VII. Wielki naftociąg, nazywany oficjalnie Al-Cośtam-Cośtam, a przez nas po prostu "Rurą", biegł przez równy jak stół kraj od północnych złóż naftowych do portu na wąskim wybrzeżu, gdzie pompowano go na tankowce. Pilnowanie go to była pestka, bo widok z powietrza był na setkę kilometrów w każdą stronę i nawet wiewiórka nie mogła obsikać rury tak, by po trzydziestu sekundach nie wiedziano o tym i nie obłożono jej z powietrza serią czy dwiema. Wyjątkiem był wielki skalny kanion długości stu kilometrów, o ścianach wysokich na dobrze ponad trzydzieści metrów - pozostałość jakiegoś gigantycznego rozerwania się płyt tektonicznych w prehistorycznych czasach. To był właśnie Korytarz. Był to jedyny, a jednocześnie kluczowy obszar w całym naszym sektorze, który nadal znajdował się pod kontrolą partyzantki. Siedziba sztabu francuskiego sektora znajdowała się o niecałe półtorej setki kilometrów od naszej bazy, tuż za miastem o niemożliwej do wypowiedzenia nazwie. Lot tam nie zabierał naszemu wysłużonemu helikopterowi UH-1 "Huey" więcej niż trzy kwadranse nad bezpiecznym terenem, dla fantazji wykonywałem więc w locie ten czy inny manewr. Chwilę potem Florentino starał się udowodnić, że potrafi go zrobić lepiej. Była to jedna z niewielu rozrywek, jakie mieliśmy. Za to Le Crosse nudził się w kabinie ładunkowej jak mops, wypatrując z nikłym cieniem nadziei jakiegoś celu na ziemi, do którego mógłby otworzyć ogień z podwieszonego nad odsuwanymi drzwiami kabiny ładunkowej ciężkiego karabinu maszynowego. Kilkanaście kilometrów przed lotniskiem wywołała nas kontrola radarowa ochrony przeciwlotniczej. Odpowiedziałem błyskawicznie, bo chłopacy byli nader nerwowi i lubili otworzyć ogień do wszystkiego, co meldowało się wolniej niż półtorej sekundy od wezwania. Podałem przez radio nasze namiary, cel przylotu i tak dalej, po czym dostałem pozwolenie na lądowanie. Nim dotarłem do płyty, minąłem po kolei trzy linie zaminowanych zasieków z druta kolczastego. Pozostałość po niedawnych, bardziej niespokojnych czasach. Po posadzeniu maszyny na wolnym miejscu przełączyłem na bieg jałowy i zaczekałem, aż wirnik straci rozpęd, po czym wyłączyłem silnik. - Załatwisz obsługę? - poprosiłem Florentino. - Jasne - Włoch odpiął pasy i wyskoczył na zewnątrz. Ja odczekałem jeszcze chwilkę, nim nastawiłem radiotelefon na częstotliwość sierżanta Sagary. Sagara był człowiekiem-instytucją. W trzech czwartych francuski Żyd, w jednej czwartej Chińczyk rodem z dawnych kolonii w Indochinach, był tu "zesłany" za przestępstwa gospodarcze - niby na ochotnika, bo dano mu do wyboru jeszcze sześcioletnią odsiadkę w Le Havre. Jednak nawet tutaj Sagara, urodzony człowiek interesu, szybko się zaaklimatyzował i został chodzącym katalogiem sprzedaży wysyłkowej i żółtymi stronami książki telefonicznej w jednym. Miał chody dosłownie wszędzie, kontakty we wszystkich sektorach, potrafił wkręcić cię w dowolne miejsce i załatwić każdy towar - za odpowiednią cenę. Za nieco mniej odpowiednią kupował też to i owo. Na przykład ostatnio pytał o 500-litrowe beczki na ropę, których mu nie załatwiłem, bo nigdy w życiu nie wpadłbym na to, że u nas trzyma się je akurat w budynku aresztu. - Cześć Sagara, tu orły z sąsiedztwa - pozdrowiłem go. - Mieliście przylecieć dopiero jutro - radiotelefon wyskrzeczał mi w ucho ostrą reprymendę. Obaj ignorowaliśmy fakt, że teoretycznie byłem