nr 01 (XXXIII)
styczeń-luty 2004




powrót do indeksunastępna strona

Martha Wells
Łowcy czarnoksiężników
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     – Wciąż go nie mogę określić. Jakiś taki gorzki, prawda? – Ilias zatrzymał się, żeby schować miecz, a kiedy Giliead trzymał straż, wyrył nożem znak na podłodze. Znaki te służyły im jako swoisty język: poszczególne linie mówiły, skąd przyszedł robiący je człowiek, dokąd się skierował, jak się nazywa i czego tu szuka. Ilias w swoim znaku napisał, że szukają kłopotów, co jego zdaniem doskonale określało ich sytuację.
     Tyle tylko, że mam nadzieję, iż ani Halian, ani nikt inny nie pojawi się tutaj, żeby docenić ten dowcip, pomyślał, podnosząc się i ruszając za Gilieadem w głąb następnego korytarza. Giliead zmusił Haliana, by zaprzysiągł na popioły swej babki, że nie pójdzie ich szukać, jeśli nie wrócą. Ilias miał nadzieję, że Halian dotrzyma przysięgi, nawet jeśli w rezultacie ich ciała zaginą a ich dusze zostaną tutaj na zawsze uwięzione.
     Kwaśna woń stała się znacznie silniejsza, gdy tunel zaczął kierować się w dół.
     – Wyobraź sobie, że jesteś Ixionem… – zaczął Ilias.
     – Wolałbym, nie; mam dosyć własnych problemów. – Giliead uniósł pochodnię, by wypłoszyć cienie z nad ich głów.
     – … siedzisz sobie pewnego dnia w swojej wilgotnej i ciemnej jaskini, obserwując jak wyjce i grendy napadają na siebie i zabijają się wzajemnie i myślisz: „Hej, zrobię coś, co skacze ludziom na głowę, wierci im otwór w czaszce i wyżera to, co jest w środku.” Dlaczego tak się stało?
     – Bo on jest czarnoksiężnikiem, a ci właśnie tym się zajmują – odparł cierpliwie Giliead. – Co innego… – Urwał i zatrzymał się raptownie.
     Ilias zamarł, a jego dłoń powędrowała do rękojeści miecza. On także to usłyszał: ciche stukanie pazurów o kamień. Dobył broni i stanął tak, że plecy jego i Gilieada zetknęły się, i utkwił wzrok w skale nad ich głowami. Z pewnością są tam najrozmaitsze szczeliny, o wyjściach ukrytych w mrocznych załomach skalnych.
     – Do przodu, czy do tyłu? – wyszeptał. Korytarz był za wąski, żeby dało się w nim walczyć.
     – Do tyłu… – zaczął Giliead. Jednak po chwili od strony komnaty z kośćmi nadeszły dwie postaci, zbliżone do ludzkich i zatrzymały się na krawędzi kręgu światła, rzucanego przez pochodnię. Blask płomienia odbił się krwawo w ich szalonych, wygłodniałych oczach. – Naprzód! – dokończyli jednym głosem Giliead i Ilias.
     Ilias pozwolił przyjacielowi martwić się tym, co mogą napotkać przed sobą; sam zwracał czujną uwagę na to, co znajdowało się za nimi. Ogień zabarwiał czerwoną poświatą gładką, zieloną i pocętkowaną skórę wyjców, która, jak Ilias wiedział, była w dotyku niepokojąco podobna do ludzkiej. Dążące za nimi stwory miały wydłużone głowy i długie, pajęcze ręce, przypominające łapy nieszkodliwych jaszczurek skalnych, ale ich szczęki zawierały w sobie wielkie, ciężkie kły, a pazury były ostre jak brzytwa.
     Te konkretne wyjce trzymały się w pewnej odległości, jakby już ktoś na nie polował. Tylko tego nam trzeba, żeby stworzenia te nabrały więcej sprytu, pomyślał ze złością Ilias. Krzyknął i rzucił się naprzód. Pierwszy z wyjców dał się złapać na ten podstęp i skoczył na Iliasa, wyciągając przed siebie ręce. Ilias uchylił się przed ostrymi szponami, pchnął mieczem do góry i przebił brzuch napastnika.
     Stwór cofnął się, wrzeszcząc przenikliwie i bezwładnie opadł na ścianę, drapiąc ją pazurami. Ilias cofnął się, gdy jego ciało padło na podłogę; pozostałe wyjce rzuciły się na swą nową ofiarę, doprowadzone do szaleństwa zapachem krwi.
     Czujnie obserwując ciemne kształty szarpiące swego rannego współtowarzysza, Ilias usłyszał, że Giliead klnie i zaryzykował rzut oka przez ramię. Tunel kończył się niedaleko przed nimi.
