 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Niepotrzebnie sfilmowany umysł
Na swój debiut reżyserski George Clooney upatrzył sobie historię Chucka Barrisa, prekursora telewizyjnych show's, a jednocześnie zabójcy na usługach CIA. Scenariusz, na podstawie autobiografii Barrisa, napisał Charlie Kaufman, spec od niecodziennych, surrealistycznych projektów ("Być jak John Malkovich", "Adaptacja"). W rezultacie powstał film momentami fascynujący, jednakże, niestety, nie do końca udany.
Od innych biografii sławnych ludzi "Niebezpieczny umysł" wyróżnia się zdecydowanie tym, iż nie wiadomo czy jest... biografią. 73-letni dziś Barris nie chce się wypowiadać na temat autentyczności historii, twierdząc, że tę tajemnicę zabierze z sobą do grobu. Oczywiście to, że Barris brylował w latach 60' i 70' na domowych ekranach, wymyślił "Randkę w ciemno", "Nowożeńców", "Gong Show" i wiele innych rozrywkowych programów, jest faktem. Natomiast jego działalność w strukturach CIA wydaje się być niczym innym, jak tylko wytworem bujnej wyobraźni człowieka z nadzwyczaj przerośniętym ego. Prawdę mówiąc nie wierzę, iż ciamajdowaty, telewizyjny impresario byłby skłonny zamordować ponad 30 osób, tak jak nie wierzę, że w wieku ośmiu lat potrafił nakłaniać rówieśniczki do seksu oralnego. A nawet jeśli, guzik mnie to obchodzi. Tak antypatycznego, egoistycznego bohatera po prostu nie da się lubić. Nie sposób też przelać sympatii na jakąkolwiek inną znaczącą postać filmu, z kimkolwiek się tu utożsamić - szczerze żałuję, że Clooney nie pomyślał nad tym, jakże ważnym aspektem. Myślę, że w tym wypadku zabrakło przede wszystkim szczypty czarnego, wisielczego humoru - bohaterowie Tarantino czy Ritchiego też przecież do aniołów nie należą, a ich perypetie obserwujemy z zapartym tchem, podczas gdy losy Chucka Barrisa dostarczają tylu emocji co przeglądanie oficjalnej witryny Tomasza Kamela - krótko mówiąc - nużą i to nielicho.
Niewątpliwie jednak, "Niebezpieczny umysł" warto zobaczyć. Pozostałe komponenty obrazu prezentują się nader interesująco i tym bardziej można ubolewać nad zniweczoną szansą na produkt bliski doskonałości. Clooney na reżyserskim stołku spisał się na medal, serwując całą gamę ciekawych, zróżnicowanych ujęć, widać, że obcowanie z Coenami nie poszło na marne. Przed kamerą wzbudza zaś jeszcze większy zachwyt, gra Jima Byrda, faceta, który rekrutuje Barrisa do CIA i chyba tylko występ w "O, Brother Where Art Thou?" mógłby się równać z tutejszą kreacją. Jeśli ktokolwiek ma do tej pory, mimo wszystko, wątpliwości co do aktorskiego talentu czołowego amanta Hollywoodu, ta rola powinna skutecznie je rozwiać. Mile zaskakuje też Drew Barrymore, grająca słodką hippiskę Penny, jedną z wielu kochanek, a później żonę Barrisa. Po agonalnych "Aniołkach Charliego 2" powraca wiara w niebanalne umiejętności Drew. Świetna jest Julia Roberts, tym razem na przekór swemu komediowo-romantycznemu emploi, w roli morderczyni bez skrupułów, prawdziwie zimnej suki - genialne posunięcie obsadowe. Na trzecim planie równie porażająco - pamiętna sekretarka-praktykantka S/M i siostra Donniego Darko, czyli Maggie Gyllenhaal i dawno zapomniany mistrz kina klasy B z lat 80' - Rutger Hauer. W epizodzie, jako uczestnicy "Randki w ciemno" - Brad Pitt i Matt Damon. Szalenie miły akcent, ale nie dajcie się zwieść dystrybutorowi, ich nazwiska w materiałach prasowych są chwytem czysto marketingowym, gdyż na ekranie migają w sumie przez góra dwie sekundy. No i wreszcie sam Chuck Barris - Sam Rockwell (można go obecnie zobaczyć także w "Naciągaczach" z Cagem) - jeden z najzdolniejszych, najbardziej charakterystycznych aktorów młodego pokolenia, z racji swej fizjonomii idealny odtwórca ról psychopatów i rozmaitych wykolejeńców. Zagrał już w ponad 40-tu filmach, ale popularność zdobył stosunkowo niedawno, za sprawą doskonałej roli w "Zielonej Mili". Za swą interpretację postaci Barrisa dostał już Srebrnego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie i nie zdziwiłbym się, gdyby i amerykańska Akademia uwzględniła go przy oscarowych nominacjach.
