nr 2 (XXXIV)
marzec 2004




powrót do indeksunastępna strona

George R. R. Martin
Światło się mroczy
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     – Szkoda, że nie widziałeś go dawniej – odezwała się Gwen. – Larteyn spijał za dnia światło siedmiu słońc, a nocą oświetlał cały łańcuch górski. Jak sztylet z ognia. Teraz kamienie już blakną, bo Krąg z każdą chwilą oddala się coraz bardziej. Za jakieś dziesięć lat miasto zgaśnie jak wypalony węgielek.
     – Wydaje się niezbyt duże – zauważył Dirk. – Ilu ludzi w nim mieszkało?
     – Kiedyś milion. Widzisz tylko wierzchołek góry lodowej. Miasto jest wbudowane w górę.
     – To bardzo kavalarskie – wyjaśnił Ruark. – Wykute w kamieniu schronienie, ukryte głęboko pod powierzchnią. Ale teraz jest już puste. Według ostatniej rachuby zostało tu tylko dwudziestu ludzi, wliczając w to nas.
     Autolot przeleciał nad zewnętrznym murem, pomknął wzdłuż urwiska kończącego szeroką skalną półkę, a wreszcie opadł pionowo w dół, mijając skałę i świecik. Dirk zobaczył w dole szerokie chodniki, szeregi powiewających powoli flag oraz wielkie, rzeźbione maszkarony o płonących oczach ze świecika. Na bokach budynków z białego kamienia i hebanowego drewna widniały długie smugi czerwonego blasku, przypominające otwarte rany na ciele jakiejś ogromnej, czarnej bestii. Lecieli nad wieżami, kopułami i ulicami, nad krętymi zaułkami i szerokimi bulwarami, nad otwartymi dziedzińcami i ogromnym, wielopoziomowym teatrem pod otwartym niebem.
     Opustoszałe, wszystko było opustoszałe. Na skąpanych w czerwonym blasku ulicach Larteynu nie poruszała się ani jedna postać.
     Gwen opuściła maszynę po spirali na dach czarnej, kwadratowej wieży. Gdy zawisła nad nią i wyłączyła stopniowo grawitor, by osiąść na powierzchni, Dirk zauważył na parkingu dwie inne maszyny: żółty, opływowy autolot w kształcie łzy oraz groźną wojskową machinę, która miała chyba ze sto lat i wyglądała na pochodzącą z demobilu. Kanciasty wehikuł oliwkowej barwy miał gruby pancerz, działko laserowe zamon towane na masce i dysze silników impulsowych z tyłu.
     Gwen posadziła metalową mantę między dwoma autolotami i wszyscy wyszli na dach. Gdy dotarli do szeregu wind, odwróciła się i spojrzała na Dirka. W posępnym, czerwonawym świetle jej twarz wydawała się dziwnie zarumieniona.
     – Jest już późno – powiedziała. – Lepiej się prześpijmy.
     Dirk nie zaprotestował, słysząc to pożegnanie.
     – A Jaan? – zapytał.
     – Spotkacie się jutro – odparła. – Muszę z nim najpierw porozmawiać.
     – Dlaczego? – zapytał, ale Gwen odwróciła się już i ruszyła ku schodom. Potem przybyła kabina, Ruark położył dłoń na jego ramieniu i pociągnął go do środka.
     Pojechali w dół, by spać i śnić.
     
     Rozdział 2
     
     Dirk nie zaznał tej nocy odpoczynku. Gdy tylko zapadał w sen, zaraz wyrywały go z niego senne majaki: niespokojne, przesycone trucizną wizje, z których – budząc się raz po raz – pamiętał tylko urywki. W końcu dał za wygraną. Zaczął grzebać w swym bagażu, aż wreszcie znalazł owinięty w srebro i aksamit klejnot. Potem usiadł w ciemności, ściskając kamień w rękach, by spijać jego zimne obietnice.
     Mijały godziny. Dirk wstał, ubrał się, wsunął klejnot do kieszeni i powędrował sam na dach, by obserwować wschód Kręgu. Ruark spał głęboko, ale zaprogramował wcześniej drzwi dla Dirka, więc ten nie miał problemu z wyjściem. Dirk pojechał kabiną na górę i przeczekał resztki nocy, siedząc na zimnym, metalowym skrzydle szarego autolotu.
