Winicjusz Kasprzyk |
Na południe od raju |
O autorze: Winicjusz Kasprzyk, rocznik 1974. Z wykształcenia leśnik, ukończył AR w Poznaniu. Pasjonat historii XX wieku oraz historii Dolnego Śląska w wolnych chwilach aranżujący ogrody. |
 |
"I może trzeba przyszłym losom dać się jak kamień z gór potoczyć i widzieć świat jak widzi posąg co ma kamienne, martwe oczy" "Straty własne nie mają znaczenia, gdy utrzymuje się pozycje i nie cofa w obliczu nieprzyjaciela" (Theodor Eicke do gen. Hoepnera) - Wystąp, Baker!!! - wrzeszczy mi kilka centymetrów przed twarzą Kilge. Jego śmierdzący oddech powoduje, że aż wstrzymuję swój. Zauważa i odbiera to jako oznakę mojego strachu. - No i czego tak wytrzeszczasz oczy? - rechocze głośno, ten jego śmiech w ogóle nie pasuje do panującej na placu apelowym ciszy, tnie ją na kawałki. Staram się zachować neutralność spojrzenia, wbijając je ponad dachy obozowych budynków. Tak najlepiej, wiosenne niebo o poranku takie spokojne, aż dziwne, że wojna. Ale ten szereg obozowych jeńców, wychudzonych, w workowatych pasiakach, stojących z głowami opuszczonymi, z czapkami trzymanymi oburącz w dłoniach przypomniałby mi o tym. Gdybym spojrzał. Dlatego nie spojrzę. Posłuszni niczym psy, które im częściej bite, tym bardziej uległe. Zwierzęta. Tak, tak właśnie; nie mają już własnej woli. Przecież gdyby tylko chcieli, rozdarliby nas na kawałki, tymi swoimi wychudłymi, szponiastymi rękami. Ale nie robią tego; nie potrafią - odebrano im to, co jest wyznacznikiem człowieczeństwa - wolę walki. - Tak więc, sturmann, mam wam tylko jedno do powiedzenia. Jutro jedziecie do Francji. Rozkaz wyjazdu u komendanta. Za pół godziny już cię tu nie będzie. Stało się. - ...ponoć w ogóle to jedna wielka farsa. Francuzi wieją na widok czołgów, Anglików przyparto do Kanału. Na co tam komu potrzebne takie mięso armatnie jak my? W takiej sytuacji? - młody chłopak w mundurze szeregowca regularnych sił kiwa głową, patrząc w okno. - Taki z ciebie strateg? - uśmiecham się pod nosem - Historia zna mnóstwo przypadków, gdy skazani na zagładę przez zwycięzców... zwyciężali. Pewność siebie bywała zgubą całych armii i narodów. Po drugie, broniący się, choćby i najsłabszy, zawsze zada większe straty temu, który atakuje. Zapalam papierosa, płomień zapałki szamocze się wściekle, targany podmuchami nocnego wiatru wpadającego przez otwarte okno. Na zewnątrz mrok, ciemność na korytarzu wagonu, bo przecież mimo pozornego spokoju to wojna, obowiązuje zaciemnienie. Jedziemy na południe, ciągle na południe. Clausevitz miał rację; w wojnie nie ma logiki, choć ma ona swoją gramatykę. Wielość rzeczowników, ubóstwo czasowników, brak zaimków i czasu przyszłego. Trzeba tylko nauczyć się rozumienia tego prostego języka chaosu, ograniczyć swe myśli do granic nakreślonych możliwością zrozumienia. Patrzę w mrok za szybą gasząc wyobraźnię i myśli. - Pan z SS jak widzę? -nie daje za wygraną - Jaki przydział? - Totenkopfdivision. Ręka z papierosem zamiera mu w pół drogi do ust; nie odrywa ode mnie wzroku, czuję to pomimo ciemności. Cholera, po co pyta? Widział przecież wcześniej mój mundur z tą trupią główką na lewej patce kołnierza. A może nie spodziewał się szczerej odpowiedzi. Akurat! Pewnie nasłuchał się gdzieś o obozach i naszej tam służbie. I jak wytłumaczyć to komuś, kto nigdy tego nie przeszedł? Krzywię się lekko, ale może... - Rzeźnicy z obozów, co? Nie wszystko jest jednak tak jednoznaczne jakbyśmy chcieli, nie wszystko od nas zależy. Zazwyczaj jest tak, że nie mamy wyboru, a już nie w taki czas jak ten. - dogaszam peta w popielniczce i opieram ramię o oprawę wagonowego okna. - Wyjaśnię ci to przykładem. Gdzieś kiedyś przeprowadzono taki eksperyment, bodajże