Paks odwróciła się, by obserwować tajemniczy lśniący kształt powiększający się zwolna na jej oczach. Zdawał się rozprzestrzeniać, dorównując już szerokością podwyższeniu, spowalniając jednocześnie swój ruch naprzód. Początkowo bez trudu przez niego widziała, w miarę jednak, jak się powiększał i gęstniał, zasłonił drzwi za sobą. Czuła, jak się poci. Jej intuicja była słuszna, lecz czym była ta rzecz? Z pewnością istniał sposób walki z nią. Mgła sięgnęła zewnętrznej krawędzi podwyższenia. Za plecami usłyszała mamrotanie Maceniona, a po chwili słaby syk i ciche puknięcie. Elf zaklął cicho i podjął mamrotanie. Jaśniejący kształt pokrył już całe podwyższenie i zaczął rosnąć. Powolutku wypełniał przestrzeń nad podium, sięgając od drzwi do najniższego stopnia oraz od kamiennych płytek po baldachim. Po zajęciu całej przestrzeni blask zaczął narastać. Zdawał się być coraz bardziej materialny, jakby nabierał ostatecznej formy. Paks prawie rozpoznała kształt, do którego zmierzał, kiedy triumfalne „nareszcie!” Maceniona zakłóciło jej skupienie. – Chodź, Paks. Szybko! – Złapał ją za ramię i popchnął przez dopiero co otwarte podwoje, oglądając się za siebie. – Wielki Orphinie, toż to... Prędko! Oderwała wzrok od błyszczącego kształtu i przemknęła przez szparę za Macenionem. Czekał po drugiej stronie, by natychmiast naprzeć na ciężkie skrzydła. Z holu rozległo się dziwaczne syczenie. – Pomóż mi je zamknąć! – Jeszcze nigdy nie wyglądał na tak przerażonego. Ona także natarła na drzwi. Macenion szukał czegoś nerwowo w sakiewce. Wierzeje nie chciały się domknąć, zupełnie jakby coś naciskało je z drugiej strony. – Nie daj się im otworzyć – przestrzegł ją. – Jeśli się przedostanie, jesteśmy martwi. – CO to jest? – Nie teraz! Próbuję... – Nagle odchrząknął i rozpoczął recytację w nie znanym Paks języku. Wtem poczuła silne pchnięcie z drugiej strony drzwi. – Cholera! To nie to. – Powtórzył inkantację, Paks ze wszystkich sił przytrzymywała drzwi. Usłyszała gwałtowne szczęknięcie i poczuła, że nie potrzebuje już siły do barykadowania pomieszczenia. Elf odetchnął. – Powinno wystarczyć – orzekł. – Tak przypuszczam. Możesz je puścić, Paks. – Co to było? – Zauważyła, że Macenion nadal jest niespokojny. – Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. – Postaraj się. – Rodzaj złego ducha potrafiącego przybrać materialną postać i atakującego napastnika, zwłaszcza elfy. Zna wiele sposobów walki, a wszystkie nieprzyjemne. – I miecz nic by nie wskórał? Wybuchnął śmiechem. – Nie. – Czy to tej istoty szukaliśmy? To ona więzi tamtą? – Nie. Mało prawdopodobne. Boję się jednak, że może być w przymierzu z jej prześladowcą. To wydaje się być trudniejsze, niż sądziłem. A już na pewno nie wolno nam ryzykować powrotu tą drogą na powierzchnię. – Chyba że zniszczymy tamtego stwora. – Poczuła się lepiej. Okazało się, że miała rację, ufając intuicji, a nawet taki pozornie mały sukces podniósł ją na duchu. Macenion spojrzał na nią dziwnie. – Nie rozumiesz? Nie możemy go zniszczyć, a nie znamy innej drogi. Jeśli to, czego szukamy, okaże się jeszcze gorsze, możemy nie wyjść z tego żywi. Uśmiechnęła się. – Rozumiem. Złapaliśmy przynętę i wpadliśmy w pułapkę, której rozmiarów nawet nie znamy. Lecz oni, Macenionie, nie znają rozmiarów