 |
ROZDZIAŁ TRZECI
1233 P.U. 317 R.P.
Z punktu widzenia protegowanego wygląda to inaczej, pomyślał John Hosten, garbiąc się przezornie. Wędrował ulicami Składania Przysięgi w szarawym bawełnianym płaszczu i bryczesach jakiegoś pośledniego protegowanego robotnika. Mógł być magazynowym urzędnikiem albo sklepikarzem; włosy miał przefarbowane na brązowo, lecz najlepszą ochroną był kłębiący się tłum oraz fakt, iż nikt nie patrzy na zwykłego protegowanego. Zapomniał też, jak gorąco jest w tym cholernym miejscu. Gorące, gęste powietrze, wilgotne i przesycone dymem węglowym oraz zapachami. Miasto było większe, niż pamiętał z dzieciństwa. Wille wspinały się wyżej na zboczach wulkanów, fabryki były większe, a ich kominy wyższe, więcej było wiszących w górze linii elektrycznych i robotników zwisających po bokach przeciążonych tramwajów. A także o wiele, wiele więcej napędzanych mechanicznie pojazdów. Większość z nich była szarymi, napędzanymi parą wojskowymi ciężarówkami i ciągnikami zbudowanymi w sześciu standardowych modelach. Także sporo luksusowych pojazdów, niektóre z nich były importowanymi modelami z Republiki. Wyminęło go pół tuzina protegowanych na tandemowym rowerze, który, jeśli mu się przyjrzeć, był bardzo sprytnym wynalazkiem. Zbyt ciężki, aby jeden pedałował – potrzeba sześciu. Robotnicy fabryczni mogą się nim posługiwać przy dojazdach, ale nie mają osobistej wolności przemieszczania się. Spryt nie był zaś całkiem pozytywną cechą… Dał nura w drzwi wejściowe do burdelu. Nie było go trudno znaleźć, jako że miał na nich wypisane BURDEL NR.22A7-B, PROTEGOWANI, KLASA 6-b, z graficznym symbolem dla analfabetów. Wewnątrz znajdowała się przygnębiająco naga poczekalnia z podłogą z cegieł i dziewczętami – gołymi poza bawełnianymi spodenkami – siedzącymi przy ścianach na drewnianych ławkach. Obok nich ułożone były ręczniki, a nad głową każdej, pod żarówką, na ścianie widniał numer. Dziewczyny nie wyglądały na wyniszczone, jak można się było tego spodziewać, lecz niewiele z nich było profesjonalistkami. Tymczasowa służba w miejscu takim jak to, stanowiła standardową karę za drobne przewinienia w regulaminie miejsca pracy. Schody prowadziły do kabin na górze, a zaraz za drzwiami, za żelazną kratą siedziała urzędniczka. Miejsce pachniało potem, ostrym środkiem dezynfekującym i rozlanym piwem. W pobliżu stał mięśniak z okutą żelazem pałką przywiązaną do masywnego nadgarstka, dłubiący w zębach paznokciem kciuka drugiej ręki. Zapewne policjant na emeryturze. Facet zlustrował Johna wzrokiem i groźnie postukał końcem pałki o stiuk ściany. John skulił się odpowiednio, odwracając i pochylając głowę. – Ceny są wywieszone – rzuciła monotonnym głosem urzędniczka. Kobieta miała pięćdziesiątkę, była obwisła od skrobiowej diety i braku ruchu. – Mam je przeczytać? Alkohol płatny dodatkowo. John przesunął żelazne żetony po stole, przez podajnik w żelaznej kracie. Palce ustawiły je w porządku; pochodziły ze Stoczni Zeizin AG, jednej z większych firm. »Rozpoznanie« powiedziało Centrum. Wskazówki pojawiły się na bladej twarzy urzędniczki, wskazując rozszerzenie źrenic i zmiany temperatury. »97% plus minus 2.« Mógł uzyskać jedynie tyle pewności. Teraz pytanie: czy to jego prawdziwy informator, czy też Czwarte Biuro przeniknęło do siatki i czeka na niego. Dłonie miał wilgotne, przełknął żółć i pomknął spojrzeniem ku drzwiom. Nie miał przy sobie broni; byłoby to tutaj szalenie ryzykowne – protegowany schwytany z bronią miałby szczęście, gdyby został zabity na miejscu. A kiedy zobaczyliby jego geburtsnumero… »To jest informator« zapewniło go Centrum. »Odpowiedni poziom zdenerwowania. 