nr 10 (XXXII)
grudzień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Lois McMaster Bujold
  Pierścień Duszy

        Rozdział powieści
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Fiametta również słyszała tę opowieść. Cofnęła się kilka kroków, po czym głośno ruszyła w kierunku pracowni. Ostrożnie postawiła szkatułę przed ojcem i oddała mu klucze. Uśmiechnął się, wytarł dłonie o szatę, wyszeptał jakieś słowo, po czym uniósł wieczko. Odchylił jedwabie chroniące schowany w środku przedmiot, który następnie wyciągnął, stawiając na stole.
     Złota przyprawniczka skrzyła się w promieniach, zapierając dech w piersiach gości. Rzeźba spoczywała na bogato zdobionej owalnej hebanowej podstawce. Złote figurki o splecionych nogach unosiły wysoko dłonie – piękna naga kobieta i silny brodaty mężczyzna trzymający trytona.
     – Jak na cyplach i w zatoczkach – wyjaśnił z entuzjazmem symbolikę mistrz Beneforte. Sól miała być w delikatnym statku (Fiametta uważała go raczej za łódź wiosłową) znajdującym się nieopodal rąk króla mórz; na pieprz przeznaczono grecką świątyńkę poniżej z wdziękiem uniesionej ręki królowej ziemi. Wokół mężczyzny paradowały koniki morskie, ryby i dziwne skorupiaki; wokół kobiety zaś tańczył radosny tłumek stworzeń ziemi.
     Szwajcarski kapitan stał z otwartymi ustami, a Messer Quistelli wyjął z kieszonki przy pasie okulary, które poprawiał na nosie, pożądliwie wpatrując się w piękne dzieło. Mistrza Beneforte rozpierała duma.
     Messer Quistelli pierwszy powrócił do zmysłów.
     – Tylko czy działa? – zapytał, uparcie domagając się odpowiedzi.
     Mistrz Beneforte pstryknął palcami.
     – Fiametto! Przynieś mi dwa kieliszki, butelkę wina – tego gorzkiego, a nie dobrego chianti – i nieco trutki na szczury. Tylko migiem!
     Fiametta czmychnęła uradowana. „Delfiny to moje dzieło. I małe zające też”. Zza pleców doszedł ją głos mistrza Beneforte, znów wykrzykującego imię czeladnika Teseo. Przefrunęła przez dziedziniec i wpadła do kuchni, gdzie Ruberta przerwała jej rzucane jednym tchem „Tatko chce!”.
     – Owszem, dziewczyno, pewnam jednak, że chcieć będzie również obiadu, a ogień pod kuchnią wygasł. – Ruberta drewnianą łyżką wskazała na błękitny kaflowy piec.
     – Drobiazg – Fiametta pochyliła się, otworzyła żelazne drzwiczki pieca i spojrzała w głąb czarnego kwadratu. – Piro – wyszeptała. Na martwych węgłach zatańczyły błękitne i żółte płomienie. – To powinno ­rozwiązać ­problem. – Z satysfakcją smakowała ciepło czaru na języku. Przynajmniej jedną rzecz potrafiła dobrze zrobić. Nawet tatko to mówił.
     – Dziękuję, kochaniutka – rzuciła Ruberta i zabrała się za przenoszenie żelaznego kociołka. Smakowite ślady na desce do krojenia zdradzały, że gotuje coś wspaniałego z cebuli, czosnku, rozmarynu i wiosennej jagnięciny.
     – Nie ma za co.
     Fiametta szybko zebrała na tacy przedmioty potrzebne do prezentacji, wliczając w to ostatnie dwa weneckie kieliszki ocalałe z zestawu, który już niemal pięć lat temu uległ zniszczeniu podczas ich przeprowadzki do Montefoglia. Tatko zapomniał o soli lub pieprzu; chwyciła słoiki z najwyższej półki, po czym ruszyła do pracowni, prostując plecy.
     Mistrz Beneforte, uśmiechając się do siebie, wsypał odrobinę soli do pojemnika, którym był kadłub statku. Przez chwilę jego oblicze wskazywało na tajemniczą skrytość; szeptał coś pod nosem, a na zakończenie się przeżegnał. Fiametta dotknęła ręki Quistella, gdy ten chciał powiedzieć coś, co mogło przeszkodzić ojcu w najważniejszym z etapów procesu. W odpowiedzi na szept mistrza Beneforte z przyprawniczki dobiegł pomruk – głęboki, bogaty, ale też bardzo, bardzo słaby, a przy tym harmonijny i miły dla ucha. Jeszcze rok temu nie wyczułaby go, tak jak teraz Messer Quistelli.
     – Pieprzu, tatko? – zaproponowała.
     – Dziś go nie użyjemy – odparł, kręcąc głową. Wrzucił czubatą łyżkę proszku na szczury do jednego z kieliszków, który oznaczył, przywiązując do nóżki wstążkę. Następnie do obu pucharków wlał wino. Proszek rozpuszczał się powoli, nieco musując.
