Paks nie miała pojęcia, jak wygląda górska przełęcz. Macenion przestrzegał ją, że ta nad Valdaire nie była prawdziwą przełęczą. – To zwykłe wzniesienie – twierdził. Teraz, gdy opuścili lesiste zbocza i wspinali się po skalnych rumowiskach, zastanawiała się, jak można znaleźć tu drogę. Był szary poranek, czuła chłód nawet przez gruby płaszcz podróżny. Elf pokazał jej kopce. – To tylko kolejna sterta kamieni. – Nie, to nie jest zwyczajny stos kamieni. To szczególny stos. Patrz: widzisz coś podobnego? Rozejrzała się. Skały były wszędzie, lecz nigdzie takie wysokie i wąskie. – Nie. – A teraz popatrz tutaj. – Wskazał na mniejszą kupkę z boku. – To kierunkowskaz. – Co? – To. Paksenarrion, uważaj. Wielka sterta mówi ci, że jesteś na szlaku, a mała, w którą stronę do zejścia. – Ale czy przeszliśmy już przełęcz? Wszak wciąż idziemy pod górę? – Zaraz jednak domyśliła się prostej odpowiedzi i poczuła, jak pali ją twarz. – Rozumiem – dodała prędko, zanim Macenion zdążył jej odpowiedzieć. – Wiem. Idziemy inną drogą. – Tak. Zaś dzięki runom wiemy, że to właściwa droga. – Runom? – Spójrz tutaj. – Podniósł leżący na szczycie sterty płaski kamień i odwrócił go. Pod spodem wyżłobiono okrągły znak. – Ta runa oznacza srebro, czyli jesteśmy na szlaku do Srebrnej Przełęczy. – Och. – Rozejrzała się dokoła. – Lecz znak mówi jedynie, którędy w dół. Czy możemy określić, skąd biegnie? – Z łatwością. – Uśmiech elfa był jak zwykle pełen samozadowolenia. Odwrócił się do większego stosu i pod kamieniem na samej górze pokazał jej inną runę. – Ta oznacza gnomy, czyli szlak kończy się skalnym schroniskiem na granicy Gnarrinfulk, królestwa gnomów na południe od Tsaia. – Nie wiedziałam, że ono istnieje. – Bogowie, tak. A ty nie chciałabyś tam zawędrować bez zaproszenia. – Ostrożnie odłożył kamień. – To naprawdę proste. Wielki stos oznacza górę szlaku i wskazuje, gdzie on się kończy, a mały kierunek w dół i zakończenie drogi na dole. Zapamiętasz? – Tak – odparła krótko. – Dobrze. Pospieszmy się. Nie podoba mi się zapach tej pogody. – Macenion zerknął na zasnute chmurami niebo nad szczytami. Jakby w odpowiedzi na jego słowa, zaczął padać rzadki, zimny deszcz. Zaczęli się wspinać. Gdy szli, obserwowała ciemniejące od deszczu kamienie. Zamiast szelestu kropli na liściach, woda dzwoniła jakby tysiącem maleńkich dzwoneczków. Zbocza przybliżyły się do coraz bardziej stromego stoku. Bardziej przypominało to schody niż naturalny szlak. Gdy zatrzymali się na odpoczynek, Paks spojrzała w górę. Chmury były jakby niżej. Obejrzała się. Stos kierunkowy znikł w jakimś zagłębieniu. Zdumiało ją, jak wysoko weszli. Macenion dygotał koło niej. – Robi się zimno – lepiej chodźmy dalej. Przed szczytem nie ma dobrego miejsca na postój. – Chcesz powiedzieć, że to już przełęcz? – Tak – nie wiedziałaś? Obawiam się śniegu – o tej porze może tu padać. Jak dotąd mieliśmy szczęście z pogodą, ale ten deszcz... a jeśli zrobi się zimniej... – Co wtedy? – Pójdziemy dalej. W okolicach szczytu jest parę nisz, ale to nie najlepsze miejsca. Jeżeli okaże się, że zdołamy przejść na drugą stronę, nie skorzystamy ze schronienia, jakie oferują. Lecz w górach pogoda zmienia się z minuty