 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tomasz Kujawski Zedrzeć zasłonę milczenia
Wesele. Mały zespół gra irlandzkie melodie. Jeden z gości zabiera do pokoju na piętrze swoją kuzynkę i gwałci ją. Margaret ze łzami w oczach schodzi na dół i informuje o zajściu jedną z uczestniczek uroczystości. Wiadomość roznosi się po sali. Widz nie słyszy żadnych rozmów, wszystko zagłusza muzyka. Widzimy, jak kolejne postacie reagują na wiadomość, w końcu ktoś postanawia podejść do winowajcy, ale ten zaprzecza, kręci głową i - domyślamy się - obarcza winą Margaret. Podobne zachowanie w katolickiej Irlandzkiej rodzinie jest niedopuszczalne, toteż bez dociekania prawdy zapada wyrok. Ojciec postanawia pozbyć się problemu, oddając córkę pod opiekę sióstr magdalenek. Margaret znika z ich życia.
Szpitalna sala. Patricia trzyma w rękach swoje nowonarodzone, nieślubne dziecko. Pokazuje je siedzącej obok matce, ale ta patrzy przed siebie tępym wzrokiem i nie reaguje. Chwilę później Patricia zostaje wyprowadzona na korytarz, gdzie w wyniku rozmowy z księdzem podpisuje zrzeczenie się praw do dziecka. Po chwili rozmyśla się, ale jest już za późno. Ojciec, milcząc, chwyta ją i przytrzymuje, gdy pielęgniarka z dzieckiem na rękach w asyście księdza odchodzi z niemowlakiem. Patricia trafia do sióstr.
Podwórko żeńskiego sierocińca. Bernadette, znacznie wyróżniająca się urodą wśród koleżanek, jest zaczepiana przez grupkę chłopaków. Zainteresowanie ze strony płci przeciwnej wyraźnie jej schlebia, ale nie robi nic niedozwolonego. Opiekunowie obserwują zajście zza okna sierocińca. Postanawiają pozbyć się problemu i Bernadette zostaje oddana do sióstr.
Zakon magdalenek został utworzony w XVIII wieku, a jego domeną stała się rehabilitacja prostytutek. Przy zakonach tworzone były przytułki dla upadłych kobiet, które musiały oddawać się tam ciężkiej, fizycznej pracy i modlitwie, zapewniając sobie tym samym zbawienie. Akcja filmu przenosi nas do Irlandii połowy lat sześćdziesiątych, bohaterki, które trafiają do magdalenek, bynajmniej prostytutkami nie są, ale, jak się okazuje, osiemnastowieczne reguły nie uległy zmianie. Zakon bardziej przypomina piekło niż zgromadzenie kobiet oddanych Bogu.
Zakon jest dobrze prosperującą pralnią, w której wszystkie kobiety przebywające pod opieką sióstr pracują przez dziewięć godzin dziennie (ostatni tego typu zakład został zlikwidowany dopiero w 1996 roku). Za wykonywane przez siebie czynności nie otrzymują żadnego wynagrodzenia, chodzą w identycznych mundurkach, śpią w zamykanych na noc dormitoriach przypominających więzienne cele - pusty pokój z kilkunastoma pryczami. Zostawszy przyjęte w mury zakonu, pozbawione zostają całego swojego życia, nie posiadają żadnych osobistych przedmiotów, nadaje się im nowe imiona. Mają zakaz rozmawiania w czasie pracy, zakaz przyjaźnienia się, zakaz kontaktowania ze światem zewnętrznym. W zakonie panuje religijny reżim, w którym stosuje się brutalne kary cielesne.
Film oparty jest na faktach. Musiał być, gdyż inaczej spadłaby na niego lawina oskarżeń. Protesty i tak się posypały, zwłaszcza, że "Siostry magdalenki" zostały nagrodzone Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji. Faktom zaprzeczyć było trudno, niemniej spróbowano uderzyć w zbyt tendencyjne podejście reżysera i scenarzysty w jednej osobie, Petera Mullana. Czy film rzeczywiście zahacza o demagogię? Odpowiedź nie jest prosta. Poruszając tak drażliwy temat, jakim jest religia, zawsze pojawią się kontrowersje, a zagorzali przeciwnicy i zwolennicy zaczną wytaczać płomienne argumenty. Trudno tu o obiektywizm.
Można mieć pretensje do Mullana, iż miejscami przesadził. Wszystkie siostry przedstawione są jako brutalne, wyrafinowane tyranki lub przygłupie, stare baby wykorzystujące władzę i znęcające się nad swoimi podopiecznymi. Łase na pieniądze, mściwe, klepiące bez zaangażowania modlitwy. Zakon przypomina obóz koncentracyjny. Ksiądz wykorzystuje seksualnie jedną z niedorozwiniętych dziewczyn znajdujących się pod opieką sióstr. Być może wszystko, co pokazuje film, jest przerażającą prawdą (reżyser, katolik, twierdzi, że to tylko mała część tego, co działo się w rzeczywistości), niemniej takim jednostronnym obrazowaniem sam sobie odbiera argumenty, umniejszając nieco siłę przekazu.
