nr 09 (XXXI)
listopad 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michal Szczepaniak
  Korsykański Korytarz

        Fabuła prezentowanego opowiadania poprzedza chronologicznie opublikowane wcześniej w Esensji "Tak jest i naprzód"

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
     I.

     Nad Korytarz latać się powinno albo w ogóle, albo w towarzystwie co najmniej dwóch kluczy śmigłowców szturmowych. Co do tego zgodni byli wszyscy. Wszyscy z małym wyjątkiem naszego majora, który miał to wszystko w nosie i lubił co jakiś czas posłać tam swój jedyny zespół pilotów w jedynym helikopterze w bazie na solowy patrol.
     Uważając się za cholernego spryciarza, przelot robiłem z samego rana, od zachodu na wschód. W ten sposób patrzący na nas z dołu byli oślepiani przez słońce, które nie ułatwiało też zadania ewentualnym odpalanym ręcznie pociskom na podczerwień.
     Co jakiś czas pochylałem się w twardym fotelu pilota, by rozejrzeć się uważnie po niebie.
     - Gdzie te wszystkie chmury? - spytałem przez interkom. - Przydałoby się coś, w co można by zanurkować.
     - Zapomnij o tym - odparł Florentino, odsuwając przyciemnioną przyłbicę hełmu i przykładając do oczu potężną lornetkę. - Na tych cholernych piaskach porządna chmura pojawia się raz na sto lat.
     - Rzucamy się w oczy, jak zakonnica w burdelu - mruknąłem niechętnie.
     - Nie narzekaj - odparł Włoch, lustrując uważnie Korytarz. - Pomyśl o tych, którzy będą to musieli przejść na piechotę.
     Wzruszyłem ramionami i palcem wskazującym wcisnąłem przycisk mikrofonu na drążku sterowym.
     - Schodzę na czterdzieści metrów - powiedziałem do radia.
     - Jasne, stary - odpowiedział prowadzący nas z bazy kontroler-operator. - Jak was znam, cwaniaki, to jesteście w połowie drogi między Ziemią a Księżycem.
     Kontroler miał oczywiście rację. Zejście na podaną przeze mnie wysokość równało się wepchnięciu palców w elektryczną maszynkę do mięsa w nadziei, że w kluczowym momencie popsuje się elektrownia i w sieci zabraknie prądu. Jednak mimo swej sceptycznej odpowiedzi zapisał w dzienniku kontroli lotu liczbę, którą mu podałem.
     Spojrzałem na wysokościomierz, który pokazywał właśnie trzysta metrów z hakiem. W akcie brawury postanowiłem obniżyć się do dwustu pięćdziesięciu, na co mój drugi pilot odpowiedział serią niechętnych pomruków i pełnych niepokoju spojrzeń w dół, na Korytarz.
     - Widzisz coś? - spytałem Florentino, który nadal popisywał się swoją lornetką. Wygrał ją niedawno od jakiegoś nowego leszcza z pionu logistyki, który dopiero co przywiózł ją z Europy. Frajer dał się namówić na pokera nie wiedząc, że gdy tylko mowa o hazardzie, zawodowiec Florentino natychmiast zaczyna tasować swoją talię.
     - Z tej wysokości widzę nawet mrówkę ze złotym zębem - mruknął Włoch w odpowiedzi. - Byłoby naprawdę fajnie, gdybyś dodał trochę pułapu, bo zaraz będziemy szorować brzuchem o skały.
     - Ty też stanowczo nie nadajesz się na bohatera - odparłem, ale kompromisowo podniosłem dzwignię skoku UH-1, zwiększając moc silnika i ustawiając wysokość na mniej więcej dwieście siedemdziesiąt metrów.
     - Coś nowego? - spytałem. Florentino wzruszył ramionami. Odłożył lornetkę i zasunął zaciemnianą przyłbicę hełmu.
     - Rutyna - powiedział, stukając palcem w mapę. - Będzie ze czterdziestu partyzantów przy każdym końcu Korytarza plus coś tam drobnicy pośrodku.
     - W sumie ze cztery plutony - dodałem szybko w pamięci. - Trochę przybyło.
     Florentino złożył mapę i wrzucił ją w kieszeń wszytą w obicie drzwi kabiny pilotów.
     - Pewnie zebrali się z całej okolicy - powiedział. - Trzymamy tu już w naszych łapach wszystko, oprócz tego. Tu ich nie ma jak ruszyć. Skał tyle, że barykada co dwa metry. Wykosiliby każdy atak piechoty.
     - Stary, dobry doktor Napalm poradziłby sobie i w tym szpitalu - mruknąłem.
     - Nie do końca - Florentino lubił mieć ostatnie słowo. - Wystarczy, że weszliby na kilka minut w jaskinie i przeczekali nalot. No dobra, dosyć zabawy w szpiegów - Włoch spojrzał na zegarek i wyraźnie się ożywił. - Pora wrzucić coś na ruszt. Jak myślisz, może będzie wreszcie porządny makaron z sosem pomidorowym?

