nr 2 (XXXIV)
marzec 2004




powrót do indeksunastępna strona

S.M. Stirling, David Drake
Wybraniec
ciąg dalszy z poprzedniej strony

ROZDZIAŁ DRUGI

1227 P.U.
310 R.P.


     – Ludzie będą myśleć, że jesteśmy dziwni – rzekł, dysząc Jeffrey.
     – Cholera, my jesteśmy dziwni, Jeff – odparł John.
     Zamilkli, gnając w górę po zboczach Wzgórza Sygnałowego – stanowiło ono część Parku Uniwersyteckiego – mijając rodziny i studentów na pikniku. Serpentyny były ostre, lecz John ścinał je wszędzie tam, gdzie na zboczach nie było żadnych grządek. Wreszcie stanęli na wybrukowanym szczycie, pośród urn kwiatowych, drzew w ogromnych donicach i zwiedzających, którzy płacili dwadzieścia pięć centimów od głowy, aby popatrzeć przez lornetę zamontowaną na obrotowej podstawie na panoramę miasta Santander. Jeffrey rzucił ciężarki na ławkę i jęknął, zanurzając głowę w fontannie i parskając niczym wieloryb. Potem się napił.
     John stał, skupiając się na ignorowaniu bólu w prawej stopie, pijąc powoli z bidonu, który nosił u pasa. Wzgórze Sygnałowe miało dwieście metrów wysokości i było najwyżej położonym punktem w mieście. Znajdowało się tuż nad zakolem rzeki Santander. Mógł stąd widzieć większą część stolicy Republiki: Plac Kapitolu na północnym zachodzie, a za nim katedrę, Rządową Rezydencję z kolumnami i zielonym, miedzianym dachem na wschodzie, na końcu ulicy Ambasad. Dystrykt Basenowy, stanowiący starożytne zaczątki miasta Santander, usytuowany był pod wzgórzem, w zakolu rzeki, a kanał znajdował się na południowym brzegu, pośród fabryk i dzielnic klasy pracującej. Ku południowi miasto znikało w mgiełce. Na północy można było dostrzec zalesione wzgórza, na których znajdowały się przedmieścia zamieszkane przez elity.
     Tutaj ryk uliczny był przytłumiony – stukot posykujących i wyrzucających iskry tramwajów, podziemny pomruk metra, odgłos koni i rosnącej liczby pojazdów parowych, a nawet bulgoczący ryk rzadkich wehikułów na benzynę. Nie dawało się wyczuć niczego poza zapachami chłodnej zieleni parku, co także stanowiło miłą odmianę w porównaniu z miastem. Słońce na horyzoncie zrobiło się czerwone, tutaj jednak wciąż było jasno, lecz gdy się przyglądał, zapaliły się uliczne lampy. Znaczyły one świetlne wzory na pofalowanym miejskim pejzażu niczym bajkowe latarnie – miękki złoty blask gazowych lamp i ostrzejsze, elektryczne lśnienie wzdłuż głównych ulic.
     Zdał sobie sprawę, że ktoś mu się przygląda – dziewczyna w jego wieku, ale nie studentka. Jej sięgająca do pół łydki sukienka była zbyt stylowa, a w maleńkim, przekrzywionym na bok kapelusiku tkwiło pióro kwezala herbowego . Uśmiechnęła się, gdy spotkali się wzrokiem, a potem odwróciła, aby porozmawiać ze swoją towarzyszką o wyglądzie matrony.
     – Lustruje cię, ogierze – rzucił Jeff.
     John uśmiechnął się lekko. Obiektywnie rzecz biorąc, wiedział, że jest dość przystojny; wysoki jak jego ojciec, z jasnożółtymi włosami, o twarzy z kwadratowym podbródkiem. Utrzymywał się też w dobrej formie… ale one nie wiedzą. Poczuł ukłucie w stopie.
     Grzmotnął brata w ramię. – Tak jak Doreen w kantynie na ciebie? – spytał. Usiedli na trawie, podając sobie ręcznik. – Podziękuj mi za to, braciszku. Gdybym cię nie namówił na te dziwactwa Wybrańców, wciąż byłbyś cherlawym chudzielcem. Pożerała cię wzrokiem, człowieku.
