 |
Raj potrząsnął głową. – Niezupełnie. Bardziej, abyś uniemożliwił zjednoczenie, a przynajmniej dokonanie go przez nieodpowiednich ludzi. – Pochylił się lekko do przodu. – Powiedz mi szczerze, John. Jaką masz opinię o Wybrańcach? John otworzył usta, a potem je zamknął. Wspomnienia przemknęły mu przez myśl, zakończone obrazem pustych, zapadniętych twarzy dokerów, gdy wynoszono nieprzytomnego człowieka. – Szczerze, panie, to nie najlepszą. Tak jak mama. Próbowałem kiedyś rozmawiać o tym z ojcem, ale… – Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Raj skinął głową. – Centrum potrafi przewidzieć pewne rzeczy. Nie zawsze tę jedyną przyszłość, lecz to, co zapewne się stanie i jak bardzo jest to prawdopodobne. Nie proś, abym ci to wytłumaczył – miałem na to trzy życia, a wciąż tego nie potrafię zrozumieć. Wiem jednak, że to działa. »Utrzymanie matrycy twojej osobowości nie daje się pogodzić z modyfikacjami koniecznymi do zrozumienia analizy stochastycznej.« John drgnął i przykrył uszy rękoma. Głos dobiegał zewsząd i znikąd. W jakiś sposób wyczuwało się jego ciężar, jakby waga znaczenia tych słów była większa niż jakichkolwiek, które słyszał. Ich brzmienie w jego umyśle było całkowicie bezbarwne i miarowe, pobrzmiewały w nim jednak nuty o rezonansie przypominającym brzęczenie strun gitary w chwilę po dotknięciu ich przez palce grającego. W głosie tym dawał się wyczuć… smutek. – Centrum ma na myśli to, że gdybym został tak zmieniony, nie byłbym sobą – powiedział Raj. »Johnie Hosten« powiedział starożytny, bezosobowy głos. »W przypadku braku interwencji z zewnątrz, istnieje prawdopodobieństwo 51% plus minus 6%, że w przeciągu 34 lat Wybrańcy zapanują całkowicie nad Visager. Obserwuj.« John spojrzał na lustrzaną ścianę. Niekończąca się kolumna ludzi w postrzępionych zielonych mundurach maszerowała obok stanowiska karabinu maszynowego obsadzonego przez żołnierzy Krainy – protegowaną piechotę i oficera Wybrańców. Obok stało dwóch agentów policyjnych w cywilnych ubraniach – w długich skórzanych płaszczach i kapeluszach o szerokich rondach – z ciężkimi pistoletami w dłoniach. Co jakiś czas dawali znak ręką, a żołnierze wyciągali mężczyznę z kolumny więźniów, rzucając go na kolana. Ludzie z Czwartego Biura podchodzili, przykładali lufy pistoletów do tyłu głowy klęczącego człowieka… »Podbój imperium« powiedziało Centrum. »Obserwuj.« …puściło zmontowany materiał: płonące miasta, których nazwy i położenie znalazły się jakoś w jego umyśle. Statki zatłoczone niewolniczą siłą roboczą przybywające do Składania Przysięgi i Słupów oraz Dorst. Grupa inżynierów Wybrańców rozmawiająca nad papierami i planami, podczas gdy kolumna robotników rozciągająca się poza zasięg wzroku pracowała nad kolejowym nasypem. »Konsolidacja. Dalsza ekspansja.« Płonący okręt wojenny zatonął w oceanie usianym oleistymi plamami płomieni, wrakami, ciałami i ludźmi, którzy w dalszym ciągu próbowali się poruszać. Setki zostały wessane w głąb, gdy statek stanął w pionie i zatonął niczym ołowiany ołówek wrzucony do sadzawki. Jego ogromne śruby z brązu wciąż się kręciły, gdy się ostatecznie zanurzał. Z dymu wyłoniła się kolumna ciężkich okrętów wojennych z czarno-złotymi sztandarami Wybrańców na masztach. Ich główne baterie były nadpalone i pokryte pęcherzykami od ciężkiego ognia, lecz milczały. Mniejsze i szybkostrzelne działka siekły wodę. »Zniszczenie Santander.