– Odesłała... odszedłby? – O tak. Jestem zdumiony, że nie przyszło ci to do głowy, Paksenarrion. Tak samo, jak odesłałaś Wiatronogiego... ach, prawda. Nie odesłałaś go. Ale mogłaś. – Czyli nie musiałeś go zabijać! – zawołała rozzłoszczona Paks. – Powiedziałeś mi... – Powiedziałem ci, co moim zdaniem najlepiej zrobić. Zabij – i więcej go nie będzie. Odeślij – i mógłby wrócić, choć nic nie stało na przeszkodzie, byś nałożyła na niego przymus, żeby nas unikał. Poza tym, w ten sposób zdobyliśmy cenne futro. – Odwrócił się do swojego plecaka i wyciągnął krótki, szeroki nóż do obdzierania ze skóry. Paks stanęła pomiędzy nim a śnieżnym kotem, zobaczył ją, kiedy wstał i zmarszczył brwi. – Nie pozwolę ci – oświadczyła, walcząc z napływającymi jej do oczu łzami. – Powiedziałeś mi, że muszę go unieruchomić, gdyż inaczej nas zabije. Skłamałeś. Nie po raz pierwszy. Nie skorzystasz na tym, Macenionie. Popełniłam błąd, że go sparaliżowałam – to najgorsza rzecz, jaką zrobiłam. Nie pozwolę ci na więcej. – Chcesz powiedzieć, że zmarnujesz doskonałe futro – z zimowym włosiem – tylko dlatego, że nie pomyślałaś o odprawieniu go? – Nie – ponieważ mnie okłamałeś. – Paks cofała się ostrożnie, dopóki nie zawadziła obcasem o ciało kota. Obróciła się i jednym silnym pchnięciem wyrzuciła je na zewnątrz. – Jesteś upartym głupcem – rzucił Macenion, lecz bez gniewu, którego się obawiała. – Złota za nie wystarczyłoby nam na miesiąc dostatniego życia. Ale... – Wzruszył ramionami. – Rozumiem, że coś to dla ciebie znaczyło. Nie stój już tam, bo zamarzniesz. Nadal musimy jutro przebyć przełęcz. Schronienie opuścili nie nazajutrz, lecz dopiero następnego ranka. Świt wstał różowy, prawie wcale nie wiało, a wśród zasp nie było widać niczego, co przypominałoby truchło śnieżnego kota. Rozmawiali ze sobą niewiele – o ognisku, opiece nad końmi i zwijaniu obozu. Wędrowali przez błękitny i bladoróżowy świat, rzucając na szlak za sobą błękitnoczarne cienie. Po przebyciu przełęczy Paks zobaczyła nie bezkresne lasy Ośmiu Królestw, na co miała nadzieję, lecz kolejne wzniesienia i głębokie doliny. Daleko w dole zbocza porastał las. Gdzieś w oddali kończyły się góry. Miała nadzieję, że tam dotrą. Rozdział czwarty Od zabicia śnieżnego kota Paks nie sypiała zbyt dobrze. Pomimo sarkastycznych zapewnień Maceniona miała poczucie, że zhańbiła swój miecz i pierścień, którego użyła. Została tylko dlatego, że nie dysponowała innym przewodnikiem. Teraz jednak, gdy przez leśną przecinkę przedostali się do kolejnego wąskiego parowu, zaczęła rozważać, czy nie powinni się rozstać. Tutaj, mając za plecami masyw gór, z pewnością sama znajdzie dalszą drogę na północ. – Cóż, w rzeczy samej... – zaczął Macenion tonem sugerującym oczekiwanie na pytanie, o co mu chodzi. – No dobrze, o co ci chodzi? – Przystanęła, sprawdzając podkowy kuca. – To właśnie miałem nadzieję znaleźć – właściwą dolinę. Przyjrzała się parowowi i w jego najszerszym miejscu dostrzegła stertę kamieni. – Kolejne ruiny? – zapytała krótko. – O wiele ważniejsze – odrzekł. Uśmiechał się od ucha do ucha, a gdy poczuł na sobie jej wzrok, puścił do niej oko. – Czyż nie mówiłem, że w tych