"Siostry magdalenki" nie są bezmyślną krytyką. Mullan stara się wskazać przyczyny zaistniałej sytuacji. Zwraca głównie uwagę na niereformowalność podobnych instytucji kościelnych oraz odizolowanie zakonu od świata zewnętrznego, które sprzyja powstawaniu różne rodzaju (także seksualnych) dewiacji. Panuje tu niekontrolowana w żaden sposób władza, ludzie są odzierani ze swoich podstawowych praw, a jedyną drogą ucieczki z piekła jest "udział w spisku" - przystąpienie do stowarzyszenia sióstr. Film pokazuje absurdalne formy bezmyślnej, płytkiej wiary i religijne wynaturzenia. Patologie zaistniałego mikroświata. "Siostry magdalenki" to także obraz różnych zachowań w ekstremalnych sytuacjach: próby buntu, całkowitego zobojętnienia, utraty nadziei i strachu przed powrotem do normalności.
Film jest świetnie zagrany, choć pojawiające się na ekranie twarze są raczej nieznane. Brak gwiazd potęguje wrażenie autentyzmu. Muzyka odzywa się rzadko, a mało ruchliwa kamera rejestruje wszystko szklanym okiem - nie potrzeba tu żadnych sztuczek filmowców, gdyż dawka emocji płynąca z samej historii jest ogromna.
Początek filmu pokazuje, jak łatwym sposobem rozwiązania problemów jest spuszczenie zasłony milczenia. Wszystkie trzy bohaterki trafiają do zakonu, bo ich rodzice lub opiekunowie uważali, że najlepszym wyjściem z niezręcznej sytuacji jest udawanie, iż nie miała ona miejsca. Wymazanie jej z pamięci. Wiele osób chciałoby, aby opowiedziana historia pozostała w ukryciu. Ale Mullan, podobnie jak w końcowej scenie jedna z bohaterek, zdobył się na krzyk. Nakręcił ważny, aktualny film rozrachunkowy i tylko żal trochę, że miejscami poniosły go emocje.
"Siostry magdalenki" (The Magdalene Sisters)
Wlk. Brytania-Irlandia 2002
Reżyseria: Peter Mullan
Scenariusz: Peter Mullan
Muzyka: Craig Armstrong
Zdjęcia: Niger Willoughby
Obsada: Geraldine McEwan, Anne-Marie Duff, Nora-Jane Noone, Dorothy Duffy, Eileen Walsh
Zawartość ekstraktu: 90%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Joanna Bartmańska Odrażający, brudni, źli
Lars von Trier przyzwyczaił nas, że w swoich filmach nie stawia kropek, ale raczej wykrzykniki. Tak też jest w jego ostatnim dziele p.t. "Dogville".
Film wzbudza rozmaite uczucia i stany: ulgę, konfuzję, pustkę, niepokojącą przyjemność... Na pewno nie pozostawia obojętnym i nie sposób spać po nim spokojnie. Sporo zmienia w estetyce filmu w ogóle oraz w refleksji nad fundamentalnymi sprawami ludzkimi.
Motorem wszelkich dramatycznych zdarzeń jest piękna kobieta o eterycznej urodzie i symboliczno-dwuznacznym imieniu Grace. Pewnego zwyczajnego dnia przybywa zlękniona, bo ścigana przez gangsterów, do małej osady położonej gdzieś w Górach Skalistych. Mieszkańcy, początkowo nieufni, przyjmują kobietę do swej wspólnoty za namową samozwańczego i filozofującego przywódcy Toma. Ale nic za darmo. Grace w zamian musi pomagać mieszkańcom w ich codziennych obowiązkach. Z czasem praca okaże się wyniszczająca i okrutna.
Miejsce, w którym przyszło żyć bohaterom jest dalekie od przewidywań o czymś urokliwym i przyjaznym. Reżyser na akcję filmu wybrał ogromną halę dźwiękową pod Sztokholmem, imitującą tytułowe miasteczko. Wymyka się ono realności w potocznym tego słowa rozumieniu, a zbliża w stronę teatralnej umowności rodem z poetyki Brechta. Minimalizm środków, jakimi posłużył się Trier do wykreowania przestrzeni, jest porażający. Sceneria jest ograniczona zaledwie do kilku rozpoznawalnych i oczywistych rekwizytów, umieszczonych w nieistniejących domach wykreślonych białą kredą. Nie można oprzeć się wrażeniu, że z jednej strony jest w tej przestrzeni coś drażniącego, prowokującego, a drugiej ma się wrażenie, jakby to był wybór najlepszy z możliwych. Konieczny i wystarczający zarazem. Wszystko zdaje się mieć tu swoje usprawiedliwienie. Nie potrzeba stylistycznych ornamentów i igraszek z techniką filmową. Tylko tyle i aż tyle.
Na tym oszczędnym, prostym i ascetycznym tle dochodzi do konfrontacji Grace z mieszkańcami. Szybko okazuje się, że bezkonfliktowa wizja wspólnoty to czczy frazes i śmieszna, dziecinna utopia, a altruizm to wygodna przykrywka dla cynicznych zachowań. Oferowana przyjaźń to właściwie zbrodniczy kontrakt, w którym tylko jedna strona czerpie korzyści. Upokorzona, bezwolna i zdominowana przez społeczność Grace, nie ma możliwości ucieczki. Miejsce jej schronienia staje się centrum cierpienia i okrucieństwa. Dochodzi do paradoksalnej i przewrotnej sytuacji, w której dobro rodzi i wyzwala zło. Trudno się z tym pogodzić W Dogville nie ma szansy na jakąkolwiek odrębność, indywidualizm czy wolność. Emocje przeciwników Grace przypominają dekoracje w tym filmie - są tylko wątłym zarysem, brak im za to konkretnego, znaczącego wypełnienia. Karykaturalni i zepsuci, uosabiają bez wyjątku zło, zwyrodnienie, zezwierzęcenie i kłamstwo. To okrucieństwo jest tym bardziej przerażające, że dokonuje się na oczach wszystkich, z przyzwoleniem i wszechobecną akceptacją, bez histerii i szaleństwa. Doprowadzona do ostateczności Grace, reaguje w najbardziej radykalny sposób, a my, widzowie, doznajemy dziwnej, odurzającej ulgi, że koszmar, w którym żyje główna bohaterka, nareszcie się skończył.