     Jeffrey Farr nabrał ciała, był jednak smuklejszy od syna swojej macochy. Pozostała jedynie śladowa młodzieńcza niezgrabność, a jego pociągła, koścista twarz twardniała, wkraczając w dorosłość.
     – Doreen? Ona tylko patrzy. Wiesz, że jej rodzice są reformowanymi baptystami. Mam taką samą szansę zajrzeć jej pod spódnicę, jak obejrzeć siedzenie pani arcybiskup. Próbowałem uszczypnąć ją w pupę, ale ona przydepnęła mi palec u nogi tak mocno, że upuściłem tacę.
     John zacmokał. – Pupę arcybiskup? Kurka, nie wiedziałem, że gustujesz w starszych kobietach… Pax, pax!
     Jeffrey zapalił lekko wilgotnego od potu papierosa. – One cię zabiją – powiedział John, odmawiając poczęstunku.
     – Inni kadeci z Oficerskiego Korpusu Szkoleniowego będą mnie uważać za ciołka, jeśli nie będę palić – powiedział Jeffrey, opierając się łokciem o kolano i spoglądając na miasto. – Ale przyznam, że jest mi łatwiej dzięki tym cholernym ćwiczeniom, na które mnie namówiłeś.
     – Jak Maurice przyjął to, że wstępujesz do armii?
     Jeffrey wzruszył ramionami. – Tata jest tylko zaskoczony, i tyle. Każdy Farr od pięciu pokoleń służył w marynarce.
     – Od czasów drewnianych statków i żelaznych ludzi – zgodził się John.
     Republika nie prowadziła większej wojny lądowej od prawie siedemdziesięciu lat, a armia była maleńka i źle opłacana. Natomiast marynarka to co innego, jako że nie należało pozwolić Imperium na zdobycie zbyt dużej przewagi.
     – A raczej żelaznych armat i drewnianych łbów. Kiedy odezwie się służba dyplomatyczna?
     – W przyszłym tygodniu – powiedział John. – Ale jestem dobrej myśli.
     – Nadajesz się do tego.
     Dzięki Centrum, powiedział w duchu.
     Jeffrey zmrużył zielone oczy i potrząsnął głową. Nawet Centrum nie może zrobić jedwabnej torebki z wymiona świni, odparł przy pomocy kanału komunikacyjnego starożytnego komputera.
     »Słusznie« powiedziało Centrum. »Ja tylko skróciłem okres szkolenia i umożliwiłem rozszerzenie zakresu studiów.«
     Myślisz, że będziemy mieć dosyć czasu, zanim Wybrańcy napadną na Imperium? – pomyślał Jeff.
     »Prawdopodobieństwo wojny pomiędzy Wybrańcami a Imperium w ciągu najbliższych dwóch lat wynosi 17% plus minus 3. W ciągu następnych czterech 53% plus minus 5, a w przeciągu następnych sześciu 92% plus minus 7.«
     – W ciągu roku powinienem otrzymać patent oficerski – rzekł Jeff. – A ty będziesz człowiekiem o wysokiej pozycji, członkiem brygady lampasowych spodni i szpicli.
     – Na wiele się to zda Imperium – rzucił ponuro John, rozdzielając kciukami źdźbło trawy.
     Na północy leżała reszta Republiki oraz Cieśnina – wąski przesmyk rozdzielający kontynent przez niemal całą jego szerokość. Na północ od Cieśniny znajdowało się Wszechświatowe Imperium, największe z państw Visager, potencjalnie najbogatsze, a od wieków najpotężniejsze. Te wieki minęły już parę pokoleń temu.
     – A my robimy, kurwa, wszystko! – rzekł Jeff. – Wiem, że politycy są matołami, ale urzędnicy w Piramidzie są jeszcze gorsi, zaś admiralicja nie jest wiele lepsza, poza tatą.
     – My robimy wszystko, co się da – powiedział spokojnie John. – Republika jeszcze niewiele robi, ale niektórzy ludzie widzą, co się szykuje – na przykład Maurice. A on jest teraz kontradmirałem. Powinniśmy mieć nieco czasu, zanim zaatakują Imperium.
     – Zapewne – westchnął Jeff. – Hej, czy już ci mówiłem, że nie pozwalasz mi stracić równowagi? Taak, nawet Wybrańcy nie są na tyle szaleni, aby porywać się jednocześnie na nas i na Imperium. Gdy się zacznie, ludzie się ockną i to zauważą – nawet oni. – Skinął głową ku kopule budynku Kapitolu.
