nr 2 (XXXIV)
marzec 2004




powrót do indeksunastępna strona

Elizabeth Moon
Córka Owczarza
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Pierwsza noc w baraku, po tylu spędzonych w drodze, była okropna. Nie mogła złapać tchu. Śmierdziało. Paksenarrion budziła się gwałtownie parę razy, tylko po to, by przekonać się, że jest całkowicie bezpieczna: po prostu ktoś przechodził koło drzwi. Nie było ani tak jasno, ani tak ciemno jak na drodze, gdyż mrok był gęstszy, jak to wewnątrz budynku, a światło zdradzało sztuczne pochodzenie. Kilku rekrutów chrapało, a każdy dźwięk odbijał się echem od kamiennych ścian. Brakowało jej wygody starej koszuli, w której zwykle sypiała. Koszula nocna, jaką otrzymała, była szorstka („Jesteśmy cywilizowani – odpowiadał Stammel protestującym przeciwko spaniu w giezłach. – Poza tym wkrótce będzie zimno”). Paks ledwo zdążyła usnąć po ostatnim przebudzeniu się, gdy zerwał ją na nogi okropny zgiełk: to kapral Devlin walił w trójkąt, obwieszczając pobudkę.
     Sturlała się z łóżka i poszła do ubikacji na końcu korytarza. Potem wróciła na salę, by podjąć walkę z posłaniem. Zdjęła koszulę, mając nadzieję, że oczy Korryna zwrócone są gdzie indziej. Nikt nie komentował. Wszyscy byli tak samo zajęci jak ona. Rozpuściła włosy, uczesała je kościanym grzebieniem i zręcznie zaplotła z powrotem, związując rzemykiem od tuniki. Nie wiedziała, co zrobić z koszulą nocną. W drzwiach zjawił się Bosk, Paks spojrzała na niego i kapral zaraz do niej podszedł.
     – Co mamy z tym robić?
     – Widzisz tamtą półkę? Złóż ją porządnie i połóż. – Kapral obszedł salę, informując o tym pozostałych. Paks zawiązała sznurowadła, poprawiła pas z pustą pochwą i po raz ostatni wygładziła prześcieradło.
     Devlin podszedł do drzwi.
     – Gotowi? – zapytał Boska.
     – Bardziej już nie będą.
     – Rekruci, przygotować się do inspekcji! – zawołał Devlin. Paksenarrion stanęła tam, gdzie sądziła, że powinna się znajdować i spojrzała przed siebie. Do środka wszedł Stammel. Dziś obrał inną taktykę. U każdego znalazł coś niewłaściwego: źle złożony koc, pomięte prześcieradło, nieodpowiednio ułożony siennik, nierówno zawiązane buty, nieuczesane włosy, przekrzywiona tunika, nieprawidłowo złożona koszula nocna, brudne paznokcie (poczuła ukłucie paniki i omal nie zerknęła na własne), źle przycięta broda, bałagan na łóżku (był tylko dwie prycze od niej i z trudem wytrzymywała narastające napięcie), koszula nocna pod łóżkiem – nie macie uszu, rekrucie? Nadeszła jej kolej. Czuła, że się czerwieni, zanim jeszcze wypowiedział choć słowo. Usłyszała – nie patrzyła się – jak poklepuje łóżko. Obejrzał ją ze wszystkich stron, chrząknął i wreszcie powiedział:
     – Wygnieciona z tyłu tunika – po czym wyszedł.
     – Rozejść się – rozkazał Bosk i Paksenarrion wyszła na dziedziniec, głowiąc się, po jakie licho wpakowała się w to wszystko.
     Przez następne tygodnie zastanawiała się nad tym wielokrotnie. Podobała się jej trwająca po parę godzin rano i wieczorem musztra, kiedy to maszerowali rozległymi polami, kreśląc skomplikowane wzory. Nie była to walka, niemniej tak wyglądała żołnierka i tego oczekiwała. Nie podobały się jej natomiast inne prace. Ścielenie, pranie i zmywanie – opuściła dom po to, by właśnie takich zajęć uniknąć. Gdyby chciała być tkaczką lub murarzem, zostałaby czeladnikiem – mruczała pod nosem, naprawiając mur stajni.