zdobyczy. – Dobyła miecza i patrzyła przez chwilę wzdłuż klingi. – Zdołałeś zamknąć drzwi przed tą istotą. Ja poradzę sobie z bardziej cielesnymi zagrożeniami. A poza tym... bywałam już w pułapkach. – Tak, ale... Cóż, nic na to nie poradzimy. Lepiej chodźmy. Wolę być daleko od drzwi, gdyby miały ustąpić. Znaleźli się w krótkim korytarzyku, oświetlonym tak samo jak schody i hol, rozszerzającym się nieopodal w większą komnatę. Tutaj także podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Paks poszła przodem z mieczem w dłoni, Macenion za nią. Pokój najwyraźniej pełnił kiedyś funkcję kuchni. Nie ocalał choćby fragment umeblowania, niemniej dwa olbrzymie, zamurowane pospiesznie kominki zdradzały dawne uczty. Wąskie, łukowe przejście po lewej wiodło do kolejnego korytarza. Po prawej krótki korytarzyk prowadził do widocznego za nim niewielkiego pomieszczenia. – To musiała być piwnica – orzekł Macenion. – Ciekawe, czy zostało jakieś wino. Paks zachichotała. – Po tak długim czasie? Lepiej byłoby go nie próbować. – Chyba nie. Wobec tego pójdziemy tędy. – Skinął na lewo. Przemierzając kuchnię, Paks rozglądała się w poszukiwaniu śladów czyjejś obecności, lecz żadnych nie wypatrzyła. – Czy to tamta istota przegnała stąd elfy? – spytała. – Nie, nie sądzę. Było tu wystarczająco wielu wysokich rangą elfów, by się z nią uporać. To... cóż, wy, ludzie, znacie bogów, prawda? Dobrych i złych? – Oczywiście – rzuciła gniewne spojrzenie. – Znasz Dwór Bogów? Ich hierarchię i tak dalej? Pokręciła głową. – Bogowie to bogowie. – Wcale nie, Paksenarrion. Jedni są o wiele potężniejsi od innych. Powinnaś to wiedzieć nawet jako żołnierz Aarenis. Walczyłaś w Sibili, prawda? Tak – czyż nie widziałaś tam świątyni Pana Tortur? Słyszałem, że została złupiona. Wzdrygnęła się na wspomnienie szturmu na Sibili. – Pozbawiono mnie przytomności – stwierdziła. – Nie widziałam tego. – No cóż, ale o Pajęczycy słyszałaś? – Oczywiście. Ale co... – Liart – Pan Tortur – oraz tamta druga znajdują się na samym dole dworu zła. Pośród najsłabszych bóstw i pospolitego zła tego świata są kimś – dysponują większą mocą od każdego elfa czy człowieka, nie są jednak choć w przybliżeniu tak silni jak bogowie. Zainteresowało ją to. – A co z herosami i świętymi, jak Gird czy Pargun? – Kto wie? Kiedyś byli ludźmi, nie mam pojęcia, kim stali się teraz. Lecz ta istota jest o wiele potężniejsza od każdego elfa, Paks, a mimo to nie dorównuje mocą bogom. Naszym bogom – bogom elfów. Korytarz, którym wędrowali, zakręcał lekko w lewo. Obejrzała się, lecz kuchnia zniknęła im już z oczu. Dalszą drogę blokowały zamknięte drzwi z rzeźbionego drewna. Gdy podeszli bliżej, Paks zauważyła, że kurz zalega tutaj o wiele cieńszą warstwą, stukot butów odbijał się echem od kamiennych ścian. Zastanawiała się, co poruszyło kurz. Kiedy pokazała to Macenionowi, tylko rozejrzał się i potrząsnął głową. – Nie wiem. Może przeciąg spod drzwi... – Pod ziemią? – Przypomniała sobie, że kiedyś sama nie wiedziała zbyt wiele o podziemnych budowlach, odepchnęła jednak tę myśl. Podkradła się do drzwi. W chłodnym, białym świetle korytarza soczysta czerwień i czerń słojów oraz rzeźbień zdawały się ciepłe i żywe. Dotknęła ich delikatnie. Dłoń wyczuła lekkie ciepło. – To dziwne... Drzwi drgnęły, gdy