nr 2 (XXXIV)
marzec 2004




powrót do indeksunastępna strona

George R. R. Martin
Światło się mroczy
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Nie miał pojęcia. Szeptoklejnot przysłano z Worlornu i Dirk wiedział tylko tyle, gdzie może ją znaleźć.
     – Jesteś ekologiem – zaczął. – Na Avalonie…
     – Tak. W Instytucie. Dawno temu. Ukończyłam studia, odebrałam papiery i od tego czasu przebywałam na Dumnym Kavalaanie. Dopóki nie wysłano mnie tutaj.
     – Gwen należy do Zgromadzenia Ironjade – odezwał się Ruark. Z jego twarzy nie znikał lekki, nerwowy uśmieszek. – Ja reprezentuję Akademię Imprilską. Impril to miasto na Kimdissie. Rozumiesz?
     Dirk kiwnął głową. Ruark był więc Kimdissianinem, mieszkańcem światów zewnętrznych, pracownikiem jednego z tamtejszych uniwersytetów.
     – Impril i Ironjade, interesuje ich to samo, rozumiesz? Badania nad ekologicznymi interakcjami na Worlornie. Podczas festiwalu nie zrobiono tego jak należy, bo żaden ze światów zewnętrznych nie jest zbyt mocny w ekologii. To wiedza zapomniana p.i., jak mawiają Emerelczycy. Stąd właśnie wziął się ten projekt. Znaliśmy się z Gwen już przedtem, tak się nam przynajmniej zdawało, no cóż, przybyliśmy tu z tego samego powodu, więc rozsądek podpowiada, że powinniśmy ze sobą współpracować, żeby dowiedzieć się jak najwięcej.
     – Tak myślę – zgodził się Dirk. W tej chwili projekt nieszczególnie go interesował. Chciał pomówić z Gwen. Zerknął na nią. – Będziesz mi musiała opowiedzieć o tym później. Kiedy porozmawiamy. Bo sądzę, że chcesz porozmawiać.
     Popatrzyła na niego dziwnie.
     – Tak, oczywiście. Mamy sobie wiele do opowiedzenia.
     Dirk podniósł torbę.
     – Dokąd teraz? – zapytał. – Czy mógłbym się gdzieś wykąpać i dostać coś do jedzenia?
     Gwen i Ruark wymienili spojrzenia.
     – Właśnie rozmawiałam o tym z Arkinem. Możesz się zatrzymać u niego. Mieszkamy w tym samym budynku. Tylko kilka pięter od siebie.
     Ruark pokiwał głową.
     – Chętnie, chętnie. To przyjemność wyświadczyć przysługę przyjaciołom, a obaj jesteśmy przyjaciółmi Gwen, czyż nie tak?
     – Hm – odezwał się Dirk. – Z jakiegoś powodu sądziłem, że zamieszkam z tobą, Gwen.
     Przez jakiś czas nie mogła na niego spojrzeć. Zerknęła na Ruarka, na ziemię, na czarne nocne niebo, nim w końcu popatrzyła mu w oczy.
     – Być może – rzekła ostrożnie. Z jej twarzy zniknął uśmiech. – Ale nie w tej chwili. Nie sądzę, by to było obecnie najlepsze rozwiązanie. Ale polecimy do domu, oczywiście. Mamy autolot.
     – Tędy – odezwał się Ruark, nim Dirk zdążył sformułować następne zdanie. Działo się tu coś bardzo dziwnego. Na pokładzie „Postrachu”, podczas długich miesięcy podróży, setki razy wyobrażał sobie scenę ich spotkania – czasami było ono czułe i pełne miłości, w innych chwilach przeradzało się w gniewną konfrontację, często zaś przelewali mnóstwo łez, nigdy jednak nie przyszło mu na myśl, że będą się czuli skrępowani, trudno im się będzie ze sobą porozumieć, a do tego będzie im towarzyszył nieznajomy. Zaczynał się zastanawiać, kim właściwie jest Arkin Ruark i czy jego związek z Gwen rzeczywiście ma tylko zawodowy charakter. Ale z drugiej strony, nie dowiedział się od nich niczego konkretnego. Nie wiedząc, co powiedzieć ani co myśleć, wzruszył ramionami i ruszył za nimi w stronę autolotu.
