 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Sebastian Chosiński Artystyczna porażka
"Gail" to pierwszy po wielu latach polski serial komiksowy - i chociażby z tego powodu zasługuje on na uwagę. Niestety, oceniając całość, trudno uznać go za sukces; ze znacznie większym przekonaniem można stwierdzić, że autor cyklu, Piotr Kowalski, poniósł mimo wszystko artystyczną porażkę. Nie klęskę, ale właśnie porażkę. Trochę jak pamiętny król Epiru Pyrrus, który, owszem, bił Rzymian, ale ponosił przy tym tak duże straty własne, że w ostatecznym rachunku zwycięstwa ściągnęły mu na głowę militarny krach. Kowalski popełnił chyba ten sam błąd: trochę przecenił swoje zdolności - nie tyle nawet jako twórca grafiki, ile autor scenariusza.
Niemal połowa czwartego tomu poświęcona została ostatecznemu starciu pomiędzy wojskami głównego "czarnego charakteru" serii Hyona z księciem Roe, po stronie którego - nieco z przypadku - opowiedział się tytułowy bohater. Tak dużo miejsca poświęconego najzwyklejszej "rąbance" ma służyć prawdopodobnie za listek figowy, mający ukryć brak ciekawego pomysłu na logiczne rozwiązanie akcji. Bo przecież, jeśli nie można inaczej, wystarczy doprowadzić do konfrontacji dwóch stron konfliktu i jedną z nich na polu bitwy uśmiercić - ot, i mamy efektowny, w swym zamierzeniu, nie zawsze jednak w realizacji, finał!
Od strony literackiej szwankuje w "Gailu" niemal wszystko. Autor nie sili się na wiarygodne uzasadnianie decyzji swoich bohaterów; wątki, które dopiero co rozpoczął, niemal natychmiast kończy. Wrzuca do scenariusza wszystko, co wpadnie mu do głowy, w efekcie czego otrzymujemy niestrawny "groch z kapustą". Scenariusz komiksu jest bowiem wypadkową zgranych już do cna elementów fantasy i science fiction. Ale co tam, to jeszcze nie grzech! Nawet w starych scenografiach można odegrać sztukę, która zaimponuje swoją świeżością. Tym razem jednak tak się nie stało: przede wszystkim z powodu kiepskich aktorów (czytaj: bohaterów komiksu). Świat, w którym rozgrywa się akcja "Gaila" to swoista mieszanka czasów: z jednej strony pojawiają się rekwizyty typowe dla średniowiecza i takie też panują w nim stosunki społeczne, z drugiej zaś - umundurowanie armii Hyona, wyposażonej między innymi w miotacze ognia, przypomina Wehrmacht. Wystarczy rzucić okiem na hełmy; z kolei ten sam element uzbrojenia żołnierzy księcia Roe wzięty został z epoki średniowiecza. Takich nielogiczności jest tu więcej: jedni mają broń artyleryjską i trójpłatowce, drudzy przemierzają pustkowia na mamuciopodobnych "górach mięsa" (wyhodowanych zapewne przez Spielberga w parku jurajskim), jak Hannibal na słoniach. I ani słowa, czym owe dysproporcje w uzbrojeniu są spowodowane.
Rozłazi się ten komiks w szwach, a spod pękniętego materiału wyłażą niedoróbki i fastrygi. Ale pewnie i nad tym można by przejść do porządku dziennego, gdyby choć czytelnik mógł utożsamić się z głównym bohaterem. Lecz i na to nie ma najmniejszej szansy. Gail, jak na pełnego powagi bohatera heroic fantasy (mimo wszystko seria Kowalskiego mieści się chyba w tym nurcie), jest aż do bólu mdły i nijaki. Wygląda jak wioskowy osiłek z nieco przygłupim uśmieszkiem (pamiętacie Johna Malkovicha w telewizyjnej adaptacji "Myszy i ludzi"?) i naprawdę nie sposób zrozumieć, jakim cudem zdołał skraść serce pięknej Danei. Na negatywną ocenę komiksu wpływa jednak również jego strona graficzna. Kowalski spieszył się chyba z oddaniem kolejnych plansz w terminie wyznaczonym przez wydawcę, gdyż miejscami widać fuszerkę. Niekiedy wręcz trzeba się długo zastanawiać, czy na pewno mamy do czynienia z tym samym bohaterem, bo imię niby się zgadza, ale wygląda on jednak trochę inaczej. Kowalskiemu, przysłużył się - w negatywnym znaczeniu tego słowa - również nieco sam Egmont, wydając album na zwykłym, szorstkim, nie zaś, jak zazwyczaj to czyni, kredowym, papierze. Z tego też powodu kolory tracą na wyrazistości i cały komiks - dosłownie i w przenośni - wygląda blado.
Autor cyklu zapowiedział wydawanie kolejnych, tym razem jednak już pojedynczych, albumów z Gailem w roli głównej. Pytanie tylko, czy ma to sens? Nie byłoby lepiej dać sobie spokój z bohaterem, który i tak został już spalony, a stworzyć nowego, rzucając go w zupełnie inny, logiczniej skonstruowany, świat?...