73% plus minus 5.« Cholernie mało pewności w porównaniu do pierwszej oceny, lecz i tak uspokajająco wiele. Jednak… Urzędniczka pokiwała głową i przycisnęła guzik z boku kontuaru. Światełko zapaliło się nad dziewczyną najbliżej schodów. Ta wstała z mechanicznym uśmiechem i podniosła swój ręcznik. We wczesne popołudnie w korytarzu na górze było dość cicho. Po obu stronach znajdował się rząd kabin, z wiszącymi na nich na kółeczkach zasłonami oraz prysznicem na końcu. Przewodniczka Johna odsunęła zasłonę z numerem i przeszła przez nią. A on podążył za nią. Wewnątrz znajdowała się pojedyncza prycza, umywalka z kranem i dzbanek z antyseptycznym mydłem… a w kącie przykucnięta postać Angela Pesaloziego. Mężczyzna wstał, krzepki niczym niedźwiedź, lecz bardziej posiwiały niż John zapamiętał. – Młody panicz Johan – wymruczał. John wyciągnął dłoń. – Nie jestem teraz niczyim paniczem, Angelo – powiedział, uśmiechając się. Ręka kierowcy i osobistego służącego Karla Hostena ścisnęła jego dłoń z miarkowaną siłą. John odpowiedział na uścisk, a Angelo się uśmiechnął. – Nie zmiękłeś – stwierdził. – Chodź, powinniśmy szybko załatwić nasze sprawy. Dziewczyna postawiła stopę na pryczy i zaczęła ją popychać, najpierw nierytmicznie, a potem już rytmicznie, i to z akompaniamentem wokalnym. Był to niezwykle przekonujący chór pisków i jęków. – Minuta – powiedział John. – Ja też ryzykuję tutaj życiem i będę dalej, więc muszę to zrozumieć. Karl Hosten jest dobrym panem, a twoja własna córka jest jednym z Wybrańców. Dlaczego jesteś gotów pracować przeciwko nim? Brązowe oczy z powagą spotkały się z jego wzrokiem. – Jest dobrym panem, ale ja wolałbym wcale nie mieć pana i być wolnym człowiekiem. Mam czworo dzieci, a ponieważ jedno jest lordem, to czy pozostałe, i moje wnuki, powinny być niewolnikami? Więcej jest złych panów niż dobrych. Skinął głową w stronę dziewczyny. – Upuściła tacę z częściami do izolatora, więc musi być tu dziwką przez miesiąc – czy to jest sprawiedliwość? Jeśli człowiek powie coś przeciwko panom, gdy ci odesłali jego żonę na inną plantację albo posłali dzieci do wojska a brata do kopalni, to jest wieszany w żelaznej klatce na rozstajach dróg, aby tam umarł – czy to jest sprawiedliwość? To się musi skończyć, nawet jeśli ja za to zginę. John patrzył mu w oczy przez dłuższą chwilę. »Obiekt jest szczery, prawdopodobieństwo…« Uciszył komputer myślą. Wiem. A Angelo zawsze był życzliwy wobec chłopca z kaleką stopą… – Tak – powiedział John. – Zgadza się, Angelo. Protegowany skinął głową i wyciągnął poskładane papiery zza pazuchy kurtki. Były wilgotne od potu, ale dało się je odczytać. – Zabrałem je z kosza na śmieci, przed codziennym spalaniem – powiedział. – Jest tu rozkaz dotyczący pięciu statków powietrznych…
– Martwię się o tego chłopaka – powiedziała Sally Farr. – A ja nie – odparł Maurice Farr. Siedzieli na tarasie kwatery komendanta marynarki wojennej, z widokiem na Charrson i port. Była to najbardziej na północ wysunięta część Republiki Santander, a tym samym najbardziej gorąca. Wybrzeża Cieśniny były jeszcze cieplejsze, po obu stronach osłonięte przez góry przed kontynentalnymi wiatrami. Właśnie zaczęło się gorące, suche lato. Kwiaty mieniły się kolorami wokół wielkiego, pobielonego domu, a mozaikowa, ceglana powierzchnia tarasu upstrzona była cieniami wiecznie zielonego