ich dotknęła, i po chwili otworzyły się z impetem, odskoczyła w samą porę, by uniknąć uderzenia. Naprzeciwko nich stanęła grupka uzbrojonych mężczyzn w skórzanych zbrojach i wełnianych ubraniach. Ich dowódca wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To je nasza premia, chłopaki! Pokażemy ich uszy panu... Paks wprawiła miecz w ruch, nim zdążył skończyć, dalsze przechwałki przerwał wrzask bólu. Przyjęła cios na tarczę i uchyliła się przed mierzącym w gardło sztychem. Za plecami usłyszała dobywającego miecza Maceniona i zaraz potem brzęk elfiej klingi. Hałas przyciągnął jeszcze dwóch zbrojnych, którzy wybiegli zza zakrętu i natychmiast włączyli się do zajścia. Paks i Macenion walczyli w milczeniu, nie potrzebowali słów. Paks parła naprzód. Przeciwnicy byli sprawnymi, lecz nie nadzwyczajnymi wojownikami. Przewyższała zasięgiem ramion większość z nich, a wszystkim dorównywała siłą. Nagły okrzyk elfa wytrącił ją z koncentracji, obejrzała się na niego i oberwała w bok. Sapnęła, wdzięczna noszonej kolczudze, po czym odepchnęła się od ściany, by nadziać przeciwnika na miecz. Ramię Maceniona krwawiło, lecz nie przerywał walki. Zmieniła pozycję, by trochę mu pomóc. Otrzymała cios w hełm, ostrze ześlizgnęło się i zraniło ją w czoło. Poczuła spływającą w pobliże oka krew. Elf rzucił się naprzód, wytrącając napastnikowi broń z ręki. Paks położyła innego trupem ciosem w twarz. Ruszyli naprzód, reszta nie była już tak chętna do bitki. W końcu zostało tylko dwóch. Ich martwi lub ciężko ranni kompani leżeli porozrzucani po podłodze korytarza. Paks spodziewała się, że załamią się i uciekną, lecz nie ustąpili pola do końca, dopóki wraz z Macenionem nie zdołali ich uśmiercić. Rozdział piąty Paks oparła się o mur, ciężko dysząc. Bolał ją bok, po policzku spływał strumyczek krwi. Rozpięła paski i odrzuciła pękniętą tarczę. Macenion oderwał od tuniki pas materiału i obwiązywał sobie ranę na ramieniu. Gdy się poruszył, dostrzegła pod ubraniem błysk kolczugi. – Gdybym wiedziała, że nosisz zbroję – odezwała się – nie martwiłabym się tak o ciebie. Byłam pewna, że zaraz cię posiekają. Podniósł głowę. – Mało brakowało. Na Orphina, jesteś świetną wojowniczką. Nie poradziłbym sobie sam, nawet w zbroi. – Przyjrzał się jej uważnie. – Broczysz krwią – to coś poważnego? – Nie sądzę. Zwykłe skaleczenie czoła, one zawsze krwawią... tylko brudzą. – Otarła twarz wolną ręką i odnalazła ranę – płytkie cięcie tuż pod krawędzią hełmu. Macenion schował miecz do pochwy i podszedł do niej. – Pozwól mi to oczyścić. Przyglądała się trupom, on zaś smarował ranę maścią z noszonego w plecaku słoiczka. Paliło ją, lecz krwawienie ustało. Ciała nie ruszały się. Gdy skończył, odepchnęła się od ściany, chrząknięciem kwitując ból w boku, po czym wytarła miecz w brudny płaszcz najbliższego trupa. Żałowała, że nie mogą odpocząć, nie odpowiadał jej jednak panujący zapach. – Chyba musimy się ruszyć – powiedziała, na poły oczekując, że Macenion będzie wolał odetchnąć i posilić się. – Zdecydowanie. Ktokolwiek postawił tych strażników, wkrótce dowie się, że ich sforsowaliśmy. Musimy iść, jeśli mamy kogoś zaskoczyć. O co chodzi? Jesteś niezdolna iść dalej? – Nie. – Westchnęła. – Trochę pokaleczona, nic więcej. Szkoda, że tu tkwimy. – Fakt. – Zaśmiał