     – Maurice czasami powątpiewa, czy by zauważyli, nawet gdyby flota Wybrańców zaczęła ich ostrzeliwać – rzucił lekko John.
     – Tata jest pesymistą. Chodź, wracajmy do akademika, weźmy prysznic i przekąśmy hamburgera. Może Doreen się nade mną zlituje.

     – Praca zespołowa, praca zespołowa, wy matoły! – wydyszała Gerta Hosten, usłyszawszy, jak pozostali się potykają. – Johan, twoja kolej na przodku.
     Trakt przez dżunglę był wąski i śliski od błota. Zaimprowizowane nosze z drągów i pnączy były niezgrabne, byłyby takie nawet bez mamroczącego, rzucającego się, przywiązanego do nich chłopaka. Pacjent nogę miał unieruchomioną w łupkach z gałęzi. Liany, które przywiązywały ją do drewna, były do połowy zagłębione w napuchniętym, sinym ciele.
     Gerta zaparła się nogami i czekała, aż nosze odzyskają równowagę, a potem schowała nóż do pochwy i chwyciła przedni lewy drąg. Mężczyzna, którego zastąpiła, przez chwilę poruszał palcami, potem dobył swego długiego noża i ruszył do przodu, wycinając drogę dla swoich towarzyszy. Ona trzymała drąg z lewej, Heinrich niósł obydwa tylne drągi, a Elke Tirnwitz była z przodu po prawej. Johan Kloster posuwał się bardziej z przodu, wyrąbując drogę przez pnącza. Etkar Summeldorf miał darmową przejażdżkę. Chłopak złamał nogę, przygważdżając włócznią krokodyla, który próbował się nimi pożywić w czasie wczorajszej przeprawy przez rzekę.
     Zjedli spory kawałek krokodyla. W trakcie sprawdzianu zespołowej wytrzymałości, którym kończyła się próba życia, nie dostarczano niczego. No prawie niczego: parę spodenek, sandałów, stanik z materiału, jeśli się było dziewczyną, i długi nóż. A potem spuszczano cię wraz z czteroma członkami drużyny po linie ze sterowca w górach Kopenrung po północnej stronie Krainy, a ty spieszyłeś się, jak mogłeś do punktu zbiorczego. Nikt też nie mówił ci, gdzie on się konkretnie znajduje. Wybrańców z Krainy nie trzeba trzymać za rączkę. Jeśli ci się nie uda, to Wybrańcy cię nie potrzebują – i lepiej, aby udało się wam wszystkim. Wybrańcy nie potrzebują egoistów.
     – Zostawcie mnie – wymamrotał Etkar. – Zostawcie mnie. Idźcie.
     – Nie możemy cię zostawić, ty głupi dupku – rzekła Elke głosem chrapliwym ze zmartwienia i zmęczenia. Byli całością, a poza tym Etkar prawdopodobnie ocalił im życie. – To gra zespołowa. Wszyscy stracilibyśmy sto punktów, jeśli byśmy cię zostawili.
     Wszyscy ratowali sobie nawzajem życie.
     Było gorąco: przynajmniej trzydzieści osiem stopni i parno jak w łaźni. Paskudnie nawet jak na standardy Krainy. Góry Kopenrung znajdowały się daleko na północy, najbliżej równika. Stanowiło to jeden z powodów, dla których nigdy nie były intensywnie eksploatowane; to oraz ich strome zbocza i laterytowe gleby. A także pijawki, moskity, dzikie bawoły, leopardy i odyńce oraz ciągłe burze i tornada.
     Pot spływał jej po skórze, zwiększając znajdujący się już tam tłusty osad i pieczenie po ukąszeniach owadów oraz budujące się dżunglowe wykwity. Szorstkie drewno ciążyło jej i obcierało odciski na dłoniach. Bolały ją mięśnie w dole pleców, gdy pochylała się pod ciężarem noszy i wspinaczki. Gałęzie i liście biły ją po twarzy.
     – Heinrichu, min brueder – powiedziała Gerta, dostosowując tempo mowy do wysiłku mięśni. – Opowiedz mi jeszcze raz, jak cudownie jest być Wybrańcem.