górach można znaleźć skarby? – Mówiłeś dużo różnych rzeczy. – Odwróciła się do Gwiazdy, poprawiając popręgi. Westchnął. – Daj spokój, nie bądź męcząca. Masz nowy miecz i... Wiedziała, że Macenion rozstał się z wykutym przez elfy ostrzem tylko dlatego, by uśmierzyć jej gniew wywołany niepotrzebnym zamordowaniem śnieżnego kota. Miecz dobrze leżał w dłoni – był o wiele lepszy od tego, który sobie kupiła – nadal jednak czuła się oburzona całym zajściem. I nie zamierzała manifestować wdzięczności. – I twierdzisz, że będzie tego więcej, jak zwykle oczekując ode mnie ochrony, zgadza się? – Będę potrzebował twojej pomocy. – Westchnął powtórnie. – Paks, przepraszam za śnieżnego kota. Nie sądziłem, że tak to odbierzesz... – Pomyślałabym, że elf także... – A więc zdradziło mnie ludzkie dziedzictwo. Nie pierwszy raz. Przynajmniej wysłuchaj mnie, nim porzucisz w gniewie. Rozejrzała się po porośniętych lasami zboczach. Miała wrażenie, że dostrzegła niewyraźną, prowadzącą na południe ścieżkę, poznała już jednak pozorne szlaki, które pojawiały się, znikały i krzyżowały ze sobą. Wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w ruiny, pozwalając Macenionowi mówić. – To zakazana dla elfów dolina. Powiedział mi o niej kuzyn mojej matki, tłumacząc, jak ją znaleźć. Wspomniał też o drogach, pozwalających ją ominąć. Lecz znajduje się tu ogromny skarb – opowieści nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości – w większości magiczny. Wydarzyło się tutaj coś, o czym elfy nie chcą mówić. Dlatego właśnie odeszły, by nigdy już nie wrócić. – Mieszkały tu elfy? – Paksenarrion zmarszczyła brwi. – Myślałam, że zamieszkują lasy, a nie kamienne budowle. – To prawda, że miasta elfów otoczone są przez drzewa i wodę, niemniej składają się one z budynków. Wbrew sobie poczuła zainteresowanie. – W takim razie, co się tutaj stało? Dlaczego elfy odeszły? – Nie wiem. – Odpowiedź padła tak szybko, że nie uwierzyła w nią i przeszyła Maceniona ostrym spojrzeniem. Rozłożył ręce. – To prawda: nie wiem. Podejrzewam coś, ale nie mam pewności. Utrzymują, że nie chcą wrócić, ponieważ dolinę nawiedza wielkie zło, lecz jestem prawie pewny, że zwyczajnie nie lubią przyznawać się do popełnionych błędów. – Byłeś także pewny, że kamienie strażnicze nie zadziałają – przypomniała mu. Skrzywił się. – To co innego – odparł lekkim tonem. – To były ludzkie artefakty. Te stworzyły elfy. Moja elfia krew wyczuje prawdę, a magia umożliwi bezpieczne przejście tam, gdzie innym groziłoby niebezpieczeństwo. – Poklepał torbę zawierającą jego magiczne wyposażenie. Paksenarrion milczała. – A ukryte tutaj skarby warte są ryzyka. Elfia broń, Paks, różdżki i zwoje – słyszałem o nich. Wszystkie porzucone podczas ucieczki. Moi krewni... z prawdziwą niechęcią wyrażam się niepochlebnie o elfach, ale nie są zbyt szczodrzy, jeśli chodzi o swoje dzieła. Uważam, że mam prawo do wszystkiego, co tam znajdę. – Kiwnął głową w stronę ruin. – A co z tym złem? – Dlatego właśnie tak długo czekałem. Po pierwsze, moja moc jest obecnie znacznie większa – wiele lat spędziłem na nauce i ćwiczeniach, poznając kilka naprawdę potężnych zaklęć. – Pokazał jej