nr 09 (XXXI)
listopad 2003




powrót do indeksunastępna strona

Tomek Pierzchała
  Mała wojna

        Autor jest dwudziestopięcioletnim politologiem i dziennikarzem. Szeroko pojętą fantastyką interesuje się hobbistycznie od swej wczesnej młodości. Na jej gruncie szczególnie ceni sobie takie jej podgatunki jak cyberpunk i political fiction. Z tych też podgatunków najwięcej czerpie w swojej twórczości. Debiutował opowiadaniem z kategorii political fiction pt. "Boży sąd" na łamach "Science Fiction" w październiku 2001. Opowiadanie "Mała wojna" zostało napisane niejako na zamówienie do nie wydawanego drukiem, jubileuszowego zbioru opowiadań. Osadzone jest w tej samej, stworzonej przez autora rzeczywistości i kontynuuje tematykę poruszoną w "Bożym sądzie".

     Aniołowie, jeśli tylko są,
     Kryją się w metalowych bunkrach (...)
          - Lady Pank, Mała wojna
     
     CHWAŁA BOHATEROM

     Żarzący się niedopałek papierosa zatoczył karminowy łuk i wylądował u stóp dość nijakiego mężczyzny w czarnym uniformie kapelana wojskowego. Ten jeszcze raz popatrzył na dwudziestokilkuletniego chłopaka w zielonym, galowym mundurze Pierwszej Brygady Desantowo-Szturmowej, samodzielnego związku taktycznego Wojska Polskiego.
     Cztery belki na pagonach stojącego pod ścianą młodego żołnierza mówiły, że dosłużył się stopnia plutonowego. Na rękawie miał dwie odznaki specjalisty wojskowego: srebrnego orła skoczka spadochronowego wojsk powietrzno-desantowych klasy pierwszej i złoty karabin strzelca wyborowego klasy M. Inne dystynkcje wskazywały, że plutonowy należał do elitarnego 22 Batalionu Piechoty Górskiej - zgrupowania, które poniosło najdotkliwsze straty w tej wojnie, ale i samo siało wśród wrogów ogromne spustoszeni.
     Kapelan chciał chyba podejść, powiedzieć coś, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Tym lepiej dla niego. Spojrzenie plutonowego wyraźnie mówiło, że nie ma najmniejszej ochoty na żadną konwersację.
     Kapral dowodzący pięcioosobowym oddziałem Żandarmerii Wojskowej podszedł do plutonowego, by wykonać przewidziane procedurą czynności. Plutonowy jednak prychnął pogardliwie i wytrącił kapralowi prostokątny kawałek ciemnego materiału, który miał mu zakryć oczy.
     Wzruszył ramionami. Wbił wzrok w pięć uzbrojonych w karabiny postaci niecierpliwie przestępujących z nogi na nogę. Byli jakieś 15 metrów przed nim.
     Zdezorientowany kapral spojrzał z kolei na stojącego obok kapelana posępnego, starszego mężczyznę w stopniu pułkownika. Ten kiwnął głową z niejakim zrezygnowaniem. W świetle zachodzącego, jesiennego słońca miedziana naszywka tarczy i dwóch mieczy symbolizująca wojskową Służbę Sprawiedliwości lśniła złowrogo.
     Kapral powrócił swego do oddziału.
     Kolejne skinienie oficera.
     Kapral zrozumiał.
     Pluton egzekucyjny czekał na komendę.
     