na minutę. Deszcz ustąpił mokremu śniegowi, który pokrył ich okrycia i bagaże koni. Szlak stał się zdradliwy. Paks nawet nie sugerowała zatrzymywania się na posiłek. Wyjęła spod płaszcza pasek mięsa i zaczęła go żuć. Wiatr tłoczył w dół ścieżki śnieg zmieszany z deszczem. Macenion pokazał Paks, jak owijać twarz tkaniną, by uchronić ją przed odmrożeniami. Otaczające ich skaliste stoki zbyt szybko pobielały od śniegu. Wspinali się coraz wyżej, zostawiając wyraźne ślady, zaraz jednak szybko wypełniał je biały puch. Skały zniknęły pod nim szybko. Macenion musiał wykrzyczeć Paks do ucha, że jego zdaniem na tej wysokości będzie padało co najmniej cały dzień. Obeszli skalny występ z prawej strony i znaleźli się na płaskim odcinku szczytu. Paks spodziewała się, że przy schodzeniu pogoda się zmieni, lecz pierwszy powiew wiatru omal nie zbił jej z nóg. Idący z przodu Macenion zniknął w białej, śnieżnej kurzawie. Potknęła się, brnęła naprzód, ciągnąc za sobą Gwiazdę. Wreszcie znalazła elfa, wpadając na niego. Wiatronogi stał bokiem do wichury, próbując zawrócić. Macenion złapał ją za ramię i zawołał: – Paks! Dalej tędy nie przejdziemy. Zaspy! Wracamy! – Dokąd? – Z powrotem! – Pchnął ją lekko i dziewczyna obróciła się ostrożnie, kuląc się pod uderzeniami wiatru. Gwiazda już zawróciła i teraz Paks szła za nią tą samą drogą, którą tu przyszli. Przynajmniej taką miała nadzieję, gdyż z ich śladów nic nie zostało. Niewiele widziała przy wietrze w plecy popychającym ją niczym gigantyczna dłoń. Jej wzrok przyciągnęła ciemna smuga z boku szlaku. Zanim zdążyła zapytać, ręka Maceniona pchnęła ją w tamtym kierunku. – To jedna z tych nisz! – wrzasnął jej do ucha. Gwiazda i Wiatronogi przepchnęły się na sam koniec schronienia, gdzie stanęły bok w bok, zwieszając łby i wydychając obłoki pary. Paks otrzepała ze śniegu bagaże i zad kuca, po czym wytarła mu pysk do sucha. Z powiek i chrap zwierzęcia zwisały sopelki lodu. Konie drżały z zimna i wyczerpania. Macenion zajął się Wiatronogim. Zdjął mu siodło i obrócił się do Paks. – Musimy do końca zasłonić wejście – powiedział. – Zaspy pomogą, ale i tak przed pójściem spać solidnie się napracujemy. Jęknęła w duchu, chciała już tylko lec na ziemi i usnąć. Popatrzyła, gdzie pokazywał ręką. Śnieg zablokował większość górnej części niszy, lecz dołem wciąż nawiewało świeży. W szczelinie ryczał wiatr, szarpiąc końskie ogony i zamrażając pot. – Wykorzystamy pokrowiec twoich juków – ciągnął elf. – Przytrzymamy go kamieniami... – Mówiąc, zbierał kawałki skał z ziemi. – Jeśli będziemy mieli szczęście, nie trzeba będzie ubijać śniegu – to najcięższa robota. – Szarpała się z osłoną bagaży Gwiazdy. Węzły pozamarzały, a linki były sztywne jak z żelaza, nie odważyła się ich jednak poprzecinać. Zdjęła rękawice i zaczęła je rozplątywać, mamrocząc przekleństwa, gdy postronki pozdzierały jej skórę z palców do żywego mięsa. – Hej – zawołał nagle Macenion. – Pomogę ci. Załóż rękawice, lepiej, żebyś nie odmroziła sobie rąk. – Usiadła. Elf spojrzał na nią i cofnęła się w głąb niszy. Wcisnął się pomiędzy nią a juki i wypowiedział kilka nie znanych jej słów. Gdy odstąpił od bagaży, węzły były porozwiązywane, a