w hierarchii służbowej o pięć szczebli nad nim. - Nie ja sobie wydaję rozkazy - odciąłem się. - Kazali startować, to startowałem. Co miałem robić, czekać w powietrzu do jutra? Radio powściekało się jeszcze na mnie chwilę, po czym wreszcie przeszło na bardziej ugodowy ton. Czas Sagary był cenny i facet nie chciał tracić go na obrażanie swych pośredników. - Dobra, wpadnij tu do mnie. Zobaczymy, co tam dla was już mam. Ale mam nadzieję, że masz przy sobie sałatę. - Jasne - odpowiedziałem, poklepując kieszeń wypchaną kapitałem spółki "Moriarty & Florentino". - Już pędzę. Wyskoczyłem z maszyny. - Pilnuj tu wszystkiego - powiedziałem, strzelając palcami w stronę Le Crosse'a. Ten nie uważał za stosowne mi odpowiedzieć. Westchnąłem, notując w pamięci, że trzeba będzie wyjaśnić z nim wreszcie pewne rzeczy. Na przykład hierarchię w naszym małym stadzie. Idąc, minąłem Florentino, który ciągnął za kołnierze w stronę naszego Hueya dwóch głośno protestujących mechaników, oderwanych od pracy przy innym helikopterze. - Rozumiecie sami - tłumaczył im uprzejmie - spieszy się nam. Zapalił się naftociąg w naszym sektorze i w ogóle. VIII. Przerzucaliśmy sobie spokojnie do helikoptera skrzynki z podesłanej z kwatermistrzostwa ciężarówki z zaopatrzeniem dla bazy i z drugiej, mniejszej, przysłanej przez Sagarę, gdy przed naszym Hueyem zatrzymał się z piskiem opon duży terenowy renault. Wysiadła z niego czwórka żandarmów i szybko rozbiegła się wokół maszyny, zaglądając we wszystkie zakamarki. Florentino żałosnym jękiem oznajmił tymczasem wypatrzenie kilku skrzynek kapusty. - Wyrzucę dziś to wszystko w jakąś przepaść - powiedział. - I tak sto razy tyle przywiozą - odparłem, odstawiając skrzynki. - Przecież chyba nie sądzisz, że to my wozimy całe zaopatrzenie. Otrzepałem ręce i podszedłem do buszujących po maszynie żandarmów. - Pomóc w czymś? - zaproponowałem. - Szybciej się uwiniecie i będziecie mogli pójść szukać prawdziwych przemytników. Od miesięcy służby porządkowe wszelkiego rodzaju uparcie traktowały naszą maszynę jako ulubiony cel kontroli. Jeden z przeszukujących oglądał właśnie podejrzliwie plastikową buteleczkę z etykietką "Środek grzybobójczy! Uwaga! Silna trucizna!", z wiele mówiącym obrazkiem czaszki i skrzyżowanych piszczeli. - To na stopy - wyjaśniłem - Europejczykom przy tym klimacie często pojawia się na stopach grzybica. - I naprawdę potrzebujecie tego aż tyle? - powątpiewał żandarm, wskazując na cztery skrzynie. - Tego będzie ze sto litrów. - Ledwie osiemdziesiąt - poprawiłem. - W całym tym piasku grzybica robi się tu naprawdę dokuczliwa, nawet pan sobie nie wyobraża. - Nie ma tego w manifeście - protestował żandarm, przeglądając dokumenty przewozu. - Oczywiście, że nie ma - otworzyłem przygotowany zawczasu regulamin służby dla Korpusu. - Zgodnie z paragrafem 97, punkt 14, cytuję: "Środki paramedyczne pozbawione właściwości odurzających, przeznaczone dla użytku osobistego, nie podlegają restrykcjom przewozu". - Sam zużyjesz sto litrów? - nie dowierzał żandarm. Zrobiłem mądrą minę, przerzuciłem kilka kartek regulaminu i czytałem dalej: - Paragraf 365: "W sprawach nieuregulowanych stosuje się wewnętrzne przepisy państwa, w którego sektorze znajduje się sztab jednostki Korpusu". Tak się składa, panie oficerze, że jesteśmy w sektorze francuskim, a według francuskiego kodeksu cywilnego, artykuł 235, użytek