nr 10 (XXXII)
grudzień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Romuald Pawlak
  Inne okręty

        Rozdział powieści
ciąg dalszy z poprzedniej strony

* * *

     W miarę oddalania się od łacińskiej części miasta i przytykającego doń targu, wkraczał de Manjarres w inny, dziki świat.
     Hiszpańskie miasta – zarówno te w Starym Świecie, jak i w koloniach zakładanych w Nowej Hiszpanii oraz innych miejscach Indii Zachodnich – rozrastały się chaotycznie, bez jakiegoś całościowego pomysłu. Tym większe wrażenie robiło Tumbez, miasto rdzennie indiańskie, choć w części oddane Europejczykom.
     W czasie wojny domowej, na krótko przed przybyciem Hiszpanów, Tumbez zostało zniszczone. Później jednak odbudowano je – i to jak! Podzielone na regularne kwartały, stożkowate sektory pierścienia schodzące się szczytami w centralnie położoną Świątynię Słońca, zostało zaplanowane przed zasiedleniem i wykreślone na mapie, nim położono pierwszy kamień. Aby uniknąć kłopotów z zarazą lub przeludnieniem, napływ ludności do miasta był ograniczany przez miejscowego kamajokę. Wszystko to powodowało, że tylko port, przebudowany przez Hiszpanów za zgodą inkaskiego władcy i przez nich zarządzany, choć, rzecz jasna, oficjalnie kontrolowany przez wyznaczonego inkaskiego urzędnika, mógł się wydawać Europejczykowi czymś normalnym, miejscem, jakie znał ze swych podróży. Może jeszcze ze dwa kwartały miasta przylegające do portu, oddane przez kamajokę Hiszpanom i zasiedlone przez tych, którzy odważyli się otworzyć tu tawernę czy inny interes. Już bowiem targ, ulokowany na granicy miasta i portu, miał w sobie coś typowo indiańskiego: poszczególne plemiona handlowały towarami z dala od siebie, na odrębnych placach. Jedność pod rządami Inki wcale nie była bowiem tak piękna, jak oficjalnie głoszono. Zaraza, która przeszła przez Tumbez w pierwszych latach kontaktów z Hiszpanami, jeszcze wzmocniła tę separację.
     Dopiero jednak zwykłe miejskie kwartały, gdzie Europejczycy zaglądali z rzadka, uświadamiały, jak bardzo obca, odmienna jest miejscowa kultura. Zabłąkanemu Hiszpanowi ręka sama wędrowała do miecza, a strach cicho sadowił się w żołądku. Pudełkowate, kanciaste domy z dobrze spojonego kamienia średniej wielkości, o ciasnych izbach, niskie i długie niczym baraki, równe jak od cięcia nożem, zamieszkane przez wiele rodzin – nijak się miały do kamienic Sewilli czy Kadyksu. Inaczej też wyglądały ulice. Podążając wąskim traktem w stronę placu, w pobliżu którego mieszkała Asarpay, de Manjarres na tysiąc kroków naprzód mógł policzyć, ile jeszcze przetnie kątów prostych. A niech by tak ktoś spróbował uczynić to w krętych i wąskich zaułkach Sewilli, gdzie oczopląsu można dostać od samego wypatrywania drogi.
     Odmienności dopełniała sztuka zdobnicza, w której Indianie tak się kochali. Choć ich domy były ubogie w środku – żaden, choćby najgorzej urodzony Hiszpan przyzwoitego rodu nie zgodziłby się zamieszkać w takim kurniku – na wielu zewnętrznych ścianach pyszniły się fryzy, reliefy, rzeźby w specjalnych wykuszach, pokazujące sceny, jakie nawet przywykłemu do okrutnych widoków kapitanowi mroziły krew w żyłach. Oto na narożnym budynku wielka plakieta przedstawiała sąd nad rodziną, która zaniedbała swój odcinek wodociągu zasilającego pola. Mężczyzna, głowa rodziny, już leżał pozbawiony życia. Kobieta popychała opierające się dzieci ku kapłanowi trzymającemu ostry ofiarny nóż tumi o rękojeści w kształcie półksiężyca. Bez protestu, pogodzona z wyrokiem – akceptowała los swój i potomstwa, nawet jeżeli była nim śmierć. Na innej ścianie, pośród wężowatych zdobień, nie znane mu bóstwo pożywiało się człowiekiem. Malowidło w żywych barwach ukazywało sam akt pożerania, tryskającą wokół krew, wypływające jelita, wybałuszone oczy nieszczęśnika, którego dolna połowa ciała już zniknęła w gardle potwora.