skraj wypolerowanej tuby na zwoje. – A teraz podróżuję w towarzystwie bardzo doświadczonego i sprawnego wojownika – twoim. – Rozumiem. – Jestem pewny, że cokolwiek tam spotkamy, nie okaże się godnym nas przeciwnikiem. – Jak myślisz, co tam może być? – Och, jeśli funkcjonują podziemne przejścia, mogły zająć je jakieś zwierzęta. Może ork albo dwa. Jeśli chodzi o złą moc... – Machnął ręką. – Gdyby była silna, wyczułbym ją. A niczego nie zauważam. Rozejrzała się dokoła. Nic nie czuła. Po doświadczeniu z kamieniami strażniczymi sądziła, że jest w stanie wykryć zagrożenie. Dla dodania sobie odwagi dotknęła rękojeści miecza. – W takim razie możemy się chyba trochę rozejrzeć. Uśmiechnął się i poprowadził ją w dół stoku. Zajęło im to więcej czasu, niż przypuszczała. Szlak, którym szli, znikł wśród wielkich głazów i w gęstwinie krzaków. Słońce dawno schowało się za szczytami na zachodzie, nim przebili się przez kolczaste zarośla na torfowisko leżące jeszcze kilka godzin marszu od ruin. Tych jeszcze nie widzieli, gdyż dno doliny było bardzo nierówne. – Rozbijmy tu obóz – zaproponowała Paks. – Zanim dotrzemy do ruin, będzie ciemna noc. Koniom także przyda się odpoczynek. – Gwiazda krwawiła z długiego skaleczenia na nodze, a Wiatronogi był cały pokryty potem. – Chyba tak – Macenion wpatrywał się w ruiny. – Szkoda, że nie możemy iść tam od razu, ale... – Nie po ciemku – odparła zdecydowanie. Wzdrygnął się. – Masz rację. – Siedział cicho, z twarzą zwróconą na zachód, podczas gdy ona zbierała gałęzie na ognisko. Dotknęła jego ramienia, by rozniecił ogień. Podskoczył. – Gotowe – wyjaśniła, pokazując chrust. Rozejrzał się po gęstniejących ciemnościach i odrzucił płaszcz. Podniósł oczy na Paks. – Tej nocy może lepiej byłoby użyć hubki i krzesiwa. – Ty? Wielki mag? – Odwróciła się do koni. – Myślałam, że jesteś pewny, iż jest tu bezpiecznie. – Nie ma sensu afiszować się z naszą tu obecnością... na wszelki wypadek. – W takim razie w ogóle nie powinniśmy rozpalać ogniska. – Przyciągnęła plecak do sterty gałęzi. – Nie mam nic przeciwko temu, wiem, że ogień potrafi ściągnąć kłopoty. – Tak. Wobec tego nie rozpalajmy go. – Owinął się płaszczem i zabrał za rozładunek rumaka. Paks omiotła spojrzeniem nieckę, gdzie mieli zamiar nocować. Nie miała szczególnych walorów obronnych na wypadek ataku, którego elf nie wykluczał. Lecz zapytany o to odmówił przeniesienia się w inne miejsce. Wzruszyła ramionami i wyciągnęła miecz z pochwy. Im było ciemniej, tym zgrzyt osełki na stali zdawał się być coraz głośniejszy. Gdy wreszcie uznała, że ostrze jest idealne, zauważyła, jak cicha jest noc. Obudziła się o świcie, szczyty za nimi dopiero wyłaniały się z mroku. Przez chwilę nie miała pewności, gdzie jest. Przed oczyma wciąż miała swój sen. Potrząsnęła energicznie głową i przetoczyła się na bok, bez zdziwienia odkrywając, że ściska w dłoni miecz. Spojrzała na Maceniona – ciemny kształt w mroku. Poruszył się? Zawołała go cicho po imieniu. – Idę! – zawołał i zerwał się na równe nogi. – Przepadnij, ohydna... – Usłyszała westchnienie i dodane zmienionym głosem: – Co to było, na bogów elfów i ludzi? – Nie wiem. Myślałam, że się