     Droga była krótka, ale na widok wehikułu Dirk zapomniał języka w gębie. Podczas podróży widział wiele różnych autolotów, ale żaden z nich nie przypominał tego. Wielka, stalowoszara maszyna miała potężne, zakrzywione, trójkątne skrzydła. Wydawała się niemal żywa, jak wielka latająca manta wyrzeźbiona w metalu. Mała kabina o czterech siedzeniach znajdowała się między skrzydłami, pod którymi Dirk wypatrzył złowieszczo wyglądające pręty.
     Spojrzał na Gwen, wskazując na nie ręką.
     – Czy to lasery?
     Kiwnęła głową, uśmiechając się niepewnie.
     – Czym ty latasz, do diabła? – oburzył się Dirk. – To wygląda jak maszyna bojowa. Czy mają nas zaatakować Hranganie? Nie widziałem nic podobnego, odkąd zwiedzaliśmy to muzeum w Instytucie na Avalonie.
     Gwen roześmiała się, wzięła od niego torbę i rzuciła ją na tylne siedzenie.
     – Wsiadaj – poleciła. – To zupełnie normalny autolot z Dumnego Kavalaanu. Zaczęli je tam produkować dopiero niedawno. Ma przypominać wyglądem zwierzę, czarne banshee. To latający drapieżnik, zwierzęcy brat Zgromadzenia Ironjade. Odgrywa bardzo ważną rolę w ich folklorze. Można powiedzieć, że to coś w rodzaju totemu.
     Wdrapała się do środka i usiadła za drążkiem sterowym. Ruark wszedł niezgrabnie za nią, przełażąc po opancerzonym skrzydle na tylne siedzenie. Dirk nie ruszył się z miejsca.
     – Ale on ma lasery! – ciągnął dalej.
     Gwen westchnęła.
     – Nie są naładowane. Nigdy nie były. Każdy autolot wyprodukowany na Dumnym Kavalaanie jest wyposażony w jakiegoś rodzaju broń. Tego wymaga tamtejsza kultura. Nie mówię tylko o Ironjade. Redsteel, Braith i Związek Shanagate postępują tak samo.
     Dirk okrążył wehikuł i wdrapał się do środka obok Gwen. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
     – A co to takiego?
     – To cztery kavalarskie koalicje schronień – wyjaśniła. – Można je uznać za małe państwa albo wielkie rodziny. Są po trochu i jednym, i drugim.
     – Ale po co lasery?
     – Dumny Kavalaan jest gwałtowną planetą – wyjaśniła Gwen.
     Ruark parsknął śmiechem.
     – Ach, Gwen – odezwał się. – To czysta nieprawda, czysta!
     – Nieprawda? – warknęła.
     – Jak najbardziej – potwierdził Ruark. – Tak, czysta, ponieważ jesteś blisko prawdy, ale połowa to nie całość, najgorsze kłamstwo ze wszystkich.
     Dirk odwrócił się na siedzeniu, by spojrzeć na małego, pucołowatego Kimdissianina.
     – Słucham?
     – Dumny Kavalaan był gwałtowną planetą, to prawda. Ale obecnie wygląda to tak, że przemoc tkwi w samych Kavalarach. Są wrogo nastawieni, wszyscy co do jednego. Wielu z nich to ksenofobi i rasiści. Pyszni i zazdrośni. Ze swymi dumnymi wojnami i kodeksem pojedynkowym, tak, dlatego właśnie kavalarskie autoloty mają broń. Żeby móc walczyć w powietrzu! Ostrzegam cię, t’Larien…
     – Arkin! – syknęła Gwen przez zęby. Dirk poderwał się, słysząc gwałtowną złość w jej głosie. Kobieta włączyła grawitor, dotknęła drążka i autolot z jękiem protestu poderwał się do lotu, wznosząc się szybko w górę. Port w dole był jasno oświetlony tylko tam, gdzie pośród mniejszych gwiazdolotów stał „Postrach Zapomnianych Wrogów”, a pozostała jego część pogrążona była w mroku. Ciemność ciągnęła się aż po niewidoczny horyzont, gdzie czarna ziemia zlewała się z jeszcze czarniejszym niebem. Znajdowali się na Krawędzi. W górze ciągnęła się międzygalaktyczna pustka, a w dole mroczna zasłona Welonu Kusicielki. Dirk nie spodziewał się, że poczucie osamotnienia będzie tu aż tak silne.