     To był niezwykły świt, mroczny i groźny, a dzień, który zrodził, również był ponury. Najpierw na horyzoncie pojawiła się niewyraźna, rozświetlająca chmury łuna, czerwono-czarna plama będąca bladym odbiciem świecików miasta. Później pojawiło się pierwsze słońce: maleńka, żółta kulka, na którą Dirk mógł patrzeć bez osłony oczu. Po kilku minutach w innym punkcie horyzontu wyłoniło się drugie słońce, nieco większe i jaśniejsze. Choć niewątpliwie były czymś więcej niż tylko gwiazdami, dawały wspólnie mniej światła niż opasły księżyc Braque.
     Wkrótce potem nad Błonia zaczęła wypełzać Piasta. W pierwszej chwili zdawała się tylko linią niewyraźnej czerwieni, ginącą w zwykłym świetle jutrzenki, lecz stopniowo jej blask przybierał na mocy, aż wreszcie Dirk zorientował się, że to nie jest odbicie, lecz korona ogromnego, czerwonego słońca. Gdy wzeszło, cały świat przybrał karmazynową barwę.
     Popatrzył na ulice w dole. Kamienie Larteynu przygasły. Ich słaby blask widać było jeszcze jedynie w cieniu. Półmrok zapadł nad miastem niczym szarawy całun, lekko zabarwiony spłowiałą czerwienią.
     W chłodnym, słabym świetle nocne ognie wygasły, a na milczących ulicach niosło się echo śmierci i pustki.
     Dzień Worlornu. Właściwie już tylko półmrok.
     – W zeszłym roku było jaśniej – odezwał się nagle czyjś głos. – Co dzień robi się ciemniej i chłodniej. Z sześciu gwiazd Korony Piekieł dwie są teraz schowane za Tłustym Szatanem i nie ma z nich żadnego pożytku, a pozostałe oddalają się i świecą coraz słabiej. Sam Szatan nadal spogląda z góry na Worlorn, ale jego światło jest bardzo czerwone i też coraz słabsze. Planeta weszła w okres długiego zmierzchu. Za kilka lat siedem słońc zmieni się w siedem gwiazd i powróci lód.
     Przybysz stał nieruchomo, przyglądając się świtowi. Nogi miał lekko rozsunięte, a dłonie wspierał na biodrach. Był wysokim, szczupłym i muskularnym mężczyzną, rozebranym do pasa mimo chłodu poranka. Jego czerwonawobrązowa skóra wydawała się w świetle Tłustego Szatana jeszcze czerwieńsza. Miał ostre, wydatne kości policzkowe, masywną, kanciastą żuchwę oraz przerzedzające się, opadające na ramiona włosy, czarne jak włosy Gwen. Na przedramionach – śniadych i porośniętych delikatnymi, czarnymi włoskami – nosił dwie masywne bransolety. Na lewym nefryt i srebro, a na prawym czarne żelazo i czerwony świecik.
     Dirk nie ruszył się ze swego miejsca na skrzydle autolotu. Mężczyzna popatrzył na niego.
     – Jesteś Dirk t’Larien i kiedyś byłeś kochankiem Gwen.
     – A ty jesteś Jaan.
     – Jaan Vikary ze Zgromadzenia Ironjade – potwierdził tamten. Podszedł bliżej i uniósł puste dłonie, skierowane wewnętrznymi powierzchniami do przodu.
     Dirk znał skądś ten gest. Wstał i przycisnął dłonie do dłoni Kavalara. W tej samej chwili zauważył coś innego. Jaan nosił u pasa z czarnego, naoliwionego metalu laserowy pistolet.
     Vikary zauważył jego spojrzenie i uśmiechnął się.
     – Wszyscy Kavalarzy noszą broń. To nasz zwyczaj i cenimy go. Mam nadzieję, że nie jesteś tak wstrząśnięty i uprzedzony jak ten przyjaciel Gwen, Kimdissianin. Jeśli tak jest, to tylko twoja wina, nie nasza. Larteyn stanowi część Dumnego Kavalaanu i nie możesz oczekiwać od naszej kultury, by podporządkowała się wymogom twojej.
     Dirk usiadł z powrotem.
     – Masz rację. Powinienem się tego spodziewać po wczorajszej rozmowie. Ale to wydaje mi się dziwne. Czy gdzieś tu trwa wojna?
     Vikary rozciągnął usta w bardzo wąskim uśmiechu, celowo i ze spokojem odsłaniając zęby.
     – Zawsze gdzieś trwa wojna, t’Larien. Samo życie jest wojną. – Przerwał. – Twoje nazwisko, t’Larien. Nigdy podobnego nie słyszałem. Mój teyn, Garse, również nie. Z jakiego świata pochodzisz?