     HISTORIA PEWNEGO KONFLIKTU
     Czeskie Budziejowice, 2021.09.23
     
     Jedno z wszechmocnych i nieomylnych praw Murphy'ego mówi, że żaden, nawet najlepszy plan nie przetrwa weryfikacji poprzez kontakt z wrogiem.
     Niestety, polskie Dowództwo Strategiczne Sił Lądowych planujące operację "Asceta" nie wzięło pod uwagę praw Murphy'ego. W wyniku czego cała operacja zakończyła się wcześniej, niż się na dobre zaczęła. I to zakończyła się klęską większą, niż którykolwiek z opracowujących ją wysokich rangą oficerów mógłby sobie wyobrazić. Ale nawet dziś nie wolno o tym wspominać, bo to grozi sądem polowym. Że to niby wroga propaganda. I próby obniżenia morale żołnierzy.
     Operacja "Asceta" była pierwszą i tak naprawdę jedyną operacją na skalę całej armii w historii konfliktu polsko-czeskiego. Inne przedsięwzięcia miały już charakter lokalny i nieskoordynowany. Może właśnie dlatego tak długo toczyliśmy tę wojnę? Ale po kolei...
     Do konfliktu doszło na tle, jakże by inaczej, religijnym. W XXI wieku nie chodzi przecież o terytoria. To wiek dogmatyzmów, ideologizmów, nacjonalizmów i innych takich tych... no, opisywanych mądrymi słowami rzeczy. Na szkoleniach polityczno-religijnych nie mówiono nam o wszystkim. To podobno bardzo niebezpieczne i niewskazane dla przeciętnego trepa. A ja jestem przeciętny trep, w przeciętnym oddziale przeciętnego pułku przeciętnej dywizji przeciętnego... no, może nie tak przeciętnego batalionu. Bo w sumie nasz batalion Służb Wewnętrznych jest nieprzeciętny. Taka nasza dola, którą, mówią, należy przyjmować z pokorą. I dodają, że strzeżonego sam Pan Bóg strzeże. No, to strzeżemy.
     Bo wiecie, Służby Wewnętrzne to właściwie taki diakonat, tyle, że wśród żołnierzy. Widzicie, zajmujemy się właściwie tym samym, co diakoni. Znaczy, dbamy o poprawną moralność religijną. Tępimy nieprawomyślność i odchylenia religijne w szeregach WP. Znacie to - zaufanie jest dobre, ale kontrola jest lepsza.
     Ale ostatnio zauważyłem, że wkładamy w to jakby trochę mniej serca. Wstyd się przyznać, bo tu, u nas, jednak bardziej liczy się wartość bojowa człowieka niż jego poprawność religijna. Chociaż nie zawsze, nie zawsze. Na przykład ten wczorajszy... Podobno nieźle zasłużony i takie tam...
     Ale wracając do rzeczy...
     A miało być tak pięknie... Szybka akcja wojsk zmotoryzowanych, wspieranych przez dywizje powietrzno-desantowe. O ile wierzyć plotkom - przygotowania do "Ascety" zajęły nasze generalicji ponad 2 lata.
     Założenie strategiczne: przejdziemy szybko przez Czechy, zdobywając odpowiednie z punktu widzenia taktyki wojny błyskawicznej przyczółki. Między inny te cholerne Czeskie Budziejowice. No, pamiętacie to hasło z "trójki", jakże to szło? "Zdobędziemy Budziejowice, przejdziemy Wełtawę i Praga nasza!" Nasi spece od wojskowego PR zrobili niezłą robotę, pojawiało się to na każdym kanale, we wszystkich domowych holoprojektorach, poparte scenami z życia "naszych dzielnych chłopców". A i ludzie chętniej wtedy płacili świadczenia na cele antyczeskiej krucjaty.