     Elke wciągnęła powietrze przez zęby. Czwarte Biuro najpewniej nie podsłuchiwało, ale nigdy nie wiadomo. Heinrich zaśmiał się z pomrukiem.
     – Shays! – zaklął Johan. – Cholera. – W jego głosie pobrzmiewało zdumienie.
     – O co chodzi? – spytała Gerta. Nie widziała w gąszczu na więcej niż kilka kroków; ta część zbocza została wypalona dawno temu, a kolejna warstwa roślinności była bujna.
     – Udało nam się.
     – Co? – dało się słyszeć trzy młode, silne głosy.
     – Udało nam się! Z grzbietu rzeczywiście widzieliśmy polankę!
     Żadne z nich się nie odezwało; nie zwolnili też. Gercie udało się zerknąć poprzez utrudniający widzenie pot na spowite mgłą, pokryte dżunglą góry przed nimi. Wyglądały dokładnie tak jak spowite mgłą, przesłonięte dżunglą góry, w jakie wpatrywała się przez cały ostatni tydzień.
     Gdy wyszli z gąszczu na mały płaskowyż, ruszyli truchtem wiedzeni czystym odruchem. Przed nimi znajdowały się pawilony i tłum ludzi – oficerów, oficjeli, służby protegowanych. Na widok noszy wybiegł lekarz.
     – W jakim on jest stanie? – spytała Elke.
     Lekarz podniósł wzrok, marszcząc czoło. – Noga nie wygląda źle. Teraz. Straciłby ją za dwadzieścia godzin.
     Protegowani podsunęli tace. Gerta pochwyciła ceramiczny kubek i wychyliła go, powoli, ostrożnie. Był to sok pomarańczowy, lekko osolony. Przymknęła oczy w tej chwili całkowitej błogości.
     Jakiś mężczyzna odchrząknął. Otworzyła oczy i wraz z pozostałymi członkami drużyny stanęła na baczność. Zrobili to wszyscy poza Etkarem, który stracił przytomność dzięki strzykawce morfiny.
     Był to starszy mężczyzna, łysy, żylasty, muskularny. Na ramionach letniego munduru miał dystynkcje pułkownika, a na pomarszczonej, kościstej twarzy uśmiech typu „śmierć w dobrym humorze”. Wyraźnie dostrzegała pierścień na trzecim palcu jego lewej ręki, splecioną obrączkę z żelaza i złota. Pierścień Wybrańca.
     – Gerto Hosten, Heinrichu Hostenie, Johanie Klosterze, Elke Tirnwitz, Etkarze Summeldorfie. Potem oczywiście nastąpi ceremonia, lecz mam zaszczyt poinformowania was, iż każdy osiągnął co najmniej minimalny wynik w próbie życia. Toteż w wieku lat osiemnastu i sześciu miesięcy zostaniecie zaliczeni do Wybrańców Krainy. Gratulacje.
     Jedno z nich zakrzyknęło, Gerta nie wiedziała kto; za bardzo się starała trzymać prosto. Sześć miesięcy egzaminów, sprawdzianów, testów psychologicznych, na odwagę, na inteligencję, testów na wytrzymałość na stres, a wszystko to zakończone siedmioma piekielnymi dniami w dżungli Kopenrung – wszystko dobiegło końca.
     Nie będę nieudacznikiem. Już dawno postanowiła, że raczej się zabije, niż miałaby to znosić; robiła tak duża część nieudaczników. Urodzona w chacie protegowanych, jestem Wybrańcem z Krainy.
     Zasalutowała, z wyciągniętym ramieniem i zaciśniętą pięścią. Gdy się uśmiechnęła, pękł napełniony krwią czyrak i strużka krwi pociekła z kącika jej ust. Przeszył ją ostry ból, ale nie miało to żadnego znaczenia.

     – Jesteś bardzo bogatym młodym człowiekiem – rzekł kierownik Rzecznej Kompanii Elektrycznej, patrząc z zaskoczeniem na stan jego konta.
     – Dostałem niewielki początkowy kapitał od mego ojczyma – wyjaśnił John. – Reszta pochodzi głównie z robionych interesów. – Dzięki analizie Centrum, która uczyniła to dziecinnie łatwym. – I inwestycji w Zachodnie Petroleum.