     Inni czuli to samo.
     – Nawet nie zobaczyliśmy jeszcze miecza – narzekała Effa. – Zaciągnęłam się, żeby zostać wojowniczką, a nie przez cały dzień targać kamienie.
     – Cóż, na pewno do tego dojdziemy – odparł Saben, dopasowując do muru odłamek kamienia. – Mam na myśli, że nie widać tu zbyt wielu robotników, co oznacza, że musieli wcielić ich do wojska i posłać na wojnę.
     Korryn wybuchnął drwiącym śmiechem.
     – Ale z ciebie mądrala! Nie, będą z nas robić robotników, dokąd tylko zdołają, a potem spróbują przeciągać nasze szkolenie. Jak długo mogą liczyć na głupców, takich jak wy, którzy co roku wstępują do wojska, tak długo nie muszą się martwić o liczbę poległych.
     – Jeśli jesteśmy głupcami, bo zaciągnęliśmy się do Kompanii – prychnęła Paks – to co z tobą? – Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Korryn skrzywił się, wciskając kamienie w mokrą zaprawę z takim rozmachem, że aż chlapało.
     – Ja – odpowiedział – wiem, jak walczyć mieczem i nie muszę się martwić.
     – Ale będziesz musiał, jeśli nie zabierzesz się porządnie do roboty – odezwał się Bosk. Wszyscy zastanawiali się, od jak dawna ich słuchał.
     Najbliższe walce z bronią szkolenie, jakie odbywali, to ćwiczenia z pałkami. Codziennie przez dwie godziny trenowali z obciążonymi drewnianymi rurami, przypominającymi nieco maczugi.
     – Wiem, czego chcecie – mówił zbrojmistrz Siger, pod którego okiem ćwiczyli. – Wydaje się wam, że chcecie mieczy i włóczni. Ha! Żadne z was nie byłoby jeszcze w stanie ćwiczyć z mieczem choćby przez kwadrans. Trzymajcie to wyżej, rekruci – jeszcze wyżej, o, tak dobrze. Myślicie, że jesteście silni, co? Tak naprawdę, jesteście słabi jak nowo narodzone jagniątka – patrzcie, jak się pocicie. – Siger był sękatym, wysuszonym starcem, wyglądającym tak staro, że mógłby być ich dziadkiem.
     Paks zwątpiła, że kiedykolwiek dostaną prawdziwą broń – tydzień po tygodniu wymachiwali pałkami: z góry, od dołu i na boki. Aż pewnego dnia po zjawieniu się na placu znaleźli miecze ćwiczebne: drewniane i tępe, lecz mimo wszystko miecze. Siger stał obok leżącego w jednej linii oręża, niczym garncarz przy swoich wyrobach.
     – Dziś – obwieścił – przekonamy się, z kogo będą wojownicy. Pierwszy szereg, wystąp. – Paks poprowadziła swoją formację. – W porządku, liderko szeregu, jesteś gotowa stawić dziś czoła mieczowi?
     Paks wzięła głęboki, pełen podniecenia wdech.
     – Tak jest, zbrojmistrzu.
     Zmierzył ją wzrokiem.
     – Ha! Żądna walki, co? Wy, niewiniątka, jesteście zanadto chętni do rozlewu własnej krwi. Bardzo dobrze, weź pierwszy z brzegu, tak, właśnie ten.
     Nie mogła nic poradzić na rozjaśniający jej twarz uśmiech: nareszcie miecz w ręku. Zamachnęła się nim.
     – Nie! – ryknął Siger. – Nie baw się nim, głupia! To nie zabawka, którą można się popisywać. Miecz służy do zabijania ludzi. Ni mniej, ni więcej.
