nr 10 (XXXII)
grudzień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Romuald Pawlak
  Inne okręty

        Rozdział powieści

TYTUŁ: Inne okręty<br>AUTOR: Romuald Pawlak<br>ISBN: 83-89595-01-X<br>WYDAWCA: Agencja Wydawnicza RUNA<br>DATA WYDANIA: 12 listopada 2003<br>CENA: 24,50<br><br>TREŚĆ KSIĄŻKI:<br>Historia alternatywna. Pierwsza próba podboju Piru zakończyła się klęską. W dwadzieścia lat po śmierci Francisco Pizarro w bitwie pod Saran, w Piru panuje kruchy rozejm pomiędzy Inkami a Europejczykami, którym pozwolono osiedlić się na wybrzeżu. Wszyscy jednak wiedzą, że nadchodzi wojna, która ostatecznie rozstrzygnie, kto będzie panował nad tą częścią Nowego Świata. Pedro de Manjarres, kapitan hiszpańskiej karaweli, ma szczególne powody, by się tej wojny obawiać. W jednym z inkaskich miast pozostawił swoją ukochaną, Indiankę Asarpay. Wojna może bezpowrotnie ich rozdzielić. Pedro wyrusza więc w podróż, chcąc odnaleźć dziewczynę i nakłonić ją, aby zamieszkała z nim wśród Hiszpanów w jakimś spokojnym bezpiecznym miejscu. Zostaje jednak pochwycony przez Inków, którzy – podejrzewając, że jest hiszpańskim szpiegiem – poją go „zielem prawdy”, by zdradził im plany nadchodzącej inwazji. Pedro de Manjarres zaczyna mieć wizje, które odsłaniają mu przyszłość Piru i całego świata.<br><br><a href='http://www.merlin.com.pl/sklep/sklep/strona.glowna?str=ddk281336&skad=ikoymhuviz' target='_blank'><font color='#CC0000'><b>Kup w Merlinie</b></font></a>
TYTUŁ: Inne okręty
AUTOR: Romuald Pawlak
ISBN: 83-89595-01-X
WYDAWCA: Agencja Wydawnicza RUNA
DATA WYDANIA: 12 listopada 2003
CENA: 24,50

TREŚĆ KSIĄŻKI:
Historia alternatywna. Pierwsza próba podboju Piru zakończyła się klęską. W dwadzieścia lat po śmierci Francisco Pizarro w bitwie pod Saran, w Piru panuje kruchy rozejm pomiędzy Inkami a Europejczykami, którym pozwolono osiedlić się na wybrzeżu. Wszyscy jednak wiedzą, że nadchodzi wojna, która ostatecznie rozstrzygnie, kto będzie panował nad tą częścią Nowego Świata. Pedro de Manjarres, kapitan hiszpańskiej karaweli, ma szczególne powody, by się tej wojny obawiać. W jednym z inkaskich miast pozostawił swoją ukochaną, Indiankę Asarpay. Wojna może bezpowrotnie ich rozdzielić. Pedro wyrusza więc w podróż, chcąc odnaleźć dziewczynę i nakłonić ją, aby zamieszkała z nim wśród Hiszpanów w jakimś spokojnym bezpiecznym miejscu. Zostaje jednak pochwycony przez Inków, którzy – podejrzewając, że jest hiszpańskim szpiegiem – poją go „zielem prawdy”, by zdradził im plany nadchodzącej inwazji. Pedro de Manjarres zaczyna mieć wizje, które odsłaniają mu przyszłość Piru i całego świata.

Kup w Merlinie
Rozdział pierwszy

     W porcie śmierdziało wodorostami i kukurydzą, jak zwykle zresztą. Pedro de Manjarres westchnął przeciągle: chyba nigdy nie przywyknie do tego zapachu. Słodka, mdląca woń przyprawiała go niemal o szaleństwo. Trzewia protestowały, a rada udzielona przez medyka z Puerto, by dał sobie spokój z wożeniem ładunku, który powoli go zabija, wydawała się coraz bardziej słuszna. Próbował ratować się winem, ale niewiele to pomogło. W dodatku nieostrożnym ruchem strącił dzban ze stołu i struga krwistej madery pociekła na drugą stronę kajuty aż pod przenośny ołtarzyk z Matką Boską Sewilską.