     – Gdzie ten chłopak? – mruknął mistrz Beneforte po kolejnych kilku minutach oczekiwania. Na szczęście dla Teseo, chłopak się pojawił, zanim jego pan popadł w prawdziwą irytację. Z hukiem otworzył drzwi i wszedł do pracowni, z przekrzywioną na głowie czapką, na wpół związaną i obwisłą jedną rajtuzą oraz ręcznikiem nerwowo miętym w dłoniach.
     – Zdołałem złapać tylko jednego wśród nieczystości, mistrzu – przepraszał Teseo. – Drugi ugryzł mnie i uciekł.
     – Uhm! Może zatem zastąpię go tobą? – Mistrz Beneforte zmarszczył czoło, a Teseo zbladł.
     Chłopak uniósł ręcznik, w którym – jak się okazało – więził dużego szczura. Teseo wrócił do ssania krwawiącego kciuka. Szczur szarpał się, wił, piszczał i syczał. Mistrz Beneforte złapał zwierzę mocno za kark, a w drugą ręką wepchnął mu do pyska szklaną rurę, do której wlał wino – teraz kredowo-różowe – z kieliszka oznaczonego wstążką; ciecz wpłynęła do gardła szczura. Po chwili wypuścił zwierzę na podłogę. Szczur zapiszczał raz jeszcze, po czym zaczął biegać w kółko, gryząc swój ogon. Potem wstrząsnęły nim konwulsje, aż wreszcie zdechł.
     – Teraz, panowie, patrzcie – powiedział mistrz Beneforte, a na te słowa dwójka jego gości pochyliła się jeszcze bardziej, patrząc jak bierze w palce szczyptę soli i wrzuca ją do nieoznaczonego kieliszka. Nic się nie stało. Następnie mistrz wziął drugą, większą szczyptę, którą umieścił w zatrutym winie. Sól rozświetliła się, ziarna zabłyszczały pomarańczowo, powierzchnia cieczy zapłonęła błękitnym płomieniem, który zgasł dopiero po minucie. Mistrz Beneforte powoli wymieszał ciecz pipetą. Płyn w obu kieliszkach wyglądał teraz identycznie: przejrzysty i rubinowy. Mistrz uniósł oznaczony wstążką kieliszek.
     – Teraz… – spojrzał na Teseo, który zapiszczał niczym szczur i cofnął się o krok. – Ha! Nic nie wart ten chłopak – rzucił pogardliwie. Spojrzał na Fiamettę, na jego ustach pojawił się dziwny, natchniony uśmiech. – Fiametto. Wypij to.
     Messer Quistelli głośno wciągnął powietrze do płuc, a zszokowany kapitan zacisnął dłonie w niemym proteście. Fiametta jednak tylko się wyprostowała, rzuciła gościom uśmiech pełen dumy i pewności siebie, po czym wzięła kieliszek z rąk ojca. Uniosła go do ust i wypiła ciecz jednym haustem. Jej usta wykrzywił grymas, na widok którego kapitan Ochs drgnął. W oczach mistrza Beneforte pojawił się na chwilę niepokój, lecz Fiametta uspokajająco uniosła rękę.
     – Słone i gorzkie to wino. – Przejechała językiem po zębach, czyszcząc je ze śladów cieczy. – Nienajlepsze na śniadanie.
     Mistrz Beneforte uśmiechnął się triumfalnie, spoglądając na lokaja diuka.
     – Czy działa? Najwyraźniej. Możesz zanieść świadectwo swemu panu.
     – Cudownie! – rzucił Quistelli, choć jego oczy raz po raz badawczo wędrowały ku Fiametcie.
     A Fiametta z żalem zwalczała w sobie złośliwe pragnienie chwycenia się za brzuch, rzucenia na podłogę i wydania kilku jęków. Okazja wydawała się przednia, lecz mistrz Beneforte miał poczucie humoru, w którym nie było miejsca na żarty na jego temat. To wielkie marnotrawstwo uczyć córkę… Fiametta westchnęła.
     Messer Quistelli dotknął pięknego dzieła ze złota.
     – Na jak długo starczy?
     – Przyprawniczka? Na wieczność, taka jest bowiem natura niezniszczalnego złota. Czar oczyszczania? Być może 20 lat, jeśli żaden z elementów nie zostanie uszkodzony i jeśli nie będzie się z niego korzystać bez potrzeby. Modlitwę aktywującą zaklęcie wygraweruję na spodzie, spodziewam się bowiem, że przyprawniczka wytrzyma dłużej niż ja.
     Messer Quistelli uniósł brwi z wrażenia.
     – Tak długo!
     – Me dzieła warte są swej ceny – odparł mistrz Beneforte.
     Messer Quistelli zrozumiał sugestię i odłożył na ławie miesięczne pobory. Mistrz Beneforte nakazał Fiametcie schować zarówno przyprawniczkę, jak i sakiewkę.