dębu i królewskich palm posadzonych dookoła. Droga zbiegała w dół górskiego zbocza dramatycznymi serpentynami. Po obu jej stronach znajdowały się wille, kwatery oficerskie i przedmieścia klasy średniej – w górze, z dala od upału panującego w starym mieście, wokół zatoki w kształcie litery J. Tutejsze dachy były w większości lekko spadziste, zbudowane z czerwonej, glinianej dachówki. Przypominało to bardziej jedno z imperialnych miast z ziem na północ od Cieśniny niż resztę Santander. A większość ludności także była imperialna – w ciągu ostatnich kilku pokoleń widoczny był ciągły napływ migrującej siły roboczej, poszukującej lepiej płatnej pracy w rozrastających się kopalniach, fabrykach i na nawadnianych farmach. Wzrok Farra powędrował ku dokom. Jeden z jego opancerzonych krążowników znajdował się w suchym doku, z pękniętym wałem środkowej śruby. Pozostałe cztery statki eskadry były także na nowo wyposażane. Gdy wszystko będzie gotowe, zabierze je w górę Cieśniny w rejs stanowiący pokaz siły. – John – ciągnął dalej – jest na dobrej drodze do zostania bardzo zamożnym młodzieńcem. I dobrze sobie radzi w służbie dyplomatycznej. – Dziękuję – rzekł do stewarda, który przyniósł mu popołudniowy dżin z tonikiem. Sally zagrzechotała kostkami lodu w swoim drinku. – Nie prowadzi życia towarzyskiego – powiedziała. – Wciąż przedstawiam mu dziewczęta i nic się nie dzieje. On tylko uczy się i pracuje. Lekarze mówią, że powinien… umm, być sprawny… ale martwię się. Maurice odwrócił głowę, aby ukryć lekki uśmieszek. Z tego, co Jeffrey mu opowiadał, Johna widywano czasami z dziewczętami, które nie były szczególnie grzeczne. Był to wystarczający dowód na to, że wazektomia wykonana przez lekarzy Wybrańców przynajmniej w tej kwestii nie wyrządziła szkody nie do naprawienia. – Czy wiesz coś, o czym ja nie wiem? – rzuciła ostro Sally. – Powiedzmy to w ten sposób, moja droga: są pewne sprawy, o których młodzieniec raczej nie rozmawia z matką. – Och. Mądra, pomyślał z czułością Maurice. I do tego ładna. Sally wyglądała niesamowicie spokojnie i elegancko w swym płóciennym stroju w kremowym kolorze, słomkowym kapeluszu o szerokim rondzie i plisowanej spódnicy kończącej się śmiało powyżej kostki. Tylko odrobina siwizny w długich, brązowych włosach, nie więcej niż w jego. Nie dałoby się poznać, że miała czwórkę dzieci. – Poza tym – ciągnął – przydzielono go do ambasady w Ciano. Z tego, co wiem o tamtejszym ufrakowanym gronie, to będzie miał czas jedynie na życie towarzyskie – to jest ich główna funkcja dyplomatyczna. Możesz liczyć na to, że spotka tam mnóstwo miłych dziewcząt. – Och. – Głos Sally zadrżał nieco. – Miłych imperialnych dziewcząt. Cóż, pewnie… – Wzruszyła ramionami. Tym razem to ona spojrzała w dół zbocza. Znajdowały się tam fortyfikacje, począwszy od systemu okopów zewnętrznych i bastionów wzniesionych całe wieki temu w obronie przed obstrzałem, po nowoczesne bunkry z betonu i stali, z ciężkimi działami przeciwokrętowymi. – Wygląda na to, iż John myśli, że będzie wojna – powiedziała. – Jeffrey też. Maurice skinął głową z powagą. – Nie zaskoczyłoby mnie to. A przynajmniej wojna pomiędzy Wybrańcami a Imperium. – Ale my z pewnością nie zostalibyśmy wmieszani! – zaprotestowała Sally. – Z początku nie – rzekł powoli Maurice. – Przez jakiś czas. – Zatem, dzięki Bogu, że Jeffrey jest w armii – powiedziała. Republika Santander nie miała granicy lądowej z żadną ze zwaśnionych sił. – A John jest bezpieczny w korpusie dyplomatycznym.
