 |
»Zgadza się« stwierdziło Centrum. »To mniej więcej odpowiednik brytyjskich pancerników z okresu osiemdziesiątych lat dziewiętnastego wieku.« Dziewiętnastego… ach. Centrum posługiwało się chrześcijańskim kalendarzem, którego nikt na Visager nie używał poza celami religijnymi. Po pierwsze, oparty on był na ziemskim roku składającym się z dwunastu miesięcy, o prawie trzydzieści dni krótszym niż obrót tej planety wokół słońca. A po drugie, liczby te były niewygodnie wysokie. Jeffrey zadrżał lekko. Okres, o którym wspomniało Centrum, miał miejsce dwa tysiące lat temu. Tymczasem międzygwiezdna cywilizacja narodziła się, rozprzestrzeniła i upadła. Rozpoczynał się nowy cykl. – Widzę, że ładujecie węgiel – rzekł do oficera imperialnego… komandora Bragatiego, bo tak się nazywał. – Już pod parą? – Nie, spodziewamy się być w gotowości za około tydzień – rzekł Bragati. – Wtedy popłyniemy w dół Przesmyku i pokażemy tym ważniakom z Krainy, kto rządzi na tych wodach. »Dwa tygodnie na przygotowanie się do rejsu mającego być pokazem siły?« pomyślał z pogardą Raj. »Powiedziałbym, że ci imbecyle zasługują na to, co ich prawdopodobnie spotka, gdyby nie to, że ucierpi na tym tak wielu cywilów.« – Główne działa są większe niż cokolwiek, co zbudowała Kraina – powiedział Bragati. »Broń o małej prędkości wyrzucania pocisku, napędzana czarnym prochem« stwierdziło Centrum ze swą kliniczną obojętnością. »Broń Wybrańców ma długie lufy o dużej szybkości wyrzutu, wykorzystujące proch nitrocelulozowy.« Jeffrey pomyślał jednak, iż dostrzega ślad zainteresowania. Uśmiechnął się w duchu; rozumny komputer wcale tak bardzo nie różnił się od jego dziadka i trzymających się go koleżków – każdy z nich był wielbicielem broni i amatorem wojskowej historii. Na swój sposób Centrum też było hobbistą. – A opancerzenie ma grubość dwunastu cali! »Wyklepywane, kute żelazo i płyty z lanej stali« ciągnęło dalej Centrum. »Zdecydowanie gorsze od utwardzonego stopu.« Którego zarówno Kraina, jak i Republika używały w swych większych okrętach wojennych. Żaden z pancerników nie wyglądał, by był gotowy do wyjścia w morze. I, co było jeszcze bardziej niewybaczalne, tak samo zwiadowcze krążowniki przycumowane w szeregu po trzy przy nabrzeżach marynarki oraz kontrtorpedowce. Nawet łodzie torpedowe z zatoki – małe jednostki przypominające skorupy żółwiowe – też nie były przygotowane. Jednak z drugiej strony… – Cóż, flota z pewnością wydaje się być w porządku – stwierdził dyplomatycznie Jeffrey. I była, pomalowana na czarno i ciemnoniebiesko z kremowym przegłębieniem. Przyglądał się, jak marynarze ścierają pył węglowy. Wzdrygnął się na myśl o tym, ile pracy musi wymagać poprawienie farby po ćwiczeniach strzelniczych. Jeśli mieli ćwiczenia strzelnicze; miał mocne podejrzenie, iż niektórzy imperialni kapitanowie mogli po prostu wyrzucać swój przydział amunicji za burtę, aby oszczędzić sobie kłopotu. – Dziękuję ci za twą uprzejmość – przemówił oficjalnie do imperialnego komandora. Przynajmniej dowiedział się jednej rzeczy. Bragati nie był typem osoby, jaką chciał wciągnąć do komórek, które zakładali wraz z Johnem, by pozostawić je na tyłach. Był zbyt słaby, aby przetrwać, biorąc pod uwagę jego wojskowy stopień.