     Zaklął ze złością, dając upust ogarniającej go irytacji. Za okrętem zawsze ciągną się jakieś zapachy dalekie od soczystych woni oceanu. Marynarze niedomyci, mięso zepsute, szczury i robactwo kryjące się po kątach… Ale to są zwykłe żeglarskie sprawy, podczas gdy smród kukurydzy trudno uznać za coś normalnego. Wyboru jednak nie miał, musiał choć część ładowni zapełnić ziarnem, jeśli chciał wyjść na swoje. Raz, że Tenorio karmił tym świństwem Indian pracujących na plantacjach wokół Panamy, dwa, że i tak cenniejsze wyroby zabierały mało miejsca, więc ładownie byłyby puste. Ziarno dobrze nadawało się na balast posiadający jakąś wartość, a to że de Manjarres cierpiał, nikogo nie obchodziło. Pewnie nawet ów medyk był zadowolony, przygotowując kapitanowi swoje lecznicze mikstury. Interes to interes, uciął kiedyś sprawę Tenorio. I miał rację.
     Wytoczył się z kajuty, dzwoniąc sprzączkami i krótkim mieczem u boku. Przygładził czarną, poprzetykaną rudymi pasmami brodę, powiódł spojrzeniem dokoła. Minęli już wyspę Puna pośrodku zatoki Guayaquil, poranne słońce i wiatr odsuwały mgłę znad równinnej połaci brzegu, odsłaniając miasto w całej okazałości. Wzniesione na brzegu rzeki Puyango, spadającej z gór środkiem szerokiej kotliny i na parę legua wylewającej słodkie wody w ocean, Tumbez przypominało biały kamień rzucony w soczystą podzwrotnikową dżunglę. Wciąż go zachwycało to niezwykłe, fascynujące połączenie żywiołów wody, dżungli oraz ciosanego kamienia.
     Pora była jednak najwyższa zabrać się za sprawy może nie tak wysokie, ale równie ważne, bo przecież nie dla podziwiania widoków się tu znaleźli.
     – Orgoñez!
     Ruiz Orgoñez, wysoki, szczupły, szorstki w obejściu mężczyzna z wąsami kręconymi na toledańską modłę, już kilka razy szczęśliwie poprowadził ich z Panamy do Tumbez, a stamtąd z powrotem do domu. Ze swego miejsca na rufie de Manjarres widział teraz, jak szwargoce w keczua z pilotem, który wszedł na pokład „Gwiazdy” zaraz po nadpłynięciu indiańskiej galery, która miała ich wprowadzić do rzecznego portu. Obaj stali na dziobowym kasztelu. Gwałtownie gestykulując, Orgoñez usiłował wyjaśnić czerwonemu diabłu, że zabra wcale nie jest zanurzona bardziej niż zwykle, z pewnością nie utknie na jakiejś mieliźnie, chyba że pilot popełni błąd. Wreszcie, zniechęcony, rzucił jakieś szybkie przekleństwo, podkreślone machnięciem ręki, szepnął sternikowi wskazówkę wprost do ucha, sam zaś skierował się na rufę.
     – Kapitanie, ta indiańska świnia twierdzi, że znów zmienili prawo – powiedział, podchodząc na trzy kroki. – Jeśli nasza łajba wejdzie na mieliznę, ściągną ją… za cenę towaru z naszych ładowni!
     De Manjarres tylko wzruszył ramionami. Nowina nie przejęła go wcale, Tenorio przecież wiedział, kogo wybrać na pilota. Orgoñez własnym gardłem ręczył za sprawne przybicie do kei, a kilkakrotnie już dowiódł, że można mu ufać. Nie ma się co martwić na próżno.
     – Kiedy zejdę na ląd, pilnuj wyładunku – rzekł, pocierając puchnącą i mocno swędzącą rankę na nosie po ukąszeniu jakiegoś owada. – I trzymaj ludzi w pogotowiu, wypływamy najszybciej, jak się tylko da.
     Orgoñez skinął głową. Wiedział, że ten wydający mu rozkazy mężczyzna, choć krępy i zwalisty niby niedźwiedź, pozornie flegmatyczny, potrafi działać szybko i zdecydowanie. Nie należało go lekceważyć, podobnie zresztą jak zacnego misia, który – rozwścieczony - jednym uderzeniem łapy mógł natrętowi oderwać głowę od korpusu. Pilot był kiedyś świadkiem, jak kapitan „Gwiazdy” zmył głowę namolnemu handlarzowi, który uważał, że zdoła im wcisnąć zepsutą żywność. Na końcu ta kreatura prawie jadła robaki wyłażące z sucharów.