Reasumując - mamy obsadę marzeń i dowód na to, że mega-popularne gwiazdy też mogą być świetnymi reżyserami. Wielka szkoda, iż akurat tak odpychającą postać Clooney uczynił głównym bohaterem debiutu. Dla mnie osobiście to duży mankament, lecz zapewne są tacy, dla których "Niebezpieczny umysł" stanie się dziełem kultowym. Jeśli miałbym oceniać wyłącznie po grze aktorskiej - byłoby 100% ekstraktu. Jeśli tylko po reżyserii - 80%. Ponieważ jednak na ocenę składa się całościowy efekt końcowy, nie mogę dać więcej niż 60%. A wierzcie, bardzo bym chciał, bo droga, jaką przeszedł George Clooney - od ulubieńca gospodyń domowych, dr Rossa z "Ostrego dyżuru", poprzez bohatera kina akcji, aż do autora tak ambitnych projektów - strasznie mi imponuje. I życzę George'owi, sobie i Wam, by następnym razem wpadł mu w ręce lepszy scenariusz - jeśli tylko ten warunek zostanie spełniony, o resztę nie będzie się trzeba obawiać.
"Niebezpieczny umysł" (Confessions of a Dangerous Mind)
USA 2002
Reżyseria: George Clooney
Scenariusz: Charlie Kaufman
Obsada: Sam Rockwell, George Clooney, Drew Barrymore, Julia Roberts, Rutger Hauer, Maggie Gyllenhaal, Jerry Weintraub, Matt Damon, Brad Pitt
Zawartość ekstraktu: 60%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Niewarte grzechu
Pamiętacie może "Obłędnego rycerza" w reżyserii niejakiego Briana Helgelanda? Tak, to ta sympatyczna komedia przygodowa o średniowiecznych turniejach, przebiegających w rytmie współczesnych rockowych hitów. Dzielnego rycerza grał tam Heath Ledger, Mark Addy wcielał się w postać przyjaciela dzielnego rycerza, a Shannyn Sossamon była obiektem pożądania dzielnego rycerza. I oto mamy rzecz niebywałą. Na ekrany wchodzi horror "Zjadacz grzechów" tegoż samego Helgelanda. Dzielnego księdza gra tu Heath Ledger, Mark Addy wciela się w postać przyjaciela dzielnego księdza, a Shannyn Sossamon jest... obiektem pożądania dzielnego księdza. Powtórka z solidnej rozrywki?
Otóż nie. "Zjadacz..." nader dobitnie potwierdza, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Nawet ze sprawdzonymi przyjaciółmi i nawet jeśli robi się nie sequel, a skrajnie inny film. Jestem w stanie zrozumieć, iż wyżej wymienieni artyści polubili się na planie "Obłędnego..." tak bardzo, że zapragnęli spłodzić coś razem ponownie, lecz na litość, samo towarzyskie spotkanie nie usprawiedliwia powstania tak okropnego gniotu. Że absolutnie niestraszny, to jeszcze małe piwo, bo w sumie jaki teraz horror jest straszny? Ale że nudny, prymitywny, kiepsko zagrany, źle wyreżyserowany i pozbawiony scenariusza, to już problem.
Czego tu, proszę szacownych czytelników, nie ma. Egzorcyzmy, demony, innowiercy, piekielne wizje, dyskoteka dla satanistów, wisielcy znający odpowiedź na każde pytanie, transwestyci, psychicznie chora malarka, ksiądz zakochany w psychicznie chorej malarce, Czarny Papież, czyli sam Peter "Robocop" Weller oraz tytułowy Zjadacz Grzechów - gość trudniący się wysysaniem występków z umierających osób. Wszystko? A skądże, wymieniłem dopiero z jedną trzecią wątków, z czego znikomą część stanowią te, na które poznamy odpowiedź. Pozostałe urywają się równie szybko, co się pojawiły, tworząc, wespół z permanentnie bezmyślnymi dialogami, najgorszy film grozy 2003, a może i najgorszy w całej historii horroru. Nie twierdzę, że na pewno, z tego prostego powodu, że wszystkich nie oglądałem, ale wiem jedno - pięćdziesiąty klon "Dzieci Kukurydzy" bije "Zjadacza Grzechów" na głowę. Tam jest głupio, ale chociaż śmiesznie, tutaj - głupio i śmiertelnie poważnie.