Lars von Trier wie, jak uczynić swój przekaz widocznym i słyszalnym. Wie, że delikatna perswazja na niewiele się zdaje Obeznany w wyzywającej estetyce szoku, wybiera środki ekstremalne i bezkompromisowe. Można czasami posądzić go o efekciarstwo i dosłowność, ale nie można odmówić mu prawdy i siły przekonywania.
"Dogville" (Dogville)
Dania, Szwecja, Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Holandia 2003
Scenariusz i reżyseria: Lars von Trier
Zdjęcia: Anthony Dod Mantle
Muzyka: Antonio Vivaldi
Scenografia: Peter Grant
Obsada: Nicole Kidman, Paul Bettany, Stellan Skarsgard, Lauren Bacall, James Caan
Zawartość ekstraktu: 80%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Joanna Bartmańska Kłamiesz, znikasz!
No i mamy wydarzenie. Nareszcie w polskim kinie coś drgnęło, a Łukasza Barczyka chyba można z pełną odpowiedzialnością nazwać prawdziwym artystą. Reżyser, który ma za sobą świetny debiut telewizyjny p.t. "Patrzę na ciebie, Marysiu" i kilka spektakli teatralnych, postanowił nakręcić bardzo kameralny dramat, pod wymownym tytułem "Przemiany".
Co my tu zatem mamy? Dom za miastem, jezioro, cisza i matka z trzema córkami. Gdzieś na marginesie mąż jednej z nich, Marty, i dziecko najstarszej, Basi. Wszyscy żyją w pozorowanej szczęśliwości, w sztucznie skonstruowanym spokoju i bezpieczeństwie. Wyczuwa się to od pierwszych kadrów. Przeczuwa się również, że ten stan nie potrwa długo, że coś niepokojącego przemyka się pomiędzy pokojami. Nieoczekiwanie przyjeżdża narzeczony Wandy, ostatniej z sióstr, Adrian Snaut. Tajemniczy, diaboliczny, trochę władczy, o surowej twarzy i przenikliwych oczach. Bezkompromisowy w sądach i diagnozach, jakby nie miał nic do stracenia. Jego przybycie zmienia wszystko, burzy dotychczasowy porządek i wprowadza nową hierarchię. Od tej pory jesteśmy świadkami bolesnej psychodramy, dotkliwej wiwisekcji postaci, które prowokowane przez Snauta odkrywają swoje oblicza: żałosne, zakłamane, bezlitosne, wyrachowane, ale i bezbronne czy nieświadome. Przemiany bohaterów są tym bardziej dojmujące, że akcja filmu rozwija się w zamkniętej, wyizolowanej, "zimnej" przestrzeni, do której zdaje się nie dochodzą sygnały ze świata zewnętrznego. Obserwujemy uwięzione emocje balansujące między skrajnościami w odosobnionym, trochę nierealnym "bezświecie". Ale może właśnie dlatego dramat tych osób jest tak niezwykle aktualny i uniwersalny. Jego ponadczasowość buduje nie tylko reżyser, ale i perfekcyjnie dobrani aktorzy, jak chociażby Maja Ostaszewska w roli Marty czy Jacek Poniedziałek jako Snaut. Złaknieni miłości, uciekający przed strachem i samotnością.
Łukasz Barczyk jest mistrzem w wygrywaniu rozmaitych stanów swoich bohaterów. Przekonał nas już o tym w debiucie telewizyjnym; w "Przemianach" idzie jeszcze dalej: za pomocą Snauta, tego przybysza znikąd, w którym pobrzmiewa aluzja do bohatera Lema, reżyser demaskuje rzeczywistość, obnaża ją, ośmiesza, przecina po to, żeby pokazać, jak bardzo uwiera, jak jest niedoskonała i jak stale trzeba ją na nowo nazywać i definiować, aby pod naciskiem kabotyństwa i nieszczerości nie zniknęła. Barczyk wie, że prawdę trzeba okupić cierpieniem, bólem i smutkiem, a dekonstrukcja swojego małego i intymnego świata nie musi oznaczać unicestwienia i klęski, ale wręcz przeciwnie - może być punktem odniesienia do samopoznania i wyjścia poza niszczące ograniczenia.
Przemiany
Polska 2003
Scenariusz i reżyseria: Łukasz Barczyk
Zdjęcia: Karina Kleszczewska
Muzyka: Tymon Tymański, Piotr Pawlak
Występują: Maja Ostaszewska, Jacek Poniedziałek, Katarzyna Herman
Dystrybucja: Syrena
gatunek: dramat
Zawartość ekstraktu: 80%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Liga Niezwykłego Debilizmu
Ligę Niezwykłych Dżentelmenów powołał do życia guru komiksu, Alan Moore. Wspólnie z rysownikiem Kevinem O'Neillem, stworzyli jedną z najznamienitszych pozycji gatunku, wyjątkową historię supergrupy złożonej z legendarnych, XIX-wiecznych bohaterów literackich. Komiks odniósł wielki sukces artystyczny i bardzo przyzwoity komercyjny, więc było do przewidzenia, że prędzej czy później upomni się o niego Hollywood. Tak też się stało. 20th Century Fox wyłożyło 78 mln zielonych, na reżyserski stołek trafił Stephen Norrington ("Blade"), a przed obiektywy kamer sam Sean Connery. Film wystartował w amerykańskich kinach 13 lipca. Z miejsca został zmiażdżony przez krytykę, nie zdobył też specjalnego uznania widzów. W rezultacie poniósł finansową klęskę, może nie sromotną, bo wliczając jeszcze profity ze sprzedaży dvd, zarobił jak do tej pory w Stanach i poza nimi około 80 mln dolarów, ale co by nie mówić - kiedy zwracają się tylko koszty produkcji, jest to jednak porażka. Czy słuszna?