     – Z Baldura. To daleko, po drugiej stronie Starej Ziemi. Ale prawie go już nie pamiętam. Moi rodzice przybyli na Avalon, gdy byłem jeszcze dzieckiem.
     Vikary kiwnął głową.
     – I wiele podróżowałeś. Gwen mi o tym opowiadała. Które światy odwiedziłeś?
     Dirk wzruszył ramionami.
     – Między innymi Prometeusza, Rhiannon, Thisrock, Świat Jamisona. Avalon, oczywiście. W sumie kilkanaście. Z reguły były to światy prymitywniejsze od Avalonu, na których potrzebowano mojej wiedzy. Absolwentom Instytutu na ogół łatwo jest znaleźć pracę, nawet jeśli nie są szczególnie uzdolnieni ani nie umieją zbyt wiele. To mi nie przeszkadza. Lubię podróżować.
     – Ale jeszcze nigdy nie byłeś za Welonem Kusicielki. Znasz tylko Zgliszcza, nie światy zewnętrzne. Przekonasz się, że tu wszystko wygląda inaczej, t’Larien.
     Dirk zmarszczył brwi.
     – Jak powiedziałeś? Zgliszcza?
     – Zgliszcza – potwierdził Vikary. – Ach. To wolfmański slang. Światy-zgliszcza, spustoszone światy. Przejąłem to słowo od kilku Wolfmanów, z którymi przyjaźniłem się na Avalonie. To sfera gwiazd leżących między światami zewnętrznymi a bliskimi Ziemi koloniami pierwszej i drugiej generacji. To w Zgliszczach Hranganie roili się pośród gwiazd, władali swymi niewolniczymi koloniami i walczyli z Ziemskimi Imperiałami. Większość z planet, które wymieniłeś, była już wówczas znana. Wszystkie one ucierpiały podczas tej starożytnej wojny, a Upadek zamienił je w Zgliszcza. Sam Avalon jest kolonią drugiej generacji i był ongiś stolicą sektora. Nie sądzisz, że jest to jakiś tytuł do chwały dla świata po tak wielu stuleciach zdruzgotanych p.i.?
     Dirk kiwnął głową.
     – Tak, wiem co nieco o historii. Ale wydaje mi się, że ty znasz się na niej znacznie lepiej.
     – Jestem historykiem – wyjaśnił Vikary. – Większa część mojej pracy była poświęcona odtworzeniu historycznych wydarzeń kryjących się za mitami mojego świata, Dumnego Kavalaanu. Ironjade wysłało mnie wielkim kosztem na Avalon, bym w tym celu przeszukał banki danych starych komputerów. Spędziłem tam jednak dwa lata i miałem sporo wolnego czasu, więc zainteresowałem się szerzej historią ludzkości.
     Dirk nie odezwał się. Ponownie spojrzał na świt. Czerwony dysk Tłustego Szatana wynurzył się już do połowy zza horyzontu i widać było trzecie żółte słońce. Leżało nieco na północ od pozostałych i było tylko gwiazdą.
     – Czerwona gwiazda jest nadolbrzymem – zauważył Dirk – ale wydaje się tylko trochę większa od słońca Avalonu. Musi już być bardzo daleko. Powinno tu być zimniej. Powinien już wrócić lód. A jest tylko chłodno.
     – To nasza zasługa – oznajmił Vikary z niejaką dumą. – To znaczy nie Dumnego Kavalaanu, ale to robota inżynierów ze światów zewnętrznych. Na Toberze przechowano przez lata Upadku znaczną część technologii pół siłowych, używanej przez Ziemskich Imperiałów. Przez te wszystkie stulecia Toberczycy zdołali ją jeszcze udoskonalić. Gdyby nie ich tarcza, festiwal nie mógłby się odbyć. W perihelium żar Korony Piekieł i Tłustego Szatana był tak wielki, że atmosfera Worlornu wyparowałaby, a morza zagotowałyby się, gdyby toberska tarcza nie powstrzymała tej furii. Dzięki niej mieliśmy tu długie, ciepłe lato. Teraz z kolei hamuje ona ucieczkę ciepła. Jej możliwości są jednak ograniczone, tak jak wszystko. Zimno nadejdzie.
     – Nie spodziewałem się, że spotkamy się w ten sposób – stwierdził Dirk. – Czemu tu przyszedłeś?