     Pojawił się jednak jeden problem. Vojenske Zpravodajstvo, czeski wywiad wojskowy, przejrzał grę polskiego dowództwa. Nie wiadomo dlaczego. Bo przecież VZ nie jest... przepraszam, nie było, bo od czasu rozbicia armii czeskiej VZ też już nie istnieje... no, w każdym nie było jakąś specjalnie prężną służbą wywiadowczą.
     Czyżby to była prawda, no, to co mówią diakoni w "trójce"? Że wszędzie są ci dysydenci, heretycy i sprzedajni żydowscy szpiedzy? Ja tam nie wiem, żadnego nie spotkałem. To znaczy wydaje mi się, że nie spotkałem, bo ten któregośmy wczoraj tego... to nie wyglądał ani na Żyda, ani na masona. A szpiegiem, z tego, co wiem, też nie był. Po prostu miał cholerny niefart znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. No, i może jeszcze miał za długi język. Ale szkoda go. Mimo wszystko. Jednak taki był rozkaz, a z rozkazami się nie dyskutuje, tylko się je wykonuje. Tak mówią na szkoleniach. I dodają, że jak nie, to ma się poważne kłopoty. Widziałem takich, co to wpadli w te kłopoty. Wierzcie mi, nie chcielibyście ich oglądać...
     Dobra, dość już niepotrzebnych nawiązań.
     Okazało się, że naprędce zmobilizowane po inwazji Polski na Spisz i Orawę wojsko czeskie walczy jak, nie przymierzając, lew i sto tygrysów. No, i dostaliśmy trochę po tyłkach, pomimo przewagi w sprzęcie, ludziach i ich wyszkoleniu. Operacja "Asceta" utknęła w martwym punkcie, nie mogliśmy wykorzystać już zaskoczenia. No, ale z Bożą pomocą po kilku miesiącach rozbiliśmy ich armię. A w planach miało to być kilka dni.
     Ale do Pragi doszliśmy i tak! Okrężną drogą. Bo Budziejowice padły jako ostatnie, bronione przez milicję i żołnierzy, którzy nie podporządkowali się rozkazowi kapitulacji Naczelnego Dowództwa Armii Czeskiej. Oj, pamiętam, mieliśmy wtedy mnóstwo roboty. Przesłuchaniom i egzekucjom nie było końca. Nieprzyjemna robota, ale ktoś w końcu musi to robić, nie?
     I tak naprawdę to właśnie po kapitulacji zaczęło się najgorsze. Partyzanci. Te cholerne "blaszaki". Nie pomagają żadne represje wobec czeskich cywilów. A wiadomo - partyzantka się uchowa, jak będzie miała poparcie wśród ludności miejscowej. Ta czeska ma. Cholerne poparcie.
     A Karpaty to wprost wymarzony teren dla partyzantów. Pogoda przez cały rok taka, że ni cholery zwiadu powietrznego prowadzić nie można. A zwiadu pieszego i zmotoryzowanego, owszem, próbowano... Po tym, jak kilkanaście jednostek zwiadowczych po prostu rozpłynęło się w powietrzu - ktoś na górze się opamiętał i tej procedury prawie całkiem zaniechano.
     Dlatego między innymi zreorganizowano 22. Batalion Piechoty Górskiej wchodzący w skład Pierwszej Brygady Desantowo-Szturmowej i przystosowano go wyłącznie do walki z partyzantami. Dlatego też na górze wymyślono i przeprowadzono, z przeciętnym zresztą skutkiem, operację "Ręka Sprawiedliwości".
     Zdaje mi się, że ten chłopak z wczoraj miał z nią coś wspólnego...
     Dobrze, to chyba byłoby na tyle. Nie wiem, czy moje wspomnienia kiedyś ujrzą światło dzienne, a jeśli nawet - to i tak ktoś je będzie musiał ocenzurować. No, i dobrze. Na szkoleniach mówią, że nie każdy musi wiedzieć o wszystkim.
     A teraz mam służbę. Dziś i tak już więcej nie napiszę. Nigdy nie jestem w nastroju, kiedy wracam po wyczerpującym przesłuchaniu podejrzanego o herezję. Też byście nie byli...
     