– Cholera, nie znoszę umierania – powiedział John, gdy obraz stał się normalny. A przynajmniej normalny według Centrum, co w tym scenariuszu oznaczało ulicę w mieście Wybrańców – a konkretnie w Koperniku – w czasie pory deszczowej. Nie różniło się to niczym od rzeczywistości; było w tym każde doznanie, aż po zapach mokrego, podgumowanego płaszcza przeciwdeszczowego, który miał na ramionach i lekkiej szorstkości grawerowanej rękojeści pistoletu, który pod nim chował. Słabe światło pory deszczowej wyglądało zza ciemnych chmur w górze, przydając perłowego lśnienia granitowym blokom ulicznej nawierzchni. Budynki z cegły i kamieni podchodziły do chodników po obu stronach – zamknięte okiennice i ciemne ramy żelaznych krat w oknach. John spojrzał na sekundę w dół, na swój brzuch. Nie było na nim żadnego znaku, zresztą trudno określić prawdziwy efekt, jaki spowodowałoby uderzenie pocisku kumulacyjnego. Neuronowy przekaz Centrum oddał jednak dokładnie uczucie wybicia śledziony i rany wylotowej wielkości kobiecej pięści w dole pleców. Maszyna pozwoliła na odegranie scenariusza aż do ostatecznego zamroczenia. Wciąż czuł w ustach suchość i żółć… – Czy musisz to czynić tak realistycznym? – wymruczał, sunąc i lustrując ulicę. – Dla twego własnego dobra, chłopcze. – Głos Raja był tutaj „słyszalny”. – To naprawdę bezcenny trening. Nie może być bardziej rygorystyczny. Na zewnątrz nie uda ci się wstać i zacząć od nowa. – A mimo to… Jakiś odgłos przyciągnął jego uwagę. Okręcił się, dobywając pistolet z kabury na prawym biodrze i strzelił pod lewym ramieniem w deski drzwi. Zanim zamilkły echa wystrzałów, grzmotnął o drzwi całym ciałem, wpadając do pomieszczenia i przewracając osuwające się ciało agenta Czwartego Biura na jego towarzyszy. To dało mu dość czasu na oddanie strzału na chybił trafił i broń tajniaka wyleciała z pozbawionej czucia dłoni, gdy pocisk roztrzaskał mu obojczyk… … czerń. Znowu wróciła ulica. – Wciąż nie znoszę umierania. Jeden za mną? »Zgadza się.« Centrum nie zawracało sobie głowy uprzejmościami w rodzaju mówienia na głos. »Patrzenie na prawo, gdy wchodziłeś do pomieszczenia, było najlepszą alternatywą.« – Ja też tego nie znosiłem – odezwał się niespodziewanie Raj. Obraz ulicy zanikł, przechodząc w obraz gabinetu, w którym się po raz pierwszy… „spotkali”, co, jak John sądził, było chyba dobrym określeniem. Raj zapalił przycięte po obu końcach cygaro i nalał im obu brandy. – Wypadek na polowaniu – skręciłem kark, skacząc na wierzchowcu przez płot – powiedział. – To przynajmniej było szybkie. Byłem już wtedy starym, starym człowiekiem, a kości robią się kruche. Mimo to miałem jeszcze dość czasu, żeby zdać sobie sprawę, że mocno poharatałem psa. Prawdziwą niespodzianką było przebudzenie – wskazał na otoczenie. – Spodziewałem się życia po śmierci, prawdziwego życia po śmierci. – Zmarszczył brwi. – Choć tak właściwie to nie jest to moja dusza. Może jestem w dwóch niebiosach… albo piekłach. – Przynajmniej zobaczyłeś swój pogrzeb – powiedział John. Obraz jego ciała wciąż niósł rewolwer. Otworzył bębenek i wyrzutnikiem usunął pusty mosiądz, a potem załadował ponownie i zatrzasnął broń kciukiem. Działanie to było całkowicie automatyczne, po tysiącach godzin udzielanych przez Centrum lekcji – i przez Raja też. Osobowość generała, pamiętająca ciało i nieprzyjemne rzeczy, którym było ono poddawane, przydawała szkoleniu bezpośredniości, z którą nie mogła się równać inteligencja maszyny. – Moje wnuki były pogrążone we wzruszającym żalu – powiedział Raj, błyskając w uśmiechu białymi zębami. – A teraz wracamy do roboty. – A to jest zabawa? – spytał John. Przed oczami stanęła mu z powrotem jego własna sypialnia w kompleksie ambasady. Była na tyle duża, iż jego ciało mogło się poruszać i skakać niczym marionetka posłuszne temu, co jego umysł dostrzegał w programie szkoleniowym Centrum. Doświadczenie trzeba było wtłoczyć w nerwy i mięśnie oraz umysł i pamięć. Personel sądził, iż ma on ekscentryczny zwyczaj uprawiania gimnastyki rytmicznej w samotności. Zadzwonił telefon, wyraźne dwa długie dzwonki i trzy krótkie, co oznaczało, iż był od ambasadora. John westchnął w duchu, odbierając go. Czasami łatwiej było zadawać się z Wybrańcami. Byli bardziej bezpośredni.