« Nawet bez informacji Centrum, rozpoznał kolejny obraz. Była to Sala Republiki w mieście Santander. Wielka kopuła z czerwonego granitu była roztrzaskana. Mężczyzna w czarnym surducie i wysokim kapeluszu republikańskiego oficjalnego stroju stanął przed generałem Wybrańców i wręczył mu konstytucję Republiki w szklanej kasetce. Generał upuścił ją i zmiażdżył obcasem, podczas gdy żołnierze za nim wiwatowali. »Konsekwencje.« Odrapana ulica czynszowych domów w mieście Wybrańców. Postacie skupione na schodach, rozmawiające, milknące, gdy dziwacznie wyglądający pojazd parowy najeżony bronią, bucząc, przejeżdżał obok. – Ale to są Wybrańcy! – wykrzyknął John. Raj przemówił: – Co robią mięsożercy, gdy skończą z ofiarą? »Metafora, ale trafna« powiedział pozbawiony emocji nie-głos Centrum. »Kiedy już konsolidacja będzie całkowita, rody Wybrańców skłócą się ze sobą. Planeta nie może utrzymywać tak dużej klasy rządzącej w warunkach intensywnego współzawodnictwa, nie w nieskończoność. A systemu społecznego będącego wynikiem podboju i niewolnictwa nie da się w sposób racjonalny przystosować tak, by zmaksymalizować produktywność. Wewnętrzna reorganizacja prowadziłaby do stworzenia kasty wielmoży i wykluczenia większości rodów Wybrańców.« Armie się zwarły, uzbrojone w dziwną, potężną broń. W powietrzu zaroiło się od śmiercionośnych maszyn sunących gładko i nisko nad ziemią. Ludzie ginęli. Protegowani żołnierze, cywile. »Nowa szlachta będzie walczyła między sobą. Najpierw przy pomocy armii protegowanych. Rywalizacja będzie narastać.« Długi, gładki kształt opadł na kolumnie białego ognia. Krajobraz był pustynny. Wysunęły się odnóża do lądowania i otworzył się właz. »Postęp technologiczny będzie trwał aż do poziomu transportu międzyplanetarnego, a potem zamrze. Żadna ze zwalczających się frakcji na Visager nie będzie sobie mogła pozwolić na przeznaczenie odpowiednich środków na ponowne ustanowienie pędu ku gwiazdom.« Ogromne miasto, budynki sięgające ku słońcu. Minęła chwila, zanim John rozpoznał je jako Składanie Przysięgi i to tylko po kształcie kolistej zatoki i otaczających miasto wulkanów. Nagle jedna z olbrzymich wież znikła w oślepiającym oczy błysku. »Jedna grupa szlachty próbuje posłużyć się upadłymi rodami Wybrańców przeciwko innej. W efekcie powstają oni przeciwko szlachcie na całej planecie, próbując przywrócić stary system. Protegowani wzniecają bunt. Rezultatem jest maksymalna entropia.« Kręgi fioletowego ognia rozchodziły się nad miastami, unosząc się, aż ogniste kule rozciągnęły się ku górnej warstwie atmosfery. »Prawdopodobieństwo 87% plus minus 6« dodało Centrum. John siedział wstrząśnięty. Jestem tylko dzieciakiem, pomyślał. Nie dość dobrym, aby przejść próbę życia, kaleką. Co mam zrobić z tym wszystkim? – Dlaczego wy nie możecie czegoś zrobić? – spytał. – Przybyliście z gwiazd, macie kolejną Federację, niech wyląduje statek kosmiczny. Powiecie ludziom, co mają robić! – Nie możemy – rzekł Raj. – Po pierwsze, nie mamy na to środków. Do tej pory w Federacji są tylko cztery światy. A tysiące wymagają uwagi. A nawet gdybyśmy mogli, to tylko rozpoczęłoby to kolejny cykl i oznaczałoby wojnę, tak jak za czasów Pierwszej Federacji. Nowe światy muszą się wykaraskać same z tarapatów przy minimum interwencji z zewnątrz, i zrobić to w odpowiedni sposób. »Zgadza się« powiedziało Centrum. »Prawdziwa federacja może osiągnąć stabilizację z zachowaniem dynamizmu i mobilności. Hegemonia narzucona z zewnątrz do tego nie doprowadzi.