     
     "RĘKA SPRAWIEDLIWOŚCI"
     
     Z plutonowym Aleksandrem Adamczykiem szedł obserwator, który miał zweryfikować trafienie. Starszy szeregowy Patryk Goszczewski był artylerzystą z 22. Batalionu Piechoty Górskiej, jednostki macierzystej Adamczyka. Znali się od początku wojny. Podobno jeszcze przed wojną pili raz razem w kantynie, gdy odbywali służbę przygotowawczą na poligonie w Emowie pod Warszawą, gdzie ćwiczyli taktykę operacji miejskich - ale żaden z nich tego faktu nie pamiętał, więc nie zaliczali tego do okresu znajomości.
     Od początku wojny pracowali razem - cztery lata jako partnerzy.
     Rola obserwatora nie sprowadza wyłącznie na zaliczeniu trafienia swojemu snajperowi. Obserwator również jest wykwalifikowanym strzelcem wyborowym, który w razie kłopotów musi poprawić spaprany przez partnera strzał. Przy czym Goszczewski zawsze był tylko biernym obserwatorem. Adamczyk jeszcze nigdy nie zawiódł.
     Mieli za sobą nocny zrzut z wysokości 3000 metrów z An-2B, na południe od linii frontu, prosto na terytorium ciągle zajmowane przez "blaszaki". Zakopali spadochrony w lesie - od tego, czy dokładnie zatrą za sobą wszystkie ślady obecności mogło zależeć ich bezpieczeństwo i powodzenie misji.
     Od sześciu godzin poruszali się jak duchy po wrogim terenie, unikając skupisk ludności cywilnej. Wszyscy Czesi na tych obszarach wspomagali partyzantów. Wszyscy, poza tymi nielicznymi, których polskiemu wywiadowi udało się pozyskać. Jednak problem polegał na tym, że owa "współpraca" zwykle nie była zbyt długotrwała. Donosiciele zazwyczaj kończyli tutaj w trojaki sposób: nabici na ostrza kombajnu, wciągnięci do sieczkarni, tudzież przejechani przez traktor czy inną równie ciężką maszynę rolniczą. Ot, kolejny wypadek przy pracach na roli...
     Obaj strzelcy nosili maskujące stroje, które doskonale komponowały się z szarym tłem nocnych Karpat. Mimo, iż mieli na wyposażeniu noktowizory, żaden z nich nie odważył się ich używać. Partyzanci mogli odziedziczyć trochę sprzętu elektronicznego po rozbitej armii czeskiej. A wiadomo, że dzisiejsza elektronika pozwalała wykrywać źródło emisji odpowiadające przeciętnej baterii do zegarka.
     Dlatego też nosili zegarki mechaniczne.
     Zero elektroniki. Chyba, że jest niezbędna, tak jak GPS-y.
     Ale żaden z nich nie lubił ryzyka. Zazwyczaj podczas marszu do miejsca, gdzie mieli oddać strzał, korzystali tylko z mapy. Tak, jak teraz. W drodze powrotnej te środki ostrożności nie musiały już być tak drastyczne.
     
     * * *
     
     Nadchodził wczesny, letni ranek. Do obozu partyzantów było niespełna godzinę drogi. Kolejna akcja w ramach operacji "Ręka Sprawiedliwości" miała na celu likwidację następnego przywódcy partyzantów.
     Z tym, że tym razem nie chodziło o lokalnego zabijakę.
     Tym razem mieli sprzątnąć kogoś z samego szczytu hierarchii.
     Słowacki informator, sowicie opłacony, doniósł, że obiekt przebywa w okolicy. Dziś w nocy Goszczewski i Adamczyk sprawią, że to będzie ostatnie jego miejsce pobytu na tym świecie.
     Celem był sam Zdenek Blašenny, człowiek-legenda, choć tylko kapitan w byłej armii okupowanej Republiki Czeskiej. Człowiek, który zorganizował od podstaw całą czeską partyzantkę. I człowiek, od którego nazwiska polscy żołnierze ukuli pogardliwy ten termin na jej określenie.
     Postanowili poszukać miejsca na dzienny odpoczynek.
     Takie miejsca wybiera się starannie. I dokładnie zabezpiecza. Najczęściej tu, w Karpatach, bywa to kotlinka, do której światło słoneczne w ciągu dnia prawie wcale nie dochodzi. O takie miejsca w Karpatach nie jest trudno. Ale nie jest to też żaden to powód do radości. Właśnie w takiej kotlince mógł przecież siedzieć zwiadowca Blašennego.
     Dlatego właśnie nadal trzeba było być wyjątkowo ostrożnym.
     
     * * *
     
     Rozmawiali szeptem, jedząc zimne konserwy sojowe. Adamczyk znów wykładał swoją filozofię życiową:
     - Widzisz, stary, strzelec wyborowy - obaj nie lubili, kiedy mówiło się o nich "snajperzy" - to profesja wyrzutków. Żołnierze z naszej brygady zawsze wychodzą w pole w sile minimum plutonu. My wychodzimy do pracy w parach, czasami sami. Ich pomysł na wojnę jest prosty: zrównać okolicę ciężką artylerią i zasypać mniej więcej milionem nabojów. My czekamy na okazję. Jeden pocisk - jeden zabity. Tak, jak teraz. Tak, jak zawsze.
     - Przypuszczam, że to są po prostu różne wersje tej samej wojny. Ech, Cichy, a ja nie rozumiem tych ich uprzedzeń... - prawie nigdy nie używali imion czy nazwisk. Zwracali się do siebie tylko ksywkami, na które tak czy inaczej sobie zapracowali.
     Cóż... Nie każdy był dumny ze swojego pseudonimu, ale kiedy już raz coś przylgnęło, to wlekło się za trepem do końca służby. Tak na przykład ta przeklęta "Minuta" Goszczewskiego wzięła się od jego niesławnego wyczynu w jednym z czeskich burdeli.
     - Powiedz to tym dupkom z brygady! Ostatnio nawet w pokera na fajki ze mną grać nie chcieli. A przecież nawet za często nie oszukuję...
     