     II.

     Od dłuższego czasu mówiło się o przegrupowaniu w siłach Interwencji. Jednak, jak to w życiu bywa, nim potężny wicher zmian dotarł do nas, na sam dół, zmienił się już w groteskowy wiaterek przesuwający papierki z jednej kupki na drugą. Przynajmniej tak to wtedy wyglądało.
     Jakiś geniusz sztabowy wyczytał sobie, że w naszej bazie mamy jednostkę desantu helikopterowego, postanowił więc regulaminowo przerzucić do nas jednostkę rekonesansu. Ale że nasz desant składał się z jednej, jedynej maszyny, zgodnie z francuskimi polowymi rozdzielnikami personelu przypadło nam dokładnie 1,25 zwiadowcy.
     Asy z dowództwa naszego sektora wzięły więc nadgodziny i kombinowały na wszystkie sposoby, jak tu załatwić sprawę, bo przecież nie mogli nam przysłać odciętej nogi. I w końcu wymyślili. Zgodnie z dyrektywą o wypłacie żołdu, oficer liczy się jako 1,2 tak zwanego UDB-u (francuskiej Podstawowej Jednostki Rozliczeniowej). Znaleźli nam więc podporucznika bez przydziału, awansowali go na pełnego porucznika, by jakoś uzupełnić te brakujące 0,05 z rozdzielnika, po czym z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku wobec koalicji i Ojczyzny zapakowali go w pierwszy autobus do naszej bazy i poszli do baru na kolejkę czy dwie. Cieszyli się podwójnie, bo upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, zrobili kolejny mały krok w stronę doskonałego świata, gdzie stan rzeczywisty zawsze odpowiada stanowi regulaminowemu. Po drugie, pozbyli się największego nacjonalistycznego fanatyka wśród młodszych oficerów Lekkiego Zwiadu Korsykańskiego, który uparcie nie chciał zrobić im tej drobnej przysługi i zginąć chwalebnie na froncie.
     Major przeczytał nam odpowiedni rozkaz transferu z wyrazem niepokoju na twarzy.
     - Zapamiętajcie sobie moje słowa - powiedział zmartwiony. - Góra sobie o nas przypomniała i nie wyniknie z tego nic dobrego.
     - Lekki Zwiad, nieźle - powiedziałem do Florentino, gdy wyszliśmy z gabinetu. - Komandos. Dostaliśmy posiłki w postaci jednoosobowej armii. Możemy odbić cały ten cholerny kraj, nie sądzisz?
     Włoch spojrzał na mnie ciężko.
     - Wiesz, co ja sądzę? Otóż ja sądzę, że teraz pójdę do kuchni i wreszcie porządnie wkopię temu tłustemu Szwabowi, który się tam rządzi - odpowiedział Włoch z zaciętą miną zawodowego tropiciela herezji, który właśnie znalazł Antychrysta. - Nigdy w życiu nie widziałem, żeby ktoś podawał makaron z kapustą kiszoną!

     III.