« – Chcecie, abym… w jakiś sposób powstrzymał Wybrańców przed całkowitym przejęciem władzy – powiedział John. Poczuł przypływ podniecenia. Przypominało to nieco to, co czuł w zeszłym tygodniu, gdy poprawiająca poduszki pokojówka obrzuciła go spojrzeniem i uśmiechnęła się, a on wiedział, że mógł właśnie wtedy, gdyby tylko chciał. Było to jednak mocniejsze, głębsze. To on może wpłynąć na los całej planety. Ocalić cały świat. On, John Hosten, z pryszczem na nosie i stopą, która wciąż boli, gdy za mocno jej używa, mimo tego wszystkiego co zdołali zrobić chirurdzy. »A konkretnie, będziesz działał na rzecz wzmocnienia Republiki Santander« powiedziało Centrum.» Dzięki radom moim i Raja Whitehalla szybko awansujesz i będziesz mógł wpływać na politykę. Taka interwencja w sposób drastyczny zwiększy prawdopodobieństwo tego, iż Republika stanie się czynnikiem dominującym w cyklu wojen, które rozpoczną się w ciągu kolejnych dwóch dziesięcioleci.« – Republika podbije… zjednoczy świat? »Nie. Prawdopodobieństwo tego wynosi mniej niż 12% plus minus 3. Obserwuj.« Żołnierze w brązowych mundurach i okrągłych kapeluszach Republiki wymaszerowali z miasta – z Areny, w Sierrze. Tłumy stały wzdłuż ulic, pokrzykując i gwiżdżąc. Czasami czymś rzucano. »Santander brakuje organizacyjnej infrastruktury, aby siłą przyłączyć obce terytoria.« – Brak stałej siły – podkreślił Raj. – Mogą wdać się w wojny, a jeśli przyprze ich się do muru, mogą się zmobilizować jak jasna cholera, lecz gdy sytuacja jest mniej krytyczna, nie lubią płacić rachunków w ludziach ani w pieniądzach. Od czasu do czasu wdadzą się w wojny, marnotrawiąc ludzi i sprzęt, a potem stwierdzą, że to nie jest zabawne i wrócą do domu. »Właśnie. Santander będzie zwiększało swą hegemonię kulturalną i gospodarczą, a nie militarną. To zapoczątkuje okres intensywnego współzawodnictwa technologicznego. Takie epizody prowadzą do wzrostu innowacyjności technologicznej.« – Republika wyruszy w kosmos, bowiem przyda jej to tyle samo chwały co wojna, a jest mniej frustrujące – wyjaśnił Raj. »Obserwuj.« Cylinder wyższy niż budynek uniósł się w powietrze z jasnoniebieskim wyładowaniem. Następny widok był dziwny: niebieski dysk poprzecinany bielą, unoszący się w całkowitej czerni, otoczony nie mrugającymi gwiazdami. Dopiero, gdy John zobaczył zarys kontynentu, uświadomił sobie, że widzi Visager z kosmosu. Z kosmosu! – pomyślał. Konstrukcja z dźwigarów przesunęła mu się przed oczyma. Ludzie w kombinezonach kosmicznych i niepojęte maszyny z ramionami niczym u krabów. »Sieć Przesiedleńcza Tanaki« powiedziało Centrum. »W tym scenariuszu Visager wstąpi do Drugiej Federacji bez uprzedniego zjednoczenia politycznego. Niezwykłe wydarzenie.