     * * *
     
     Pewnie, że lepiej byłoby zbombardować na przykład taki obóz z powietrza.
     Ale po pierwsze nie byłoby pewności, że obiekt, przeciwko któremu wymierzona była akcja, zginął. Trudno znaleźć jedno konkretne ciało pośród dwudziestki innych, na równi poszatkowanych pociskami, jak odłamkami.
     Po drugie obóz mógłby zostać ewakuowany na długo przed nalotem. Ciężko utrzymać w tajemnicy lot helikopterów desantowo-szturmowych nad całymi Czechami. Szczególnie, jeśli są tak kiepsko maskowane jak starsze, bojowe wersje świdnickich SW-4. A lotnisk w Karpatach Wojsko Polskie nie miało żadnych. Nie ostały się po kilku akcjach dywersyjnych "blaszaków".
     I po trzecie, ale najważniejsze, choć o tym niewiele osób wiedziało. A jeśli już wiedziało, to i tak zazwyczaj nie chciało przyjąć tego do wiadomości. Otóż inwazyjna armia polska działała na rezerwie finansowej i sprzętowej. I zdecydowanie taniej było zrzucić dwójkę ludzi na wrogim terytorium i ewentualnie ich stracić, niż pozbyć się dwóch-trzech śmigłowców i kilkunastu trepów w każdej takiej operacji. Bo partyzanci dysponowali naprawdę niezłymi wyrzutniami ręcznymi ziemia-powietrze. I ogromnymi pokładami determinacji.
     Efekt jednak był ten sam. Udany zamach na przywódcę powodował szybko postępujący rozpad grupy partyzanckiej. Bo w tym chaosie, jaki zawsze następuje po eksterminacji, część pozbawionych dowództwa "blaszaków" wpadała w ręce polskich patroli lub tajniaków ze Służb Wewnętrznych, którymi naszpikowane były miasteczka i wioski w rejonie Karpat. Inna część w ogóle rezygnowała z działalności konspiracyjnej. Tylko niewielkiemu procentowi udawało się dotrzeć do innej grupy i zostać przyjętym w jej szeregi. Bo dzięki kilku sprytnym posunięciom polskiego wywiadu, wprowadzono do kilku grup czeskich partyzantów w ten właśnie sposób wielu agentów. Rozbili oni już niejeden oddział, wystawiając go na odstrzał Polakom. Zaufanie "blaszaków" do siebie nawzajem zostało poważnie nadwerężone.
     No, i przede wszystkim te akcje eksterminacyjne miały na celu uzmysłowienie "blaszakom" jednego podstawowego faktu: "spójrzcie, jak dobrze potrafimy obrócić przeciwko wam wasze własne metody". A to powodowało ogromną demoralizację wśród członków czeskiej partyzantki.
     