linki na powrót elastyczne. Paks strząsnęła osłonę z juków, którą zaraz zabrał Macenion. Zanim elf upewnił się, że ich schronienie jest odpowiednio zabezpieczone, dziewczyna nie była w stanie ruszyć się na cal. Zdołali zabezpieczyć szczelinę brezentem. Śnieg natychmiast zasypał materiał – na kilka stóp wysoko, jak twierdził elf, a Paks nie zamierzała wychodzić na zewnątrz, by to sprawdzić. Drugi koniec ich schronienia pozostał otwarty – nie mieli nic na tyle dużego, by go zablokować. Macenion chciał uformować parę śnieżnych bloków, lecz poddał się, gdyż Paks tylko wodziła za nim wzrokiem, zbyt znużona, by mu pomóc. Pomimo panującego w schronieniu przeciągu zdołał rozpalić małe ognisko z uzbieranego po drodze chrustu. Paks trzymała nad nim najmniejszy z garnków. Marzyła o ciepłym posiłku i łyku gorącego naparu. Niestety, kiedy śnieg wreszcie stajał i zagotował się, garnczek był ledwo na tyle ciepły, by mogła ogrzać sobie ręce. – To lodowe demony – wyjaśnił Macenion. – Są zazdrosne o swoje terytorium i nienawidzą ciepłokrwistych istot, które wspinają się tutaj z równin. Dlatego właśnie na wysokościach kradną ciepło płomieniom. Wypiła letni napar, podejrzewając, że już nigdy się nie rozgrzeje. Marsz w strugach zimnego deszczu był w porównaniu z tym przyjemnością. Zaledwie kilka stóp od nich, na zewnątrz niszy, wiatr porywał tumany śniegu. Dygotała, okutana w każdy kawałek ubrania i koca, jaki była w stanie znaleźć. Lecz po południu odzyskała siłę i ogrzała się. Konie także zdawały się przychodzić do siebie. Paks dała im trochę ciepłej wody, a Gwieździe dodatkowo wsypała ziarno. Macenion twierdził, że elfie konie nie potrzebują takich luksusów, lecz zauważyła, iż Wiatronogi stara się odepchnąć kuca od jego posiłku. Zalała ciepłą wodą ignorowaną przez rumaka kupkę obroku i Wiatronogi natychmiast zabrał się za jedzenie. Macenion łypnął na nią z ukosa, lecz nie odezwał się. Parokrotnie wychodził na zewnątrz, próbując ocenić pogodę. O zmroku obwieścił, że śnieżyca uspokaja się. – Spróbujemy przebić się na dół, o ile zaspy nie będą zbyt wielkie. Bez zwierząt byłoby łatwiej... – Nie możesz ich tu zostawić! – zawołała przerażona Paks. – Oczywiście, że nie. Potrzebujemy zapasów. Niemniej my bylibyśmy w stanie przejść po zaspach, w których one utkną. Nieważne, prześpij się. Jeśli jutro zdołamy wyruszyć, to zaczniemy z samego rana, o brzasku. Wezmę pierwszą wartę – jestem bardziej przyzwyczajony do zimna i wysokości. Nie spodobał się jej pełen wyższości ton, lecz była zbyt zmęczona, by oponować. Zdrzemnęła się szybko. Obudził ją, dokładając drew do ognia. Rozejrzała się po niszy. Konie stały pod ścianą, w ślepiach Gwiazdy odbijały się płomienie. Niskie, skalne sklepienie iskrzyło się, jakby było obsypane maleńkimi gwiazdkami. Zamrugała parę razy oczami i uznała, że to jakieś błyszczące cząstki skały odbijają światło. W blasku płomieni śnieg przybrał złocistopomarańczową barwę – piękną, pomyślała, o ile nie musiało się przebywać na zewnątrz. Zakopała się głębiej w koce, wzięła głęboki wdech i usnęła z powrotem. Zduszony krzyk Maceniona wywabił ją z legowiska z obnażonym mieczem w ręce, nim zdążyła na dobre otworzyć