Z pamiętnika Rudiego ...a później kazali nam się ustawić po lewej flance długiego szeregu wziętych do niewoli Anglików, ustawionych pod wyszczerbionym murem kamiennego ogrodzenia. Była ich przynajmniej setka; brudni, osmaleni dymem, po większej części ranni. Tych, którzy nie mogli ustać o własnych siłach Obersturmfuhrer Knochlein kazał innym jeńcom podtrzymywać w pozycji stojącej. Widziałem, że obsługa drugiego karabinu ustawiła się na jego rozkaz na drugim końcu szeregu -podobnie jak my; przed frontem, w odległości najwyżej trzydziestu kroków od niedobitków norfolczyków. Ja wiedziałem, WIEDZIAŁEM JUŻ WTEDY!!! Ale nic nie uczyniłem, tak jakbym sam stał pod tym murem; patrzyłem tylko na to wszystko sparaliżowany strachem, ale czy tylko strachem? Skąd ta niemoc, niemożność sprzeciwienia się zdarzeniom strasznym, gdy jeszcze czas, jeszcze możliwość? Widziałem twarz Gunthera, moja musiała wyglądać podobnie; oczy szeroko otwarte oczekiwaniem ale u niego to coś innego. Nie wiem jak to opisać, czy w ogóle nie pomylę się wysnuwając taki wniosek lecz myślę, że on dyszy nienawiścią do otoczenia, do wszystkiego co zmusza go do robienia tego co robić musimy. Tak więc i jeńców nienawidzi, bo przecież ich obecność sprawia, że musi tu być. I to właśnie tą nienawiść widziałem na dnie jego oczu, gdy na rozkaz szefa kompanii otworzyliśmy ogień to tych bezbronnych ludzi pod murem strzelając aż do wyczerpania taśm amunicyjnych. Dopiero dziś postanowiłem przyjrzeć się bliżej Rudiemu, temu spokojnemu chłopakowi o smutnych niebieskich oczach wpatrzonych, gdy tylko była chwila czasu, gdzieś w horyzont. Jest pora wydawania posiłku, ale chłopaka nigdzie nie ma. Od kuchni polowych słychać wesołe nawoływania i żarty reszty szeregowych, podoficerów i oficerów przemieszanych w koedukacyjnej grupie. Taki zwyczaj, jak mówi Eicke, wszyscy tu są braćmi; jedną niemiecką rodziną. Ich wesołe pokrzykiwania działają mi jednak dziś na nerwy. Łatwiej im, to nie oni naciskali spust karabinu, dla nich był to tylko kolejny epizod wojskowego drylu. A dla mnie? Niby rozumiem - rozkaz to rozkaz, choćby i najgłupszy, najokrutniejszy. Idę więc w stronę krzaków, gdzie po raz ostatni mignęła mi przed kilkoma minutami sylwetka młodego bawarczyka. O, jest - siedzi, smaruje coś w małym notesie. Wtyka z Algemeine SS? Fuhrlander podczas szkoleń wspominał półsłówkami o takich typach. Ale chyba nie, co chwila odrywa się od pisania i patrzy tym swoim melancholijnym wzrokiem gdzieś w pustkę. - Co tam bazgrzesz? List do dziewczyny? Aż podskoczył na pniu. Trzymane w ręku kartki upadły na mokrą ziemię; zerknąłem - notes, niewielki, w skórzanej oprawie, dość gruby, ale o wymiarach umożliwiających schowanie go w kieszeni kurtki polowej. - Spokojnie - uśmiecham się do niego i to działa, schyla się po notatnik i siada ponownie na pniu, robiąc miejsce, bym mógł usiąść. - Nie... - odpowiada przeciągle - to... takie moje codzienne notatki. Coś jak pamiętnik, wie pan... Coś w tym wolnym czasie robić trzeba... - Pamiętnik? - przerywam mu zaskoczony. Ten chłopak spadł chyba z księżyca. - Lepiej żebyś nie pisał w nim zbyt wiele o tych codziennych zdarzeniach. Cholera, powinieneś znać poglądy Eickego w tej kwestii. Za mniejsze przewinienia ludzie lądowali w kompanii karnej saperów. Milczy ze wzrokiem wbitym w leśne poszycie. Wzdycham lekko, aby rozładować jakoś atmosferę wyciągam papierosy, podsuwam mu pod nos nie patrząc na niego. - Palisz? - kręci przecząco głową - A powinieneś zacząć, miałbyś