– Bosko tańczysz, Giovanni – powiedziała Pia del’Cuomo. – To niesprawiedliwe. Jesteś wysoki, jesteś przystojny, jesteś bystry, jesteś bogaty i tak dobrze tańczysz. Strzeż się, aby Bóg nie zesłał ci nieszczęścia. – Już mi kilka zesłał – rzekł John Hosten lekkim tonem, okręcając dziewczynę w walcu. Sala balowa wypełniona była pełnym wdzięku wirowaniem, sukniami, mundurami i czarnymi frakami, klejnotami, kwiatami i wachlarzami. – Lecz sprowadził mnie do Ciano, bym cię poznał, więc nie może się na mnie gniewać. Pia dopiero co skończyła dwadzieścia lat. Była stara jak na niezamężną imperialną kobietę wysokiego rodu, i cztery lata młodsza od niego. Także w przeciwieństwie do większości Imperialnych jej płci i pozycji, nie uważała ona, iż chichotanie i bezmyślne uwagi są jedynym sposobem prowadzenia rozmowy z mężczyzną. A poza tym była bardzo ładna, czego był mocno świadom, gdy ich dłonie pozostawały złączone, a on jedną ręką obejmował jej wąską talię. Nie, nie ładna, piękna, pomyślał. Ogromne, piwne oczy, twarz w kształcie serca i kremowa skóra uwydatniana przez połyskujący, głęboki dekolt oraz lśniące, brązowe włosy upięte pod diamentowym diademem. A, co najważniejsze, zdawała się go lubić. Muzyka zamilkła, a oni stali przez chwilę, uśmiechając się do siebie, podczas gdy tłum oklaskiwał orkiestrę. – Gdyby zazdrosne oczy były sztyletami, to zostałabym zasztyletowana na śmierć – stwierdziła Pia z odrobiną satysfakcji w głosie. – To zabawne, zważywszy, że od kilku lat jestem uważana za starą pannę. Mój ojciec pomrukuje, że jeśli chciałam jedynie czytać książki i żyć samotnie, to powinnam była odnaleźć powołanie, zanim opuściłam szkołę zakonną. John parsknął śmiechem. – Mało prawdopodobne. – Byłaby ze mnie bardzo kiepska zakonnica, to prawda – rzuciła spokojnie. – Nie mogłabym też chodzić na tak wiele pikników, bali albo do opery z przystojnym, młodym oficerem z ambasady Santander… – Szklaneczkę ponczu? – spytał. Pia położyła mu dłoń na ramieniu, gdy prowadził ją do stołu z ponczem. Ubrany na biało steward wręczył im szklaneczki. Był to owocowy poncz z białym winem, chłodny i cierpki. – Martwisz się, Johnie – powiedziała. Jej angielski był prawie tak dobry jak jego imperialny, a w jej głosie zabrzmiała powaga. – Tak – westchnął. – Twoje rozmowy z moim ojcem nie potoczyły się dobrze? Nawet jak na imperialnego dowódcę, hrabia Benito del’Cuomo był ograniczonym bęcwałem…. John z wysiłkiem przegnał z myśli obraz białych, rozszerzających się do dołu bokobrodów. – Nie – powiedział. – On nie traktuje Wybrańców poważnie. Pia łyknęła ponczu i skinęła głową na swoją przyzwoitkę, która siedziała z innymi matronami pod ścianą. Starsza kobieta – uboga krewna, utrzymywana przez rodzinę del’Cuomo – zmarszczyła brwi, widząc, że Pia wciąż rozmawia z młodym republikańskim chargé d’affaires. Zaczęli zmierzać powoli ku balkonowi. – Ojciec nie sądzi, aby Kraina ośmieliła się nas zaatakować – rzuciła