osobisty obejmuje też... Tu sięgnąłem po kolejną przygotowaną książeczkę, ale żandarm machnął wreszcie zniechęcony ręką. - Odwal się ode mnie - powiedział i kopnął skrzynkę z buteleczkami. - Nie mam ochoty na słuchanie wykładu niespełnionego adwokata. Obserwowałem, jak zniechęceni odchodzą z pustymi rękoma. - Jakiś nowy zespół - powiedziałem do Florentino, siadając na krawędzi pokładu kabiny ładunkowej. - Za pierwszym razem zawsze trzeba im robić wykład. Potem się zniechęcają. - Kiedyś się na tym przejedziesz - odparł tamten, kończąc załadunek. - Ostatnim razem był smar do maszyn do szycia. - Coś bym wymyślił - wykręciłem się. - Ale dobra, pakujmy tego speca od ropy i zbierajmy się stąd. Mieli go już przywieźć... - rozejrzałem się, ale nikogo wyglądającego na doktora nauk geologicznych i inżynieryjnych nie było widać. - Cholera, a miałem nadzieję załapać się jeszcze na ciepły obiad - mruknął Florentino. - I powiedz temu korsykańskiemu fanatykowi, żeby tak nie wrzeszczał. - Ty mu powiedz, on mnie zupełnie nie słucha - odpowiedziałem. Florentino pokiwał głową. - Będziesz to musiał jakoś załatwić. Czy może ja mam to zrobić? - Nie, nie - zaprzeczyłem. - Zajmę się tym, ale przecież nie tutaj. Florentino dźwignął się ciężko i ruszył w stronę Le Crosse'a, który prowadził słowne przepychanki z jakąś kobietą. Nie było to rzadkie - często, gdy żandarmeria była mniej uważna, przez ogrodzenie dostawały się jedna czy dwie prostytutki. Oparty o framugę odsuniętych drzwi kabiny ładunkowej obserwowałem chmury, gdy pojawił się Florentino w towarzystwie Le Crosse'a i czerwonej na twarzy z oburzenia kobiety. - Słuchaj, a jak się niby nazywa ten spec? - Florentino spytał po włosku. Używaliśmy tego języka, gdy nie chcieliśmy, bo rozumieli nas postronni. Sięgnąłem po manifest przewozu. - Fazi Makarios - przeczytałem. - Nie wiem, co to jest, ale brzmi, jak pseudonim klauna z objazdowego cyrku. - Jak myślisz? Bo ona mówi, że to ona - powiedział niezręcznie Włoch, wskazując na kobietę. Przeczytałem jeszcze raz nazwisko w manifeście przewozu - Nic mi to nie mówi, tyle, że brzmi zabawnie. - odpowiedziałem. - Może to i ona? Ciekawe, z jakich peryferii cywilizacyjnych pochodzi? Okazało się, że pani inżynier zna włoski. - Z Cypru, ale i tak pewnie pan nie wie, gdzie to leży. Ale niech mnie diabli, jeśli tamten nie ma akcentu z Kampanii. Pewnie jest Neapolitańczykiem - uśmiechnęła się złośliwie do Florentino. - Poznaję, miałam kiedyś kucharkę z tego miasta. Gotowała wspaniały makaron, ale poza tym przypalała nawet wodę. Florentino zakrztusił się i zajął przesuwaniem skrzynek w kabinie ładunkowej. - Przepraszamy za to nieporozumienie, inaczej sobie... panią wyobrażaliśmy - odpowiedziałem już po francusku, wstając. Inżynier Makarios miała już chyba dobrze pod czterdziestkę, ale jak na ten wiek trzymała się wprost fantastycznie. Raczej niska wzrostem, miała silną, wysportowaną sylwetkę. Nieliczne i płytkie zmarszczki dodawały jej twarzy wyrazu dojrzałej inteligencji i pragmatyzmu. Krótko ścięte, ciemne włosy zawijały się na końcach na zewnątrz. Uwagę zwracały zmrużone, czarne oczy - wyrażające stalową siłę woli i nieugięty charakter. - Pewnie czekaliście na faceta w grubych okularach i z długą białą brodą - mruknęła jeszcze obrażona. - A mówiono mi, że dziś jedna czwarta sił zbrojnych to kobiety. - Mi też tak mówiono. Uwierzyłem i