inne zajęcie dla rąk. Jakby na to nie spojrzeć, palenie jest z pewnością mniej szkodliwe od szukania min - zapalam, zaciągam się dymem. - Widzisz - mówię po chwili - nie zamierzam się wtrącać w twoje sprawy; chcesz to pisz. Jeśli robisz to tylko dla siebie to nie zamierzam w to ingerować, choć jako twój przełożony powinienem. Ale ja rozumiem - musisz odreagować, bo każdy musi. Nie ma tak naprawdę odpornych na to, rzecz treningu i przyzwyczajenia, a człowiek ponoć może przyzwyczaić się do wszystkiego. Kto wie? Może gdy już będzie po wszystkim, ktoś, kiedyś, za dwadzieścia czy ileś tam lat, wyda ten twój pamiętnik. Będzie on jakimś dowodem naszego istnienia, da nam twarze i imiona; nie pozostaniemy tylko numerami w dokumentach i aktach. Ale nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne, biorąc pod uwagę to, co możesz opisać będąc tu i teraz. Na prawdę popyt wśród czytelników jest raczej niewielki. Rosja... Dopiero tu można dowiedzieć się czym jest przestrzeń i odległość. Gnamy przez te przestrzenie goniąc cofających się Rosjan, a oni ciągle mają gdzie się cofać, ciągle odgradzają nas od nich rzeki, lasy, sięgające horyzontu pola, a tam, gdzieś za jego linią zawsze widać ponure, czarne leje dymów - niezmierzone przestrzenie skłaniają do myśli, że oto my nikogo nie ścigamy, że to jakiś exodus, wielka ucieczka od cywilizacji. Gonimy własny cień, co zawsze za nami. Gonimy jakąś ułudę, bo jakże inaczej nazwać to, co robimy? Do przodu i do przodu. A jednak ciągle za późno, ciągle za wolno - te właśnie słowa są synonimem przestrzeni. Nie kilometry, nie metry - tu czas jest miarą przestrzeni. Mówisz komuś - dwa dni stąd; i to już starczy, on wie - albo dwa, albo cztery. Jak będzie miał szczęście to może niecałe dwa, bo złapie transport. Będzie miał pecha to i tygodnia nie starczy. Ministerstwo Propagandy Rzeszy w każdej audycji podkreśla wielkość naszej misji, ale my tu tą wielkość kojarzymy tylko z odległością i krzywizną horyzontu, z dziesiątkami, setkami tysięcy jeńców z rozbitych kotłów pędzonych za linię frontu, ze swądem spalenizny snującym się z ruin wypalonych budynków. Wszystko jakieś takie szare, żadnego koloru, choć to przecież początek lata. Na tle tej szarości ludzie; cywile, którzy nie zostali zabrani przez wycofujących się Rosjan. Migają przed naszymi oczami ich twarze, bezbarwne, ich oczy puste i nagle, gdy tak patrzeć na nich w tych tłach zakurzonych stają człowiekowi przed oczami obrazy Munka. Obrazy statyczne, ale jakże pełne ukrytych, pełnych ekspresji treści. Szarość, szarość, szarość... Wszystko podszyte symboliką; szare, a więc tło, czarne, a więc śmierć. Czerni więcej, ona właśnie wychyla się na pierwszy plan - tu wrakiem ciężarówki, tam groteskowo powykręcanymi zwłokami leżącymi obok tylnego koła, z prawą ręką wycelowaną gdzieś w niebo, z nogą podkurczoną pod nieprawdopodobnym kątem. Sama ręka sztywno wskazuje gdzieś w niebo, choć trójpalczasta, zakrwawiona dłoń zwisa bezwładnie. Wszystko to jak zbyt szybko przeglądane zdjęcia. Nim jedno przykuje twoją uwagę, to już następne lawiną pchają się na jego miejsce, aż w końcu gubisz się, pozostaje ci tylko przed oczami połączone ich wspomnienie; wypadkowa życia i śmierci. Chaosu. Nadal na północ. Poranki są chłodne i wschodzące słońce nie przepędza koszmarów nocy. Niedobre sny. Czerwona plama rozlewa się po śniegu roztapiając go i zarazem nie odsłaniając zimowej, brudnej ziemi. Po co ja tu przyszedłem? Tu , na pierwszą linię czujek? A teraz muszę