Gdyby "Zjadacz..." wyszedł spod ręki jakiegoś nieudolnego patałacha, pewnie postawiłbym na durniu krechę i bojkotował każdy następny film. Ale Helgeland ma u mnie szczególne względy. I podejrzewam, iż nie tylko u mnie, trudno nie cenić faceta, który podpisał się pod skryptami do "L.A. Confidential" i "Rzeki tajemnic", a prócz "Obłędnego rycerza" wyreżyserował jeszcze "Godzinę zemsty" - udany i bardzo stylowy kryminał z Gibsonem. Dlatego, w nadziei, że "Zjadacz..." był jednorazowym wybrykiem, rozgrzeszam i proszę, żeby to się więcej nie powtórzyło. A za pokutę w zupełności wystarczy przynajmniej dwukrotne obejrzenie swego najnowszego filmu.
"Zjadacz Grzechów" (The Sin Eater)
USA/Niemcy 2003
Scenariusz i reżyseria: Brian Helgeland
Obsada: Heath Ledger, Mark Addy, Shannyn Sossamon, Benno Furmann, Peter Weller
Zawartość ekstraktu: 10%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Wilczo-wampirze love story
Mroczna wariacja na temat "Romea i Julii", nasuwająca także słuszne skojarzenia z "Bladem" i "Matrixem". Fabuła kręci się wokół trwającej od wieków wojny wampirów z wilkołakami. Selena (Kate Beckinsale) jest piękną wampirzycą, wyjątkowo ciętą na futrzastych wyjców, których ma już na sumieniu całe zastępy. Michael (Scott Speedman) jest zwykłym, choć skrywającym jakąś ważną dla wampirów tajemnicę, śmiertelnikiem. Tych dwoje zakochuje się w sobie. Niestety, uczucie zostaje wystawione na ciężką próbę - Michaela atakuje boss wilkołaków, Lucian (Michael Sheen), i chłopak nieszczęśliwie dołącza do rodziny psowatych. Selena musi więc wybierać - iść za głosem rozumu i unicestwić niedoszłego kochanka, czy też za głosem serca i chronić go. Którą drogę wybierze?
Tego już Wam nie zdradzę, natomiast wiem, jaką drogę powinniście wybrać Wy. Drogę do kina. Co przemawia za? Już wymieniam. Ponura, gotycka estetyka, świetne efekty wizualne, bardzo dobra robota kostiumologów i speców od charakteryzacji, a przede wszystkim olśniewająca Kate Beckinsale, której po "Pearl Harbor" szczerze nie cierpiałem, a której jestem teraz niemalże fanem. W czarnym, lateksowym kombinezonie Kate wygląda niebo lepiej niż cała matrixowa ekipa razem wzięta, a prócz urody ma też wdzięk i klasę, czyli cechy zupełnie obce postaciom z trylogii Wachowskich. W odróżnieniu od "Matrixa", film Wisemana ma jeszcze jedną zaletę - nie udaje lepszego niż jest. A jest może i niezbyt oryginalną, lecz szalenie wciągającą historią, z wartką akcją, wyrazistymi bohaterami pierwszoplanowymi (tak jak Beckinsale panów, tak Speedman oczaruje panie, przy czym nie jest tylko plastikowym przystojniakiem, ale i całkiem przyzwoicie gra) oraz niesamowitym klimatem.
Powyższy akapit nie odnosi się, rzecz jasna, do wszystkich widzów. Ale jeśli lubicie: a) wampiry, tudzież inne niezwykłe stwory; b) mroczną, komiksową stylistykę a la "Blade"; c) czystą rozrywkę na wysokim poziomie; - "Underworld" jest filmem dla Was.
"Underworld"
USA/Niemcy/Węgry/Wlk. Brytania 2003
Scenariusz: Danny McBride
Reżyseria: Len Wiseman
Obsada: Kate Beckinsale, Scott Speedman, Michael Sheen, Shane Brolly, Bill Nighy, Erwin Leder, Sophia Myles, Robbie Gee
Zawartość ekstraktu: 80%
Więcej o filmach w Esensji