zadumana. – Mamy o wiele więcej żołnierzy, o wiele więcej okrętów wojennych. Ich wyspa jest maleńka w porównaniu z Imperium. – Pia… – Tak naprawdę, to nie miał ochoty rozprawiać o polityce, lecz ona miała powód do zmartwienia. – Pia, w swojej nocie domagali się eksterytorialnych praw do Corony i z pół tuzina innych portów, kontroli nad eksportem zboża i praw wyłączności na inwestycje w imperialne koleje. Pia zmyliła krok. Była w końcu córką ministra wojny. – To… to ultimatum! – powiedziała. – I to niemożliwe do spełnienia. John skinął posępnie głową. – Pretekst do wypowiedzenia wojny. A nawet gdyby wasz imperator i rada senatorów zgodzili się na to – a masz rację, że nie mogliby tego zrobić – to wówczas Wybrańcy wynaleźliby jakieś nowe żądanie. – Dlaczego zatem nas ostrzegają? Z pewnością nie są aż tacy pełni skrupułów, aby cofnąć się przed atakiem z zaskoczenia. – Raczej nie. Mam straszliwe podejrzenie, iż oni chcą, aby Imperium było przygotowane, żebyście mieli więcej skoncentrowanych sił tam, gdzie mogą je dostać – rzekł John. Wyszli w chłodniejsze powietrze i półmrok wielkiej werandy. Mała Adela i ogromna Mira znajdowały się na niebie, i to w pełni, zalewając czarno-białą szachownicę podłogi bladym, niebieskawym światłem i zmieniając olbrzymie donice wypełnione oleandrami i jaśminem oraz bugenwillą w pastelową, bajkową krainę. Taras kończył się rzeźbioną granitową balustradą i szerokimi schodami prowadzącymi w dół, ku ogrodom, których żwirowe alejki lśniły bielą pośród klombów i drzew. Za murem posiadłości szeroko rozrzucone światełka pokazywały, gdzie stoją kamienice wielmoży na ogrodzonych działkach. Tu i ówdzie para żółtych, naftowych lamp wskazywała na powóz lub pojazd parowy. Ku zachodowi sięgała gęściejsza pajęczyna świateł, w większości nieregularnych – pierwotny plan ulic Ciano wyznaczyły krowy, poza kilkoma alejami wytyczonymi przez niedawne pokolenia. Światła schodziły się ku imperialnemu kompleksowi pałacowemu, plątaninie złoconych kopuł. Mogli stąd dostrzec połyskującą powierzchnię szerokiej rzeki Pada. Doki, magazyny i slumsy dokoła niej stanowiły czarne, poszarpane kształty, tam nie było żadnych gazowych latarni. Nad nimi dwa światełka sunęły po niebie z cichym pomrukiem śmigieł. Statek powietrzny zmierzający na zachód, ku wielkiemu portowi oceanicznemu Corona u ujścia Pady. – Zrobiony przez Wybrańców – rzekł John, skinąwszy głową ku niemu. – Pia, wasi żołnierze są dzielni, lecz nie mają pojęcia, czemu stawią czoła. Pia oparła się biodrem o balustradę, obracając wachlarz pomiędzy palcami. – Mój ojciec… mój ojciec jest inteligentnym człowiekiem. Ale on… on często uważa, iż skoro sprawy miały się w pewien sposób, kiedy był młody, to takimi muszą pozostać. – Nie dziwi mnie to. Mój własny rząd myśli podobnie. – Choć nie aż do tego stopnia, dodał w duchu. Milczeli przez kilka minut. John czuł narastające napięcie, głównie w żołądku. Pia patrzyła na niego kątem