     Surowe, wysokie góry, pośród których Inkowie musieli żyć, wycisnęły na nich swe piętno – i tacy właśnie, twardzi i surowi, byli ci brązowoskórzy, czerwonoskórzy czy jak tam inaczej określać kolor ich skóry (a miał z tym de Manjarres kłopot, bo byli różni, od rzeczywiście niemal czerwonoskórych, przez śniadych, po brązowooliwkowych. Stąd wolał o nich myśleć jako o poganach – to przynajmniej było pewne). Trudy życia sprawiły, że jednostka nie miała tutaj znaczenia, liczyło się tylko dobro ogółu.
     Asarpay była Indianką czystej krwi, nieodrodną córką swego narodu. Któregoś dnia mogła zabić swego kochanka we śnie jak dziecko. „Co prawda – westchnął w duchu – aby zdobyć pełną złota sakiewkę, to samo może zrobić zwykła dziewka z tawerny albo rzezimieszek w Panamie czy Puerto”.
     Poznał ją tak, jak się poznaje większość ludzi: przypadkiem. Ot, plątał się bez celu po tumbezańskim porcie, szukając tawerny, gdzie by można znaleźć kobietę na noc, a przy okazji wychylić dzban czegoś mocniejszego. W drzwiach którejś z odwiedzanych knajp ktoś go potrącił… Obejrzawszy się, ujrzał wysoką, czarnowłosą Indiankę. W jednej chwili owładnęły nim te ciemne oczy i uśmiech delikatnie zarysowany w drobnych ustach. Nie miało znaczenia, że to poganka, dzikuska, wróg przecież. Nim się odezwała, już był olśniony, gotów na wszystko, aby ją zdobyć. Potem dopiero miał się okazję przekonać, że jest i mądra, i umie się posługiwać cywilizowaną mową. Wszystko to później, gdy już zaczęli rozmawiać i poznawać się wzajemnie.
     Odtąd, kiedy tylko „Gwiazda” zawijała do tumbezańskiego portu, de Manjarres odwiedzał Asarpay, a i ona, witana sprośnymi spojrzeniami marynarzy, przekraczała czasem progi jego kapitańskiej kajuty. Już parę lat tak to wyglądało: bolesna rozłąka, przetykana krótkimi namiętnymi spotkaniami. Raz jeden spróbowali coś zmienić, gdy popłynęła z nim do Panamy, ale zakończyło się to taką katastrofą, że już nigdy więcej nie wrócili do podobnych pomysłów, wszystko pozostało po staremu. Dziś przyjdzie mu podjąć tę sprawę raz jeszcze, daj Boże, z lepszym skutkiem…
     Doszedł wreszcie de Manjarres do miejsca, gdzie mieszkała. Był to taki sam dom jak większość: ani mniej, ani bardziej bogaty. Dziesięć rodzin gnieździło się w jego wnętrzu, powodując nieustający rozgwar. Ilekroć tu trafiał, wkrótce zaczynała go boleć głowa od nadmiaru ludzi i ich żywego dobytku, całego tego nieszczęsnego inwentarza umieszczonego w kojcach. Nawykły do morskiego przestworu, do wiatru szczypiącego skórę, do bryzy siekącej twarz nie potrafił przyzwyczaić się do panującego tu smrodu i hałasu. Porywał więc dziewczynę, uciekali do hiszpańskiej części miasta albo gdziekolwiek, byle dalej stąd.
     Na progu domostwa siedziała stara, pomarszczona Indianka, zawinięta w bawełniany koc o regularnym wzorze przenikających się trójkątów i kwadratów. W moździerzu z impetem tłukła wysuszone ziarna fasoli na mąkę. Na widok znajomego mężczyzny uśmiechnęła się pogodnie. Odwzajemnił uśmiech, z ulgą przyjmując jej życzliwość. Zapomniał wziąć ze skrzyni amulet, jaki dała mu swego czasu dziewczyna: zawieszony na rzemyku, wyryty w sześciokątnym kawałku srebra wizerunek słońca ze skręconymi w gruby warkocz promieniami.
     – Asarpay? – spytał.
     Indianka pokręciła głową, wskazując niebo, a potem opuszczając dłoń jakby w geście mówiącym, żeby wrócił, kiedy słońce przebiegnie po niebie spory kawałek swej drogi. Sięgnęła za plecy i podała mu aryballosa, dziwnie wyglądające naczynie z dziobkiem. Zaczerpnął kilka łyków, bo kurz i pragnienie solidnie dały mu się we znaki. W środku była chicha, rodzaj słabego piwa robionego z kukurydzy. Prawie mógł sobie wyobrazić, jak stara wcześniej przeżuwała ziarno, a potem pozwoliła mu sfermentować. W smaku chicha była jednak całkiem niezła, lepsza niż te, które zdarzało mu się wcześniej próbować.
     To był kolejny niepojęty paradoks tego świata: kukurydziane ziarno mogło być paskudne, ale piwo z niego wychodziło świetne.