Jest takie stare chińskie porzekadło: Gdy ręka trafia, ale krok jej nie wspiera, nie ma mowy o prawdziwych umiejętnościach. W "Lidze..." trafia nie tylko ręka, bo i szpady, pociski, wampirze kły, ale co z tego, kiedy podjęte przez twórców kroki ograniczają się do prezentacji feerii efektów specjalnych i wydumanych, kretyńskich dialogów. W praktyce wygląda to mniej więcej tak: wybuch, naparzanka, nie śmieszny greps, wybuch, naparzanka, nie śmieszny greps, wybuch itd., itp. W tym całym kłębowisku zniknął gdzieś klimat i błyskotliwy humor komiksowego pierwowzoru. Postaci albo próbują być zabawne, albo rzucają frazesami bez krzty wdzięku, np. niemal wszystkie się same, czasem nawet nie pytane, przedstawiają (ciekawe, jaki byłby efekt takiego zachowania w rzeczywistości, muszę sprawdzić przy porannym zakupie pieczywa - "Dzień dobry, nazywam się Piotr Kozłowski, jestem redaktorem Esensji, poproszę dwie bułki i rogala"). Efekty, w dobie postmatrixowej, też nie robią już szczególnego wrażenia, ot, komputerowe triki, jakich pełno w co drugiej takiej wysokobudżetówce. Pomysłowość, czy raczej "pomysłowość" twórców polega tu więc jedynie na dokooptowaniu do oryginalnego składu Ligi (poszukiwacz przygód Allan Quatermain, kapitan Nemo, wampirzyca Mina Harker, niewidzialny człowiek Griffin Halley, Dr Jekyll i Mr Hyde) Tomka Sawyera i Doriana Graya (w komiksie pojawia się wyłącznie na obrazie) oraz przemianowaniu Halleya na Rodneya Skinnera (po jaką cholerę - nie wiadomo). O książkowych korzeniach wszystkich tych postaci pisał Konrad w poprzednim numerze. Jeśli zaś chodzi o ich aktorskie odpowiedniki - cóż, nie ma co się pastwić. Gry tu właściwie nie uświadczymy, ale trudno za to winić aktorów, na tak skonstruowanych dialogach nawet Łomnicki mógłby się wyłożyć. Nieco karykaturalny jest jedynie Connery - pomijając już banały, jakie scenarzysta włożył mu w usta - w scenach walki, kiedy samodzielnie rozprawia się z kilkunastoma napastnikami, czyni to z finezją słonia w składzie porcelany, jest sztuczny i nieprzekonujący. Ale co zrobić, niektórzy choćby i z siedemdziesiątką na karku, muszą ciągle udowadniać światu i własnemu ego, że wciąż są macho. W sumie najbardziej zapada w pamięć Peta Wilson w roli Miny Harker. Być może to tylko moja słabość do seksownych wampirzyc, ale po seansie została mi w głowie jeno jedna sekwencja - z oblizującą się Miną właśnie. A jeśli już o wampirach mowa - "Blade'a" stawiam w prywatnym rankingu komiksowych ekranizacji zaraz za "Batmanami" Burtona, dlatego do tej pory trudno mi uwierzyć, że za spartolenie "Ligi..." odpowiada Norrington. Oczywiście w tym roku nic już nie może być gorsze od "Aniołków Charliego 2", ale cóż to w końcu za rekomendacja. Jestem na nie.
"Liga Niezwykłych Dżentelmenów" (The League of Extraordinary Gentlemen)
USA/Niemcy/Czechy/Wlk. Brytania 2003
Scenariusz: James Robinson
Reżyseria: Stephen Norrington
Obsada: Sean Connery, Peta Wilson, Shane West, Stuart Townsend, Naseeruddin Shah, Tony Curran, Jason Flemyng, Richard Roxburgh, Max Ryan
Zawartość ekstraktu: 30%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Łukasz Kustrzyński U Rodrigueza (prawie) bez zmian
Konkretne ramy pierwszego fabularnego filmu Roberta Rodrigueza zrodziły się w 1991 roku, gdy przyszły filmowiec był studentem Uniwersytetu w Teksasie. Swój premierowy scenariusz napisał w całkowitym odosobnieniu, zamknięty w celi.
Nie, nie był więźniem. Był uczestnikiem programu badawczego, sprawdzającym działanie nowego leku. Film ("El Mariachi") został zrealizowany, koszt produkcji zamknął się w śmiesznej kwocie 7 tys. dolarów. Rodriguez był tu reżyserem, scenarzystą, autorem zdjęć, montażu i dźwięku. Obraz okazał się nadspodziewanym sukcesem. Zdobył głośną nagrodę publiczności na Festiwalu Filmowym w Sundance i został wyróżniony w Berlinie, Monachium, Edynburgu. Stał się też najtańszym filmem, wypuszczonym do kin przez dużą wytwórnię (Columbia Pictures), a także pierwszą amerykańską fabułą w hiszpańskiej wersji językowej.