     Jego krawat był nieco przyciasny, ale zdusił impuls, by go poprawić. Pokój znajdował się na siódmym piętrze jednego z nowych budynków biurowych mieszczących się pomiędzy Wschodnim Traktem a rzeką. Wentylator na suficie i okna przykryte okiennicami sprawiały, iż było tu chłodno nawet w gorący letni dzień. Kierownik Rzecznej Kompanii Elektrycznej miał bardzo niewiele na szerokim mahoniowym biurku – tylko suszkę i telefon ze słuchawką z morskiej kości słoniowej. I plany, jakie przedłożył John.
     – To…
     – Prostownik rtęciowy – podpowiedział usłużnie John.
     – Prostownik, tak, wydaje się być bardzo pomysłowy – powiedział kierownik.
     Urzędnik był pulchnym małym człowieczkiem w dwuogniskowych okularach, mającym na sobie dosyć fircykowatą kurtkę w kremowym kolorze i niebieski krawat. We wstążce filcowego kapelusika wiszącego na wieszaku przy drzwiach tkwiło pióro papugi.
     – Jednakże – ciągnął – obecnie Rzeczna Kompania Elektryczna jest zaangażowana w szeroki, bardzo szeroki program inwestycyjny w pierwotne źródła energii. Dlaczego mielibyśmy podejmować nowe, ryzykowne przedsięwzięcie, które będzie wymagało związania kapitału w nowej fabryce?
     John pochylił się do przodu. – O to właśnie chodzi, panie Henforth. Prostownik spowoduje oszczędności kapitałowe, zmniejszając straty przekaźnikowe. Wydatki na ich zamontowanie będą znacznie mniejsze niż oszczędności wynikłe z inwestycji w pierwotne źródła energii. A budowaniem mogą się zająć podwykonawcy. Jest wiele firm, tutaj w stolicy czy gdziekolwiek we Wschodnich Prowincjach – w Tonsville, powiedzmy, albo w Ensburgu – które mogłyby się tym zająć. Nie będzie to miało wpływu na zaangażowanie Kompanii w prace nad turbinami hydraulicznymi i turbogeneratorami.
     Henforth złożył palce w piramidkę i czekał.
     – I – ciągnął dalej John po tym, jak milczenie się przeciągało – będę skłonny nabyć, powiedzmy, pięćset tysięcy udziałów w Kompanii po wartości nominalnej. A także wykupić opłaty licencyjne od przyznanego patentu.
     – Jest to z pewnością interesująca propozycja – rzekł, uśmiechając się Henforth. – Chodźmy, udamy się do pokoju dyrektorskiego i przedyskutujemy to z paroma ludźmi od techniki. – Potrząsnął głową. – Młodzieniec o pańskich możliwościach marnuje się w służbie dyplomatycznej, panie Hosten. Marnuje.

     – Szyk do starcia!
     Pluton piechoty rozsunął się w dwa długie szeregi – trzy metry pomiędzy każdym człowiekiem. Pierwszy szereg potruchtał do przodu po skalistym pastwisku, a ich nasadzone bagnety połyskiwały w chłodnym górskim powietrzu. Po pięćdziesięciu metrach przypadli do ziemi, kryjąc się za bruzdami i głazami. Drugi szereg zbliżył się, posuwając, jeden żołnierz za drugim, ku przodowi.
     Chorąży Jeffrey Farr przyglądał się uważnie przez lornetkę polową. Manewr został wykonany precyzyjnie. Dobrzy ludzie, pomyślał. Armia Republiki nie była duża, liczyła zaledwie siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Nie była też specjalnie dobrze opłacana ani wyposażona; ludzie zaciągali się, bowiem była to dla nich ostatnia deska ratunku. Kłopoty z wódką, z żoną; dzieciaki rolników zanudzone na śmierć przyglądaniem się od południa zadowi konia przy pługu zwróconym ku północy; nieumiejętność poradzenia sobie z wymaganiami życia w szybko rozrastających się miastach Republiki. Jednak przy odpowiednim szkoleniu, mogli być z nich dobrzy żołnierze, a wyszkoleni ludzie będą bezcenni, jak przyjdzie co do czego. Prowincjonalna milicja miała zostać oddana w gestię rządu federalnego na czas wojny, lecz nie pokładał w niej dużego zaufania.