     – To robota Bartolomeo, ale przypilnować nigdy nie zaszkodzi – odparł, kątem oka obserwując indiańskiego pilota.
     – No dobra, wracaj na mostek, zanim te złośliwe pokurcze wpakują nas na jaką łachę – zakończył rozmowę de Manjarres. Wrócił do kabiny, zebrał w jeden plik i uporządkował papiery na towar, jaki miał w ładowniach. „Jasne, że robota Bartolomeo – myślał – ale ktoś przecież powinien czuwać”.
     Wziął do ręki miedziane podręczne lustro i zaczął się przypatrywać swej brodzie. Szukał siwych włosów, chytrze ukrytych pomiędzy rudymi pasemkami. Te drugie zostawiał – któż z żeglarzy mógłby się wstydzić normańskich przodków, choć broda zapewne rudziała bardziej od nadmiaru słońca. Siwiznę jednak bezlitośnie usuwał. Nie był tak stary, żeby paradować z gębą oszronioną jak u stuletniego mędrca, a czernić włosów nie zamierzał.
     Z niecierpliwością czekał, aż zabra rzuci cumę na nabrzeżu.

* * *

     Wbrew obawom, że Indianie będą próbowali wyprowadzić statek poza pas głębokiej wody, „Gwiazda” bez najmniejszych przeszkód przybiła do handlowego nabrzeża. Pedro wezwał do siebie Bartolomeo de Balcanazara, który tylko kiwał głową na jego wyjaśnienia, bo widać Orgoñez coś już mu tam wspominał.
     – Poradzisz sobie? – spytał wreszcie de Manjarres.
     Balcanázar tylko się uśmiechnął, z ukosa spoglądając na kapitana.
     – Nie gorzej niż poprzednio… – znacząco zawiesił głos.
     Nic więc już nie trzymało de Manjarresa na statku. Ogarnął się i zszedł na zarzucone ładunkami nabrzeże. Chwilę lawirował pomiędzy klatkami ze zwierzętami, belami wzorzystych materiałów, wysokimi koszami pełnymi ziarna kukurydzy i przeróżnych owoców, a także pękami surowych lub wyprawionych skór oraz wyrobami z nich powiązanymi w nieforemne pakiety. Wreszcie wyszedł na drogę, wzdłuż której tłoczyły się budynki administracji portowej oraz innych ważniejszych urzędów. Odszukał spojrzeniem odmalowany na piaskowo dom, w którym mieściła się faktoria Ribeiry. To był jego pierwszy cel.
     W porcie funkcjonowało kilkanaście takich placówek – jednak faktoria Nuñeza była pośród nich równie wyjątkowa, jak jej właściciel.
     Wymiana towarów pomiędzy Piru (albo raczej Tawantinsuyu, jak Indianie nazywali swe państwo) a hiszpańskimi koloniami była całkiem spora jak na pozostające w ledwie skrywanej wrogości imperia. Obie strony miały sobie do zaoferowania produkty warte kupienia, szczególnie kruszce, żywność oraz przedmioty codziennego użytku.
     Obaj partnerzy – zarówno Hiszpanie, jak też inkascy urzędnicy – chcąc prowadzić jak najbardziej korzystny dla siebie handel, utrudniali go zarazem swemu partnerowi poprzez rozliczne ograniczenia. Ci pierwsi całkowicie zakazali indiańskim statkom pływać dalej w kierunku hiszpańskich kolonii niż po zatoce Guayaquil, gdzie leżało Tumbez. W odwecie druga strona zabroniła bezpośredniego handlu, wszystko musiało się odbywać przez pośredników z miasta, które stało się w ten sposób wąską furtą w wysoko postawionych murach rozgradzających oba społeczeństwa.
     Jeden Vasco Nuñez de Ribeira znajdował się w odmiennej sytuacji. Sam Manqu Yupanqui, obecny władca państwa Inków, nadał mu prawo utrzymywania własnych plantacji i kontraktowania towarów bezpośrednio od ludności indiańskiej we wszystkich czterech prowincjach Piru. Pozostali zarządcy faktorii musieli odkupywać lub odsprzedawać towary miejscowym pośrednikom, co poważnie uszczuplało ich zyski, a tym samym ograniczało rozwój. W sposób naturalny stał się więc de Ribeira jednym z najsilniejszych ogniw łączących systemy handlowe obu państw. Umiał to wykorzystać: jego statki – tworzące niewielką, lecz szybką flotę – można było spotkać w portach wzdłuż całego wybrzeża.