się krótko. – Zaczynam uważać, że moi elfi krewniacy mają więcej rozumu, niżbym oczekiwał... być może mieli rację, ostrzegając mnie, iż znajdę w tym miejscu więcej kłopotów niż skarbów. Lecz oprócz strachu i niechęci do podziemnego labiryntu, Paks czuła także podniecenie. W jakimś zakątku umysłu widziała siebie, jak opowiada o wszystkim Vikowi i Arňe w gospodzie. Sprawdziła klingę, czy nie wyszczerbiła się, po czym odwróciła się do elfa. Zauważyła, że skinął głową, widząc jej gotowość, ruszyła więc przed siebie ostrożnie, z mieczem w pogotowiu. Po prawej minęli otwarte drzwi do pustej komnaty, a parę stóp dalej takie same po lewej. Korytarz przed nimi skręcał. Spojrzała na Maceniona, wzruszył ramionami. Przywarła do muru i podkradła się do zakrętu. Nic nie słyszała. Wciągnęła powietrze, rozdymając nozdrza, w nadziei na wywęszenie wskazówki, co ich tam czeka. Wyczuła jedynie ich własne zapachy. Wreszcie wzruszyła w duchu ramionami i wyjrzała. Pusty korytarz, na podłodze poruszony kurz. Zdążyła dojrzeć cztery pary drzwi i krótki, poprzeczny korytarzyk. – Masz jakieś przeczucia? – zapytał, gdy opisała mu sytuację. – Nie. Żadnych. Od wszystkiego tutaj bije zło, ale od niczego w szczególności. – Ja także niczego nie wyczuwam. Szkoda, że wzywający naszej pomocy przyjaciel nie daje nam żadnych wskazówek. Przetrząsnęła umysł, lecz poczuła jedynie słabe pragnienie, by ruszyć naprzód. Westchnęła. – Wobec tego chodźmy. Wszystkie drzwi wykonano z drewna i wyraźnie było na nich widać ślady spalenizny. Jedne z nich stały otworem i mijając je ujrzeli małe pomieszczenie z wbudowanymi w ściany kamiennymi półkami. Po dojściu do przecznicy Paks stanęła przy jednym narożniku, a Macenion przy drugim. Po jej stronie, jakieś pięćdziesiąt kroków dalej, korytarz kończył się ślepą ścianą. Po lewej, po jakichś trzydziestu krokach, widniała komnata o trudnych do oszacowania rozmiarach. Elf skinął w jej stronę głową i dziewczyna ruszyła wzdłuż ściany ku drzwiom pomieszczenia. Macenion został tam, gdzie stał. Im bliżej wejścia była, tym większą miała pewność, że zmierzają we właściwym kierunku. Macenion był zanadto ostrożny, jak zwykle. Zawahała się tylko przez moment, nim wsadziła głowę do komnaty, by przekonać się, jak wygląda. Po raz pierwszy zobaczyła coś, co nie zostało zrujnowane ani spustoszone. Ułożoną z jasnozielonych i złocistych kamieni podłogę dokładnie zamieciono, dzięki czemu widać było wzór. W drugim końcu komnaty krąg świec zdawał się wisieć w powietrzu. Dopiero po chwili zauważyła, że osadzono je na metalowej ramie zwisającej na łańcuchach z wbitego w sufit pierścienia. Blask świec dodawał ciepła białej poświacie korytarza. W tym przyjaznym świetle, na wielobarwnym dywanie, stała wysoka postać w ciemnobłękitnej szacie. Jej twarz przypominała Maceniona, choć była subtelnie inna, natychmiast domyśliła się, że stanęła przed obliczem elfa wysokiego rodu. Wzdłuż ściany tkwił rząd nieruchomych sług w szaro-brązowych, lichych strojach. Spojrzała elfowi w twarz. Miał wyraźnie wystające kości policzkowe, choć najmniejszego śladu wieku czy starości. Bladozielone oczy. Nie bała się, choć była świadoma, jak bardzo przewyższał Maceniona mocą. Szerokie usta elfa ułożyły się w uśmiech. – Witaj, dzielna wojowniczko. Czy