     – Do diabła – szepnął, odwracając się. Ranny wyjec wił się pod stosem swych powarkujących współbraci.
     – W dół, tędy – rzucił Giliead, przesuwając iskrzącą pochodnię nisko nad ziemią. U spodu głazów zamykających przejście znajdowały się otwory. Pochylił się, wepchnął pochodnię w największy z nich i rzucił się naprzód.
     Ilias przecisnął się za nim, zsunął się trochę w dół, a potem skoczył na płaski grunt. Znaleźli się w dużej, niskiej komnacie, jednak na tyle szerokiej, że mogli się w niej bronić. Giliead cisnął pochodnię za siebie i dobył miecza, gdy pierwszy z wyjców opadł na podłogę pomieszczenia.
     Doprowadzone do obłędu smakiem krwi, wyjce straciły wszelką zdolność do prowadzenia skoordynowanego ataku i rzuciły się na nich bezładną kupą. Ilias przebił pierwszego z nich czystym ciosem w pierś. Kiedy uwalniał miecz, stwór padł, wciąż jednak próbując go chwycić. Ilias odparował ten atak, gdy tymczasem biegł już ku niemu następny wyjec, któremu prawie złamał rękę, a potem odciął głowę. Uchylając się przed ślepym zamachem następnego, trafił go w nogę w okolicy kolana. Gdy wróg leciał na ziemię, Ilias odważył się popatrzeć dookoła.
     Giliead wydobył miecz z piersi swego przeciwnika, odpychając go od siebie butem. Przesunął się nieco, żeby być bliżej Iliasa, podczas gdy ten bacznie obserwował wyjce.
     Siedem z nich leżąc bezwładnie krwawiło na podłodze, podczas gdy pozostałe wycofały się w głąb, sycząc i warcząc. Ilias zmarszczył brwi, przyglądając się, jak pochylają się i kręcą, jakby zajęły się jakimś dziwacznym tańcem.
     – Co u… – wymamrotał Giliead. Ilias wzruszył ramionami, podczas gdy, ku ich zdziwieniu, wyjce wycofały, przeciskając się pod głazami do górnego tunelu.
     Ilias odwrócił się, próbując zobaczyć, co dzieje się w pozostałych częściach komnaty, a Giliead sięgnął po pochodnię.
     – Czy chcą zaatakować nas z góry? – zapytał. Wyjce nigdy nie rezygnowały ze swego łupu.
     – Nawet nie zabrały tych, które zginęły, to… – Giliead przekrzywił głowę i wyżej uniósł pochodnię. – Słyszysz?
     Po chwili Ilias kiwnął głową. Dźwięk był cichy, ale wyraźnie przypominał brzęczenie tysiąca zaniepokojonych pszczół.
     – Znaleźliśmy to, czego szukamy – szepnął Giliead z przekonaniem. Zrobił krok naprzód i zgasił pochodnię o ścianę komnaty.
     Kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności, Ilias zauważył zarys wyjścia do tunelu w przeciwległej ścianie, łagodnie zaznaczony białoperłową poświatą. Usłyszał, że Giliead idzie w tamtym kierunku. Racja, pomyślał Ilias, nabierając tchu. Po to tu właśnie przyszliśmy. On co prawda wolałby walczyć z wyjcami. Ruszył cicho w ślady Gilieada.
     Tunel skręcał raz w prawo, raz w lewo, kierując się jednak w dół i buczenie stopniowo przybierało na sile. Iliasowi wydało się, że słyszy też jakby słaby łoskot metalu. Dziwaczne białe światło robiło się coraz jaśniejsze, aż za ostatnim zakrętem okazało się, że dobiega z wyszczerbionego otworu w niskim suficie. Ilias popatrzył na to z niesmakiem. Takie stałe, nie migoczące światło o nietypowej barwie było czymś, co lubią produkować czarnoksiężnicy.
     Giliead ominął otwór, kierując się dalej przed siebie. Ilias podążył za nim z nieco większą ostrożnością. Zdolność wyczuwania obecności klątw, jaką Giliead otrzymał od boga, pozwoliła mu niejeden już raz ocalić życie i Ilias liczył na to, iż stanie się tak i teraz.
     Ilias zatrzymał się nad krawędzią jasnego otworu, wyciągając głowę, by zobaczyć, co znajduje się w środku. Wysoko nad nim białe, krystaliczne nacieki pobłyskiwały na łukowatym sklepieniu groty niczym tysiące zamarzniętych kropli wody. Musieli zatem znajdować się w jakiejś innej części głównej jaskini. Pod otworem przesunął się cień, co sprawiło, że Ilias cofnął się. Gdzieś w górze rozległy się jakieś dwa głosy, mówiące szybko w niezrozumiałym, szorstko brzmiącym języku. Cineth handlowało ze wszystkimi, ale Ilias nigdy w życiu nie słyszał podobnej mowy. Odsunął się ostrożnie od plamy światła, gdyż Giliead gestem nakazał mu się pospieszyć.