     Uniósł rękę, dając znak. Sierżant plutonu zaświstał ostro swoimi gwizdkiem, a mężczyźni podnieśli się z pola, otrzepując z pyłu brązowe tunikowate kurtki. Ich pokryte szczeciną zarostu twarze wyglądały na zmęczone i obojętne po miesiącu ćwiczeń polowych w górach.
     – Dobra robota, podchorąży – stwierdził jego dowódca kompanii. Kapitan Daniels był krępym mężczyzną lat czterdziestu – w okresie pokoju awans w wojsku był powolny – ze szramą biegnącą przez policzek tam, gdzie nabój Unii o mało co nie odjął mu twarzy w potyczce dwadzieścia lat temu.
     – Bardzo dobra robota – rzucił obserwator ze sztabu. – Zauważyłem, że bardziej rozciągacie szereg do starcia.
     – Tak, panie – rzekł Jeff. Skinął głową ku piechurowi truchtającemu z bronią po trakcie. Żołnierz miał model z zamkiem o sześciu ładunkach, z magazynkiem pod lufą. – Wszyscy dostają teraz karabiny z magazynkami, poza żołnierzami Imperium. Pojawiają się nowe rozwiązania. Musimy bardziej rozsunąć formację.
     Choć sądząc z gadania starzyków, spodziewają się raczej walki w szeregu ramię w ramię jak wyposażeni w muszkiety żołnierze za czasów wojny domowej.
     – Tak, czytałem ten twój artykuł w Kwartalniku sił zbrojnych – rzekł człowiek ze sztabu. – Myślisz, że proch na bazie azotu może zostać wykorzystany do broni strzelniczej?
     »Major Beemody« powiedziało Centrum. Wyświetliło spis danych biograficznych.
     Major wyglądał na całkiem bystrego, choć nosił się nieco za elegancko jak na warunki polowe, w płaszczu z czerwonymi insygniami na kołnierzu i z wypolerowanym rewolwerem Sama Browne’a. A bycie młodszym synem Beemodych, tych od Zakładów Beemodych, prawdopodobnie nie zaszkodziło mu też w awansie w korpusie oficerskim. Trzydzieści dwa lata to cholernie mało jak na tak wysokie stanowisko.
     – Jestem tego pewien, panie – rzekł Jeff. Rodzina Beemodych była szychami w przemyśle chemicznym oraz górniczych ładunków wybuchowych. – Żadnego dymu, mniej zapychania się i o wiele większa szybkość wylotu z lufy, bardziej spłaszczone trajektorie, mniejsze kalibry, więc mniejsza waga amunicji.
     Niespodziewanie odezwał się kapitan Daniels. – Nie ufam pociskom z płaszczem – powiedział. – Mają tendencję do gubienia go i kiedy lufa jest gorąca, doznają zawirowań.
     – Panie, to problem do rozwiązania. Stop miedzi i cynku nie wytrzymuje temperatury pocisków o dużej szybkości. Miedziowo-niklowy, albo czysta miedź, oto czego potrzebujemy.
     Starszy oficer uśmiechnął się. – Chorąży, chciałbym być równie pewny swego w jakiejkolwiek sprawie jak ty jesteś w każdej.
     – Bóg jeden wie, że w tym wojsku przydałoby się paru młodych zapaleńców – stwierdził major Beemody. – W każdym razie razem z chorążym Farrem musicie zjeść ze mną kolację dziś wieczorem.
     – Jak już dopilnuję, żeby ludzie się rozlokowali, panie – powiedział Jeff. Major uniósł brew i skinął głową, odpowiadając na salut młodszych oficerów.
     – Nadasz się, Farr – powiedział, uśmiechając się Daniels, gdy pojazd oficera sztabowego oddalił się, podskakując po pastwisku i parskając od czasu do czasu parą. – I zajdziesz daleko, jeśli zdołasz się nauczyć trochę więcej dyplomacji wobec tych, do których wygłaszasz wykłady.