     Spłonęła szkarłatem.
     – Trzymaj go dokładnie tak jak pałkę w pozycji pierwszej. Tak. – Wziął inny ćwiczebny miecz. – To miecz piechoty, na tyle krótki, żeby nie przeszkadzać innym w szyku. Służy do dźgania i sieczenia. A teraz, liderko szeregu, ruchy są te same, jak podczas ćwiczeń z pałkami. Wykonać.
     Była zdezorientowana, lecz pełna dobrych chęci. Zaczęła ruszać mieczem w zapamiętanych sekwencjach. Gdy to robiła, miecz Sigera zaczął uderzać o jej oręż: z początku lekko, potem coraz silniej. Zaczęła uważać na jego ostrze, przypominając sobie pobieżne lekcje Jornotha i puszczając w niepamięć wyuczone ruchy pałki. Ogarniała ją coraz większa ekscytacja, zaczęła uderzać mocniej, próbując odtrącić broń Sigera. Wtem jego miecz nie pojawił się tam, gdzie powinien, w zamian zdzielił ją mocno po żebrach.
     – Uch! – wyrwało się zaskoczonej dziewczynie. Zgubiła rytm i nim go odzyskała, oberwała jeszcze dwukrotnie. Spojrzała niepewnie, ze złością na Sigera, który obdarzył ją złośliwym uśmieszkiem.
     – To był płaz miecza – powiadomił ją radośnie. – Następnym razem uderzę krawędzią, trzymaj się wyuczonych ruchów, rekrutko.
     Zagryzła wargi, lecz wróciła do opanowanej sekwencji, ścierając się z ostrzem zbrojmistrza. Zwiększył tempo, a ona starała się dotrzymać mu kroku, zirytowana jego uśmiechem i szyderczymi komentarzami Korryna. Znów trafił ją w żebra, obolałe od wcześniejszych razów, a ona odpowiedziała gwałtowną młócką, która nie przyniosła żadnych efektów, aż mocny cios w brzuch pozbawił ją oddechu. Upuściła miecz i przewróciła się na ziemię. Korryn zarżał radośnie.
     – Złość zawsze oznacza pomyłkę – pouczył ją stojący nad nią Siger. – Musisz się wiele nauczyć, nim zaczniesz wymieniać ciosy. Złap oddech. – Jego głos pochłodniał: – A jeśli chodzi o ciebie, rekrucie, który uważa to za śmieszne, to będziesz następny. – Paks zdołała zaczerpnąć tchu i wstała.
     – Nadal chcesz uczyć się szermierki? – upewnił się Siger.
     – Tak jest, sir. Choć... jest trudniejsza, niżby się zdawało.
     Uśmiechnął się.
     – Zawsze tak jest, rekrutko, zawsze. Teraz, kiedy spłynęłaś pierwszą krwią, chcę, żebyś od następnego razu nosiła ochraniacz. – Skinął głową w kierunku stosu białych przedmiotów, przypominających poduszki. – Nie ty – rzucił do idącego w tamtą stronę Korryna. – Chcę zobaczyć, czy uznasz za śmieszne pomacanie cię po twoich żebrach.
     Korryn spojrzał na niego i chwycił miecz ze zdradzającą praktykę łatwością.
     – Aha. Ekspert, co? Miałeś już w ręku miecz? – Mężczyzna przytaknął. – No, to zobaczymy. Nie musisz ograniczać się do pałki, jeśli uważasz, że stać cię na więcej. – Lecz Korryn zaczął wykonywać standardowe ruchy, bez problemów trzymając miecz. – Rzekłbym, że jesteś przyzwyczajony do dłuższego ostrza, rekrucie – skomentował Siger.