Po mariażu z wielką wytwórnią wszystko się zmieniło. Czy kręcenie filmów stało się łatwiejsze? Sam Rodriguez twierdzi, że nie, że kontrakt z wytwórnią filmową to koszmarny taniec, w którym bardzo łatwo zagubić swoje własne, autorskie dążenia i aspiracje. Columbia, wyczuwając niezły interes, nie skąpiła na kolejne projekty reżysera, w tym na jego sztandarowy produkt tamtych czasów - kultowy "Desperado".
Jakie były początki tego filmu? Wytwórnia ustanowiła proste wytyczne - raz jeszcze nakręcić "El Mariachi". Tyle, że teraz z zawodowymi aktorami, z prawdziwą ekipą i planem, a - co najważniejsze - z prawdziwym budżetem.
Historia opowiedziana w "Desperado" do skomplikowanych nie należy. Oto do meksykańskiego miasteczka przyjeżdża tajemniczy muzyk, który pragnie zemścić się za śmierć swojej ukochanej. Trop prowadzi go prosto do handlarzy narkotyków. Ta historia, rażąca chorobliwą banalnością, okazała się sukcesem. Być może opowieści Rodrigueza są banalne, może niewiele w nich sensu, ale zawsze opowiedziane są w porywający sposób, zawsze jak magnes przyciągają szaleństwem, wypaczonym spojrzeniem na świat, na miłość, na śmierć, na życie w końcu.
Dziś na ekranach mamy drugą część "Desperado". Spodziewano się hitu, filmu kultowego. Jak wyszło? Ano, jak zwykle, gdy wybujałe oczekiwania zderzają się z rzeczywistością. Wyszło, z góry mówię, dobrze. Niestety - nie bardzo dobrze.
El Mariachi (Banderas) mści się na generale Marquezie, mordercy córeczki i żony (Hayek). Pomocą służy mu para compadre z zespołu - pijak i przystojniak (w tej roli wcale niezły Iglesias) - którzy ze strzelaniem i miotaniem granatami radzą sobie równie skutecznie, co z grą na gitarze. Oprócz tego jest jeszcze spisek na życie nowego prezydenta, nadto motyw emerytowanego agenta FBI Jorge, któremu również zależy na śmierci generała. Jest w końcu cyniczny Depp (ni to agent CIA, ni to szaleniec), o którym wiemy bardzo niewiele na początku filmu i równie mało na jego końcu. Jest przez to bezapelacyjnie najciekawszą postacią.
To wciąż ten sam Rodriguez, rozmiłowany w wyolbrzymionej przemocy a la Tarantino, rozpalonych, soczystych kadrach, obrazujących surowe piękno Meksyku, zafascynowany ciemną stroną ludzkiego "ja", pokazaną jednak w cokolwiek baśniowy, wyrwany z rzeczywistości sposób.
Ten sam Rodriguez, ale jakby trochę inny. Chcąc chyba zdystansować swoje poprzednie osiągnięcia, przedobrzył w niektórych kwestiach. W filmie mamy zatrzęsienie bohaterów, wątków, wybuchów, strzelanin i kaskaderskich popisów. Na dodatek w sferze zainteresowań reżysera pojawia się chyba niepotrzebny, na siłę doklejony społeczny dydaktyzm. Oto prezydent, na którego dybią przeróżne złe siły, okazuje się nawet fajnym facetem, życzącym swojemu narodowi jak najlepiej. Banderas zaś, jak na bohatera ludowej legendy przystało, z najemnego mordercy przemienia się w obrońcę biednych i uciśnionych.
Pierwsza część "Desperado" potrafiła zauroczyć prostotą, brakiem jakichkolwiek ambicji, może poza czysto estetycznymi ("Porusza się jak Barysznikow" - zachwycali się tanecznymi ruchami Banderasa recenzenci). Reżyser z takim doświadczeniem (nie zapominajmy bowiem, że Rodriguez wyreżyserował już z górą 10 tytułów, większość zaś z nich odbiła się niemałym echem tak w kręgu krytyków, jak i widzów) mógł przewidzieć, że nadmiar może boleć równie dotkliwie co i niedobór. Nie przewidział. Wyszedł miszmasz, w którym trudno połapać się co i jak.
Zobaczyć i owszem należy. Ale zachwycić się? Chyba tylko Salmą Hayek, której tutaj notabene jest stanowczo za mało.
"Pewnego razu w meksyku: Desperado 2"
USA 2003
Reżyseria: Robert Rodriguez
Scenariusz: Robert Rodriguez
Zdjęcia: Robert Rodriguez
Muzyka: Robert Rodriguez
Obsada: Antonio Banderas, Salma Hayek, Johnny Dep., Mickey Rourke, Willem Defoe, Eva Mendes, Danny Trejo
gatunek: akcja
Zawartość ekstraktu: 70%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Lepiej naciągnąć się nie dało?