     – To przypadek. Przed wielu laty Gwen powiedziała mi, że lubisz patrzeć na świt. Mówiła mi też inne rzeczy, Dirku t’Larien. Wiem o tobie znacznie więcej niż ty o mnie.
     Dirk roześmiał się.
     – To prawda. Do wczoraj nie wiedziałem nawet o twoim istnieniu.
     Twarz Jaana Vikary’ego nagle spoważniała.
     – Ale ja istnieję. Pamiętaj o tym, a będziemy mogli zostać przyjaciółmi. Miałem nadzieję, że będę mógł pomówić z tobą w cztery oczy i powiedzieć ci to, nim pozostali się obudzą. Nie jesteśmy na Avalonie, t’Larien, a dziś to nie wczoraj. To jest umierający świat festiwalu, świat bez kodeksu. Dlatego każdy z nas musi się sztywno trzymać kodeksów, jakie przynieśliśmy ze sobą. Nie poddawaj mojego próbie. Od czasu pobytu na Avalonie starałem się myśleć o sobie jako o Jaanie Vikarym, ale nadal jestem Kavalarem. Nie zmuszaj mnie, bym stał się Jaantonym Riv Wolfem high-Ironjade Vikarym.
     Dirk wstał.
     – Nie jestem pewien, co masz na myśli – zaczął – ale sądzę, że potrafię okazać ci serdeczność. Z pewnością nie mam nic przeciwko tobie, Jaan.
     Wydawało się, że jego słowa usatysfakcjonowały Vikary’ego. Kavalar kiwnął z namysłem głową i sięgnął do kieszeni spodni.
     – To symbol mojej przyjaźni i troski o ciebie – oznajmił. W dłoni trzymał czarną spinkę do kołnierza w kształcie maleńkiej manty. – Czy zechcesz ją nosić podczas pobytu tutaj?
     Dirk wziął ją w rękę.
     – Jak sobie życzysz – odparł i uśmiechnął się, słysząc oficjalny ton Kavalara. Wpiął spinkę w kołnierz.
     – Świt jest tu mroczny – stwierdził Vikary – a dzień niewiele lepszy. Zejdźmy do naszych pokojów. Obudzimy pozostałych, a potem coś zjemy.
     Apartament, który Gwen dzieliła z dwoma Kavalarami, był ogromny. Nad salonem o wysokim suficie dominował kominek wysokości dwóch metrów i dwukrotnie większej szerokości. Umieszczono nad nim ciemno-szary gzyms, na którym przycupnęły łypiące spode łba maszkarony, pilnujące popiołów. Vikary poprowadził Dirka obok nich – przez wielki, czarny dywan – do niemal równie przestronnej jadalni. Dirk usiadł na drewnianym krześle o wysokim oparciu, jednym z dwunastu ustawionych wokół potężnego stołu. Jego gospodarz udał się po jedzenie i towarzystwo.
     Wrócił po chwili, niosąc tacę wyłożoną cienkimi plasterkami brązowego mięsa oraz kosz z zimnymi bułeczkami. Postawił je przed Dirkiem, po czym odwrócił się i wyszedł.
     Ledwie zdążył opuścić pokój, a otworzyły się drugie drzwi i do środka weszła uśmiechnięta, rozespana Gwen. Miała wyblakłe spodnie, bezkształtną zieloną koszulkę z długimi rękawami i starą przepaskę na głowie. Wewnątrz lewego rękawa Dirk dostrzegł błysk ciężkiej bransolety z nefrytu i srebra, mocno zaciśniętej na przedramieniu. Krok za Gwen podążał jakiś mężczyzna, niemal dorównujący wzrostem Vikary’emu, ale kilka lat od niego młodszy i znacznie szczuplejszy. Ubrany był w kombinezon z krótkimi rękawami, uszyty z brązowoczerwonej kameleonowej tkaniny. Skierował na przybysza spojrzenie intensywnie niebieskich oczu – Dirk nigdy w życiu nie widział takiej barwy – osadzonych w wychudłej kościstej twarzy porośniętej bujną, rudą brodą.
     Gwen usiadła. Rudobrody mężczyzna zatrzymał się przed Dirkiem.
     – Jestem Garse Ironjade Janacek – oznajmił, unosząc dłonie. Dirk wstał, by przycisnąć do nich swoje.
     Zauważył, że Garse Ironjade Janacek nosi laserowy pistolet w skórzanej kaburze, przytwierdzonej do srebrzystego pasa ze stalowej siatki. Na jego prawym przedramieniu widniała czarna bransoleta, taka sama jak noszona przez Vikary’ego – żelazo i coś, co wyglądało jak świecik.