budzisz, więc zawołałam cię, a ty skoczyłeś... – Sen. – Usłyszała jego kroki na trawie. – Musiałem śnić. – Jaki sen? – Czyżby to było nawiedzone, zsyłające sny miejsce? Jej był bardzo rzeczywisty. – To było... trudno powiedzieć. Czułem coś... prawie jakby... – Przerwał na dłuższą chwilę. Paks próbowała dojrzeć w półmroku jego twarz, lecz bez powodzenia. – Ja też śniłam – powiedziała w końcu. – Jakiś, nie wiem, jak go nazwać... jakiś duch, przypuszczam, że uwięziony - wzywał pomocy... – Tak – i czułaś tam żółtą, cuchnącą złem chmurę? – Głos Maceniona wyraźnie się ożywił. – Nie widziałam żadnej chmury – odrzekła – tylko jakąś wysoką postać w żółtej szacie i z laską. Zastanawiałam się, czy to nie elf. – Kimkolwiek był, to na pewno nie elfem. Musiałem dostrzec aurę jego mocy, podczas gdy ty widziałaś fizyczną formę. Tak czy owak, emanowało z tego zło i... – przerwał, jakby szukał odpowiedniego słowa. – Nie potrafię tego określić – powiedział w końcu. – Powinienem wiedzieć, co nas wzywało. Miało coś wspólnego z elfami i miejscami długo przez nich zamieszkiwanymi. Potrzebuje naszej pomocy. – Więc to zesłany sen – orzekła. – A nie nasz własny. – Tak, z całą pewnością – przytaknął elf. – Pytanie brzmi... – Kto go na nas sprowadził. – Nie, nie to mnie martwi. Pytanie brzmi: co robimy? Wiem, co powinniśmy zrobić, ale... – Wciąż chcę się dowiedzieć, kto jest nadawcą tego przesłania. – Jeden z bogów, rzecz jasna. Zapewne Sertig albo Adyan. Któż inny? – Ta... istota? Ta, która potrzebuje naszej pomocy? Może chcieć, żebyśmy przyszli, toteż przemówiła do nas poprzez sen. – Nonsens. Gdyby była wystarczająco silna, by tego dokonać, nie potrzebowałaby naszej pomocy przeciwko zwykłemu czarodziejowi lub magowi. – No, nie wiem... – Z jakichś względów nie uwierzyła wyjaśnieniom Maceniona. Pomylił się już tylokrotnie. Nie po raz pierwszy żałowała, że nie wie więcej o świecie poza Kompanią Księcia. Dopóki jej nie opuściła, nie zdawała sobie sprawy, jak mało nauczyła się przez trzy lata żołnierki. Elf mógł sam wyczarować ten sen, by upewnić się, że wejdzie do tych ruin. Odepchnęła tę myśl. Nie miała wyboru, dopóki na dobre nie opuszczą gór – Macenion był jedynym dostępnym przewodnikiem. Jej dłoń odszukała drogę do sakiewki z medalionem Canny. Powstrzymała się przed wydobyciem go i pochyliła nad zwijanym kocem. – W twoim śnie... czy ta istota... oferowała ci skarby? – Elf także zajął się pakowaniem. Przytaknęła, zaraz uświadomiła sobie jednak, że jest jeszcze zbyt ciemno, by mógł dostrzec jej gest, więc odpowiedziała: – Tak. Nie rozpoznałam wszystkiego, lecz oręż i zbroja były piękne. – Nie zaszkodzi rzucić okiem... – mruknął niemal błagalnym tonem. Pomimo niepokoju roześmiała się. – Nie, przypuszczam, że nie. Nie martw się, Macenionie, twoja najemniczka wciąż tu jest i nie zamierza cię opuszczać. Jestem na to zbyt lojalna. Mam jedynie nadzieję, że naprawdę dysponujesz mocą, by poradzić sobie z magią, którą możemy tam napotkać. – Tak sądzę. Jestem tego pewny – lecz tym razem w jego głosie nie było słychać zwykłej zarozumiałości. * * * Dotarcie do ruin zajęło im cały poranek. Gdy znaleźli się bliżej, rozpoznała