     Wtem Korryn porzucił wyćwiczoną sekwencję, w wyniku czego doszło do skomplikowanej wymiany ciosów. Paks nie była w stanie śledzić, co się dzieje. Korryn spróbował szybkiego pchnięcia, lecz krótka klinga nie dosięgła Sigera, którego ostrze trafiło przeciwnika w ramię. Mężczyzna skrzywił się i ponowił atak, wykorzystując wzrost i większy zasięg ramion, nie mógł jednak dotknąć zbrojmistrza, który nie przestawał komentować.
     – Uczony przez fechmistrza, co? Wolisz pchnięcia od cięć. Trzymasz miecz, jak podczas rozrób w ciemnych alejkach. Tutaj na nic się to nie przyda – równie dobrze możesz o tym zapomnieć i zacząć się uczyć prawidłowych metod walki. – Co mówiąc, Siger przypuścił wściekły atak, zmuszając Korryna do cofania się po obwodzie placu. Po kolejnym mocnym ciosie miecz wyfrunął mężczyźnie z ręki. Effa złapała go w powietrzu.
     – I co teraz? – zapytał zbrojmistrz, dotykając czubkiem miecza brzucha Korryna. – Czy to jest równie zabawne, gdy spotyka ciebie? Daj nam posłuchać swego śmiechu.
     Mężczyzna był blady z wściekłości. Stał bez tchu, spocony.
     – Sir – wydusił wreszcie. Siger obdarzył go zdawkowym uśmiechem i kiwnął głową.
     – Nowicjusze, którzy nigdy nie walczyli mieczem, oczekuję, że upojeni podnieceniem zrobicie coś głupiego, a ja was za to solidnie wygrzmocę. Lecz ci, którym wydaje się, że coś umieją... zaczekaj na swoją kolej, rekrucie.
     Każdy z nich odbył rundkę z Sigerem, zarabiając kolekcję siniaków. Potem nauczyciel pokazał im, jak zakładać ochraniacze – pikowane, płócienne kaftany, używane podczas ćwiczeń z bronią.
     – Znowu twoja kolej – powiedział Siger do Paks. – Gotowa? Czy jesteś zanadto obolała?
     Uśmiechnęła się.
     – Jestem obolała, sir, ale gotowa. Mam nadzieję.
     – Lepiej, żeby tak było. Zacznij od ćwiczeń.
     Tym razem trzymała miecz pewniej, zachowując kadencję najlepiej, jak potrafiła.
     – Lepiej – przyznał Siger. – Boleśnie powoli, niemniej lepiej. Teraz przyspiesz, tylko trochę. Utrzymuj rytm. – Ostrza zaszczękały o siebie. Raz, drugi, trzeci. – Teraz odrobinę mocniej – ale nie zanadto, nie od razu. – Od wywołanego ciosem wstrząsu zamrowiło ją ramię, zaczęła się męczyć. Zbrojmistrz krążył wokół niej i musiała się obracać, a jednocześnie uderzać. Ramię bolało coraz bardziej. Cios. Cios. Pot spływał jej po twarzy, oczy piekły. Siger ruszył w drugą stronę, a Paks obróciła się za nim, zaraz jednak zgubiła rytm. Szybka jak język węża klinga szturchnęła ją w żebra. – Wystarczy – zarządził. – Robisz się coraz wolniejsza. Oddaj miecz i zajmij się pałkami.
     Po drewnianych mieczach przyszła pora na inne rodzaje broni. Siger zapowiedział im, że przed wymarszem na południe opanują podstawy walki krótkim mieczem, sztyletem, łukiem i piką.
     Najtrudniejsza okazała się pika. Jak zwykle na pierwszy rzut oka wydawało się to całkiem proste. Długa żerdź z ostrym czubkiem, który należało wbić we wroga. Żadnych wyrafinowanych ciosów – proste. Skuteczne. Z pewnością łatwiejsze od miecza, przynajmniej można ją było ściskać oburącz.