     Porucznik Gerta Hosten oparła się o obicie siedzenia i wyjrzała przez na wpół uchylone okno. Pociąg ze stukotem sunął przez centralny płaskowyż. Wpadające powietrze było czyste. Tak blisko Kopernika linia kolejowa została zelektryfikowana, a brak węglowego dymu, łomotu i parskających odgłosów parowej lokomotywy był nieco dziwaczny. Na szerokiej, betonowej drodze wzdłuż linii kolejowej panował też spory ruch pojazdów napędzanych parą lub ciągniętych przez zwierzęta. Była to najprzyjemniejsza część Krainy, pofalowana wulkaniczna wyżyna na wysokości tysiąca metrów nad poziomem morza, chłodniejsza i nieco bardziej sucha od reszty kraju. Stolica została tutaj przeniesiona ze Składania Przysięgi zaledwie pokolenie po tym, jak przybyła pierwsza fala uciekinierów z Sojuszu. Początki Kopernika sięgały czasów przed przybyciem Wybrańców, aż do pierwszych osad na Visager, lecz nic nie pozostało z miasta sprzed podboju. Przez ostatnie pokolenie, wraz z pojawieniem się geotermalnej pary, a potem węgla wspomaganego hydro siłą, stało się także głównym centrum wytwórczym.
     Gerta przyglądała się z zainteresowaniem, jak pofalowane kontury pól trzciny cukrowej, ryżu, soi i kukurydzy ustępują miejsca ogromnym kompleksom fabrycznym. W jednym z nich znajdowała się hala montażowa statków powietrznych, stumetrowa szkieletowa konstrukcja przypominająca stodołę Brobdingnagiana . Podobny do cygara kadłub stanowił wciąż ramę z dźwigarów, tylko częściowo pokrytą przesłoną kadłuba tam, gdzie do konstrukcji przynitowano aluminiową płytę.
     Kobieta zapięła kołnierz szarego podróżnego munduru oraz pas z bronią przechodzący przez ramię i wzięła swoją teczkę attaché. Normalnie pozwoliłaby ją nieść swojemu ordynansowi, lecz były w niej dokumenty nie przeznaczone dla cudzych oczu. Nic super tajnego nie wiozłaby pociągiem, ale procedura to procedura.
     Behfel ist Behfel, wyrecytowała w duchu: rozkazy to rozkazy. Miała tam także list od Johna Hostena. Wyraźnie dobrze mu się wiodło w Republice. Udało mu się zdobyć jakieś stanowisko w ich dyplomatycznej służbie.
     Szkoda Johna.
     – Obudź się, Feldwebel – powiedziała.
     Jej ordynans otworzył oczy, wstał i zdjął dwie torby z półki nad głową. Pedro był krępym, muskularnym mężczyzną lat trzydziestu paru, silnym, szybkim i lojalnym niczym doberman. I podobnie bystrym. Tak naprawdę, to miała psy wykazujące więcej przyrodzonego sprytu i mające większy zasób słów. Przy rekrutowaniu żołnierzy i żandarmerii z kasty protegowanych stosowano zasadę eliminowania ludzi mieszczących się w górnych dwóch trzecich skali inteligencji. Budziło to jej wątpliwości i zawsze wolała bystrzejszych jako osobistych służących. Większe ryzyko, ale większa potencjalna korzyść.
     Behfel ist Behfel.
     Zwalniając, pociąg zakołysał się nieco. Pantograf na lokomotywie zatrzaskał, trysnąwszy snopem iskier, gdy wjeżdżali na Stację Północno-Zachodnią. Było tam wielu wysokich, jasnowłosych, młodych ludzi w mundurach, lecz nie ten, którego instynktownie szukała. Heinrich nie będzie na nią czekał. To nie uchodziło, a i tak miała się stawić w kwaterze głównej wywiadu na odprawę.
     Mój śliczny Heinrichu, pomyślała. Pieprzyłabym się z tobą, nawet gdybyś był moim rodzonym bratem. Była to przesada, ale on był kochany, a oczywiście tabu związane z kazirodztwem nie dotyczyło adoptowanych krewnych. I tym razem, gdy poprosisz mnie o rękę, zgodzę się.
     Implikacje dokumentów w jej teczce attaché były jasne, jeśli umiało się czytać pomiędzy wierszami. Nadszedł czas wypełnienia jej eugenicznego obowiązku wobec Wybrańców; nawet gdy miało się służących, niemowlęta wymagały sporo czasu i wysiłku. Lepiej zrobić to, gdy jest jeszcze czas.
     Za kilka lat wszyscy będą bardzo, ale to bardzo zajęci.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.