     Przed nimi znajdowała się kolejna szczelina w ścianie tunelu i Giliead wspiął się na skałę, żeby zobaczyć, co tam dalej jest. Zamarł, a pozycja jego ramion powiedziała Iliasowi, iż przyjaciel ujrzał coś wstrząsającego. Ilias drgnął niecierpliwie, gdyż wolał wiedzieć najgorsze. W końcu Giliead odsunął się i Ilias przecisnął się obok niego. To co zobaczył sprawił, że szeroko otworzył oczy. Histeryczny wrzask wydał mu się najwłaściwszą reakcją, ale zadowolił się zmiętym w ustach przekleństwem. Widok okazał się o wiele, wiele gorszy, niż mógł przypuszczać.
     Za szczeliną znajdowała się wielka pieczara o podłodze zaledwie o dwadzieścia kroków poniżej poziomu, na którym się znajdowali. W środku roiło się aż od ludzi. Kłębili się oni wokół ogromnej konstrukcji, złożonej z gołych metalowych żeber wspartych na wysokim rusztowaniu. Kształt zarysowany przez metalowe pręty mógłby sugerować iż jest to ogromny statek, coś jakby barka, tyle tylko, że jakoś niezupełnie pasował, a poza tym, przecież to głupota budować okręty z metalu. Najgorszą rzeczą, jednakże było to, że do budowy ludzie ci używali klątw: kilku mężczyzn, o ile rzeczywiście były to istoty ludzkie, miało coś w rodzaju niedużych pochodni, które zionęły zimnym, jaskrawym ogniem. Przesuwali pochodniami nad metalem, jakby go chcieli stopić, nadając mu w ten sposób kształt.
     Ilias rzucił niespokojne spojrzenie Gilieadowi. W odbitym świetle widział, że przyjaciel ma na twarzy wyraz ponurej zaciętości. Owszem, czekają nas kłopoty, pomyślał. Strasznie dużo tych czarnoksiężników.
     Żaden z nich jednak nie przypominał Ixiona. On zawsze starał się wyglądać jak zwykły człowiek i nawet przez jakiś czas zdołał wszystkich oszukać. Ci zaś, tam w dole, wcale nie sprawiali wrażenie normalnych. Nosili burego koloru ubrania, a twarze zakrywali czymś w rodzaju masek i zasłaniali sobie oczy ciemnego koloru szkłem. Włosy, o ile jakieś mieli, ukrywali pod bezkształtnymi, brązowymi czapkami. Ciepłe, wilgotne powietrze sprawiło, że Ilias zaczął się pocić, ale tamci byli cali okryci ubraniami, jakby mieli zamiar przedzierać się przez zaśnieżone górskie przełęcze. Mankiety długich rękawów stykały się im z okrywającymi dłonie rękawicami, kołnierze sięgały prawie do bród, tak że odsłonięta pozostawała tylko blada skóra dookoła ust, nosa i szyi.
     Ich czarnoksięskie latarnie również wcale nie przypominały tych, których używał Ixion. Jego światełka polatywały bezszelestnie to tu, to tam, przesuwane panującymi w jaskiniach przeciągami; zaś teraz Ilias oglądał duże przyrządy, szerokie na dobre dwa kroki, osadzone w metalowych uchwytach, wbitych w skałę, lub przymocowanych do wysokich, metalowych stojaków. Kiedy się w nie patrzyło, ich blask porażał jak słońce i to one właśnie wydawały z siebie ten dziwny szum.
     Ilias przyglądał się, a tymczasem z innego tunelu wyłoniła się grupa wyjców, pilnowanych przez dwóch czarnoksiężników, które ciągnęły wiązkę metalowych prętów. Białe światło lśniło na ich gładkiej, cętkowanej skórze i odbijało się w ich szalonych oczach. Ci czarnoksiężnicy także okiełznali wyjców, zupełnie tak samo jak Ixion.
     Nagle jeden z nich rzucił niesiony ciężar, kuląc się i powarkując. Obok niego stał jeden z czarnoksiężników, zajmujący się rozwijaniem czarnej liny. Teraz wykrzyknął jakieś ostrzeżenie i wskazał na wyjca. Głos i nagły ruch zwróciły uwagę stworu: z szybkością węża rzucił się na czarnoksiężnika.
     Kiedy już go prawie dosięgał, inny czarnoksiężnik wyciągnął coś ciemnego z pochwy u pasa i wysunął w kierunku wyjca. Ilias cofnął się, słysząc nagły ostry dźwięk. To coś nowego, pomyślał, rzucając okiem w stronę Gilieada który skrzywił się, gdy echo rozległo się po całej jaskini. Wciąż mając je w uszach Ilias zdążył jeszcze zobaczyć, jak wyjec słania się i pada, spazmatycznie wierzgając nogami. Inne wyjce nie rzuciły się na niego, lecz zbiły w grupkę, posykując nerwowo. Ilias zwilżył sobie wargi. Przynajmniej teraz już wiemy, co nauczyło wyjce obawiać się ludzi.