dlatego się zaciągnąłem - mrugnąłem okiem. - Proszę się ładować. Mamy przed sobą długą drogę, a fajnie byłoby dolecieć przed nocą. Gdzie pani bagaż? Może pomóc? - Mam tylko to - postukała małą sportową torbę przewieszoną przez ramię. - Rety! - wyraziłem autentyczny podziw. - Na pewno jest pani kobietą? - Tak przynajmniej było, gdy ostatni raz sprawdzałam - rzuciła, wspinając się do ładowni. - Ale dziękuję za troskę. To kiedy startujemy? IX. Poderwanie obciążonej maszyny wymagał większej uwagi i startu z kilkunastometrowego rozbiegu. Dlatego milczeliśmy, póki nie wydusiłem z Hueya dwustu metrów wysokości i jakiejś półtorej setki kilometrów prędkości. - To chyba jakiś faszysta, ten nowy celnik - powiedział wreszcie Florentino, gdy byliśmy już dobrze w powietrzu. - Widziałeś, jak się wyżywał na skrzynkach? Niech sobie piłkę kupi, jak nie ma co kopać. Albo łopatę. A najlepiej to niech się zajmie tą wiedźmą z Cypru. Przydałby się jej but pod żebra. - Powiesz mu to z tym faszystą? - zapytałem. - Nie, chyba nie - mruknął po namyśle Włoch. - Facet wygląda, jakby nic nie robił całe życie, tylko sterydy łykał. Pewnie mu matka z mlekiem podawała, albo coś. Co jakiś czas zaglądałem w zawieszone nade mną lusterko, by sprawdzić, co się dzieje z tyłu. Drogę znaliśmy doskonale, więc Florentino, zwolniony z obowiązku nawigacji, z irytacją gapił się w swoje niemal bez przerwy. Panią inżynier zaintrygowała bowiem w końcu skrzynia ze środkiem grzybobójczym, na której siedziała. Wyciągnęła jedną buteleczkę. Nakrętka była mocno przymocowana, ale ustąpiła pod ostrzem scyzoryka, który Makarios wyczarowała ze swej torby. - Ta cypryjska szczurzyca wpycha swe paluchy w naszą kontrabandę - mruknął Florentino, zaglądając w lusterko. - Spokojnie, przecież nie wypiję stu litrów - zaskoczony usłyszałem jej głos w słuchawkach. - Koniak - mruknęła z uznaniem, wąchając. Pociągnęła małego łyka. - Niech mnie diabli, jeśli nie z południowej Burgundii. Florentino spojrzał na mnie, robiąc wielkie oczy. - Osiemdziesięciu litrów - poprawiłem machinalnie. - Jak pani zdołała się podłączyć do interkomu? - Żadna filozofia, wepchnąć wtyczkę do właściwego gniazdka i pstryknąć przełącznik - usłyszałem w słuchawkach - Przypominam, że jestem inżynierem, nie hinduską tancerką brzucha. Florentino zakrył mikrofon i poruszając ustami rzucił w przestrzeń najpierw przekleństwo, a potem powiedział, którą z tych dwóch pasażerek by wolał. Wszystko to zginęło jednak w przejmującym huku silnika maszyny. - Jeśli to nie będzie problem, to proszę od razu przelecieć koło tego pożaru. Muszę sobie wyrobić o nim zdanie - usłyszałem. - Niestety, to wcale nie jest po drodze - zaprotestował Florentino, patrząc na zegarek i kalkulując szanse na zdobycie ciepłego obiadu. - Nie wciskać mi kitu, mam swoją mapę - ostro odpowiedziała Makarios. - To, ze jestem uprzejma, nie oznacza, że można mnie lekceważyć. - Ale zapas paliwa... - postanowiłem stanąć po stronie obiadu. - Mamy pełne obciążenie i... - Zgodnie z moimi wyliczeniami, jeśli zostaniemy w okolicy pożaru nawet dwadzieścia minut, zostanie nam jeszcze z półtora setki rezerwy. Makarios nie zapominała o niczym. - Dobra, ale nie będziemy lądować. To za blisko Korytarza - poszedłem na kompromis. - Leć wysoko i naokoło - mruknął Włoch. - I ostrzegam, że cię ogłuszę i przejmę stery, jeśli zejdziesz poniżej trzystu metrów! |
|