* * *

     Zastanawiał się, czy nie zawrócić na „Gwiazdę”, ale nie chciało mu się pokonywać nużącej drogi ponownie. Zresztą nie wiadomo, kiedy dziewczyna wróci. Postanowił zaczekać.
     Usiedział na tyłku ledwie kwadrans. Potem wstał i śledzony ukradkowym spojrzeniem starej, zaczął się przechadzać – najpierw szybkimi krokami przemierzając placyk, później, gdy znudziło mu się to idiotyczne spacerowanie niby po więziennej celi, wszedł w jedną z przecznic. Przyglądał się rozkrzyczanej dzieciarni, zwierzakom wystawiającym łby ponad drewniane kojce, w wejściu jednego z domostw ujrzał kobietę, z rysów twarzy nieco podobną do Asarpay – uśmiechnęła się, zachęcająco kołysząc biodrami i pełną piersią. Odwzajemnił uśmiech, choć ogarnął go żal, że to nie ta, na którą czekał.
     Ani się obejrzał, jak zrobił ćwierć legua. Zorientował się dopiero, kiedy wyszedł na plac, po bokach kończący się ślepymi ścianami, tylko z naprzeciwka otwarty na wody niewielkiego sztucznego jeziorka.
     Pośrodku placu tryskała fontanna w kształcie ryby. Obok niej stała klatka z jakimś stworzeniem poruszającym się między prętami. Trudno się było de Manjarresowi zorientować, czy to zwierzę, czy może człowiek, klatkę bowiem otaczało kilku indiańskich wyrostków. Wzruszył ramionami i byłby pewnie powędrował dalej, gdyby nie uchwycił naraz pośród nieartykułowanych jęków brzmiących z hiszpańska słów.
     – Ej, człowieku? – krzyknął. – Potrzebujesz pomocy?
     Słysząc znienawidzony język, Indianie oderwali się od zabawy, odwrócili głowy w stronę kapitana. Na ich twarzach pojawił się gniew, że jakiś Hiszpan śmie im przeszkadzać. W porcie z musu tolerowali obcych, tu jednak były ich dzielnice, w głębokim lekceważeniu mieli prawa nadane przybyszom przez kamajokę.
     Mimo to de Manjarres nie przestraszył się specjalnie. Z uwagą przyglądał się człowiekowi w klatce, lepiej widocznemu, gdy przestali go zasłaniać Indianie. W poszarpanych szmatach wciąż można jeszcze było doszukać się kształtu mniszej sukni. Zaklął szpetnie i sięgnął po broń. Kreśląc czubkiem miecza niewielkie półkola, ruszył w stronę wyrostków. Ci zaś zbili się w grupkę, ale nie zamierzali odstąpić od klatki. Kije, na długość dłoni obdarte z kory i zaostrzone na końcach, skierowali ku intruzowi.
     Jeszcze parę kroków. „Najwyżej kilka sztychów – pomyślał – i spokój, ci, co unikną ostrza, pierzchną ze strachu”.
     Nieoczekiwanie zza pleców kapitana doleciały jakieś szczekliwe słowa, z których tylko w intonacji rozpoznał rozkaz. Odwrócił się gwałtownie o ćwierć obrotu, na wszelki wypadek pozostawiając sobie wyrostków w polu widzenia.
     Przyodziany w sięgającą kolan białą koszulę unku, przepasaną sznurem z frędzlami w kształcie rozcapierzonej dłoni, na drodze, którą wcześniej przyszedł de Manjarres, teraz stał stary inkaski kapłan o pomarszczonej twarzy i pełnych dużych ozdób wydłużonych płatkach uszu, od których Hiszpanie zwali ich długouchymi. W ręku trzymał krótką laskę, rzeźbioną w węże głowy. Nią właśnie wskazał wyrostkom wyjście z placu. Nawet mrugnięciem powieki nie zareagował, kiedy uzbrojony Hiszpan zrobił krok w jego kierunku. Co myślał, w to kapitan nie potrafił wejrzeć, jednak intencje długouchego były jasne: chciał zapobiec rzezi, skoro się tu pojawił. A długousi rzadko pchali się obcym pod nos, wcześniej Perdo może ze trzy razy miał okazję widzieć indiańskiego kapłana z bliska.
     Chłopcy niechętnie odstąpili od klatki z mnichem. Naraz, rzuciwszy sobie porozumiewawcze spojrzenia, rozproszyli się: większość do przeciwnego wyjścia, dwaj najodważniejsi ku zaułkowi, z którego nadszedł de Manjarres, omijając go jednak przezornie o kilka długości miecza. Przebiegający najbliżej rzucił jeszcze parę obelg, z których kapitan wyłowił tylko jedną: „spane huaha”, co w wolnym tłumaczeniu mogło znaczyć „pokraka”. I już ich nie było, tylko kurz wzbity bosymi stopami dowodził, że całe to zdarzenie nie było tylko przywidzeniem. Zniknął też starzec, tak niespodziewanie, jak się wcześniej pojawił.
     Pedro wzruszył ramionami i podszedł do klatki z uwięzionym, po drodze podnosząc zgubiony przez jednego z wyrostków kwiat ze srebra wielkości paznokcia. Otarł go z kurzu i piasku, schował do kieszeni.
     – Uwolnię cię – sięgnął ręką do skobla omotanego kilkoma sznurami.
     – Nie, panie! – rozdarł się mnich, przywierając piersią do prętów klatki. Zaparł się obiema rękami. – Nie rób tego, błagam! Zostaw mnie w spokoju, proszę!
     Skonsternowany de Manjarres odstąpił o krok, schował miecz do pochwy. Księża prowadzący misję u pogan słusznie uchodzili za wariatów lub świętych, ten tutaj pewnie był jednym i drugim, niemniej trudno mu było pogodzić się z myślą, że Hiszpan (a takim z mowy i urodzenia wydał mu się siedzący w klatce człowiek) dobrowolnie zgadza się na śmierć czy niewolę.
     – Zostaw – powtórzył mnich z ulgą, widząc, jak jego niechciany obrońca odstępuje. – Tutaj przynajmniej przychodzą, panie. Do kościółka, o tam, w tamtym kwartale – szponiastą dłonią wskazał kierunek – pies z kulawą nogą nie zaglądał, samotnie odprawiałem mszę. Tu przychodzą. Prawda, że dziesięciu dręczy, ale jeden słucha. Może któregoś dnia zgodzi się ochrzcić?
     De Manjarres pokręcił głową w zdziwieniu.
     – Ano, człowieku, jak tam sobie chcesz. Naprawdę niczego ci nie potrzeba?
     – Nie, panie, oby tylko było komu głosić Słowo, tyle wystarczy.
     Odszedł więc, życzywszy mu zdrowia, z niedowierzaniem kręcąc głową nad tym dziwacznym pomysłem na nawracanie pogan.