     Gospodarność i zaradność Nuñeza znać było po budowli, przed którą stanął de Manjarres. Faktoria była dwupiętrową, przysadzistą kamienicą z wewnętrznym dziedzińcem. Mogła służyć zarówno za magazyny, jak i za niewielką twierdzę, bo zamiast okien w ścianach miała wycięte jedynie wąskie otwory. Próżno tu było szukać przepychu, zbędnych ornamentów, jakie dominowały choćby w składzie João de Magalhaesa stojącym po drugiej stronie ulicy. Był to jeden z brzydszych budynków tego kwartału. Ale też z pewnością bardziej bezpiecznych. Zarówno ogień, jak i uliczne rewolty, czasem przebiegające ulicami miasta, miały utrudniony wstęp do środka, a o to Ribeirze właśnie chodziło. Prowadził interesy w tak wielu dziedzinach, że wrogów mu nie brakło, a solidne mury zabezpieczały choć przed tymi pozbawionymi finezji, próbującymi wedrzeć się do środka siłą.
     Przestąpiwszy próg faktorii, znalazł się de Manjarres w cudownym chłodzie. Natychmiast na jego czoło i skronie wystąpił perlisty pot.
     – Spocznij, panie, zaraz ktoś pójdzie z wiadomością – odźwierny poznał kapitana, zaraz ruchem ręki wysłał na poszukiwanie właściciela jednego z czekających w pogotowiu młodziaków.
     Pedro otarł się więc chustą, usiadł na wygodnym krześle i począł się rozglądać. Wszędzie wokół kręcili się pomocnicy Ribeiry oraz interesanci, w gwarze i harmidrze zamieniający towary na złoto, a złoto na jeszcze więcej złota. Zazdrościł swemu przyjacielowi takiego sukcesu, a choć nie lała mu się z tego powodu żółć, to jednak, przyrównując swe życie i triumfy do jego osiągnięć, miał wrażenie, że tych osiem lat różnicy wieku pomiędzy nimi nie wystarcza, aby wyjaśnić kontrast w majątku i pozycji.
     Zapewne szło o to, że Vasco Nuñez de Ribeira był gotów postawić na szali nieporównanie więcej niż on – kto wie, może nawet swoje życie? To żądza przygód, umiłowanie złota i chęć poprawienia swego losu przywiodły go na tę ziemię w pierwszej fali konkwisty. Tężyzna i wyniesiona z domu sztuka machania mieczem nie były jednakże wszystkim, co posiadał. Równie tęga głowa pozwoliła mu najpierw uniknąć śmierci, gdy Pizarro ze swymi ludźmi ginęli w wielkiej bitwie pod Saran, a potem – kiedy skończyła się niewola i oba państwa podpisały w Tumbez traktat rozejmowy – wykorzystać swą wiedzę i znajomość języka do założenia faktorii, zamiast uciekać w biedne rodzinne strony.
     Ribeira szybciej bowiem od wielu innych pojął, że póki hiszpańska Korona jest zbyt słaba, by przypuścić frontalny atak na Piru, będzie można tutaj, na styku dwóch imperiów, robić złote interesy. Złote dosłownie i w przenośni… I robił je, prowadząc zarówno handel, jak i pomagając Koronie zbierać, poprzez siatkę szpiegów, informacje przydatne w chwili, kiedy wybuchnie wojna. Niebezpieczna to była gra, ale dzięki temu mógł odwrócić role: teraz to on słał pieniądze i towary rodzinie do Kastylii, nie odwrotnie.
     O ryzyku właśnie wielokrotnie rozmyślał de Manjarres podczas rejsu, kiedy zbliżali się do Tumbez. Zadawał sobie pytanie, czy on by też potrafił, jak jego przyjaciel, postawić wszystko na jedną kartę. Nie umiał jednak sobie na to odpowiedzieć.