     – Zapewne wiesz, kim jestem – stwierdził Dirk.
     – Wiem – przyznał Garse z lekkim złośliwym uśmieszkiem. Obaj mężczyźni usiedli.
     Gwen pochłaniała już bułkę. Gdy Dirk usiadł naprzeciwko niej, wyciągnęła rękę nad stołem i dotknęła małej manty w jego kołnierzu, uśmiechając się do siebie z jakiegoś powodu.
     – Widzę, że spotkaliście się już z Jaanem – zauważyła.
     – Poniekąd – odparł Dirk. W tej samej chwili wrócił Vikary. W prawej dłoni ściskał niezgrabnie rączki czterech cynowych kufli, a w lewej niósł dzbanek z ciemnym piwem. Postawił to wszystko pośrodku stołu, po czym wrócił do kuchni po talerze i sztućce oraz glazurowany kubek z żółtą, słodką pastą. Powiedział im, żeby smarowali nią bułeczki.
     Pod jego nieobecność Janacek pchnął kufle w stronę Gwen.
     – Nalej – rzucił obcesowo i przeniósł uwagę z powrotem na Dirka. – Powiedziano mi, że byłeś jej pierwszym mężczyzną – oznajmił, gdy Gwen nalewała piwo. – Zostawiłeś ją z imponującą liczbą paskudnych nawyków – ciągnął, uśmiechając się chłodno. – Kusi mnie, by poczuć się urażonym i zażądać satysfakcji.
     Na twarzy Dirka pojawiło się zdziwienie.
     Gwen napełniła trzy z czterech kufli pienistym płynem. Pierwszy postawiła przed krzesłem Vikary’ego, drugi przed Dirkiem, a z trzeciego pociągnęła długi łyk. Potem otarła usta grzbietem dłoni, uśmiechnęła się do Janacka i podała mu pusty kufel.
     – Jeśli zamierzasz grozić biednemu Dirkowi z powodu moich nawyków, to chyba będę musiała wyzwać Jaana za wszystkie te lata, przez które musiałam znosić twoje.
     Janacek obrócił w dłoniach pusty kufel, krzywiąc się wściekle.
     – Suka-betheyn – rzucił swobodnym, żartobliwym tonem i nalał sobie piwa.
     Po chwili wrócił Vikary. Usiadł, łyknął piwa i zaczęli jeść. Dirk przekonał się po chwili, że piwo na śniadanie mu odpowiada. Posmarowane grubą warstwą pasty bułeczki również mu bardzo smakowały, ale mięso było raczej wysuszone.
     Janacek i Vikary zadawali mu podczas posiłku mnóstwo pytań, natomiast Gwen siedziała z zasępioną miną i odzywała się rzadko. Dwaj Kavalarzy bardzo kontrastowali ze sobą. Jaan Vikary mówiąc, pochylał się do przodu – nadal był rozebrany do pasa, a co chwila ziewał i drapał się od niechcenia – i podtrzymywał atmosferę przyjaznego zainteresowania, często się uśmiechając. Wydawał się znacznie swobodniejszy niż na dachu, lecz na Dirku jego zachowanie robiło wrażenie wymuszonego, jakby Vikary był pełen napięcia i świadomie próbował się rozluźnić. Nawet jego swobodne gesty – uśmiechy i czochranie się – sprawiały wrażenie wyreżyserowanych. Choć Garse Janacek siedział prosto na krześle, ani razu się nie podrapał i używał wszystkich sformalizowanych kavalarskich zwrotów, wydawał się znacznie swobodniejszy od Vikary’ego, jakby naprawdę lubił ograniczenia narzucane mu przez jego społeczeństwo i nigdy nawet nie postała mu w głowie myśl o wyrwaniu się na wolność. Mówił agresywnym, ożywionym tonem i sypał obelgami jak koło zamachowe sypie iskrami. Większość z nich była skierowana pod adresem Gwen. Kilkakrotnie próbowała mu się odcinać, lecz nie wypadło to najlepiej. Janacek był w tej grze znacznie lepszy od niej. Z reguły wyglądało to na swobodne, serdeczne przekomarzanie, ale kilkakrotnie Dirk usłyszał nutę autentycznej wrogości. Vikary marszczył brwi przy każdej takiej wymianie słów.
     Gdy Dirk wspomniał mimochodem, że spędził rok na Prometeuszu, Janacek szybko uczepił się tego tematu.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

48
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.