patrzeć, widzieć; nie domyśliłbym się chyba, że to człowiek, gdyby nie buty przywiązane do gałęzi, bo wisi głową w dół. A i jej nie widać, ukryta gdzieś w gąszczu macek wypływających mu z rozciętego brzucha. Drgnie jeszcze czasem w lekkim skurczu, zakołysze się ten upiór śmierci, a to tylko śmierć właśnie, już martwy. Tyłem do mnie siedzi dwóch młodych z kompanii zwiadu; otoczeni siną mgiełką dymu tytoniowego i skraplającej się pary, mdlący zapach śmierci i wilgotnych mundurów. Nie widzą, nie słyszą mnie. - Widziałeś to? To, kurwa, są zwierzęta. Wyjść nieuzbrojonym prosto na strzał. Trzeba mieć zajoba, żeby zrobić coś takiego. - Co chcesz? To komisarz, oni wszyscy popierdoleni. Fanatycy. A w ogóle co Ci przyszło do głowy, żeby go żywcem patroszyć? Z dwoma dziurami w płucach za dużo by już nie powojował. - Aaa... czy ja wiem, czemu? Wiesz, cały czas męczy mnie sprawa Hansa, pamiętasz, tego co przegrał do mnie swój żołd. - Taa, pamiętam. Poszli z patrolem i dopadli ich partyzanci. Jego wzięli żywcem i żywcem usmażyli - kiwa głową ten drugi - też głową w dół, żeby się nie udusił za szybko dymem. Ponoć żył jeszcze, jak chłopaki go znaleźli. - Ano, dokładnie; byłem przy tym. Wiessman go dobił, a mi szlag trafił wygraną kasę. No dobra, w rzućmy go w o! - tamten lej i zasypmy. Za godzinę będą dawać żarcie, ale mnie ssie... Cofam się cicho w las. Z pamiętnika Rudiego Dziś na szkoleniu ideologicznym pokazano film nakręcony podczas jednej z tak zwanych "akcji oczyszczających" przeprowadzanych przez Einsatzgruppe C gdzieś na Ukrainie. Wszystko co widziałem przypominało oglądanie w przekroju wnętrzności jakiejś maszyny. Trybiki, sprężyny poruszały się tam w perfekcyjnie dobranym rytmie. Niektóre z twarzy rozpoznałem, trafiły tam zapewne w ramach zwyczajowej rotacji pomiędzy agendami SS i naszą dywizją. I tak właśnie rozpoznałem Georga. Służył z nami krótko, może ze cztery tygodnie wszystkiego, bodajże w batalionie rozpoznawczym ale w tym filmie przypadła mu inna rola. Była tam taka scena, zapamiętałem ją bardzo dokładnie; czarna czeluść drzwi jakiejś wiejskiej chaty a z niej lekko pochylona sylwetka, spod hełmu nie widać twarzy, na ramieniu odwieszony Mauser. I podnosi nagle wzrok i widzę oczy bez wyrazu, a na ich dnie myśli niewyrażalne. Ciągnie trzymając za włosy kilkunastoletnią najwyżej dziewczynę o semickich rysach. Jej dłonie zaciśnięte na jego nadgarstku, jego pięść zaciska się na jej kruczoczarnych włosach. Dziewczyna ma usta ma otwarte i choć film jest niemy to widać, że nie wydaje żadnego dźwięku. Kamera łapie na ułamek chwili jej spojrzenie i tam nie ma strachu; tam zdziwienie, zdziwienie niemożliwością zdarzeń najpierwszych. Georg rzuca ją pod mur i stojąc obok rzuca jakieś pytanie w bok, do kogoś stojącego poza kadrem. Otrzymawszy widać odpowiedź, znów chwyta ją za włosy jednym szarpnięciem podnosząc ją na nogi. Cięcie. Zbliżenie jego twarzy, w kąciku ust papieros, wyraz tej twarzy jakby znudzony, jakby obojętny, ale to wszystko - nic więcej. Pompatyczny podkład muzyczny cały czas grzmi w tle setkami dział ale moja wyobraźnia podpowiada mi inną symfonię, pełną harmonicznych oddechów maszyny, takty wystukiwane przez metronom jej zapadek i przekładni. Raz, dwa, oddech, trzy. Boję się spojrzeć w lustro. Jaką twarz tam zobaczę? Cisza mgły. Tam, przede mną, jakieś dwieście metrów dalej meandruje rzeka, za nią oni. Pokręcone, bezlistne pnie wychylają się z tej mgły podpowiadając wyobraźni spotworniałe sylwetki ludzkie; zastygłe w pół