     Jedno wiedział na pewno: nie miał w sobie zadatków na bohatera. Krótki epizod żołnierski, roczny kontrakt na Santo Domingo, pozwolił mu dobitnie sobie uświadomić, że woli iść z biegiem rzeki, brać to, co w bezpieczny sposób przynosi los, niż co dzień ryzykować życie. Choć Nuñez, który uratował go wtedy przed śmiercią z głodu, sarkastycznie twierdził, że de Manjarres po prostu nie stanął jeszcze przed wyzwaniem, które by tę teorię sprawdziło. A takie rozważania są diabła warte, podobnie jak dyskusje, czy gdyby koń Pizarra się nie potknął, Hiszpanom udałoby się wygrać pod Saran. Nuñez zdradził kiedyś kapitanowi swój pogląd na tę sprawę. - To nie wierzchowiec był marny, tylko jeździec głupi – rzekł z westchnieniem. I wcale nie szło mu o pchanie się na śliskie kamienie, tylko o rozum, albo raczej jego brak, u swego byłego dowódcy. Bo kto staje w sto koni naprzeciw wielotysięcznej armii?!
     Wreszcie kantornik wyszedł z bocznego, wąskiego korytarzyka. Odprawił jeszcze ostatniego klienta, Indianina w stroju bogatym od ozdób, i już sunął w kierunku gościa.
     – Cóżeś taki zamyślony?! – porozumiewawczo klepnął go w ramię. – Wciąż myślisz o tej swojej Indiance, przyznaj się? Niezła z niej czarownica, skoro tak cię omotała!
     Pedro nie odpowiedział. Uściskali się, potem przyjaciel powiódł go do izby w głębi, gdzie odgarnął ze stołu rulony kwitów dłużnych, robiąc miejsce dla uczciwego xeresu, z którym już nadbiegał młody praktykant. Wbrew temu, co sugerował zewnętrzny wygląd budynku, oświetlenie izby było wystarczające: okienne otwory łapały słoneczny blask łapczywie i oddawały go hojnie wnętrzom. Podnosząc do oka flaszę z winem, mógł się o tym de Manjarres przekonać bez trudu.
     De Manjarres nie był wielkim szpiegiem, Korona wydawała jednak koncesję na handel w Nowym Świecie w zamian za oczywistą daninę: jeśli trzeba było przewieźć ludzi lub informacje, właściciel statku lub jego kapitan zobowiązany był to uczynić. Pedro był tylko drobnym ogniwem w tym łańcuchu, lecz swoje zadanie wypełniał sumiennie. Nigdy nie zapominał spytać de Ribeiry, czy ten nie ma czegoś do przekazania. Mapy umocnień wokół miast, szlaki dogodne do transportu, raporty na temat organizacji wojskowej, oceny lojalności i uzbrojenia poszczególnych plemion i prowincji – wszystko to mogło się przydać albo i nie, o to jednak niech boli głowa Filipa i jego Królewską Radę Indii.
     – Tym razem nic – odparł gospodarz, jakby odczytując myśl przyjaciela. – Mam wrażenie, że Indianie wzięli się do roboty. Kilku moich ludzi zniknęło ostatnio bez śladu… – znacząco zawiesił głos. – Kto wie, może i ja tak skończę? – roześmiał się.
     Nie był to jednak radosny śmiech zadowolonego człowieka. W powietrzu czuć było wojnę i najwyraźniej nie tylko Korona przygotowywała się do niej.
     – No, wypijmy – trącił puchar kapitana.
     Najpierw załatwili sprawę ładunku, bo choć de Manjarres sprawy przekazał Balcanazarowi, uznał, że parę słów wspomnieć nie zaszkodzi – ludzie Ribeiry mogli pomóc w gładkim przeprowadzeniu transakcji. Tak też się stało: kantornik najpierw wypytał, ile czego przywieźli, potem pchnął zaufanego, żeby Balcanázar sam nie musiał się użerać z miejscowymi kupcami. Wypomniał też ciętym żartem swemu gościowi, że jego wyprawy wciąż finansują rywale Nuñeza z Panamy, taki Tenorio chociażby… a przecież od niego, po starej przyjaźni, miałby procent lepszy, a kredyt równie bezpieczny.
     – Tenorio ma w kieszeni gubernatora, a ty nie – ripostował kapitan. – Jak się to zmieni, wtedy pogadamy.
     Od interesów własnych przeszli gładko do cudzych, a od cudzych interesów jeszcze łatwiej do cudów, których świadkiem stała się ostatnio Panama pod rządami Alarcona usiłującego w przepychu wznoszonych budowli dorównać madryckiej modzie.
     Wreszcie, po kolejnym dzbanie, Pedro wstał, pożegnał się wylewnie i wyszedł z faktorii. Miał do załatwienia jeszcze jedną sprawę.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.