oka, powoli marszcząc brwi z rozczarowaniem. – Ach… to znaczy… – odezwał się John. – Ach, zamierzałem znowu odwiedzić twego ojca. Pia zwróciła się ku niemu. – W sprawach natury politycznej? – spytała, zachowując spokój. Wymówka cisnęła mu się na usta. Tak. Oczywiście. Tego tylko potrzebował, dodać tchórzostwo do listy swych słabości. Kaleka dusza towarzysząca kalekiej stopie. – Nie – powiedział. – W sprawie osobistej… jeśli byś tego chciała. Uśmiech zapłonął w jej oczach, zanim sięgnął ust. – Bardzo bym tego chciała – powiedziała i pochyliła się lekko do przodu, muskając ustami jego usta. »Prawdopodobieństwo szczerości wynosi 92% plus minus 3, z następującymi załamaniami motywacyjnymi…« zaczęło Centrum. Zamknij się, do kurwy nędzy! – pomyślał John. Usłyszał rozbawienie Raja w swym umyśle. »Cholernie słusznie, chłopcze.« Głos Jeffa: Boże, ale laska, no nie? Jeff musiał otrzymać od Centrum obraz widziany oczyma Johna. Czy wy wszyscy możecie łaskawie odczepić się od mojego życia osobistego? – Giovanni, są chwile, kiedy myślę, że rozmawiasz z Bogiem albo ze świętymi lub kimś innym, ale nie z osobą, z którą jesteś! John wymamrotał przeprosiny. Oczy Pii wciąż błyszczały. – Jedyny problem, to czy on się zgodzi? – Lepiej żeby tak było – rzekł John. Pia zamrugała zaskoczona i lekko przestraszona na widok wyrazu, jaki na chwilę zagościł na jego twarzy. Zmusił się do odprężenia i uśmiechnął. – Dlaczego miałby się nie zgodzić? – spytał. – Wie, że nie jestem łowcą posagów – rodzina del ‘Cuomo była bajecznie bogata, lecz jemu udało się dyskretnie uświadomić hrabiemu wielkość swego portfela – a gdyby nie lubił mnie osobiście, to zabroniłby mi cię widywać. Pia skinęła głową. – Cóż, mam jeszcze trzy młodsze siostry – powiedziała z trzeźwą przenikliwością. – Nie wypada, aby wyszły za mąż przede mną, a poza tym, mój drogi, myślę, iż ojciec uważa, że może poskąpić na posagu, udając, iż to małżeństwo jest niemożliwe, jako że nie należysz do kościoła imperialnego. John się uśmiechnął. – Ma rację. Może poskąpić. Jakaś zimna część jego umysłu dodała, iż niedługo imperialna własność będzie niewiele warta. Wziął głęboki oddech. Było to jak skakanie z wysokiej trampoliny – gdy już się zdecydowałeś, nie było sensu myśleć o wysokości. – Pia, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. – Spokojnie spojrzała mu w oczy. – Jestem… urodziłem się zdeformowany. Odwrócił lekko wzrok. – Szpotawa stopa. Odetchnęła głośno. Jego wzrok powędrował ku jej twarzy. Uśmiechała się. – Czy tylko o to chodzi? Chirurdzy musieli się zatem dobrze spisać – tańczysz, jeździsz konno, grasz w… jak to się nazywa? W tenisa? – Machnęła ręką. – To nic takiego. Wypuścił z westchnieniem oddech, nieświadom, że go wstrzymywał. – To dlatego mój ojciec nigdy mnie nie zaakceptował – rzekł cicho. Przesunęła dłonią po jego twarzy. – A gdyby to zrobił, to byłbyś w Krainie, przygotowując się do napaści na Imperium – powiedziała. – A