Gerta stwierdziła, iż ambasada Krainy Wybrańców w imperialnej stolicy Ciano jest krzepiąco swojska, aż po przypominające skorupy żółwiowe hełmy, szare mundury i nowiusieńkie karabiny z magazynkami u strażników przy bramie. Gdy jej samochód się zatrzymał, żołnierze stanęli na baczność, prezentując broń, oficer sprawdził jej papiery, a potem machnięciem ręki dał znak, że może jechać. Na głównym dziedzińcu personel rozstawiał beczki na paliwo i wrzucał teczki oraz naftę. Czarny dym śmierdział, wzbijając się w niebo nad ogłowionymi drzewami i łupkowymi dachówkami. Strażnicy przy wejściu poddali ją bardziej szczegółowej inspekcji. – Kapitan Gerta Hosten, sekcja wywiadu, generalne biuro sztabowe, geburtsnumero 77-A-II-44221 – powiedziała. – Kapitanie – powiedział urzędnik z ambasady, sprawdziwszy leżący przed nim spis. – Pułkownik von Kleuron zobaczy się z tobą natychmiast. Mam nadzieję, pomyślała Gerta, panując nad złością przy przechodzeniu przez wyłożony bazaltem przedsionek głównego budynku ambasady. Po tym, jak przyciągnęli mnie tutaj, po los wie co, gdy zaraz się zacznie. Panował taki ruch, że kilka razy musiała uskakiwać przed taczkami pełnymi dokumentów zmierzającymi do pieców. Nie byli jednak tak zajęci, żeby nie drgnąć lekko albo nie okazać zdziwienia na widok jej insygniów wywiadu. Zapewne szpicle z Czwartego Biura równie mocno cieszyli się, widząc ją, jak gdyby zaproszono pracowników Biura Wywiadowczego Santander. W powietrzu unosiła się woń palonego papieru oraz pobudzonego strachem potu. Powtórzyła procedurę indentyfikacyjną w biurze szefa wywiadu. Tym razem był to podoficer Wybrańców, który sprawdzał jej nazwisko na liście. – Witamy w Ciano, kapitanie – powiedział. – Żadnych kłopotów w porcie lotniczym? – Od razu przeszłam, ledwie rzucili okiem na mój paszport – powiedziała. – Pułkownik? Podoficer wyskoczył zza biurka pokrytego przeglądanymi teczkami – otworzył drzwi i coś powiedział, a potem otworzył je całkowicie i odsunął się. Gerta przeszła przez nie ze swą spiczastą czapką zatkniętą starannie pod lewą pachą. Stuknęła obcasami, a jej prawe ramię z zaciśniętą pięścią wystrzeliło na wysokość ramienia. – Pułkowniku! Pułkownik von Kleuron okazał się być kobietą w średnim wieku, o pociągłej twarzy i z worami pod oczami. Jej gabinet, z metalowymi szafkami na akta, stołem z klawiszową maszyną kodującą i prostym, drewnianym biurkiem wydawał się być w dalszym ciągu używany. Wszystko w wojskowej szarości, nic osobistego poza zdjęciem kilku nastoletnich dzieci na biurku. – Spocznij, kapitanie. – Oficer spojrzała na Gertę, lekko unosząc brwi. – Wyglądasz, jakbyś dusiła w sobie sporo pary. – Operacja „Wodospad” ma się wkrótce rozpocząć. Mojej jednostce przydzielono ważne zadanie i szkoliliśmy się do niego przez prawie