślepą uliczkę, gdy wypowiedziane słowo nie wywołuje spodziewanego odzewu.
     – Są przecież pewne podstawy – powiedział kierowca. – Dogmaty. Tabu. Te… no… przykazania.
     – No, no? – zachęciłam.
     – Nie kradnij.
     Roześmiałam się. Kierowca też się uśmiechnął.
     – Nie pożądaj żony bliźniego swego. – Teraz uśmiechał się już na całego.
     – I co, udaje się? – zapytałam.
     – Zależy kiedy.
     – Nawet „nie pożądać” się panu udaje? Tak dobrze kontroluje pan swoje instynkty?
     – Wiedźma – powiedział ze smakiem kierowca. – No dobrze, przyznaję się…
     – Nie musi się pan przyznawać! – powstrzymałam go. – To przecież naturalne. To wolność. Pańska wolność do pożądania.
     – Nie zabijaj! – wygłosił kierowca. – No? Co pani na to? Ogólnoludzkie przykazanie!
     – Powinien pan jeszcze powiedzieć: „Nie gotuj koziołka w mleku matki jego”. Ogląda pan czasami telewizję, przegląda gazety?
     – Czasami. Ale bez przyjemności.
     – Więc dlaczego nazywa pan „nie zabijaj” przykazaniem? Nie zabijaj… Rano podawali, że na południu wzięli kolejnych trzech zakładników. Żądają okupu i każdemu odcięli jeden palec na znak, że żądania są poważne. Jednym z zakładników jest trzyletnia dziewczynka. Jej też odcięli palec.
     Palce kierowcy zacisnęły się na kierownicy, pobladły.
     – Bydlaki – wysyczał. – Sukinsyny. Słyszałem, słyszałem… Ale to nie są ludzie, to potwory, tylko oni są do tego zdolni! Własnymi rękami bym takiego udusił…
     Milczałam. Aura kierowcy płonęła purpurą. Żeby tylko w coś nie walnął, teraz prawie się nie kontroluje. Zbyt dobrze trafiłam, sam ma małą córeczkę…
     – Na latarniach bym wieszał! – szalał kierowca. – Palił napalmem!
     Milczałam. Dopiero, gdy kierowca zaczął się uspokajać, zapytałam:
     – No dobrze, a jak to się ma do ogólnoludzkich przykazań? Gdyby teraz dostał pan do ręki kałasza, nacisnąłby pan spust bez wahania.
     – Do takich potworów nie mają zastosowania żadne przykazania! – warknął kierowca. Gdzie się podziała jego spokojna inteligencja! Strumienie energii chlusnęły we wszystkie strony… A ja chłonęłam je, szybko regenerując straconą rano siłę.
     – Nawet terroryści nie są potworami – powiedziałam. – To ludzie. Pan też jest człowiekiem. Nie istnieją żadne przykazania. To fakt dowiedziony naukowo.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.