     Ruark dał za wygraną, mrucząc coś pod nosem. Przez długą chwilę w autolocie panowała krępująca cisza.
     – Arkin pochodzi z Kimdissa – odezwała się wreszcie Gwen z wymuszonym uśmieszkiem. Dirk za dobrze ją pamiętał, by się na to nabrać. Była tak samo podenerwowana jak przed chwilą, gdy ostro skarciła Ruarka.
     – Nie rozumiem – przyznał, czując się głupio, gdyż oboje jego towarzysze najwyraźniej uważali, że powinien to rozumieć.
     – Nie urodziłeś się na światach zewnętrznych – zaczął Ruark. – Czy jesteś z Avalonu, Baldura lub jakiegoś innego świata, wszystko jedno. Wy ludzie z Welonu nie znacie Kavalarów.
     – Ani Kimdissian – dodała Gwen nieco spokojniejszym tonem.
     Ruark chrząknął.
     – To był sarkazm – wyjaśnił Dirkowi. – Kimdissianie i Kavalarzy, no cóż, my nie bardzo się ze sobą lubimy, rozumiesz? Gwen próbuje ci powiedzieć, że jestem uprzedzony i nie powinieneś mi wierzyć.
     – Tak, Arkin – zgodziła się. – Dirk, on nie zna Dumnego Kavalaanu, nie rozumie jego kultury ani mieszkańców. Tak jak wszyscy Kimdissianie, powie ci o nich tylko to, co najgorsze. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana, niż mu się wydaje. Pamiętaj o tym, kiedy ten wygadany łobuz zacznie nad tobą pracować. To nie powinno być trudne. W dawnych czasach zawsze mi powtarzałeś, że każda kwestia ma trzydzieści różnych stron.
     Dirk parsknął śmiechem.
     – Tak było – przyznał. – Chociaż ostatnio doszedłem do wniosku, że trzydzieści to zbyt mała liczba. Ale nadal nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Na przykład ten autolot. Czy on wiąże się z twoją pracą? Czy może musisz latać w takim czymś, bo pracujesz dla Zgromadzenia Ironjade?
     – Ach – odezwał się głośno Ruark. – Nie można pracować dla Zgromadzenia Ironjade, Dirk. Albo się do niego należy, albo nie. Są tylko dwie możliwości. Jeśli ktoś nie należy do Ironjade, nie może dla niego pracować.
     – Tak – zgodziła się Gwen. W jej głosie ponownie zabrzmiał ostry ton. – A ja do niego należę. Chciałabym, żebyś o tym pamiętał, Arkin, bo czasami zaczynasz mnie denerwować.
     – Gwen, Gwen – zawołał wyraźnie podekscytowany Ruark. – Jesteś moją przyjaciółką, pokrewną duszą. We dwoje braliśmy się za bary z wielkimi problemami. Nie chciałem cię urazić, nigdy bym tego nie zrobił. Ale ty nie jesteś jedną z Kavalarów, w żaden sposób. Przede wszystkim jesteś kobietą, prawdziwą kobietą, a nie jakąś tam eyn-kethi albo betheyn.
     – Tak? Nie jestem nią? Ale noszę więzy nefrytu i srebra. – Spojrzała na Dirka i ściszyła głos. – To dla Jaana – wyjaśniła. – To właściwie jest jego autolot. Dlatego nim latam, odpowiadając na twoje pytanie. Dla Jaana.
     Zapadła cisza, mącona jedynie świstem wiatru, który owiewał ich, gdy mknęli przez mrok, i targał długimi, prostymi włosami Gwen i splątanymi kudłami Dirka. Przedzierał się niczym nóż przez jego cienkie ubranie z Braque. Dirk zastanawiał się przez chwilę, dlaczego kabina nie ma osłony, a tylko małą przednią szybę, która nie przydawała się właściwie na nic. Splótł ciasno ramiona na piersi i wcisnął się w siedzenie.
     – Dla Jaana? – powtórzył cicho. Wiedział, że otrzyma odpowiedź na to pytanie, i lękał się jej, gdyż Gwen wypowiedziała owo imię z dziwną nutą wyzwania w głosie.
     – On o niczym nie wie – odezwał się Ruark.
     Gwen westchnęła. Dirk zauważył, że znowu jest spięta.