« Wizje dobiegły końca, pozostawiając tylko lustrzaną ścianę na końcu dziwnego gabinetu. Raj wręczył mu kieliszek i usiadł na krześle naprzeciwko. John pociągnął ostrożnie łyk słodkiego wina. – Chłopcze, możesz stąd odejść bez żadnych wspomnień o tym, co zobaczyłeś i usłyszałeś – rzekł spokojnie. – Możesz też odejść stąd jako agent Centrum – tak jak ja byłem agentem Centrum – aby pomóc wydobyć tę planetę ze ślepej uliczki, w jakiej została uwięziona i uwolnić jej lud. – Zrobię to! – wyrzucił z siebie John i znowu się zarumienił. Wydawało się, jakby te słowa wyszły prosto z jego ust, nie przeszedłszy przedtem przez jego umysł. Raj potrząsnął głową. – To nie jest gra, John. Możesz zginąć. Jest całkiem prawdopodobne, że zginiesz. Lustrzana ściana rozpłynęła się i pojawiły się niemożliwie realne obrazy. Tym razem były one o wiele bardziej osobistej natury. John – starszy John – leży koło żywopłotu. Twarz mu zwiotczała, oczy wpatrują się bez mrugnięcia w cieniutką, szarą mgiełkę deszczu. Jedna ręka spoczywa na brzuchu, a spomiędzy palców przeciskają się wnętrzności. John siedzi obnażony do pasa na metalowym krześle. Kończyny, talia i szyja przytrzymywane są przez wyściełane klamry; inne urządzenie składające się z dźwigni i śrub rozwiera mu usta. Pojedyncza żarówka świeci z sufitu. Specjalista z Czwartego Biura odziany w lśniący fartuch podchodzi do niego z zakrzywionym narzędziem w rękach. – Szkoda, Hosten, szkoda. Zaniedbałeś zęby. A mimo to myślę, że ten nerw jest jeszcze wrażliwy. Zakrzywiony instrument z nierdzewnej stali sonduje, a potem zagłębia się. Ciało na krześle rzuca się, mężczyzna wrzeszczy, w powietrze ciemnej piwnicy tryska strumień krwi. Kolejny John stoi w ławie oskarżonych na sali sądowej. Flaga Republiki znajduje się przy ścianie za sędziami. Ci szepczą między sobą, a potem jeden z nich podnosi głowę. – Johnie Hosten, ten sąd uznaje cię za winnego zdrady stanu i szpiegostwa. Zostaniesz zabrany stąd do narodowego więzienia i tam powieszony. Niech Bóg zmiłuje się nad twoją duszą. Wizje dobiegły końca. John przesunął językiem po wargach. – Nie boję się śmierci – wyszeptał. A potem głośniej: – Nie boję się i znam swoje obowiązki. Zrobię to, o co prosicie, niezależnie od tego, jak dużo czasu to zajmie, niezależnie od ryzyka. – Dobry chłopak – rzekł cicho Raj i chwycił go za ramię. – Ty i twój brat uczynicie co w waszej mocy.
* * *
Jeffrey Farr spojrzał na lustrzaną kulę. – Wygląda na to, że będę sporo walczył – rzekł. Starał się mówić spokojnie, lecz w jego głosie znowu pojawiło się drżenie. Te obrazy jego umierającego – postrzelonego w brzuch, spalonego, utopionego, kaci Wybrańców z batami z łańcuchów o stalowych hakach – były bardziej realne niż wszystko, co kiedykolwiek widział. Czuł to. – Jeśli się zgodzisz – powiedział Raj. – Nie zamierzam cię okłamywać, synu. Bycie żołnierzem nie jest bezpieczną profesją, a jeśli odmówisz, do ostatecznej wojny pomiędzy Krainą a twoim krajem może dojść za pokolenie albo i więcej, może za dwa. – Taak, a koń może się nauczyć śpiewać – powiedział Jeffrey. Był nieco zaskoczony, gdy Raj się zaśmiał. – A gdybym miał dzieci, to i tak to by je dotknęło. Zrobię to. Ktoś musi. Farr robi to, co do niego należy. Nieświadomie, przy tych ostatnich słowach jego głos nabrał innego brzmienia. Raj skinął głową z aprobatą i wręczył mu kieliszek. – Dobry chłopak. – Jeszcze jedna sprawa – rzekł Jeffrey. Podniósł wzrok; tego… komputera… nie było tam, nie było go nigdzie konkretnie, gdy on znajdował się w jego umyśle, ale to mu pomagało. – Jeszcze jedna sprawa. Jeśli, ach, Centrum może przewidywać różne rzeczy i nimi manipulować w sposób, o jakim mówisz, to czy nie moglibyście zmienić Wybrańców? Pokazaliście mi, co się stanie, jeśli Wybrańcy sami przejmą władzę, prawda? Pozostawieni samym sobie, na własną rękę. »Owszem.