Niespodzianka - w przerwie między kolejnymi gigantycznymi produkcjami Ridley Scott postanowił odsapnąć i zrobił skok w kierunku skromnego, żeby nie powiedzieć kameralnego, komediodramatu. Tytułowych naciągaczy jest dwóch. Roy (Nicolas Cage) i Frank (Sam Rockwell) stanowią zgrany tandem oszustów, prawdziwych mistrzów w swoim fachu. Od lat zajmują się wyłudzaniem pieniędzy od ludzi i jeszcze ani razu nie zaliczyli wpadki. Przy czym należy dodać, że nasi bohaterowie nie są bezwzględnymi, twardymi przestępcami, nigdy nie używają przemocy, zawsze jedynie intelektu. Z tej dwójki zdecydowanie wyróżnia się Roy. W "pracy" błyskotliwy, dowcipny, budzący zaufanie. Prywatnie - neurotyk cierpiący na manię prześladowczą, chorobliwy pedant i zgorzkniały samotnik. W ten smutny świat wtargnie nagle z impetem czternastoletnia córka Roya, Angela (Alison Lohman) - jak się później okaże - najlepsze lekarstwo na dolegliwości nietypowego tatusia.
"Naciągaczy" można interpretować w dwójnasób. Albo jako kryminalną historyjkę o parze krętaczy, albo jako psychologiczną opowieść o zawiłych relacjach międzyludzkich, potrzebie bliskości i przyjaźni. Obie interpretacje są właściwe, chociaż nie chcąc zbytnio spłaszczać i bagatelizować, bardziej przychylałbym się ku tej drugiej. Krótko mówiąc, gdyby nie wątek córki, należałoby postawić pytanie, po co w ogóle ten film powstał. Na innych płaszczyznach bowiem nie powala, jest przewidywalny, błahy i średnio interesujący. Długo szukałem idealnego słowa, jakim by można skrótowo go określić i chyba już wiem. Bezpłciowy. Niby wszystko jest tu na swoim miejscu - niebanalne dialogi, sprawna reżyseria (charakterystyczna dla Scotta dbałość o detale i zabawa światłem), dobra gra aktorska (choć nie przyłączę się do peanów na cześć Cage'a, dla mnie powtarza on tylko rolę Nicholsona z "Lepiej być nie może" i swoją własną z "Adaptacji" - oczywiście trudno mu odmówić umiejętności, ale to facet stworzony do ról ekscentryków, nigdy żadnej nie zagrał źle, więc czym się tak nadmiernie ekscytować?), lecz po seansie nie mogłem się pozbyć wrażenia straconej szansy i jakiejś takiej nijakości obejrzanego właśnie obrazu.
Reasumując - gdyby był to film przeznaczony od razu na rynek wideo, z jakimiś telewizyjnymi aktorami klasy B, byłby sporym zaskoczeniem. Ale od kina i tak utytułowanej ekipy wymaga się więcej. Mimo wszystko jednak, warto zobaczyć. Dla rewelacyjnej Alison Lohman (dwudziestoczterolatka przekonująco zagrała czternastolatkę!) i cudnie swingującej muzyki lat 50-tych.
"Naciągacze" (Matchstick Men)
USA 2003
Scenariusz: Nicholas i Ted Griffin
Reżyseria: Ridley Scott
Obsada: Nicolas Cage, Alison Lohman, Sam Rockwell, Bruce Altman, Bruce McGill, Jenny O'Hara
Zawartość ekstraktu: 60%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski U. S. Army portret prawdziwy
Amerykańska baza wojskowa w Stuttgarcie, w Zachodnich Niemczech, w przededniu zburzenia muru berlińskiego. Poznajcie oficera Raya Elwooda. To pozbawiony skrupułów cwaniak, kręci lewe interesy, handluje koką i bronią, posuwa żonę przełożonego. Przy czym nie jest w swych niecnych poczynaniach odosobniony, cały garnizon dziarsko mu sekunduje i jeśli Ray czymkolwiek się od kolegów różni, to tylko inteligencją i sprytem, z których to darów bożych zresztą skwapliwie korzysta. Lawirując między głupotą kolegów, a dyletanctwem dowódców, zbija grubą forsę i świetnie się przy tym bawi. Dobroduszny i naiwny pułkownik Berman niczego się nie domyśla, sympatyzuje z naszym (anty)bohaterem. Szyki Rayowi psuje dopiero pojawienie się w jednostce sierżanta Lee, starego wygi, któremu od samego początku chłopak wydaje się podejrzany. Konflikt wisi na włosku, a kiedy w dodatku Elwood uwodzi córkę sierżanta, zaczynają się prawdziwe kłopoty...
Kłopoty miał również sam film. Nakręcony już w 2001 roku, musiał przeleżeć na półkach prawie dwa lata, gdyż po pamiętnym ataku na WTC, jakakolwiek rzecz uderzająca w dumny mit "amerykańskich chłopców", była nie do pomyślenia. A "Buffalo Soldiers" uderza i to mocno. Pod satyrycznym płaszczykiem kryje się dramat, bezkompromisowy manifest przeciw ignorancji i głupocie. Śmiejemy się, gdy naćpani żołnierze tratują czołgiem wszystko, co stanie im na drodze, ale za chwilę, kiedy tym samym czołgiem powodują śmierć dwóch osób, śmiech zastyga na ustach. Genialna, zachwycająca swym groteskowym odrealnieniem sekwencja. Niestety, nie da się tego powiedzieć o całym filmie. Po świetnej pierwszej połowie, reżyser nieco stępia ostrze krytyki. Czarna komedia traci barwę, stając się po prostu komedią. Na osłodę mamy jednak bardzo dobrą końcówkę. Kiedy ufni w duchową przemianę Raya oczekujemy, że gorzkie doświadczenia czegoś go nauczyły, bohater wcale się nie zmienia, wciąż pozostaje tym samym, cynicznym manipulantem. Brawa dla reżysera za konsekwencję w budowaniu postaci. Gdyby film wyszedł spod ręki jakiegoś hollywoodzkiego wyrobnika, pewnikiem dostalibyśmy w finale słodki obrazek odmienionego Raya, gruchającego gdzieś na plaży z wierną dziewczyną. Zwolennicy szczęśliwych zakończeń i tak jednak nie powinni psioczyć, w końcu przecież Elwood przeżył, więc całość zamyka się mimo wszystko happy endem, nawet jeśli ten end jest tylko pół-happy.