wśród studentów pedagogiki, czy może resocjalizacji, a może gdzie indziej? Zaproponowano im mianowicie zabawę, co tak naprawdę post factum zabawą wcale się nie okazała. Podzielono ich na dwie grupy; jedna odgrywała rolę więźniów, druga ich nadzorców. Ci drudzy mieli sobie wypracować regulamin postępowania z tymi, którym przypadła rola "więźniów" łącznie z określeniem czynów podlegających karze oraz adekwatnym do tych wykroczeń zestawem kar. Na początku wszystko wyglądało dobrze, ba; niewinnie nawet. A jednak... po pewnym czasie coś zaczęło się psuć. Więźniowie zaczęli domagać się ustępstw, nie wytrzymywali nawet bardzo moim zdaniem łagodnego regulaminu postępowania. Niby nic takiego, bo na co komu znęcanie się nad kimś, kogo sytuacja i tak już gorsza być nie może. I nagle niespodzianka! Pretensje doprowadziły do diametralnej zmiany zachowań strażników. Nie zmieniono zarządzeń, ale nadzorujący, gdy tylko mieli okazję i gdy wydawało im się, że nikt nie widzi, zaczęli znęcać się nad swoimi, bądź co bądź, kolegami. Najpierw popychanie, mniejsze racje przy wydawaniu posiłków, aż do jawnej przemocy fizycznej łącznie. Eksperyment zaczął wymykać się spod kontroli, więc przerwano go, a do roboty zabrali się psychologowie. I trafili na mur. Okazało się, że wiezieni naprawdę uwierzyli w swoją winę a nadzorujący ich zaklinali się, że postępowali słusznie, że taka przecież była ich rola. Narzucony i jednym i drugim sztuczny system w jakimś momencie stał się dla nich rzeczywistością, stałym elementem ich życia. - Czego to ma niby dowieść? - wzrusza ramionami - Nie bardzo rozumiem po co mi pan to mówi... - Ależ rozumiesz, rozumiesz. Chodzi właśnie o ten narzucony system wartości, ten szkielet odniesień, który umożliwia człowiekowi podejmowanie jakichkolwiek decyzji i jednocześnie wygodnie pomaga w wyzbyciu się dylematów moralnych. Wszystko za człowieka załatwia tresura. Otóż widzisz - człowieka wytresować bardzo łatwo. Milczy przez dłuższą chwilę najwyraźniej bijąc się z myślami. Potrafię wyobrazić sobie w tym mroku wyraz jego twarzy. - A pańska rola w tym wszystkim? - pyta w końcu - Dlaczego zdając sobie z tego sprawę poddaje się pan temu z takim fatalizmem? Przecież sama świadomość tego faktu powinna pana uodpornić na takie wpływy tej, jak to było? Tresury? - Bo to wygodne - wzdycham - To po prostu pomaga odrzucić pewne formy zachowań ogólnie przyjętych w społeczeństwach. I w sumie dobrze mi z tym. A ty... no cóż, wszyscy podlegamy tym samym prawom. - Z uzupełnień? Z Dachau? Dawaj papiery. - wyrywa mi z rąk rozkaz przeniesienia i szybko przebiega wzrokiem. - Strzelec? W końcu nie namieszali - sapie pod nosem - No dobra, krótko i zwięźle; tytułem wstępu. Pułk "Obernbayer", pierwsza kompania w pierwszym batalionie - reszta na miejscu, ja już nie mam siły ani ochoty biegać z każdym nowym w te i z powrotem. A może lepiej... - wzrok mu na chwilę zamiera - O, to chyba dobra myśl, nie powinni mieć nic przeciw. Johann! - nieprzesadnie podnosząc głos odwraca głowę w stronę drzwi - Johann, cholera by cię - szybciej! Drzwi otwierają się gwałtownie i staje w nich młody kancelista w nieformalnie rozpiętym pod szyją mundurze i na jakby lekko chwiejnych nogach. - Przepraszam Herr Obersturmfuhrer, robiłem zestawienie strat z wczorajszego dnia... - jakby dopiero teraz mnie zauważył rzuca spłoszone spojrzenie wpierw na mnie, po czym wlepia wzrok w przełożonego. - Oszczędź mi tego Johann - oficer przymyka oczy lekko opuszczając głowę w geście dezaprobaty. Gdzie są ci co przyjechali rano? - Są... Zostawiłem ich przy kolumnach transportowych - niepewnie odpowiada chłopak. - Znajdź ich. Aaa... I zabierz tego tu też Wychodzimy na wąski, ciemny