rok. Nikt nie jest niezastąpiony, lecz odczują mój brak. – Wkrótce wrócisz, kapitanie – powiedziała von Kleuron. – Żeby nie tracić czasu: proszę o ocenę Johana – Johna – Hostena, twego przybranego brata. Gerta zamrugała ze zdziwienia. Tego się nie spodziewała. Von Kleuron postukała w otwarte przed sobą akta. Do pierwszej strony przypięte było zdjęcie Johna. Gerta je rozpoznała. Był to duplikat tego, które od niego otrzymała. Rozpoznała także korespondencję wetkniętą w wewnętrzną koszulkę teczki; oczywiście przedstawiała wszystkie swoje listy do zatwierdzenia przed wysłaniem i natychmiast oddawała kopie jego wszystkich listów. A poza tym, Czwarte Biuro miało swoje własne, od cenzorów z poczty, ale to był inny wydział. – Tak jak w moich raportach, pułkowniku. Inteligentny i pomysłowy, i, tak pamiętam go jako chłopca, odznaczający się znaczną odwagą i determinacją. Z pewnością poradził sobie dobrze ze swoją ułomnością. Sadząc po tym, co osiągnął w Republice w ciągu ostatnich dwunastu lat, stał się groźnym człowiekiem. – A jego stosunek do Wybrańców? – Myślę, że nawet jako chłopiec miał pewne obiekcje. A teraz? – Wzruszyła ramionami. – Nie da się stwierdzić. Nie omawiamy polityki, tylko sprawy rodzinne. – Słabości? – Sentymentalność. – Krajowe słowo, jakim się posłużyła, mogło także oznaczać „przewrażliwienie”. – Czy zdajesz sobie sprawę, że Johan Hosten został pracownikiem Służb Wywiadu Zagranicznego Republiki? Oraz dyplomatą. – To ostatnie było pewną pedanterią, w krajowym „dyplomata” i „szpieg” były słowami pokrewnymi. Gerta uniosła lekko brwi. – Nie, nie wiedziałam o tym. Nie dziwię się jednak. – Na wysokim szczeblu zapadło postanowienie, aby podjąć próbę zwerbowania obiektu jako podwójnego agenta. Zostaliśmy upoważnieni do uchylenia próby i zaproponowania mu statusu Wybrańca i odpowiedniej rangi. Gerta zmarszczyła brwi. Pachniało to improwizacją, co nie było dobrym pomysłem w przeddzień poważnej wojny. Ale z drugiej strony, John byłby pomocny, gdyby dało się go przekabacić… i miło by było mieć go u swego boku. Jeśli byłoby to możliwe. Jasne się stało, dlaczego została sprowadzona; była jedynym pracownikiem wywiadu Wybrańców mającym osobiste powiązania z Johnem. Heinrich znał go przedtem dobrze, lecz on był zwyczajnym żołnierzem piechoty. I bardziej rzucałby się w oczy w Ciano. Jej wzrost i typ fizyczny były o wiele częściej spotykane w Imperium niż jego. Z drugiej jednak strony, kobiety, które potrafiły ścisnąć prasą ciężar przekraczający dwukrotnie własną wagę, nie były tutaj często spotykane, a ona miała wielką nadzieję, że nie będzie musiała podejmować próby wyglądania niczym imperialna piękność w wydekoltowanej sukience. Nie wiedziała nawet, jak się chodzi w spódnicy. Behfel ist Behfel. – Jakie mi przydzielono zadanie?