ruchu, w drapieżnym pochyleniu. Zła cisza. Najgorzej znoszą ją nowi, bo nagle opada ona na człowieka jak duszący koc, toniesz w niej, szukasz czegoś, na czym mógłbyś zaczepić zmysł słuchu, a tu nic prócz twego własnego oddechu; jakże nagle głośnego. W tej mgle, w tych perspektywach spaczonych nie sposób określić, co jest blisko, a co daleko. Niby jeszcze jesień, ale na drzewach nie ma już śladu liści, zrzuconych podmuchami eksplozji, stoją teraz wciskając się do oczu bezwstydną nagością urągających niebu kikutów białych piszczeli. Nie ma świetlistych filarów podpierających zielone sklepienia, bo nie ma zieleni, nie ma słońca. Czekamy. Czekamy, bo cisza to synonim oczekiwania. Na nasze pytania, na co komu ten bagnisty, z taktycznego punktu widzenia do niczego nieprzydatny skrawek końca świata, Simon ma jedną odpowiedź. "Rozkaz Fuhrera. A żołnierze Totenkopfdivision nigdy się nie cofają bez rozkazu". Z marazmu są wstanie wyrwać ludzi tylko pojedyncze wypady na linie ruskich, lub francuski koniak przysyłany nam coraz rzadziej z Dachau lub z Rygi. Wolą iść w tą mgłę niż powoli rozpuszczać się w okopach, w których zastoiska wody sięgają pasa. Wykopanie głębszych schronów jest niemożliwe, i to nie tylko ze względu na wszechobecne błoto, które pochłonęło już kilku saperów próbujących wykonać to zadanie. Jakimś sposobem Iwany dowiadują się o pojawieniu się kompanii saperskiej i kładą dywan artyleryjski wrzucający wszystko i wszystkich na powrót w błoto. Po trzeciej takiej próbie Obergruppenfuhrer zabronił kontynuacji prac -za duże straty w ludziach i sprzęcie. Z całej dywizji zostało ponoć nie więcej niż dwa i pół tysiąca ludzi. Dwa i pół z kilkunastu tysięcy. Po mojej lewej, w skrzynce skleconej z drewnianych bali, której jeden bok już i tak zapadł się i zieje teraz czarnymi szczelinami, siedzi trzech ludzi. Przechodzili obok mnie przed świtem, nie rozpoznałem głosów, więc zapewne nowi, znów nowi. Tu wszystko jest albo zaskakująco nowe , albo tak stare, że tylko instynktownie można ocenić, czy stanowi zagrożenie. Z mlecznego tumanu materializuje się Rudi z dwoma zasobnikami amunicyjnymi. - To wszystko co znalazłem - mówi cicho rzucając śmiercionośny ciężar na ziemię - Tylko tyle. Zaopatrzenie ma być jutro. Ponoć, bo w nocy ci cholerni bandyci znów zaminowali drogi na kilku odcinkach. Sonderkommando nurkuje teraz w błocie żeby można było coś dowieźć. Jakby na potwierdzenie tych słów za naszymi plecami, tam gdzie idzie główna tętnica sieci dróg, rozlega się pomruk wybuchu. Może to saperzy detonują miny, a może ktoś był nie dość ostrożny? Leżymy przykryci gęstniejącym pledem mgły i zapadającego zmroku. Niemalże niewidoczne kontury pokracznych pni podpowiadają wyobraźni obraz skradających się apokaliptycznych karłów. Cichy pomruk lasu, ten pomruk... - Rudi - szepczę nie odrywając wzroku od linii lasu - zasuwaj do starego. Budź po drodze wszystkich. Idą na nas. - Co? Jak? - błyskawicznie obraca się i wbija wzrok w przed siebie. Gdzieś tam, w tych mrokach zaczyna mocniej bić serce bestii. - Już! Biegnij! - szept jak krzyk; odbezpieczam powoli broń. Waham się przez chwilę, ale muszę powiedzieć i to - Powiedz, że możemy spodziewać się czołgów... - A skąd ty to możesz?... - Nie wiem, ale tak powiedz. Chryste Panie! Jak przeprawili je przez rzekę? Chwilę później ziemia drgnęła od pierwszego kroku bestii. Opowiadali mi, że gdy znaleźli mnie o świcie, byłem przytomny. Leżałem ściskając zimną kolbę karabinu celując we wschodzące słońce.
|
|