korytarz. Chłopak, niepewnie poruszając się w półmroku, idzie o dwa kroki przede mną. Zapewne były budynek jakiegoś urzędu, pod ścianami walają się sterty kartonów pełne teczek i luźnych kartek. Za zakrętem korytarz rozszerza się i nagle znajdujemy się w szerokim pasażu, oświetlonym światłem padającym przez wielkie, pozbawione szyb okna. Pusto, pojedyncze kartki papieru tańczą w powietrzu skomplikowane figury, w skośnie wpadających promieniach słońca błyszczy unoszący się w powietrzu kurz. Zapach pustki, woń nieładu i opuszczenia; wzbudzający dziwne, niepokojące skojarzenia odgłos naszych własnych kroków. - Trochę tu bałagan - niezręcznie przerywa milczenie Johann - Wczoraj wpadły tu angielskie myśliwce i ostrzelały kolumnę transportową jadącą z zaopatrzeniem. Stąd te okna... Budująca uwaga! - a ja właśnie idę zapakować się do takiej kolumny. Wie chłopak, jak rozładować atmosferę. - I jak wyszło zestawienie strat? Ile okien do wymiany? - pytam ironicznie. Zwalnia kroku, zrównuje się ze mną i kątem oka dostrzegam jego zmieszanie. Nie wie, czy moją wypowiedź odebrać jako żart, czy głupotę. Coś często tak wygląda, niczym skarcony uczniak. - Zrobili dwa nawroty, najgorzej było w pierwszym, bo byli już na samochodach, wtedy ośmiu... - dziwnie wykrzywia usta - Przy drugim tylko dwóch. Jednemu to głowę urwało... - No patrzcie tylko - nie mogę opanować zgryźliwego tonu - Dwa głupie samoloty i dziesięć trupów. Na razie, bo kilku jeszcze nie wyjdzie pewnie ze szpitala. Przystaje gwałtownie wlepiając we mnie pełne nienawiści spojrzenie. - Mógłby pan przestać?! Ja musiałem tego bez głowy wyciągać z rozwalonej paki ciężarówki! -szczeka krótkimi wydechami w moją stronę - To jest strefa działań wojennych... - Naprawdę? - przerywam mu - Trudno zauważyć. Jeśli mam być szczery to jestem ciekaw, w który karton chowałeś wtedy głowę, szczeniaku. I jak długo rzygałeś na widok mózgu rozpryśniętego na deskach. Albo to, co słychać teraz na zewnątrz przez te twoje rozbite okna, to ambulansy? Tam przywieźli rannych, bo martwych nie wożą na sygnale a ty prawisz mi tu o strefie... No co tak patrzysz? Prowadź, rób co ci kazali. Szlag by go. Dlaczego się tak zdenerwowałem? Niech już się zacznie, niech to będzie cokolwiek. To oczekiwanie jest wykańczające. Dlaczego ja tak zaciskam dłoń, niczym na rękojeści pistoletu? Wyładowana skrzyniami ciężarówka trzęsie na brukowej drodze. Znów ciemność, to już chyba reguła - im bliżej frontu, tym chętniej wszyscy poruszają się po zmroku, a im głębszy mrok, tym lepiej. Brezent śmierdzi smarami, wilgotnym drewnem skrzyń i oparami oleju konserwującego. Siedzę z brzegu, na jakimś pakunku, przez dziury w brezencie wpada chłód majowej nocy. Obok siedzi jakiś chłopak z przydziałem do pułku artylerii. Już od początku drogi starał się nawiązać rozmowę. Moje milczenie odebrał jako umiarkowane zainteresowanie i teraz opowiada o swojej służbie i tym, czego się po niej spodziewa. Przytakuję co jakiś czas, bądź odpowiadam półsłówkami. - Tak, tak - wiem. - Dobrze trafiłem, wie pan. Pierwszorzędne wyposażenie no i ludzie... Sami doświadczeni oficerowie. - Dawniej "Heimwehr Danzig". Nic dziwnego. Twardzi i tak jak zauważyłeś doświadczeni. - No właśnie. W zeszłym roku, jak się zaczęło w Polsce to oni załatwili sprawę Poczty w Gdańsku. Kiwam głową. Ciekawe, czy zna zakończenie tej historii. Sądząc po tonie głosu odczuwa naprawdę dumę, więc chyba nie wszystko wie. Ale to może lepiej. Młodzi potrzebują etosu, czegoś, co da im poczucie wartości. Tak skonstruowana jest młodość czasu niepokoju. Poszukiwanie celu w powodzi brudu, czepiają się więc tego, co da im szansę zaistnienia w tych wydarzeniach. A pamięć działa właśnie w ten sposób. Porządkuje