     – Przykro mi, Dirk. Myślałam, że wiesz. Minęło tak wiele czasu i sądziłam, no cóż, że ktoś z ludzi, których oboje znaliśmy na Avalonie, na pewno ci powiedział.
     – Nie widuję już nikogo – odparł ostrożnie Dirk. – Z naszych wspólnych znajomych. No wiesz, dużo podróżowałem. Braque, Prometeusz, Świat Jamisona… – Mówił głosem, który brzmiał pusto i czczo w jego uszach. Przerwał i przełknął ślinę. – Kto to jest Jaan?
     – Jaantony Riv Wolf high-Ironjade Vikary – uszczegółowił Ruark.
     – Jaan jest moim… – Zawahała się. – Niełatwo to wytłumaczyć. Jestem betheyn Jaana i cro-betheyn jego teyna, Garse’a.
     Obejrzała się za siebie, odrywając na chwilę wzrok od tablicy rozdzielczej, po czym znowu wpatrzyła się w nią. Na twarzy Dirka nie było widać zrozumienia.
     – Mężem – dokończyła, wzruszając ramionami. – Przykro mi, Dirk. To nie do końca prawda, ale nie potrafię lepiej tego wyjaśnić jednym słowem. Jaan jest moim mężem.
     Dirk, który siedział wtulony w fotel z rękami skrzyżowanymi na piersi, nie odezwał się. Było mu zimno, czuł się zraniony i zastanawiał się, co właściwie tu robi. Przypomniał sobie szeptoklejnot i nic mu to nie wyjaśniło. Z pewnością miała jakiś powód, by mu go wysłać, i z czasem mu o tym powie. Szczerze mówiąc, raczej nie mógł liczyć na to, że pozostanie samotna. W porcie myślał nawet przez chwilę, że może Ruark… i to mu zbytnio nie przeszkadzało.
     Gdy milczał już zbyt długo, Gwen ponownie obejrzała się i spojrzała na niego.
     – Przykro mi – powtórzyła. – Dirk, naprawdę. Nie powinieneś był tu przylatywać.
     Ma rację, pomyślał.
     Od tej chwili podróżowali w milczeniu. Wypowiedziano już słowa, nie takie, jakich pragnął Dirk, lecz inne, które nic nie zmieniały. Nadal przebywał na Worlornie i Gwen siedziała obok niego, lecz nagle stała się mu obca. Oboje byli sobie obcy. Zapadł się jeszcze głębiej w siedzenie, pogrążony w myślach, a jego twarz owiewał zimny wiatr.
     Na Braque z jakiegoś powodu uznał, iż szeptoklejnot oznacza, że Gwen przywołuje go z powrotem, że pragnie, by do niej wrócił. Martwił się jedynie o to, czy on może do niej wrócić, czy Dirk t’Larien potrafi jeszcze kochać i być kochany. Teraz jednak zrozumiał, że wcale nie o to chodziło.
     Przyślij mi to wspomnienie, a przybędę, nie zadając pytań.
     Tak brzmiała obietnica, jedyna obietnica. Nie było w niej nic więcej.
     Ogarnął go gniew. Dlaczego to zrobiła? Trzymała w ręku klejnot i czuła to samo co on. Powinna się była domyślić. Żadna jej potrzeba nie mogła być warta ceny tego wspomnienia.
     Potem jednak Dirk t’Larien uspokoił się. Jeśli zacisnął mocno powieki, znowu mógł ujrzeć kanał na Braque oraz samotną, czarną barkę, która przez krótką chwilę wydawała mu się tak ważna. Przypomniał sobie też swą determinację, by podjąć kolejną próbę, aby stać się takim, jakim był kiedyś, wrócić do niej i dać jej tyle, ile będzie w stanie, bez względu na to, czego mogła od niego oczekiwać. Miał to zrobić nie tylko dla niej, lecz również dla siebie.
     Wyprostował się z wysiłkiem, rozprostował ramiona, otworzył oczy i skierował twarz pod zimny wiatr. Potem spojrzał z rozmysłem na Gwen i uśmiechnął się do niej nieśmiało, jak za dawnych czasów.
     – Ach, Jenny – powiedział. – Mnie też jest przykro. Ale to nie ma znaczenia. Nie wiedziałem o tym, ale to nie ma znaczenia. Cieszę się, że przyleciałem, i ty też powinnaś się cieszyć. Siedem lat to bardzo długo, prawda?