     * * *
     
     Od piętnastu minut robili rozpoznanie.
     Wybór miejsca musiał zostać dokonany jeszcze za dnia, na co najmniej godzinę przed strzałem. Należało wybrać minimum trzy różne lokacje. Nigdy nie wiadomo, czy z którejś z nich w krytycznym momencie na pewno będzie można skorzystać.
     Poruszali się po lesie jak najciszej, teren mógł być patrolowany przez wroga.
     Szli w odległości nie większej niż 20 metrów, ale byli dla siebie niewidoczni. Maskujące mundury, szarozielona farba na twarzach i rękach oraz kamuflaż domowej roboty z gałęzi i liści wczepionych tu i ówdzie w mundury w połączeniu z powolnymi ruchami doskonale spełniały swoje zadanie.
     Cichy wyciągnął rękę i machnął gwałtownie w kierunku Minuty, by zwrócić jego uwagę. Ten zatrzymał się i spojrzał na Adamczyka. Przez chwilę tylko jaskrawy kontrast białek oczu Goszczewskiego na tle szarozielonej masy karpackiej flory zdradzał obecność człowieka w tym miejscu. Potem Minuta, zapewne świadomy tego faktu, opuścił powieki, ale Adamczyk wiedział, że go obserwuje.
     Adamczyk wyciągnął ku niemu dłoń, opuścił ją palcami w dół i zaczął powoli poruszać palcem wskazującym i środkowym. Potem wskazał na Minutę, a następnie gdzieś w głąb lasu. Chwilę później wskazał na siebie, a potem w przeciwnym kierunku do tego, który pokazał Goszczewskiemu. Ten wyciągnął przed siebie kciuk. Później najpierw uniósł palec wskazujący w kierunku nieba i wykonał nim kółko, a potem opuścił go ku ziemi. Adamczyk uniósł dłoń i pieciokrotnie na przemian rozkładał ją i zaciskał w pięść.
     "Ty tam idź, ja tędy". "OK, rundka po okolicy i spotykamy się tutaj". "Za 5 minut".
     To był ich wewnętrzny system komunikacji, który opracowali w ciągu czterech lat.
     I dzięki któremu mogli porozumiewać się zupełnie bezdźwięcznie.
     
     * * *
     
     Siłą przyzwyczajenia obaj założyli okulary strzeleckie, pomimo, że zachodzące słońce świeciło im w plecy. Adamczyk spokojnie dokręcił tłumik do swojego SWD Dragunowa. Dodatkowo obwiązał lufę kawałkiem wyciągniętej z kieszeni munduru flanelowej szmaty. Po chwili wyjął wcześniej przygotowany magazynek z dziesięcioma pociskami, na których w ciągu dnia pracowicie porobił niewielkie, precyzyjne nacięcia. "Taki mały skurwiel potrafi rozwalić ci łeb z prawie kilometra"
     Goszczewski również przygotował swój sprzęt - wytłumionego Radom Huntera z fabryki "Łucznika". Zawsze twierdził, że nie ma to jak rodzimy produkt, pomimo, że Hunter był właściwie karabinkiem sportowo-myśliwskim. Jednak kiedy ktoś naprawdę potrafi się nim posługiwać, wystrzelony z niego pocisk kaliber 7,62mm NATO równie łatwo zabija dzika, jak człowieka.
     Tak to już jest, że zawodowcy mają swoje upodobania i dziwactwa, którym nawet w wojsku należy pobłażać.
     Goszczewski dodatkowo wyciągnął lunetkę z matowym szkłem i laserowym dalmierzem. Krótką chwilę lustrował przez nią teren, po czym stwierdził cichym, opanowanym głosem:
     - Cel w zasięgu strzału.
     - Jesteś pewny, że to on? - Adamczyk z przyzwyczajenia zadał to pytanie, choć doskonale wiedział, że partner się nie myli.
     - Potwierdzam. To musi być on. Czytam stąd jego stopień. Ty wiesz, że on dalej jest kapitanem? - chwila milczenia. - Wyobrażasz sobie? "Blaszaki" zrobiły sobie cholerne wojsko. Ale po tym strzale nie będzie już "blaszaków"...
     Dopiero teraz Adamczyk podniósł osłonę celownika. Nie chciał, by wcześniej jakikolwiek odblask zdradził ich pozycję. Letnie słońce ciągle nie zaszło.
     - Więc ustaw mnie, Minuta... Kończymy to i spadamy na wódkę.
     - Ustawienie 6-5-0, wiatr 0. Obiekt porusza się kursem 0-0-2.
     - Potwierdzam ustawienie 6-5-0, poprawka 0-0-2.
     Pojedynczy, wytłumiony strzał.
     Głowa mężczyzny 900 metrów dalej rozpryskuje się niczym butelka czerwonego wina, kiedy przypadkiem wypadnie z torby z zakupami na podłogę...
     Głos Goszczewskiego:
     -Potwierdzam trafienie. Zmywajmy się stąd, zanim się pozbierają.
     Skinienie głowy.
     I, jak zawsze po zaliczonym trafieniu, stłumiona w końcu chęć, żeby krzyczeć, krzyczeć, krzyczeć...

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.