     Część czarnoksiężników zaganiała pozostałe stwory z powrotem do pracy, jakby nie stało się nic niezwykłego. Jeden nakazał gestem dwóm innym, żeby wynieśli człowieka, którego zaatakował wyjec. Zwisał on bezwładnie, chociaż bestia zaledwie go tknęła, a na kamieniach nie widać było śladów krwi; ciągnęli go za ramiona, tak, że głową uderzał o posadzkę, jakby wiedzieli, że nie żyje albo jest mu wszystko jedno. Albo ta klątwa, broń, czy co tam, zgładziła także i jego.
     Ilias podniósł wzrok na Gilieada. Widział już wcześniej, jak zabijają czarnoksiężnicy, ale klątwy wymagały zawsze dłuższego czasu. Gdyby nie to, Giliead byłby już martwy kilka razy. Stuknął go lekko łokciem w ramię i wyszeptał prawie nie wydając głosu.
     – Co to było?
     Giliead pokręcił głową, gdyż także nic nie rozumiał. Pochylił się i odpowiedział równie bezgłośnie:
     – Niektórzy z nich nie są czarnoksiężnikami, tylko niewolnikami. Widzisz?
     Po krótkiej chwili Ilias kiwnął głową. Ci, którzy zapędzali resztę nosili skórzane pasy z przymocowanymi do nich dziwnego kształtu pochwami, a także innymi narzędziami i pojemnikami. Reszta nie miała żadnego podobnego ekwipunku. Także to właśnie oni zajmowali się pracą, używali zaklętych narzędzi, nosili rury i pręty oraz ciężkie liny. Tamci wskazywali kierunek i wydawali polecenia, obserwowali, zapisywali coś na małych, kwadratowych tabliczkach. Poruszali się pewniej, bardziej prostowali plecy i mieli masywne szczęki. Czarnoksiężników nie było tu aż tylu, jak wydawało się na początku. Ale i tak jest ich za wielu, pomyślał Ilias.
     Poczuł nagle, że coś dotyka go w ramię i aż podskoczył. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że gapi się tak ze zgrozą a zarazem fascynacją już od dłuższego czasu. Zdrętwiały mu nogi od kucania bez ruchu. Ostrożnie podążył za Gilieadem w dół po stromej skale i obaj wycofali się w głąb tunelu, prawie do tego miejsca, gdzie wyjce najpierw z nimi walczyły, a potem uciekły. Usiedli pod nawisem skalnym, opierając się plecami o ścianę, ramię przy ramieniu, bardziej dla wygody, niż z potrzeby ukrycia się.
     – No i co? – zapytał Ilias półgłosem.
     Giliead nabrał głęboko tchu, a potem odparł cicho:
     – Nie wiedziałem, że może istnieć aż tylu czarnoksiężników. Gdziekolwiek. – Ilias poczuł, że jego towarzysz bezradnie wzrusza ramionami. – Nie wiedziałem, że potrafią tak ze sobą współpracować.
     Ilias chciał przełknąć ślinę, ale stwierdził, że zaschło mu w gardle. To nie jakiś samotny czarnoksiężnik zajął miejsce Ixiona i wykorzystywał to, co tamten po sobie zostawił, żeby jak on napadać na statki i nadbrzeżne miasta i wioski. Kogoś takiego można było zabić, jeśli zachowało się ostrożność i miało trochę sprytu. Nie raz już tak robiono. Ale teraz natrafili na całą armię czarnoksiężników. Na samą myśl o tym na nowo poczuł ból w plecach, tam gdzie miał blizny.
     – To wojna.
     Giliead kiwnął głową i potarł czoło. Był poważnie zaniepokojony i usiłował to ukryć.
     – Musimy przekazać wiadomość Nicanorowi i Visoleli. Co prawda nie mamy im wiele do powiedzenia. – Oni zaś przekażą wieść do innych miast-państw i wszystkich gospodarstw w Syrnai. Giliead z irytacją potrząsnął głową. – Musimy dowiedzieć się, kiedy mają zamiar zaatakować.
     – Mamy trzy dni na przeprowadzenie zwiadów. – „Szybki” miał po nich przypłynąć kiedy księżyc znowu wzejdzie po drugiej stronie wyspy. – I mamy przewagę, bo nie wiedzą, że tutaj jesteśmy. – Ilias wyczuł, że Giliead patrzy na niego i dodał: – Miejmy nadzieję.

powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.