     Porucznik Le Crosse, narodowości korsykańskiej (broń Boże francuskiej!), debiutował u nas z wielkim hukiem. Już w autobusie pobił się z trzema sierżantami-mięśniakami z francuskiej Kawalerii Powietrznej, pierwszym więc pomieszczeniem w naszej bazie, które odwiedził, było ambulatorium. Drugim był areszt. Doszło to do samego majora, który swym zwyczajem przerzucił to na cudze barki.
     - Zajmij się tym, Moriarty - powiedział do mnie. - W końcu teraz to twój człowiek. Daj mu coś do roboty, niech się nie nudzi. Niech patroluje teren, czy coś.
     - Jesteśmy sto dwadzieścia kilometrów od linii frontu - przypomniałem.
     - Ja o tym wiem i ty o tym wiesz - odpowiedział filozoficznie major. - Ale wiesz, ci Korsykanie mają ciasno między uszami i może minie kilka tygodni, zanim dotrze to do niego. Niech sobie urządzi jakąś zasadzkę w lesie i zaczai się w niej na jakiś czas - machnął ręką - najlepiej na rok. Po jakiego licha potrzebny nam tu zwiadowca? Przysłaliby mi lepiej kogoś, kto umie pisać na maszynie.
     - Skoro o brakach kadrowych mowa, to od miesięcy domagam się mechanika - przypomniałem. Major jednak zaczął natychmiast przerzucać niezwykle pilnie papiery.
     - Tak, tak. Pogadamy później, teraz nie mam czasu.

     IV.

     Areszt w naszej bazie nie jest specjalnie wielki. Ot, dwie ciasne nory w murowanym baraku na skraju pasa startowego, które na co dzień służyły za skład chwilowo niepotrzebnych rzeczy. Znudzony żandarm czekał na nas pod drzwiami, drepcząc niecierpliwie w miejscu.
     - Wolniej się pewnie nie dało, co? - natychmiast zaczął kręcić nosem, szukając po kieszeniach klucza. W odpowiedzi Florentino mruknął pod nosem coś o wiecznie marudzących żabojadach.
     - Bierzcie go od razu, bo nie mam gdzie tego upchać - wskazał na wytoczone na zewnątrz wielkie, pięćsetlitrowe beczki na ropę.
     - Przecież to nie sztabki złota - zauważyłem. - Po prostu zostaw na zewnątrz.
     Żandarm roześmiał mi się w twarz, szarpiąc się jednocześnie z zamkiem.
     - A wy je w trzydzieści sekund podprowadzicie! Znają was już, znają! Gdzie przejdziecie, tam znika wszystko, co nie jest przykute łańcuchem lub przy czym nie ma uzbrojonej warty!
     Z miną obrażonej dziewicy zignorowałem te słowa i wszedłem do baraku.
     Przede mną stał porucznik Le Crosse. Wzrostem sięgał mi ledwie do ramion, ale przy tak imponującej szerokości potężnych barów na pewno dorównywał mi wagą. Wyglądał na może dwadzieścia dwa lata, był więc sporo młodszy ode mnie, ale z jego postawy biła agresja, wrogość i doświadczenie kilku lat na froncie. W ambulatorium dano mu jednak wiaderko tabletek uspokajających i teraz chłopak ledwo stał na nogach.
     - Jestem specjalista pilot Moriarty, a tamten to kapitan pilot Florentino - przedstawiłem się. - Ty to pewnie ten kozak z korsykańskiego zwiadu.
     Żandarm zamachał niecierpliwie ręką.
     - Pogadacie sobie na zewnątrz. Ja tu muszę jeszcze wtoczyć te pieprzone beczki. A jak tu jeszcze raz wrócisz, wieśniaku, to sam je będziesz wynosił i wnosił - oskarżycielsko krzyknął do porucznika. Ten w odpowiedzi wyprostował tylko w jego stronę środkowy palec.

     V.