* * *

     Spotkanie z mnichem, wyrostkami i ich kapłanem sprawiło, że kapitan stracił ochotę do dalszych wędrówek, wrócił do domu Asarpay.
     Stara Indianka uśmiechnęła się na jego widok i pokiwała znacząco głową. Rzucił się do ciasnego wnętrza budynku, przeszedł kilka izb, aż trafił na tę właściwą. Niecierpliwym ruchem ręki odgarnął zasłonę z nanizanych na sznurki drewnianych, wielobarwnych paciorków. Zagrzechotały.
     – Tyle czasu, Asarpay! – westchnął.
     Stała przy typowym inkaskim oknie: pionowej szczelinie, na dłoń szerokiej, na łokieć długiej, rozszerzającej się u podstawy, przypominającej trapez. W południowym świetle jej szczupła postać zdawała się być pozbawiona ubrania. Słoneczne promienie rozebrały ją z luźnej lnianej szaty, odsłaniając głodnemu spojrzeniu mężczyzny małe, strome piersi i zaokrąglone w kształt gruszki biodra, z tak dobrze znanym pieprzykiem na lewym pośladku. Czarne włosy, długie do ramion, okalały delikatną, pociągłą twarz z ciemnymi oczyma. Pedro poczuł przypływ bolesnego pożądania, jakiego nigdy nie zaznał z portowymi dziwkami. Zwykle musiał je w sobie rozbudzać winem i wyobrażeniem, że te głupie kurwy choć z twarzy przypominają Asarpay, skoro nie mogą dorównać jej wdziękiem i mądrością.
     – Asa! – rzekł miękko, miłośnie.
     Podeszła – co tam, przepłynęła przez pokój – i dłonią zamknęła mu usta. Nim się opamiętał, nim uczynił cokolwiek, pociągnęła go na materac z morskiej trawy, już była na nim, wygięta w łuk, już śniadym ciałem kreśliła nad de Manjarresem zawiły wzór z dawna wyczekiwanej miłości – już mówiła te słowa magiczne, od których krew wrze, a w głowie się mąci.
     Poddał się jej. Uniósłszy ręce, zaczął pieścić jej piersi, aż jej wzrok zamglił się oddaleniem we własną rozkosz. Wymykał się jej objęciom, pozwalał odnaleźć, posiąść na nowo – tak dwa światy spotykały się i ścierały, by wreszcie połączyć się we wspólnym okrzyku spełnienia.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.