"Gail: Kamienie" #4
Scenariusz i rysunki: Piotr Kowalski
Wydawnictwo: Egmont Polska
Cena: 16,90 zł
Liczba stron: 52
ISBN 83-237-9024-8
Ekstrakt: 40%
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Daniel Gizicki Główka tasiemca
Czwarty tom przygód Arwyny i Garetha nie zaniża, jakkolwiek nie poprawia dotychczasowego poziomu serii. Tym razem wydarzenia mkną z prędkością światła. Dochodzi do starcia Mordatha ze smokiem. I jest ono naprawdę gorące. Arwyna odnosi dość niefortunną ranę - łamie rękę - przez co staje się całkowicie nieprzydatna w walce. I tak dalej i dalej... Dzieją się rzeczy typowe dla historii fantasy. Ktoś czegoś poszukuje, ktoś kogoś ściga, ktoś kogoś nienawidzi, ktoś kogoś zabija. Tyle, że historia zaczyna być podlana nadmiarem patosu. Bo Arwyna nagle zaczyna wierzyć w swoje powołanie. Mało tego, nie chce być marionetką tajemniczej Neveny. Na dodatek główna bohaterka szybko trafia do "alei zasłużonych". Pozwala nam to wierzyć, że cała historia skończy się dobrze, Arwyna zabije Mordatha, dobro wróci do świata Quin... Jednak obawiam się, że to przewidywalne zakończenie nie trafi do nas w najbliższej przyszłości. Scenarzysta przedłuża bowiem historię przydługimi scenami nic nie wnoszących rozmów, które zwalniają akcję i nabijają liczbę stron.
Rysunek bez zmian. Rozdział dwunasty niby rysuje ktoś inny, ale różnica jest nikła. Bardzo dobra okładka. Jakość wydania i cena zadowalają. Fani serii nie powinni być zawiedzeni.
"Wyprawa: Ognisty pojedynek" ("Sojourn: The Dragon's Tale 10 - 12")
Scenariusz: Ron Marz
Rysunki: Greg Land, June Brigman
Przekład: Maciej Drewnowski
Wydawnictwo: Egmont Polska 2003
ISBN 83-237-9008-6
Cena: 9,90 zł
Ekstrakt: 60%
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Niemkiewicz Twardym trzeba być
Przypomnij sobie życie pełne dźwięków. Twoich dźwięków. Śmiechu i krzyku, radości i złości, próśb i żądań. Przypomnij sobie, jak gładko przez gardło przechodziły słowa podziękowania. Jak szorstko o podniebienie ocierały się przekleństwa, jak w strunach dźwięczały obietnice. Przypomnij sobie.
A potem zapomnij. Raz na zawsze. Bo każde wypowiedziane przez Ciebie słowo będzie zgubą dla świata, który znasz. Każde pojedyncze słowo - wypowiedziane spokojnie, wyszeptane, wykrzyczane. Obojętnie.
Ciężko żyć w takim świecie? Gdzie słowo, zamiast stwarzać, niszczy? Gdzie trzeba kontrolować się nawet we śnie - by przypadkowo, nieświadomie nie westchnąć? Ciężko. Zwłaszcza, gdy się jest jego przywódcą. I gdy w swoim państwie więzi się własnego brata. Tak, Black Bolt nie ma łatwego życia. A na dodatek w okolicy Attilanu pojawiły się szkodniki - ludzie. Mało?
Dziwne rzeczy dzieją się podczas metagenezy - procesu, któremu poddawać się muszą wszyscy mieszkańcy Attilanu. Tym razem podczas mutacyjnego procesu, przez który przejść muszą młodzi attilanie, zajdą rzeczy niepokojące. Pojawią się byty od dawna niewidzialne: fruwacz i Alfa-Prymitywny. Ale to dopiero początek.
Jest to komiks wpisujący się w nie mający u nas zbyt dobrej prasy nurt superbohaterski. Nieludzie dysponują niezwykłymi mocami, noszą się w superbohaterskim (dziwnym) stylu, uwikłani są w zdarzenia, które wstrząsnąć mogą ich rzeczywistością. Superbohaterowie jakich wielu? Nic bardziej mylnego. Inhumans - Nieludzie, którzy przy całym swoim nadludzkim wdzięku zachowują się jak ludzie. Jenkinsowi udało się tchnąć w nich prawdziwe życie. To dobry komiks dla tych, którzy twierdzą, że Marvel nie wypuścił na rynek nic oryginalnego.
Autorem rysunków jest Jae Lee, znany u nas m.in. z serii X-Men. Lee ma swój styl, swoją kreskę, swoich fanów. Po polskiej wersji "Inhumans" amerykańskiemu rysownikowi wyznawców przybędzie. Można się boczyć, że zapomina o detalach, można wytykać palcem niektóre twarze. Ale to mało istotne, bo "Inhumans" się po prostu dobrze ogląda! Kompozycje, wypełnianie kadrów - nawet tych gdzie występują pojedyncze twarze - przyprawia o lekki dreszczyk.