John zapukał laską o przód powozu. – Woźnico, zatrzymaj się. Konie zatrzymały się ze stukotem, woźnica zaciągnął hamulec i zeskoczył na kocie łby, aby otworzyć drzwi. – Signore? – spytał, rozglądając się. Znajdowali się w dzielnicy domów wyższej i średniej klasy, mniej więcej w pół drogi pomiędzy dzielnicą teatrów na północ od głównej stacji kolejowej a apartamentem, jaki miał John koło ambasady Santander. – Zmieniłem zdanie, zamierzam pójść do domu piechotą – powiedział. Bezwstydne uleganie własnym zachciankom, pomyślał. Powinien zadośćuczynić wzięcie wolnego wieczoru na operę z Pią poprzez udanie się prosto do domu i czytanie akt. Z drugiej jednak strony, musiał utrzymywać swój kamuflaż bezużytecznego dyplomaty. Dyplomatyczna służba Santander miała być śmietniskiem przeznaczonym dla mających dobre powiązania bawidamków z wyższych sfer. Wielu z nich nimi było, a reszta uważała to za użyteczny kamuflaż. Zapłacił woźnicy za cały zamierzony kurs i konie ze stukotem oddaliły się w ciemność. Ciano było miłym miastem na spacer, przynajmniej ta część, w ciepłą, wiosenną noc. Chodnik był ceglany. Drzewa rosły co cztery metry – dęby, jak sądził. Nieco rzadziej ustawiono latarnie z żeliwa. Większość domów po obu stronach miała oddzielające je od ulicy ogrodzenie z kutego żelaza, często porośnięte pnącymi różami lub kapryfolium. Gazowe lampy przydawały scenerii rozproszonego blasku – miękkie, żółte światło pod koronami drzew. Ulica budziła uczucie melancholii, jak większa część imperialnej stolicy, senne wrażenie dawnej chwały i długiego snu wypełnionego marzeniami. John spacerował, wymachując laską, odpiął operową pelerynę i przerzucił ją sobie przez lewe ramię. Było bardzo cicho, powietrze pachniało rosą i różami. Na tyle cicho, że usłyszał kroki w chwilę po ostrzeżeniu Centrum. »Śledzi cię czterech« powiedział komputer. »Na skrzyżowaniu przed tobą jest jeszcze dwóch.« John nagle wyraźnie poczuł cegłę pod stopami, lekkie muśnięcie wiatru na twarzy pod błyszczącym, czarnym cylindrem. Dwanaście lat scenariuszów Centrum i szkolenie Raja dało mu trening, któremu nie mógł dorównać nikt na planecie, ale nigdy przedtem nikt nie próbował go zabić. To dziwne, ale nie jestem tak naprawdę przestraszony. Raczej niesamowicie czujny i jednocześnie poirytowany. Wewnątrz laski miał podwójne stalowe ostrze, a złota główka była skuteczną pałką, zaś pod pachą miał ukryty mały, sześciostrzałowy rewolwer. W tej chwili nie było to wiele, ale pewnie wystarczy, jeśli to były uliczne zbiry polujące na jakiegoś ważniaka. Mur po jego stronie był z cegły. John odwrócił się niedbale i oparł się o niego plecami, jak człowiek zatrzymujący się, aby podziwiać imperialny pałac i widok od północnej strony. Czterech mężczyzn nadeszło chodnikiem z tyłu. Byli ubrani w dwurzędowe kurtki, szerokie spodnie, miękkie kapelusze, zwężające się i opinające kostki buty; ubiór średniej klasy na ulicy Ciano. Ich twarze również były typowo imperialne, dość śniade, w większości z sinawym zarostem. Jednak było coś w sposobie, w jaki się poruszali, w wyrazie ich twarzy – czy też raczej w jego braku. Potężni mężczyźni, o grubych barach. Z lekkimi wypukłościami pod lewą pachą. Jeden z nich trzymał prawą rękę z boku, jakby coś spoczywało w jego luźno zgiętych palcach. Może rękojeść noża albo obciążona ołowiem pałka. Protegowani, pomyślał. I to twardziele. Agenci. Czwarte Biuro albo wywiad wojskowy. »Zgadza się« powiedziało Centrum. »97% plus minus 2.