oczy. Stał przy ognisku nieruchomo, z otwartymi ustami. Próbowała wyjrzeć ponad nim na zewnątrz. Tylko falująca ciemność. Zerknęła na konie. Oba były czujne – miały uniesione łby i rozdęte chrapy. Gwiazda położyła uszy po sobie, Wiatronogi trzymał sztywno ogon. Najdyskretniej, jak umiała, zaczęła wyswabadzać się z koców – czuła, że w blasku ogniska oboje stanowią idealny cel. Dopiero wtedy dostrzegła bladobłękitne, jarzące się ślepia. – Paksenarrion! – Szept Maceniona był chrapliwy i przepełniony rozpaczą. – Nie śpię – odparła cicho. Co miało takie ślepia? – zastanawiała się. Rozstawione szerzej niż u człowieka. I większe. – Paks, to jest... – Zakrztusił się, zaraz jednak odzyskał głos. – To śnieżny kot. – Święty Girdzie – wyrwało się jej. Kiedy uświadomiła sobie, co powiedziała, żałowała, że nie siedziała cicho. – Co? – rzucił elf. Zaczerwieniła się w mroku. – Nic – odrzekła. – Co teraz? – Widzisz go? – Nie... tylko oczy. – Nie wiem, co możemy... – Zaraz jednak rzucił ostrzejszym tonem: – Paks! Twój pierścień! – Co? – Przez chwilę nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Poświęcił jej wściekłe spojrzenie. – Twój pierścień, człowieku! Twój specjalny pierścień – dodał. Kiwnęła głową, rozwiązując sakiewkę, by go dotknąć. – Jesteś pewny, że to zadziała? Może to zwierzę... ten śnieżny kot... pójdzie sobie, jeśli zostawimy go w spokoju. Jakby w odpowiedzi, jarzące się ślepia przybliżyły się. Dojrzała teraz zarys tułowia – długi, gibki koci kształt, wyglądający jak przyczajony do skoku. – Głupia! – krzyknął Macenion. – Wie, że tu jesteśmy! Zaraz skoczy. Zatrzymaj go! Unieruchom! Wydało się jej, że zauważyła drgnięcie długiego ogona, takie samo jak u kocurów w stodole na chwilę przed skokiem na szczura. Nacisnęła pierścień kciukiem i pomyślała: „Stój spokojnie, kocie”. Zastanawiała się, czy te słowa zadziałają. – Czy ty...? – spytał ochryple elf. – Tak – odparła. – Jak to długo... – Jak długo pozostaniesz skoncentrowana. Trzymaj go w miejscu. Próbowała się skupić. Żałowała, że nie widzi śnieżnego kota lepiej. Macenion zaczął buszować w ekwipunku. Bała się spojrzeć w bok. Zmusiła się do ponownego spojrzenia na niewyraźną kocią sylwetkę. Wtem niszę zalało światło. Podskoczyła. – Nie patrz – warknął elf. Światło było białe, czyste i na tyle mocne, by odsłonić prawdziwe kolory. Teraz widziała go dokładnie. Kocie ciało dorównywało długością ludzkiemu, barkami sięgał jej bioder. Zgodnie z opisem Maceniona miał białoszare futro nakrapiane cętkami, które przypominały jej powiększone śnieżynki. Uszy zakończone były długimi, białymi pędzelkami, a pod śnieżną brodą lśniła taka sama krawatka. W czarodziejskim świetle Maceniona ślepia bestii przybrały bursztynową barwę. – Jest piękny, Macenionie. To najpiękniejsze... – Rzuca na ciebie urok – orzekł pewnie. – Wydaje się być piękny, gdyż próbuje cię zauroczyć. – Nie może być. Jest... – przerwała, gdy elf zasłonił jej zwierzę. – Co robisz, Macenionie? – Nie bądź głupia, Paks. Zamierzam go zabić. – Zabić? Ale przecież jest bezradny... nie może się poruszyć, dopóki ja... – Zgadza się. Po prostu trzymaj go dalej. To moja jedyna szansa... – Ale to nie w porządku... jest