poza tym, nie byłbyś mężczyzną, którego kocham. Spotkałam Wybrańców z tutejszej ambasady i są to świnie, świnie o dobrych manierach. Patrzą na mnie jak na kawałek kebaba. Ty nie jesteś takim człowiekiem. Ujął jej dłoń i pocałował. – Jest jeszcze coś. – John przymknął oczy. – Nie mogę mieć dzieci. Palce Pii zacisnęły się na jego palcach. Podniósł wzrok i zobaczył łzy w jej oczach, błyszczące w świetle gwiazd – i uświadomił sobie zaszokowany, jakby oblano go zimną wodą, iż były one przeznaczone dla niego. – Ale… Skinął gwałtownie głową. – Och, ja… jestem w stanie. Jestem jednak wysterylizowany i nic nie można na to poradzić. – Odwrócił głowę w bok. – Zrobiono to, ach, gdy byłem bardzo mały. – Zatem ty również masz powód, by nienawidzić Wybrańców – rzekła cichutko Pia. – Spojrzyj na mnie, Giovanni. Zrobił tak. – Jesteś mężczyzną, na którego czekałam. Tyle tylko mam do powiedzenia.
Jeffrey Farr się uśmiechnął. – Uważasz nasze statki za zabawne? – spytał ostro imperialny oficer. Parowy kuter sapał rytmicznie, przesuwając się wzdłuż szeregu zakotwiczonych ciężkich okrętów bojowych. Jeffrey zauważył to samo podejście u imperialnych oficerów marynarki już wcześniej. W przeciwieństwie do armii – czy też kłócących się komitetów w Ciano, które ustalały politykę i budżet – oni musieli mieć jakieś pojęcie o tym, co się dzieje za granicą. Oczywiście nie chcieli przyznać, w jakim stanie jest ich marynarka, wynikało to z poczucia urażonej dumy. – Wręcz przeciwnie – rzekł gładko Farr. – Uśmiechnąłem się, bowiem niedawno otrzymałem wieści, iż mój brat, mój przybrany brat, się żeni. Z damą imieniem Pia del’Cuomo. I nie uważam, aby wasze statki były zabawne. Uważam, że są żałosne, dodał w duchu. Oficer imperialny skinął głową, udobruchany i pod wrażeniem. – Z najstarszą córką ministra wojny? Twój brat to szczęściarz. – Wskazał. – Tam oto są, duma Floty Przesmyku. Dziesięć pancerników unosiło się na spokojnej wodzie basenu wojskowej zatoki, otoczonej przez olbrzymie fortece. Lichtugi przenosiły zapasy, z czego większość stanowił węgiel, który trzeba mozolnie przekładać łopatami do unoszonych przez dźwigi wiader i wciągać na pokład, by dostarczyć go do ładowni węglowych. Statki były średniej wielkości, około jedenastu tysięcy ton ładowności, z długimi dziobami do taranowania oraz wydatnym zawałem burtowym, który sprawiał, iż były o wiele węższe na wysokości pokładu niż poniżej poziomu wody. Każdy wyposażony był w ciężkie i przysadziste pojedyncze trzystapięćdziesiątki w okrągłej, cylindrycznej wieżyczce na dziobie oraz na rufie, i w pomocnicze baterie stanowiące szereg mniejszych wieżyczek z jednym działkiem wznoszące się pomostowo po bokach. Każdy miał szereg czterech krótkich kominów i gąszcz wiszących w górze mostków, dźwigów i masztów sygnałowych. W swoim czasie były to całkiem dobre statki. Problem w tym, że Imperium buduje je w dwadzieścia lat po tym, jak dni ich chwały przeminęły.
|
|
 |
|