« Cóż, było nieco pocieszające, iż jego ocena okazała się trafna. Mężczyźni zatrzymali się i rozsunęli, czekając z czujnością. Jeden się odezwał: – Przepraszam, panie. Pójdź, proszę, z nami. – W języku imperialnym pobrzmiewał gardłowy akcent, naturalny dla kogoś, kto dorastał, mówiąc po krajowemu. Czterech i jeszcze dwóch czekających w pobliżu. Nie miał większych szans. Gdyby jednak chcieli, aby zginął, to by zginął. Pojazd parowy, kilka strzałów, żadnego problemu i zachodu. Albo ktoś czekający w jego mieszkaniu. Wybrańcy mogli z pewnością znaleźć dobrego strzelca, gdy go potrzebowali. To była grupa porywaczy, a nie zabójców. – W porządku – powiedział, odwracając się i idąc przed siebie. Dwóch zajęło miejsca po bokach. Jeden spokojnie pozbawił go laski. Inny pochylił się, wsadził mu rękę pod kurtkę, wziął rewolwer i wrzucił go sobie do kieszeni płaszcza. W kilka sekund później palce wyłuskały mały sztylet z kołnierza jego peleryny. Dał się przy tym słyszeć odgłos przypominający lekki chichot, zduszony, zanim się zaczął. Mężczyźni otoczyli go po obu stronach – nikogo nie było oczywiście z przodu. Byli całkiem dobrze wyszkoleni. Wszyscy zatrzymali się w świetle latarni na skrzyżowaniu w kształcie litery T. Dwóch czekających tam mężczyzn wyrzuciło papierosy na środek drogi. W parę sekund później dał się słyszeć cichy szum gumowych opon, gdy drogą nadjechał parowy pojazd i zatrzymał się – wielki, wykonany w Santander, czterodrzwiowy Wilkens, pomalowany na niebiesko, z kołami o drucianych szprychach i dwoma umieszczonymi naprzeciwko siebie siedzeniami w tylnej części, przypominającymi sofy. Szef grupy porywaczy dał Johnowi znak, aby wsiadł. Na przednim siedzeniu siedziała kobieta, zwrócona plecami do kabiny kierowcy. We wnętrzu Wilkensa było dosyć ciemno, tylko odbijające się światło ulicznych lamp. Dosyć jednak, aby ukazać błękitny połysk broni w jej dłoni, która gestem wskazała mu tył pojazdu. Usłuchał w milczeniu. Dwóch protegowanych bandytów usiadło po obu stronach, zaklinowując go. Przednie drzwiczki zamknęły się z trzaskiem. Protegowany siedzący obok Johna dla pewności w dłoni trzymał krótkie, dwustronne ostrze, ukryte pod spoczywającym na kolanach oklapłym kapeluszem. Czubek broni znajdował się kilka milimetrów od żeber więźnia. Usta Johna zadrgały w uśmieszku. Na pewno nie chcieli ryzykować, a ulubionym sposobem Wybrańców na radzenie sobie z mrówkami było spuszczenie na nie kowadła. Kobieta wychyliła się przez okno. – Odmeldujcie się do kryjówki – powiedziała. Szary tunikowy mundur, dystynkcje kapitańskie, czerwone patki sztabu generalnego, insygnia wywiadu wojskowego. Ten ruch sprawił, iż przez chwilę na jej twarz padło światło. Była koło trzydziestki, niewiele starsza od niego. Ciemna brunetka, z czarnymi włosami przyciętymi w gęstego jeżyka, czarnymi oczami, wysokimi kośćmi policzkowymi i dość pełnymi ustami. Twarz imperialna lub sierrańska, poza tą twardością, a ciało zwarte i muskularne, lecz z pełnym biustem. Zamrugał, targnęło nim zaskoczenie. – Gerta! – wyrzucił z siebie. »Prawdopodobieństwo, iż obiekt nie jest Gertą Hosten, jest zbyt małe, aby mogło być sensownie skalkulowane« stwierdziło Centrum, pokrywając twarz kobiety szeregiem obrazów cofających ją do momentu, kiedy Gerta żegnała się z nim w dokach Składania Przysięgi dwanaście lat temu. Oparła się i pozwoliła pistoletowi spocząć na kolanie; była to masywna, gruba, kanciasta broń, nie rewolwer. »Napędzany odrzutem automat, magazynek w rękojeści« powiedziało Centrum. » 11 mm kaliber, sześć do ośmiu pocisków.