     * * *
     – Nie używamy pik zbyt często – uczył ich Stammel. – Jesteśmy szybko przemieszczającą się, mobilną piechotą, do czego lepsze są miecze. Niemniej ćwiczymy z nimi i czasami ich używamy. A więc, najpierw nauczycie się nosić coś tak długiego, nie zawadzając o wszystko dookoła. Pamiętacie tamte trzciny, które tak was zaciekawiły, gdy zbieraliśmy je w zeszłym tygodniu? Cóż, zostały wysuszone i każdy z was weźmie sobie jedną.
     Wkrótce stanęli w szyku, każdy z dwunastostopową trzciną w ręce. Stammel pokazał im, jak trzymać niby-piki prosto, po czym wydał komendę „naprzód”. Pięć trzcin poleciało do tyłu. Koniec jednej uderzył rekruta stojącego przed lekkomyślnym pikinierem. Ten przewrócił się, wypuszczając własną tykę, która zdzieliła w głowę lidera szeregu.
     – Podnieść je – nie zatrzymywać się, naprzód! Musicie mocno je trzymać – nie pozwalajcie, żeby się chwiały. Hej, tam, utrzymywać szyk. Równać krok albo na siebie powpadacie.
     Trzciny pochylały się i kołysały jak na porywistym wietrze. Stammel poprowadził ich na drugi koniec placu. Zanim kazał im się zatrzymać, większość miała zaczerwienione twarze.
     – Rozumiecie teraz, co miałem na myśli. Jedyna prosta sprawa w przypadku pik to wywołanie zamieszania w całej formacji. Jeśli kiedykolwiek zobaczycie jedną z kompanii ciężkich pikinierów, na przykład hrabiego Vladiego, przekonacie się, jak należy robić to prawidłowo. A teraz nauczycie się, jak poruszać się z pikami. Jednocześnie, bowiem w przeciwnym przypadku znowu je poplączecie. Trzymajcie je prosto w górze, przećwiczymy zwrot w miejscu. – Zarządził zwrot w prawo. Piki dwojga rekrutów zahaczyły o sąsiednie. – Nie! Podczas obrotu trzymajcie je absolutnie nieruchomo. I prosto. Spróbujcie jeszcze raz.
     Po kilku minutach zwrotów w lewo, w prawo i dookoła, oddział nauczył się zmieniać kierunek bez chybotania trzcinami. Stammel otarł twarz i spojrzał na kaprali. Starali się nie uśmiechać. Po drugiej stronie placu dostrzegł drugi oddział. Uznał, że wyglądał gorzej od jego rekrutów.
     – Następny krok to pochylenie – oznajmił. – Nie ruszajcie się, dopóki wszystkiego nie wyjaśnię. Najpierw opieracie koniec piki za prawą stopą żołnierza przed wami, pierwszy szereg – dla was jest to odległość wyciągniętego ramienia. Potem powoli zdejmujecie piki z ramion – musicie być ostrożni i nie pozwolić, by ich koniec przesunął się do przodu. Następnie chwytacie drzewce lewą ręką, w odległości dwóch dłoni poniżej prawej, i zarzucacie je na ramię. Daje to z przodu wystarczająco dużo przestrzeni do marszu. Nie upuśćcie ich, wykorzystajcie wasz chwyt do utrzymania końca piki w dole. Bosk, pokaż im, jak to zrobić.
     Bosk wystąpił naprzód. Tyka leżała na jego ramieniu nieruchomo, nie chybocząc się przy każdym kroku. Gdy się obrócił, usłyszeli świst powietrza, przecinanego przez czubek piki. Zakreślił kwadrat, po czym ustawił trzcinę prosto i oddał ją Paks.
     – Gotowi... – zaczął Stammel. – Opuścić końce na ziemię... – Paksenarrion poczuła, jak jej drzewce chwieje się, gdy próbowała wolno przesunąć je między rękoma, celując końcem gdzieś przed jej prawą stopą. Uderzyła końcem trzciny o grunt.
     – Za blisko – zwrócił jej uwagę Bosk. – Przesuń ją trochę do przodu. – Szorowała końcem piki po ziemi, dopóki kapral nie kiwnął głową.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.