      Kiedy wróciła, Messer Quistelli już wyszedł. Kapitan Ochs został jednak dłużej, co często się zdarzało.
     – Chodź na dziedziniec, Uri – mówił właśnie mistrz Beneforte. – Obejrzyj swego wojowniczego bliźniaka, zanim odzieję go w gliniane szaty. Ledwie dwa dni temu skończyłem nakładać wosk. A glina czeka od miesięcy.
     – Skończyłeś! Nie spodziewałem się, że prace zaszły aż tak daleko – powiedział kapitan Ochs. – Zaprosisz tedy diuka, by mógł podziwiać swego nowego żołnierza?
     Na ustach mistrza Beneforte pojawił się gorzki uśmiech, po czym położył palec na wargach.
     – Nie powinienem ci mówić nawet tego, nie sprawdziłem bowiem jeszcze kilku szczegółów. Zamierzam uformować ostatnie elementy i rzucić ostatnie uroki w sekrecie, by zaskoczyć mego niecierpliwego władcę Montefoglia gotową rzeźbą z brązu. A wtedy moi wrogowie nie odważą się obrażać mej pracowitości!
     – Wszak pracujesz nad tym, mistrzu, od ponad trzech lat – stwierdził Uri tonem pełnym zwątpienia. – Lepiej jest obiecać mniej, a uczynić więcej, niż odwrotnie.
     – Owszem – zgodził się mistrz Beneforte, wprowadzając młodzieńca na otwarty dziedziniec, którego bruk wciąż skrywały poranne cienie, choć powoli ponad ścianami rosła siła promieni wznoszącego się słońca. Fiametta cicho szła za mężczyznami, nie chcąc zwrócić na siebie uwagi ojca. Z pewnością odesłałby ją i nie usłyszałaby dalszego ciągu rozmowy.
     Pod płóciennym baldachimem stała figura przykryta pofałdowanym materiałem. Była półtora razy wyższa od mężczyzny i szara niczym duch. Mistrz Beneforte stanął na stołku i ostrożnie zdjął z rzeźby ochronną materię. Wpierw pojawiło się wysoko uniesione silne ramię mężczyzny, trzymające odciętą głowę o wężach zamiast włosów i niesamowitym grymasie śmierci na obliczu. Potem wyłoniła się spokojna twarz herosa pod skrzydlatym hełmem, a wreszcie reszta postaci – naga i gładka. Prawa ręka rzeźby zaciśnięta była na wspaniałym, zakrzywionym mieczu. Gibkie mięśnie zdawały się być gotowe do skoku; postać wyglądała tak, jakby triumfalnie wymachiwała potwornym trofeum. Półprzezroczystą rzeźbę wykonano z brązowo złotego wosku, przez co unosiła się wokół niej słaba woń miodu.
     – Naprawdę jest magiczna, mistrzu Prospero! – szepnął Uri, podchodząc bliżej. – Jakby zaraz miała zejść z cokołu. Lepsza nawet od gipsowego modelu!
     Mistrz Beneforte uśmiechnął się z zadowoleniem.
     – Nie ma w tym ni krzty magii, chłopcze. To czysta sztuka. Kiedy ukończę to dzieło, wsławię swe imię na wieki. Prospero Beneforte, Mistrz Rzeźbiarz. W dniu, gdy stanie na placu, raz na zawsze zamknę usta głupcom i ignorantom, którzy zwą mnie zwykłym złotnikiem czy druciarzem. „Zdobnik diuka”! Ha!
     Zafascynowany Uri wpatrywał się w woskowe oblicze bohatera.
     – Naprawdę tak wyglądam? Obawiam się, że zanadto mi schlebiłeś, mistrzu Beneforte.
     Prospero wzruszył ramionami.
     – Twarz to idealizacja. Perseusz był Grekiem, nie Szwajcarem. Nie miał też dziobatego oblicza. To twe ciało było dla mnie nieocenionym modelem. Wspaniałe, silne, pozbawione wypukłości typowych dla siłaczy.
     Uri udał, że drży.
     – Wspaniałe czy nie, nie namówisz mnie ponownie, mistrzu, do pozowania nago w zimie, podczas gdy sam siedziałeś okutany w skóry i futra.
     – Żarnik zawsze pełen był węgli. Myślałem, że wy, górskie kozły, jesteście odporne na chłód.
     – Jeśli się ruszamy. Zimy zmuszają nas do ciężkiej pracy. Męczyło mnie stanie bez ruchu. I napinanie się niczym powróz. Przez cały byłem przeziębiony.
     Mistrz Beneforte lekceważąco machnął ręką.
     – Twoje poświęcenie było warte efektu. A teraz, gdy już cię tu mam, zdejmij prawy but. Obawiam się odrobinę o stopy posągu. Niedługo zmuszę metal, by spłynął w dół niemal pięć łokci. Szczytem nie muszę się przejmować, bowiem ogień idzie ku górze. Jednak to ma być Perseusz, nie Achilles, prawda?

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.