« – Cześć, Johnnie – odezwała się w krajowym. – Miło mi cię znowu widzieć. John wziął głęboki oddech. – Jeśli chciałaś pogadać, mogłaś zaprosić mnie bardziej uprzejmie – powiedział neutralnym tonem. – Behfel ist Behfel, Johnnie. – Nie jestem pod rozkazami Wybrańców. Uśmiechnęła się i pomachała swoim automatem. – W porządku, niech ci będzie. Zakładam, że nie zamierzasz mnie zabić? – Naprawdę przykro by mi było, gdybym musiała to zrobić, John – powiedziała. »Prawdomówność 95% plus minus 3« stwierdziło Centrum. Szybki obraz pokazujący rozszerzenie źrenic i rozkład temperatur na twarzy Gerty. Oczywiście, sposób, w jaki to powiedziała, implikował, że być może i tak będzie musiała to zrobić. Patrząc na nią, nie miał ani krzty wątpliwości, że by to zrobiła – niezależnie od wyrzutów sumienia. – Jak się miewają dzieci? – spytał po chwili. – Erika właśnie rozpoczyna szkołę, a Johan jest w okresie, gdy jego ulubionym słowem jest „nie” – powiedziała. – Adoptowaliśmy jeszcze dwójkę. Dzieciaków protegowanych, chłopca i dziewczynkę. Chłopak jest bękartem, pewnie jednym z Heinrichowych. – Dwójkę? – spytał John, unosząc brwi. – Taka polityka. Co było swego rodzaju informacją. Rada Wybrańców musi się spodziewać ofiar… i to nie tylko w zbliżającej się wojnie z Imperium. Nie próbował wyglądać przez okna, gdy koła stukotały po bruku, a potem szumiały na gładszej, asfaltowej nawierzchni ulicy lub kamiennych blokach. Gerta odkorkowała srebrną piersiówkę. John wziął ją i pociągnął: bananowa brandy, coś, czego nie kosztował od dawna. – Danke – powiedział. – Czy coś możesz mi powiedzieć? – Pułkownik z tobą porozmawia, Johnnie. Tylko… bądź rozsądny, co? – To, co rozsądne zależy od punktu siedzenia – powiedział, zwracając piersiówkę. – Nie, nie zależy. Gdy ktoś inny trzyma wszystkie karty, rozsądne jest to, co on mówi, że rozsądnym jest. Spojrzał na jej pistolet. Potrząsnęła głową. – Nie tylko to. Wybrańcy trzymają wszystkie karty na Visager; mądrze będzie o tym pamiętać. Prawie że odetchnął z ulgą, gdy zatrzymali się przy bocznym wejściu do kompleksu ambasady Wybrańców. Wilkens rzucał się równie mało w oczy co każdy parowy pojazd w Ciano – napędzane mechanicznie pojazdy nie były tu znowu tak rozpowszechnione, nawet obecnie – a tylnie szyby miał przyciemniane. Sama ambasada była dość duża, stanowiąca z zewnątrz surowy blok granitu, a jedyną ozdobą był pozłacany rozbłysk słońca z brązu nad żelazną bramą. Teren w środku był większy od poselstwa Santander, głównie dlatego, że cały personel dyplomatyczny Krainy mieszkał na eksterytorialnym obszarze delegacji. W środku przypominała Kopernika lub Składanie Przysięgi; podobne do pudełek budynki ze strzelistymi oknami i gładkie kolumny, z kariatydami koło drzwi. W żelaznych beczkach umieszczonych na otwartym terenie palił się ogień, a urzędnicy wrzucali kolejne dokumenty i pogrzebaczami oraz kijami od szczotek poruszali popioły. Chryste, pomyślał. Na ten widok poczuł się, jakby dostał pięścią w brzuch, odczuł to mocniej niż zagrażające mu niebezpieczeństwo. Wojna jest blisko, jeśli ambasada pali ściśle tajne papiery.
|
|
 |
|