Osobny akapit należy się aktorom. Joaquin Phoenix błyszczy, trudno po projekcji wyobrazić sobie lepszego odtwórcę roli Raya. Godnie partnerują mu Scott Glenn jako twardy sierżant, Anna Paquin jako jego córka i Elizabeth McGovern w roli rozwiązłej pani Berman. A wszystkich i tak przyćmiewa filmowy mąż tej ostatniej, niewydarzony pułkownik, czyli Ed Harris - klasa sama dla siebie. Tak mistrzowsko obsadzonego filmu nie widziałem od dawien dawna.
Uwagę zwraca też smakowicie przyrządzona ścieżka dźwiękowa, z przebojowymi rap-songami Public Enemy i De La Soul na czele. Duże zaskoczenie, ktoś we współczesnym kinie sięgnął po utwory ze złotej ery rapu i tym kimś nie jest Spike Lee. Proszę o więcej takich eksperymentów, po plastikowych cykaczach z żenujących komedii hiphopowych, to szalenie miła odmiana.
"Buffalo Soldiers" nie jest filmem w pełni satysfakcjonującym, ale na pewno nie można przejść koło niego obojętnie. To taka brutalniejsza wersja "M.A.S.H." czy "Paragrafu 22", często dorównująca, a momentami nawet przewyższająca oba te dzieła. I żeby jeszcze, cholera, nie skręcała na pewien czas w stronę "Sierżanta Bilko"...
"Buffalo Soldiers"
Wlk. Brytania/Niemcy 2001
Scenariusz: Eric Weiss, Nora Maccoby, Gregor Jordan
Reżyseria: Gregor Jordan
Obsada: Joaquin Phoenix, Ed Harris, Anna Paquin, Scott Glenn, Elisabeth McGovern, Leon, Michael Pena, Gabriel Mann, Dean Stockwell
Zawartość ekstraktu: 80%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Poznaj mojego teścia
Remake filmu z 1979 r., w którym tytułowe role odgrywali Peter Falk i Alan Arkin. Tym razem teściami-antagonistami są Michael Douglas i Albert Brooks. Pierwszy wciela się w postać Steve'a, tajnego agenta CIA, rozwodnika przedkładającego ratowanie świata nad kontakty z jedynym synem. Drugi to Jerry - ciamajdowaty pediatra łagodnego usposobienia. Do spięcia między panami dochodzi już na wieczorku zapoznawczym, po którym Jerry oznajmia Steve'owi, iż nie chce go więcej widzieć. Tata-szpieg niespecjalnie się jednak przejmuje tym, co chce, a czego nie chce tata-doktorek i zabiera (porywa) nieszczęśnika na jedną ze swych niebezpiecznych misji. Rzecz jasna, zgodnie z hollywoodzkim trendem, początkowa niechęć obu tatuśków zmieni się w finale w niemalże zażyłą przyjaźń, Jerry zasmakuje w przygodzie, a Steve zatęskni do rodzinnego, sielankowego życia.
Ten komediowy, familijno-sensacyjny miszmasz jest, o dziwo, zupełnie strawny. Typowa, przeciętna, popcornowa produkcja, z garścią ogranych i kapką w miarę nowatorskich motywów. Jeśli by rozpatrywać pod kątem "okołoślubnej" tematyki - nie tej klasy (i aktorów), co choćby "Poznaj mojego tatę", ale też dużo lepsza od sentymentalnego kiczu w rodzaju "Mojego wielkiego greckiego wesela". Wartka akcja, sporo gagów na półuśmiech, dwa-trzy wzbudzające werbalną wesołość, a nade wszystko Michael Douglas - obserwowanie jak Gordon Gekko z "Wall Street" i D-Fens z "Upadku" miota się nieporadnie w nieswoim repertuarze - dostarcza niemałej satysfakcji. Co z tego, że to komizm niezamierzony, efekt jest na tyle zadowalający, iż bez krępacji można na tę błahostkę rzucić okiem. Z tym, że niekoniecznie w kinie, poczekajcie lepiej na premierę wideo. Na pewno milej spędzić wieczór przy piwie i chipsach z "Teściami" niż po raz kolejny z panem Seagalem.
"Teściowie" (The In-Laws)
USA/Niemcy 2003
Scenariusz: Andrew Bergman, Nat Mauldin, Ed Solomon
Reżyseria: Andrew Fleming
Obsada: Michael Douglas, Albert Brooks, Robin Tunney, David Suchet, Ryan Reynolds, Lindsay Sloane, Candice Bergen
Zawartość ekstraktu: 50%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Marta Bartnicka (wsp. Konrad Wągrowski) Idź i weź ze sobą dzieci
Bierzcie dzieci (jakie dzieci? - nie wiem, jakieś!) i marsz do kin. "Gdzie jest Nemo" najłatwiej porównać z "Potworami i spółką": dobry film dla dzieciaków, na którym dorośli też się nie znudzą (*). Nie jest może tak tekściarski jak "Shrek", ale równocześnie jest dużo mniej brutalny i naprawdę się dla dzieci nadaje. Poziom straszenia w przyzwoitej kreskówkowej normie.