« Raj skinął głową. – Zatem, moglibyście pomóc im, i tak zamieszać, żeby to oni zbudowali system transportu międzygwiezdnego. Byłoby to dość łatwe. Gdybyście pokazywali całą technikę, a oni postępowali krok po kroku, to nie byłaby nawet ponowna wynalazczość. I moglibyście doprowadzić na szczyty polityki Wybrańców kogokolwiek byście wybrali, prawda? Sprawić, by byli podobni bogom? Raj odchylił się w krześle. – Bystry chłopak – stwierdził z podziwem. – Ale ty patrzysz na to z innej perspektywy niż twój brat – to znaczy, twój przyszły brat. »Prawdopodobieństwo powodzenia w średniookresowej perspektywie przy takim postępowaniu wynosi 62% plus minus 10« powiedziało Centrum. »Niezwykle wysoki stopień niepewności przez wzgląd na czynniki stochastyczne. Nie możemy być pewni nawiązania kontaktu z odpowiednim przedstawicielem Wybrańców. Jednak inne czynniki przemawiają przeciwko temu sposobowi postępowania.« Raj skinął głową z pozbawionym wyrazu, surowym, ciemnym obliczem. – Powrót Visager do społeczeństwa międzygwiezdnego mógłby się nawet udać, gdyby rządzili Wybrańcy – rzekł. – Lecz nie dałoby się zmienić ich mentalności – nie bez przeorganizowania ich społeczeństwa od samych podstaw, a to byłoby bardzo trudne. »Impresjonistyczne, lecz trafne. Obserwuj.« Pusta półkula rozjaśniła się. Jeffrey ponownie zobaczył niebiesko-biały kształt planety z kosmosu, lecz tym razem nie była to Visager. Pojawiło się lśnienie, mrugające punkciki w ciemności nad planetą, maleńkie aż perspektywa się przybliżyła. Ukazały się ogromne metalowe kształty – statki kosmiczne, jak sądził – mające na burtach słoneczny rozbłysk Krainy. Po bokach otworzyły się drzwi i mniejsze obiekty spadły ku poprzecinanemu chmurami błękitnemu światu – obiekty ze skrzydłami, smukłym kształtem przypominające rekiny. Perspektywa podążyła za nimi w dół, runęła ku ziemi poprzez atmosferę i czerwony żar, wywołując zawrót głowy. Statki wylądowały w płomieniach i rumowiskach, pośród płonącej roślinności i potrzaskanych budynków. Wysunęły się rampy, a lufy dział w transporterach bojowych wycinały z hukiem ścieżki w powietrzu, aby oczyścić teren strefy lądowania. Maszyny bojowe na powietrznych poduszkach ześlizgiwały się z ramp. Ich masywne pancerze najeżone były bronią i czujnikami. W wieżyczce jednej z maszyn bojowych ukazała się głowa. Pojazd ześlizgnął się z nosem ku górze, z rykiem rozrzucając naokoło ziemię. Mężczyzna odrzucił przesłonę hełmu, a jego uśmiech przypominał coś z głębi oceanu. – Zróbmy to, ludzie – powiedział. – Ruszajmy. »Prawdopodobieństwo reorganizacji kultury Wybrańców zakończone powodzeniem wynosi 12% plus minus 6« powiedziało Centrum. – Moglibyśmy wynieść ich na szczyt. Moglibyśmy nawet wysłać ich ku gwiazdom – rzekł Raj. – Ale oni w dalszym ciągu atakowaliby wszystko, co się rusza – jest to ich podstawowy imperatyw. – Taak, rozumiem – stwierdził Jeffrey, splatając palce, aż trzasnęły, a potem nagle spuścił wzrok, uświadamiając sobie, że jego prawdziwe ręce wcale się nie poruszały, gdzieś, gdzie nie mógł tego widzieć. Raj skinął głową, wykrzywiając usta. On ma tak cały czas. Miał poczucie realności, ale… – Taak – ciągnął dalej. – Trzeba ich powstrzymać, tu i teraz. – Ty i twój brat tego dokonacie – rzekł Raj. – Z naszą pomocą.