bezbronny... – Koncentracja Paks uległa zakłóceniu i śnieżny kot natychmiast poruszył się. Dał urwanego w połowie susa, gdy odzyskała nad nim panowanie. Jej moc i związane z nią ograniczenia znów naruszyły jej skupienie i kot zdołał cofnąć się, zamachując się masywną łapą na głowę elfa. Ten uskoczył, a Paks na powrót unieruchomiła zwierzę. – Niech cię szlag, człowieku! Trzymaj tę bestię albo oboje zginiemy. Gorzej – pamiętasz, co ci mówiłem? – Obejrzał się na nią gniewnie, po czym wzniósł miecz. Paks poczuła omywającą jej umysł falę strachu i bólu. To było złe, przerażająco złe, ale cóż innego mogła zrobić? – Macenionie – spróbowała znowu, wpatrzona w bursztynowe ślepia kota. – To niesłuszne... – To nie w porządku, żebyśmy skończyli z duszami zaklętymi w śnieżnym kocie, o nie – burknął. – A tak się stanie, jeśli jeszcze raz się zapomnisz. Jeśli tego właśnie chcesz, to proszę bardzo. Spuściła wzrok, zagryzając wargi. Nie była w stanie na to patrzeć, zaraz jednak pomyślała, że musi. Śnieżny kot nie stawiał oporu – nie mógł – lecz był w stanie wykrzyczeć swą wściekłość i ból, i zrobił to. Zawodzący krzyk, zakończony niemal ptasim trelem, wycisnął jej łzy z oczu. Strząsnęła je z rzęs i kamiennym wzrokiem patrzyła, jak Macenion wyciera miecz o futro martwej bestii. Lekkim krokiem wrócił do ogniska. – Śnieżny kot. Całkiem niezłe trofeum, nawet jeśli uważasz, że nieuczciwie zdobyte. Zedrę z niego futro, zanim zamarznie... – Nie – powiedziała ostro. – Jak to - nie? Futro śnieżnego kota jest bezcenne ze względu na swą rzadkość – zauważyłaś chyba, jaki ostrożny byłem przy zabijaniu go, żeby tylko nie uszkodzić... – Bogowie, Macenionie! – wybuchła Paks. – Zastanawiam się, czy kiedykolwiek mówisz prawdę! Ośmielasz się szczycić zabójstwem bezradnego zwierzęcia? Tyle samo umiejętności i odwagi wymagałoby zarżnięcie związanej owcy... – Nie zauważyłem cię tam... – Kazałeś mi tu zostać. – Kazałem ci trzymać go nieruchomo. Mogłabyś mi pomóc, gdybyś umiała myśleć o więcej niż jednej rzeczy na raz. A tak, omal mnie nie zabiłaś... – Ja! – Machnęła mieczem. Z pewną satysfakcją zauważyła, jak pospiesznie się cofa. – Starałam się jedynie ocalić twój honor – i mój – choć nigdy nie przypuszczałabym, że elf może tak go sobie lekceważyć... – Nie masz pojęcia o honorze elfów, człowieku! – nadął się Macenion. – Jesteś moją towarzyszką podróży, związaną przysięgą, że będziesz mnie strzegła – jak ja obroniłem cię przed chwilą – przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Przed śnieżnym kotem nie ma obrony, cały czas próbował cię zaczarować. Czuła, jak gniew roztapia się w chłodzie. Czyżby została na wpół zauroczona? Czy przez to omal nie złamała przysięgi? Macenion natychmiast wykorzystał jej zawahanie. – Nie winię cię – zapewnił ją pospiesznie. – Jesteś człowiekiem, nieprzywykłym do magii, a to pewnie była pierwsza magiczna bestia, jaką widziałaś. – Pokiwała niechętnie głową. – Rozszarpałby nas oboje i ucztował wiele dni, zniewalając nasze dusze, gdybyśmy nie zdołali go zabić. Albo odpędzić. – Przekrzywił głowę i obdarzył ją przebiegłym uśmiechem. – Gdybyś o tym pomyślała, miłośniczko zwierząt, po prostu odesłałabyś go.
|
|