wydarzenia według schematu doboru minimalnego; po najniższej linii oporu. Dlatego nie pamięta się zbyt długo tego, co niewygodne. Wewnętrzny konstrukt osobowości odrzuca to, co jest do niego nieprzystające. A i sama ta wewnętrzna budowla postawiona jest według zasad jakże odmiennych od tych architektonicznych. Nie krępują tych budowli prawa fizyki, może z wyjątkiem grawitacji - zawsze w dół, ruch w tym kierunku nie wymaga energii. Maksymalny zysk minimalnym kosztem własnym. A że teraz ta "grawitacja" jest cokolwiek inaczej zorientowana, to powstają dziwne konstrukcje i trzeba niebywałej wyobraźni, by wyimaginować sobie przestrzenne ich zobrazowanie. Czasem ciekawi mnie, jak te monumenty zachowają się, gdy już wszystko wróci do normy. Ciekawe też, co będzie normą za jakiś czas. Podejrzewam, że nic z tego, co znamy. - Widzisz tamte zabudowania? - pokazuje palcem szeregowy w ubłoconej bluzie. - Widzę. Stodoła, dopalająca się chałupa i sporo muru -odpowiadam lustrując odległe o jakieś dwieście metrów zabudowania. - A muru nie próbowaliście podpalić? - Hehee, jeden z miotaczem próbował, o - tam leży. - kiwa głową w bliżej nieokreślonym kierunku. - Szef plutonu zaraz obok niego. Kilka minut temu jeszcze nawet się ruszał. Przewraca się na brzuch i znów bez wyraźnego celu kiwa głową. - Herbaciarze nie maja ciężkiej broni, to znaczy... echm... - kaszle w zaciśniętą dłoń - ... mieli jeszcze rano, ale najwyraźniej skończyła się im amunicja. Siedzi tam chyba cała kompania - spluwa w bok, rozbieganym wzrokiem lustrując zabudowania - Gdyby nie ten rozkaz zatrzymania się, nie dalibyśmy im okazji się okopać, a tak... sam widzisz... niecałe dwa dni i z kilku kamieni redutę sobie zrobili. Knochlein jest wściekły jak diabli, bo jak Eicke się dowie o naszych stratach, to chyba łeb mu ukręci. - No i co dalej? - pytam - Na mój gust trzeba przed zmrokiem ich stamtąd wykurzyć, bo do rana to albo zwieją korzystając z ciemności, albo wkopią się tak w ziemię, że potrzebna będzie jakaś Wunderwaffe, aby ich odkopać. - Nie powinno być tak źle - krzywi się - Jak ich dobrze przyciśniemy, to może skończy się im amunicja przed zmrokiem. Poczekaj no - odwraca się plecami do mnie i krzyczy w kierunku grupy kryjących się za sporym stosem gruzu - Rudi! Rudi, dawaj no tu! Jest twój strzelec! Jeden z nich szybko rzuca wzrokiem w naszą stronę i klepnąwszy w ramię swojego kolegę zaczyna się czołgać w naszym kierunku. Dociera do nas sapiąc cicho przez zęby. - Będziecie razem obsługiwać MG. - mówi szeregowy w stronę Rudiego - To polecenie dowódcy plutonu, ale nie może wam tego przekazać osobiście bo, jak już mowiłem, od kilku godzin jest w worku. No nic, zostawiam was tutaj. Będziecie osłaniać następne natarcie. Wybiegł zupełnie niespodziewanie za załomu muru, który już nie dawał nawet cienia ochrony przed wszechobecnym deszczem śmierci zaklętej w metal. W jakimś akcie ostatecznej desperacji, w zwierzęcej chęci ocalenia życia podjął podświadomie tą straceńczą decyzję. Wybiegł, widziałem to, z oczami pustymi, ustami rozwartymi w jakimś krzyku, słowie; a może to tylko oddech. Widziałem to wyraźnie, wybiegł wprost pod owadzi śpiew wściekłych, tłustych ołowiem szerszeni; dopadły go w mgnieniu oka, wżarły się w niego - głodne, szybsze od dźwięku, gasiły targającą nimi nienawiść w jego ciele. Gwałtownie szarpały nim we wszystkich kierunkach; nie mógł już żyć, ale one, one nie pozwalały mu tak do końca umrzeć, upaść na gorącą ziemię; jak niewidzialna wilcza wataha szarpiąca ofiarę, wyrywały strzępy ciała gorące jeszcze krwią. Nie żywy i nie martwy, nic do końca. Le Paradis. Maleńka francuska wioska; raj, w którym człowiek zastąpił Boga. A później...
|
|
 |
|