     - Mam pytanie - Le Crosse odezwał się w końcu, gdy pakowaliśmy się z nim do pożyczonego wozu. Z aresztu do koszar było ze dwa kilometry wzdłuż pasa startowego. - Kiedy lecimy na jakąś akcję?
     - Na jakąś co? - aż odwróciłem się ze zdziwienia zza kierownicy.
     - Po prostu mam nadzieję, że nie jutro - zapewnił z pośpiechem zwiadowca. - W tym szpitalu dali mi jakieś prochy i ledwie kontaktuję. Ale jeśli będzie trzeba, to...
     - Jutro na pewno nie - przerwałem mu stanowczo. - Pojutrze też nie. I mam nadzieję, że nigdy.
     - Miano mnie przenieść do desantu śmigłowcowego - mruknął Le Crosse z mieszanką rozczarowania i niepewności. - Czy to przypadkiem nie pomyłka?
     Spojrzeliśmy z Florentino na siebie i wybuchliśmy śmiechem.
     - Chyba będziesz się u nas nudził, synu. Tak naprawdę to trafiłeś na zwykły latający autobus - dodał Florentino. - Na twoim miejscu jeszcze dziś złożyłbym podanie o przeniesienie. Napisz po prostu, że nie lubisz Włochów. Albo jeszcze lepiej, że nie znosisz kapusty kiszonej. My tu właściwie nic innego nie jemy. Na śniadanie kapusta z makaronem, na obiad kapusta z knedlami i kapusta z mięsem, na kolację kanapki z kapustą, a prowiant składa się z puszkowanej kapusty i mielonki - wyliczał na palcach. - A na deser w niedzielę jest kapu...
     - Ale ja lubię kapustę - mruknął z tyłu Le Crosse. Florentino zamilkł, mrugając zaskoczony oczyma.
     - Cholerni komandosi - szepnął po chwili do mnie. - Mózgi im siadają z braku tlenu, wiesz, od tych skoków ze spadochronami...

     VI.

     Po tygodniu major przypomniał sobie o transferze i zainteresował się losami korsykańskiego porucznika.
     - Masz z nim jakieś problemy? - spytał mnie przy okazji. Problemów miałem całą masę, zaczynając od jego osobistej niechęci do mnie, aż po jawną niesubordynację. Nie mówiąc już o tym, że od razu pierwszego dnia odpruł ze swego nowego munduru naszywkę z francuską flagą i wyrzucił ją z obrzydzeniem. Ale nie było to nic, na co major mógłby poradzić.
     - Żadnych, majorze - odpowiedziałem więc. - Lata z nami jako strzelec pokładowy, bo nic bardziej agresywnego nie mogłem mu wymyślić.
     - Podobno starałeś się go sprzedać do żandarmerii?
     Sprzedaż to złe słowo. Ja chciałem im dopłacić ze dwie skrzynki porządnej wody ognistej, byleby go wzięli ode mnie. Jednak cwaniaki wcześniej przyszli sobie na niego popatrzeć i po kilku godzinach po prostu wyśmiali mnie. I jeszcze musiałem się wykręcać, bo węszyli, skąd mam tyle alkoholu.
     - Plotki, panie majorze - odpowiedziałem z czystym sumieniem. - O żadnej sprzedaży nie było mowy.
     Major przechadzał się po hangarze, zaglądając od niechcenia w różne zakamarki.
     - A o żadnym przemycie na teren bazy też pewnie nie wiesz? Jakiś alkohol czy coś?
     - Przemycie? - zdumiałem się. - Nie, nigdy w życiu. Jak gdzieś przylecimy, to zaraz zbiera się taka chmara celników, że nie ma nawet jak wysiąść z maszyny, taki tłum napiera na drzwi. Ostatnio na przykład kazali nam rozebrać na kawałki chłodnicę. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będą nam opony rozcinać.
     - Taaak, moi krystalicznie czyści piloci. Czepiają się was bez powodu, co? - mruknął major, podnosząc plandekę przykrywającą skrzynki z narzędziami. - No to dobrze, że macie lekkie dusze, lepiej będzie się wam latało - roześmiał się z własnego żartu. - Zawołaj Florentino, pakujcie swe czyste sumienia do kabiny i lećcie do kwatery sektora.
     - Zgodnie z harmonogramem mieliśmy lecieć dopiero jutro - zaoponowałem.
     - Życie to nieustanne zmiany - powiedział major filozoficznie, kierując się ku wyjściu, gdzie czekał jego wóz z kierowcą. - Mają nam podrzucić kogoś od Rury. I z szacunkiem tam, to podobno jakiś lepszy specjalista.
     - A po co nam specjalista? - zaciekawiłem się, idąc za majorem, by patrzeć mu na ręce. Nie wiadomo, gdzie jeszcze może zajrzeć.
     Dowódca spojrzał na mnie krzywo.
     - To ty mi powinieneś powiedzieć. Po to latasz na te patrole, niby czterdzieści metrów nad ziemią, bym się dowiadywał od innych, że w naszym sektorze za Korytarzem mamy pożar Rury?

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.