Fabułka jest taka: mały rybek Nemo, chcąc się popisać przez nadopiekuńczym (z poważnych przyczyn) tatusiem Marlinem, wypływa za daleko i daje się złapać nurkowi-dentyście do akwarium. Marlin wyrusza na poszukiwania, spotykając po drodze szaloną rybę Dory, rekiny na odwyku, wyluzowane żółwie i szereg innych fenomenalnych kreatur. Równolegle śledzimy poczynania małego Nemo w akwarium, gdzie grozi mu paskudna Darla - siostrzenica dentysty - i skąd, wraz z towarzyszami niedoli, podejmuje desperackie próby ucieczki. Happy end, zapewniam Rodziców, będzie.
Tłumaczenie i dubbing - jak zwykle w przypadku animowanych produkcji - na bardzo wysokim poziomie. I choć nie ma może tak błyskotliwych tekstów, jak choćby w "Shreku", ani roli na miarę Stuhrowego osła, to całość, a zwłaszcza Dory w wykonaniu Joanny Trzepiecińskiej i rekin Żarło dubbingowany przez Jana Frycza, mocno trzyma poziom.
Sporo dobrej zabawy. Można się śmiać lub nie z ciapowatości Marlina i z zaników pamięci Dory, ale już na pewno rozbawią próby porozumienia się z wielorybem, mewy ("Daj! Daj! Daj!" - w wersji anglojęzycznej "Mine! Mine! Mine!"), kojarzące się trochę z pingwinem z "Wściekłych gaci", czy fachowe dentystyczne konwersacje pelikana z rybkami akwariowymi. I właściwie niewiele więcej umiem powiedzieć o tym filmie - tym niemniej czas oglądania na pewno nie był czasem straconym.
(*) Jeśli o coś można mieć zastrzeżenia, to o amerykański psychologiczny schematyzm, nieobcy przecież i 'dorosłym' filmom sensacyjnym czy romantycznym. Na końcu zabrakło mi Kyle'a Broflovsky'ego z South Parku, żeby stanął i powiedział: "I've learned something today...", i wyłuszczył opornym morał.
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Legalna blondynka w samolocie
Gdybym był diabetykiem, nie czytalibyście teraz tej recenzji. A szefostwo Esensji być może pokusiłoby się o krótką notkę typu: "z żalem zawiadamiamy, iż w wyniku nadmiernego stężenia glukozy we krwi, na kinowym fotelu skonał dziś jeden z naszych, kondolencje, blablabla...". I pomyśleć, że za mój nieodżałowany zgon odpowiadałby pozornie niegroźny Brazylijczyk o nazwisku włoskiego tenora - Bruno Barreto - reżyser "Szkoły stewardes".
Najbardziej przesłodzona komedia sezonu, to setny, czy już nawet tysięczny filmowy hołd dla jankeskiego mitu "american dream". Poznajemy Donnę Jensen (Gwyneth Paltrow). Dziewczyna miała nieszczęście urodzić się w położonej gdzieś w Nevadzie małej mieścinie. Marzy się jej wyjazd z rzeczonej dziury, ale jeszcze nie wie gdzie, dlaczego i po co. Aż tu, któregoś pięknego dnia, po obejrzeniu talk show ze słynną stewardesą (piąta minuta filmu), przychodzi olśnienie. Taaak! Słodkie blond dziewczę chce mieć taki ładny niebieski uniformik i chce obsługiwać pasażerów linii lotniczych! Więc czym prędzej pakuje manatki, wyjeżdża na szkolenie i po paru niepowodzeniach, dumna, blada i słodka, zostaje stewardesą. Tyle, że wielkie plany szybko biorą w łeb, gdyż w międzyczasie Donna się zakochuje i musi stanąć przed klasycznym dylematem: miłość czy kariera. Nie muszę chyba dodawać, co wybierze nasza milusińska bohaterka?
"Szkoła stewardes" to doprawdy swoisty twór. Zlepek "Dziewczyny z Alabamy" z "Legalną blondynką 2", "Austinem Powersem" (wydurniający się na drugim planie Mike Myers) i "Światem wg Bundych" (Christina Applegate nic się nie zmieniła, a ma tu dość znaczącą rolę). Żeby to jeszcze chociaż śmieszne było. Ale nie jest. Paltrow, Applegate i Kelly Preston (gra kolejną słodką blond idiotkę i skutecznie udowadnia, że w historii zapisze się tylko i wyłącznie jako żona Travolty) szczerzą śnieżnobiałe ząbki, robią "wielkie oczy", paradują w bikini. Autorzy założyli, że będziemy się turlać ze śmiechu, kiedy jednej z nich pęknie zapięcie od biustonosza i na takim to też poziomie jest cały film.
Zastanawiam się tylko, co by było, gdyby Donna obejrzała talk show nie ze stewardesą, a z gwiazdą porno. Nazwisko scenarzysta dał jej odpowiednie, więc mógłby pójść za ciosem i doprowadzić do spotkania Donny Jensen z Jenną Jameson. Nie wiem, co by z tego wyszło, ale śmiem twierdzić, że na pewno coś ciekawszego niż "Szkoła stewardes".
"Szkoła stewardes" (View from the Top)
USA 2003
Scenariusz: Eric Wald
Reżyseria: Bruno Barreto
Obsada: Gwyneth Paltrow, Christina Applegate, Mark Ruffalo, Candice Bergen, Josh Malina, Kelly Preston, Mike Myers, Rob Lowe, Marc Blucas, Stacey Dash, Jon Polito
Zawartość ekstraktu: 10%
Więcej o filmach w Esensji