Jenkins i Lee stworzyli dobry komiks, bo przede wszystkim zadbali o niezłą obsadę. Bo tchnęli życie w komiksowe postacie superbohaterów. A to nie każdemu się udaje. To też komiks dla tych, którzy lubią pobawić się w poszukiwanie "cytatów". I choć może Alex Ross psuje trochę zabawę anonsując pojawienie się szefa Fantastycznej Czwórki, poszukiwaczom frajdy nie zabraknie.
Kupować? Kupować.
"Inhumans: Dźwięczna młodość" #1 scenariusz: Paul Jenkins
rysunek: Jae Lee
Egmont 2003
ISBN: 83-237-9742-0
cena: 22,90 zł
Ekstrakt: 70%
Kup w Merlinie
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Niemkiewicz Kolorowe, choć czarno-białe
"Świat jest prosto urządzony. Istnieje na nim dobro. Istnieje na nim zło. Także Batman składa się z czerni i bieli". Tak brzmi krótki opis na okładce kolejnego zeszytu poświęconego Batmanowi. Ale nie wierzcie w te słowa. Dziesięć historii, dziesięć wcieleń Mrocznego Rycerza. Rycerza? Biorąc się za lekturę Batmana w czerni i bieli śmiało możecie zapomnieć o dystyngowanym milionerze, zamaskowanym mścicielu, filantropie, itd. Scenarzyści w białych rękawiczkach rozprawili się z żyjącą legendą popkultury.
Paul Dini (rys. Alex Ross) zaczął karkołomnie. Odsunął Nietoperza w cień, oddając pierwszeństwo Jokerowi. Ryzykownie? Nie do końca. W tej historii Batman jest taki, jakim go znamy: zamaskowany, cichy, niespodziewany.
Ty Templeton (rys. Marie Severin) stworzył Batmana-fajtłapę. Wayne`a niezdecydowanego. Mściciela-jajcarza, który nosi w majtkach żywe nietoperze i jest fanem - prawdziwym fanem - komiksu.
Wayne wysportowany, ani razu nie pojawiający się w przebraniu to dzieło Chrisa Claremonta (rys. Steve Rude). Familijny, dbający, trochę zagubiony w domowych pieleszach. Kto nie chciałby mieć takiego wuja?
Powrót do klasyki, mrocznej przeszłości, zgiełku w głowie Wayne`a zafundował czytelnikom Kelly Pucket (rys. Tim Sale). Klasyczny pojedynek, klasyczny wróg, klasyczne pytanie o to, kto jest świrem.
Batman kontra Batna - prywatny detektyw rodem z egzotycznej Algierii. W Gotham zginęła wróżka Madame Margay. Na miejscu zbrodni w Gato Negor krzyżują się ścieżki miłośników kryminalnych zagadek. Dialog numeru: Batna: "Jest video", Batman: "Naciśnij play".
Warren Ellis (rys. Jim Lee) nie byłby sobą, gdyby nie zawirował fabułą. Fascynacja Harrym Callahanem [w komiksowo-bilardowym wydaniu: http://www.the-dirtiest.com/images/playfield.jpg] - brutalnym, skutecznym i samotnym stróżem wydaje się być oczywista.
Batman kooperował z młodzieńcem Robinem. Przypomniał o tym John Byrne. Czy można być superbohaterem, nosić majtki na spodniach, czapkę z uszami, pelerynę i z uśmiechem na zamaskowanej twarzy obijać gęby zbirom? Można być przy tym genialnym aktorem? Konia z rzędem temu, komu przy czytaniu tej opowieści przed oczyma nie staną filmowe przygody Batmana i jego partnera.
Batman stracił -na chwile rezon (Paul Pope). Mocne uderzenie pięści rozwaliło Niepokonanemu nos. Niby nic, każdy bokser tak ma. Ale nie każdy bokser ma fortunę, drugą tożsamość, palącą wnętrzności chęcią odwetu oraz lokaja z angielskim poczuciem humoru.
John Arcudi (rys. Tony Salmons) niemal poszedł w ślady Dinniego. Nie dał powiedzieć Batmanowi ani słowa, za to pozwolił mu się wyszaleć. Przewrotna, szybka i ciekawa opowieść. Dobrze, że was tam nie ma.
Batman - detektyw. A właściwie pies gończy. Gdy wpadnie na trop, nic nie jest w stanie go powstrzymać. Znakomita część tego komiksu mogłaby zostać pozbawiona komentarzy Batmana, ale i z tym jest nieźle. Historię opowiedzianą przez Paula Levitza (rys. Paul Rivoche) warto przeczytać do samego końca.
Niewiele mówią wam nazwiska scenarzystów i rysowników? Egmont zadbał o komiksową edukację: z tyłu zeszytu umieszczono suplement z biogramami autorów.
"Batman Black & White II" #1 (Batman: Black & White II)
scenariusz i rysunki: praca zbiorowa
Egmont Polska
ISBN: 83-237-9752-8
liczba stron: 84
cena 9,90 zł
Ekstrakt: 90%
Kup w Merlinie