twój towarzyszy nazbyt się lęka, by przyjść tutaj z tobą? Pokręciła głową, niepewna, co odpowiedzieć. Miała słabe wrażenie, że nie powinno tu być żadnych elfów. Może jednak odnalazła osobę, której chcieli pomóc? Miała kłopoty z jasnym myśleniem. Elf nie bał się jej i nie okazywał złości – a elfy, choć niesamowite, nie były złe. Wtem przyłapała się na tym, że bezwiednie wchodzi do komnaty. – Znakomicie – ciągnął elf. – Z przyjemnością przyjmę was na służbę. – Skinął w stronę linii służących. – Sama widzisz, jak niewielu ich mam, a wy jeszcze zabiliście kilku moich najlepszych wojowników. Słusznym jest, abyście zajęli ich miejsce. Nareszcie odzyskała głos. – Ależ, panie, mam zadanie do wykonania. Dopiero potem będę mogła przystać do kogoś na służbę. – Starała się zatrzymać, lecz pomimo jej wysiłków stopy same posuwały się naprzód. Wiedziała, że powinna się bać, lecz nie czuła nic. – Och? – Elf zdawał się być rozbawiony. – A jakież to? Trudno jej było odpowiedzieć czy choćby skupić myśli. W głowie zawirowały jej obrazy: twarz Halverica, gdy wręczał jej zapieczętowaną wiadomość, pożegnalne słowa Księcia, wizje zwycięstwa i chwały, o których śniła zeszłej nocy. Znalazła się na skraju dywanu. Tak blisko elfa poczuła słaby, acz nieprzyjemny smród. Lecz gdy tylko zmarszczyła nos, zapach zamienił się w przyjemną, korzenną woń. Wzięła głęboki wdech. – A teraz... – zaczął elf, lecz w tej samej chwili rozległ się okrzyk Maceniona: – Paks! Co ty... Na krótką chwilę zielone oczy oderwały się od Paks, elf zachichotał. – Cóż, więc twój kompan zebrał się nareszcie na odwagę. Stań koło mnie, dzielna wojowniczko i okaż, komu jesteś teraz wierna. – I Paks wstąpiła na dywan, by znieruchomieć u boku nieznajomego. Nie była w stanie drgnąć ani przemówić. Kątem oka ujrzała Maceniona. Elf kontynuował: – Jak rozumiem, uważasz się za czarodzieja, lecz brak ci mocy, by się ze mną równać, skundlony byczku. Macenion poczerwieniał. – Nie masz pojęcia, czym mogę... – zaczął. – Gdybyś dysponował umiejętnościami, którymi powinienem był się przejmować, nie wszedłbyś do tej pułapki. Przy ostatnim zakręcie sam przyznałeś, że nic nie wyczuwasz. Półelf przeszył go wściekłym spojrzeniem i sięgnął ukradkiem pod płaszcz. Nieznajomy pokiwał głową. – No dalej – wypróbuj swoje politowania godne zaklątka. Nic nie wskórasz. Ani tą różdżką. Ale spróbuj, jeśli sobie życzysz... – Wybuchnął śmiechem. – Nie chcesz nawet wiedzieć, przed kim stanąłeś, żałosny magiku? Czy zawsze marnujesz zaklęcia na przygodnie napotkanych obcych? – Obawiam się, iż nie spotkaliśmy się przypadkiem – odparł Macenion. Dał kilka kroków naprzód i zatrzymał się. – I choć nie znam twego imienia, to domyślam się, czym jesteś. – Czym, nie kim? Cóż za erudycja! A czemuż to uważasz, że nie mogę rzucić na ciebie uroku i zmusić do posłuszeństwa, jak uczyniłem to z twoją śliczną towarzyszką? Teraz z kolei uśmiechnął się Macenion. – Zauroczyć czarodzieja? Dobrze wiesz, co to oznacza. Jeśli chciałbyś wykorzystać mnie jako maga, będziesz potrzebował mego niezmąconego umysłu. – Lecz nie nienaruszonego, maleńki. Pamiętaj o tym. Macenion ukłonił się arogancko, jak zwykle. – Niemniej kamyk – odrzekł – może być trudniejszy do skruszenia niźli sosna, choć nieporównywalne wielkością.
|
|