w porośniętym trawą pagórku obronny wał. Przeszli przez obramowaną kamieniami wyrwę będącą kiedyś bramą. Pomimo osmalenia widać było na nich ozdobne rzeźbienia. Paks stanęła, podziwiając zawiłe wzory. Ocknęła się dopiero, czując na ramieniu dotyk Maceniona. – Taka jest właśnie ich rola – oświadczył z uśmiechem. – Elfy wykorzystują wzory do zdobycia kontroli. Prawda jest taka, że to elfy nauczyły ludzi tworzyć wzorce z kamieni strażniczych. Na wszelki wypadek lepiej nie pozwalaj sobie na wpatrywanie się w żadne ocalałe dekoracje. Poczuła, jak się czerwieni, zakłopotana. Bez słowa podążyła za Macenionem w głąb ruin, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza. Po budowlach zostały jedynie nieregularne pagórki porośnięte trawą i chwastami. Tu i ówdzie przezierały odłamki kamienia, ostało się jeszcze kilka drzwi, spowitych pędami bluszczu. Choć słyszała w oddali ptasi śpiew, w samych ruinach panowała cisza. Na pagórkach nie wygrzewały się jaszczurki. W jeżynach nie kryły się króliki. Macenion poruszał się prawie tak ostrożnie, jakby Paks sobie tego życzyła, przystając przy każdym pagórku i rozglądając się uważnie przed pokonaniem kolejnej otwartej przestrzeni. Im głębiej brnęli w ruiny, tym cisza stawała się bardziej przytłaczająca. Konie stąpały po darni, nie czyniąc hałasu podkowami. Paks wolała się nie odzywać. Zatykało ją, ale nie kaszlała. W końcu Macenion uniósł rękę, zatrzymując ich. Obejrzał się na nią, zauważyła, że miał niezwykle bladą twarz. Z trudem przełknął ślinę i wyszeptał: – Tutaj zostawimy konie. Nie odbiegną. Mają tu trawę i fontannę. Obłożę je także zaklęciem. Teraz, gdy cisza została zmącona, Paks odzyskała zdolność mowy, choć nadal przychodziło jej to z trudem. – Czy wiesz, jak odnaleźć to, czego szukamy? – Tak. Tak sądzę. Spójrz tam – wskazał jeden z pagórków przed nimi. Paks zauważyła, że pod gąszczem bluszczu i kwitnących jeżyn (kwitnących? o tej porze roku?) znajdowała się nienaruszona, okrągła budowla z kolumnami i baniastą kopułą. Przed budynkiem błyszczała tafla wody w fontannie marszcząca się jakby pod muśnięciem lekkiego wietrzyku. – Słyszałem o tej budowli znajdującej się w samym sercu ruin – ciągnął. – Prowadzą z niej korytarze do krypt poniżej i innych budynków. Jestem pewny, że istota, której mamy pomóc, uwięziona jest gdzieś pod ziemią, a tędy wiedzie najpewniejsza droga na dół. Zmarszczyła brwi. – Skoro tak, znają ją również inni. Na przykład wróg tej istoty. Wolałabym nie korzystać z tak dobrze znanego wejścia. – Boisz się? – Oblicze Maceniona wykrzywił kpiący grymas. Zerknął na jej miecz, po czym powrócił spojrzeniem do twarzy. Stłumiła gniewną replikę. – Nie – odrzekła spokojnie. – Nie bardziej niż ty, sądząc po twej bladej gębie. Lecz sprowadziłeś tu sobie żołnierza ze względu na jego żołnierskie umiejętności, a już na pierwszej wyprawie nauczyłam się, że nie należy korzystać z wejścia, którego użycia spodziewa się nieprzyjaciel. Przynajmniej, jeśli chcesz dożyć podziału łupów. Tym razem zaczerwienił się Macenion. Skrzywił się. – Cóż, to jedyna droga w dół, którą wiem, jak znaleźć. Poza tym ją właśnie ukazano mi we śnie.
|
|