     Zerknęła na niego, a potem spojrzała z powrotem na instrumenty, oblizując nerwowo wargi.
     – Tak. Siedem lat to bardzo długo, Dirk.
     – Czy spotkam Jaana?
     Kiwnęła głową.
     – I Garse’a, jego teyna, również.
     Gdzieś na dole słychać było szum zagubionej w ciemności rzeki. Dźwięk wkrótce umilkł, bo lecieli dość szybko. Dirk wychylił się na zewnątrz i spojrzał w przemykającą za skrzydłami ciemność. Po chwili uniósł wzrok.
     – Przydałoby się więcej gwiazd – poskarżył się. – Mam wrażenie, że ślepnę.
     – Wiem, co masz na myśli – przyznała Gwen. Uśmiechnęła się i nagle Dirk poczuł się tak dobrze, jak nie czuł się od dawna.
     – Pamiętasz niebo na Avalonie? – zapytał.
     – Tak. Oczywiście.
     – Tam było mnóstwo gwiazd. To był piękny świat.
     – Worlorn też bywa piękny – odparła. – Jak wiele o nim wiesz?
     – Niewiele – przyznał Dirk, nie spuszczając z niej spojrzenia. – Słyszałem o festiwalu, o tym, że to planeta-wyrzutek, i właściwie niewiele więcej. Jedna kobieta na statku powiedziała mi, że odkryli go Tomo i Walberg podczas swej podróży na koniec galaktyki.
     – To niezupełnie tak – zaprzeczyła Gwen. – Ale w tej opowieści jest pewien urok. Tak czy inaczej, wszystko, co zobaczysz, to pozostałość festiwalu. Właściwie jest nią cała planeta. W tej imprezie uczestniczyły wszystkie światy Krawędzi. Każda kultura ma swe odbicie w jednym z miast. Jest ich czternaście, bo reprezentują czternaście światów Krawędzi. Między nimi leży kosmoport oraz Błonia, które są czymś w rodzaju parku. Właśnie nad nimi przelatujemy. Błonia nie są zbyt ciekawe, nawet za dnia. W latach festiwalu urządzano tam wystawy i zawody.
     – A czym zajmuje się wasz projekt?
     – Pustkowiami – wyjaśnił Ruark. – Wszystkim, co leży poza miastami, za ścianą gór.
     – Popatrz – odezwała się Gwen.
     Dirk popatrzył. Na horyzoncie majaczył łańcuch górski, czarna, wyszczerbiona bariera, która wyrastała ponad Błonia, przesłaniając niżej położone gwiazdy. Wysoko na jednym ze szczytów widać było iskrę krwawoczerwonego blasku, która rosła, w miarę jak się do niej zbliżali. Rosła, lecz nie jaśniała. Jej blask ciągle miał barwę mętnej, groźnej czerwieni, która z jakiegoś powodu przywodziła Dirkowi na myśl szeptoklejnot.
     – To nasz dom – oznajmiła Gwen. – Miasto Larteyn. Lar po starokavalarsku znaczy „niebo”. To miasto Dumnego Kavalaanu. Niektó rzy nazywają je Ognistym Fortem.
     Wystarczyło jedno spojrzenie, by Dirk zrozumiał dlaczego. Zbudowane na górskim stoku, mające pod sobą i za sobą skałę, miasto to było również fortecą – masywną i kwadratową, otoczoną grubym murem z wąskimi szczelinami okien. Nawet widoczne za miejskimi murami wieże wyglądały na ciężkie i mocne. A także niskie. Majaczyła nad nimi góra, której ciemna skała lśniła krwawym, odbitym blaskiem. Światła samego miasta nie były jednak odbiciem. Mury i ulice Larteynu gorzały posępnym, matowym ogniem, który pochodził od ich budulca.
     – To świecik – wyjaśniła Gwen w odpowiedzi na niezadane pytanie. – Za dnia pochłania światło, by potem emitować je w nocy. Na Dumnym Kavalaanie używa się go głównie do wyrobu biżuterii, ale z okazji festiwalu wydobywano go całymi tonami, a potem wysłano na Worlorn.
     – To imponujące, na barokowy sposób – przyznał Ruark. – Na kavalarski sposób.
     Dirk kiwnął tylko głową.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

47
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.