– a meteoryt był gładki pod jego palcami. John Hosten prawie że wpadł do doku. Raj? – pomyślał. Centrum? Czy był to jakiś zwariowany sen? Może tak naprawdę znajdował się z powrotem na swojej szkolnej pryczy, czekając na pobudkę. Dokerzy przyglądali mu się z przytępioną ciekawością, może jedynie dostrzegali, że jest on poruszającym się obiektem. Jeffrey Farr spadł z sieci za nim, z twarzą zamarłą i zszokowaną. John pochwycił go automatycznie, przyciskając bezwładną postać do sieci ładunkowej, aby mógł do niej przylgnąć i się utrzymać. Ty też? »Nie okazuj strapienia« odezwał się w jego umyśle głos maszyny. »Weźcie się w garść, chłopaki« ciągnął Raj. Ten głos był równie cichy, lecz odznaczał się modulacją ludzkiej mowy, bez tego poczucia zimnej, bezdennej głębi, jakie budziło Centrum. – John! Jeffrey! W głosach dorosłych pobrzmiewał gniew. Twarz Jeffreya była na tyle blada, że piegi uwydatniały się niczym znamiona, lecz uśmiechnął się, ukazując dziury po zębach. – Rany, człowieku, ale żeśmy wdepnęli w gówno. – Chodźmy.
– Pożegnaj się z ojcem – powiedziała Sally Hosten. John postąpił do przodu. – Panie. Karl szarpnął lekko głową do przodu. – Min sohn. Wyciągnął dłoń. Przez chwilę John wpatrywał się w nią z zaskoczeniem. Było to powitanie równych sobie. A potem skłonił się i przyjął ją. Bezosobowa siła ścisnęła krótko jego dłoń… Na znak Karla wystąpił służący. – Proszę – rzekł Karl i wręczył Johnowi owinięte materiałem zawiniątko. Znajdował się w nim pas i rewolwer. – Należał do mojego ojca. Powinien być twój. To oraz moje nazwisko to wszystko, co los pozwala mi ci zostawić. – Dzi…dziękuję, panie – rzekł John. Oczy go szczypały, lecz zwalczył to uczucie. Dlaczego teraz? Nawet według standardów Wybrańców Karl nigdy nie był wylewnym mężczyzną. – Jesteś chłopcem o dobrym charakterze – powiedział Karl. – Jeśli kiedyś nie byłem ci ojcem, to wina leży po mojej stronie. Twoja matka i ja rozstaliśmy się z powodów, które każde z nas uważa za honorowe. Słuchaj matki, pracuj ciężko, utrzymuj dyscyplinę, bądź dzielny. – Tak, panie – rzekł John. Karl zawahał się przez chwilę, zaczął się odwracać. A potem przełknął ślinę i stwierdził: – Dopóki żyję, chłopcze, zawsze będziesz mile widziany pośród Wybrańców. Zasalutował, wyciągając pięść. John odpowiedział po raz pierwszy – po raz ostatni, jak sobie uświadomił, gdy jego ojciec oddalał się, stąpając jak zwykle sztywno. – Żegnaj, braciszku – powiedziała Gerta Hosten. Uścisnęła go krótko, aż go zamurowało wobec tego pokazu uczuć. – Uważaj na siebie u tych Santanderczyków. Heinrich splótł dłonie i grzmotnął go w ramię. – Strata dla Krainy, ale może ty na tym zyskasz – powiedział. – Przyjedź kiedyś z wizytą, młodzianku, kiedy będziesz bogaty i sławny. John przyglądał się, jak odchodzą i zaczerpnął głęboki oddech. – Do widzenia, Mario – powiedział do protegowanej mamki. Kobieta przygarnęła go do swych ogromnych piersi. – Do widzenia, paniczu. Zawołaj Marię, jeśli będziesz jej kiedykolwiek potrzebował – powiedziała w bełkotliwym krajowym niższej klasy. Jej mąż skłonił się i dotknął dłonią Johna swego czoła. Był niedźwiedziowatym mężczyzną z posiwiałymi czarnymi włosami. – Mnie również, paniczu. A teraz idź. Matka na ciebie czeka. John obrócił się i zaczął iść w kierunku trapu. Matka ujęła jego dłoń w swoją, uścisnął ją na moment, a potem puścił. Żadnych więcej łez, pomyślał. To dobre dla dzieciaków. Teraz muszę być mężczyzną.
|
|
 |
|