 |
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Centrum telegraficzne opanowane, pani kapitan – powiedział posłaniec. Gerta skinęła głową. Wśród żołnierzy przydzielonych do tego zadania było kilku, którzy potrafili kopiować „pięść” sygnalistów imperialnej marynarki. Przetarła wierzchem dłoni po rance na policzku. Nic poważnego, tylko draśnięcie po odłamku granatu – trzeba było szybko ruszać dalej, aby zaskoczyć przeciwnika wciąż oszołomionego wybuchem. Ona była nieco zbyt szybka. Trochę piekło, ale nie był to prawdziwy uraz, szkoda czasu na bandażowanie. Głęboki oddech. Biuro imperialnego dowódcy – a konkretnie admirała – stanowiło część klina uderzeniowego; jeden poziom w dół od szczytu wieży. Okno było zamknięte – okiennicą z półmetrowej opancerzonej płyty, lecz i tak głupie było osłabianie w ten sposób strukturalnej integralności budynku. Znajdował się tu ładny chodniczek z Unii, ozdobne biurko z kilkoma telefonami – imperialna technologia jeszcze nie doszła do wydajnych centralek – oraz mniejsze biurko dla asystenta admirała. Asystent leżał rozciągnięty na nim, brakowało mu większości twarzy, a jego mózg wyciekał poza krawędź blatu, tworząc galaretowatą kałużę. W gęstym od smrodu śmierci powietrzu wisiała ostra woń nowego azotowego prochu. Dwaj sygnaliści trudzili się nad kołem otwierającym okno. Udało im się je otworzyć, odsuwając trójkątny kawałek stali. Ustawili heliograf. – Prześlijcie: „faza pierwsza i druga ukończone zgodnie z planem” – powiedziała Gerta. Zadzwonił telefon, trzy ostre brzęki. Odebrała. – Tak, wiceadmirał del’Gaspari – odezwała się, trzymając chusteczkę na słuchawce i zniżając głos. Przy odrobinie szczęścia jej rozmówca pomyśli o zniekształceniach na linii. – Wkrótce będzie tu admirał del’Fanfani. Proszę mówić głośniej, ja nie… – odłożyła słuchawkę. Zaraz zaczął znowu dzwonić. Przynajmniej jej imperialny był dość dobry, łącznie z akcentem wyższych sfer w Ciano. Miała jednak nadzieję, że – ach. Admirał wszedł przez drzwi z rękoma skrępowanymi z tyłu. Był wysokim, chudym mężczyzną, łysiejącym, z białymi wąsami jak u morsa. Pustym spojrzeniem wpatrywał się w dal, jak człowiek, który odrzuca wszystko, co podsuwają mu zmysły. Za nim znajdowała się niska, gruba kobieta i szczupła nastolatka o ciemnej karnacji. Jego żona i córka; rozpoznała je dzięki dokumentom. Za nimi podążało pół tuzina żołnierzy. – Kwatery komendanta zostały zabezpieczone. Gerta skinęła głową. Cały kompleks znajdował się teraz w rękach Wybrańców. Spojrzała na zegarek. Dwadzieścia siedem minut od początku do końca. Zdumiewające. Właściwie poszło lepiej, niż planowano. Spodziewała się, iż zajmie to przynajmniej godzinę. – Dobra robota, sierżancie. – A potem, ostrzej: – Admirale del’Fanfani. Staruszek wyprostował się i zamrugał. – Co to wszystko ma znaczyć? – powiedział. – Żądam… Gerta dała znak ręką. Żołnierz zdzielił imperialnego oficera kolbą karabinu w nerki. Nie za mocno, lecz mężczyzna przewrócił się do przodu, poruszając ustami. Komandosi Wybrańców podciągnęli go w górę. Podeszła bliżej. – Konieczna jest twoja współpraca – powiedziała. A przynajmniej abyś okazał się użyteczny. Nie zależy od tego nic arcyważnego, ale będzie to pomocne. – Będziesz się odzywał, gdy ja ci polecę. Admirał wyprostował się. – Nigdy! – rzucił chrapliwie. Gerta wzruszyła ramionami. Jedna z komandosek trzymających admirała dobyła noża i uniosła brew. – Nie, nie sądzę, aby ostrze sprawiło, iż stanie się odpowiednio pomocny – powiedziała. – Trzymajmy się planu. Wywiad miał kompletne dossier imperialnego sztabu dowodzenia i niezłą znajomość ich psychologii. Imperialni mieli dziwny stosunek do pewnych funkcji fizjologicznych. Jeden z jej żołnierzy zrzucił ze stołu dokumenty i inne drobiazgi. Zwaliły się na podłogę z brzękiem szkła. Dwóch innych podniosło dziewczynę i rozciągnęło ją na plecach. – Papo! – wrzasnęła, wymachując i kopiąc nogami. A potem już tylko wrzeszczała, gdy żołnierze złapali ją za nogi, odginając do tyłu tak, że kolana prawie dotykały ramion. Inny podszedł, chwycił za kołnierz jej sukni, przesunął pod nim sztyletem, rozcinając ciężką materię, aż ją z niej zdarł. Jeszcze kilka zamachów i pocięta została także bielizna. Żołnierz wyszczerzył zęby w uśmiechu, wsuwając nóż z powrotem do pochwy i rozpinając rozporek. Splunął sobie w dłoń. Gerta zerknęła na nich – dziewczyna była całkiem ładna, lecz kobiece ciała nie działały na nią erotycznie, a poza tym to była praca – a potem zwróciła się z powrotem ku imperialnemu oficerowi. Matka dziewczyny uderzyła o ziemię z głuchym łupnięciem, przewracając oczyma i mdlejąc. Admirał drżał jak koń wyścigowy na startowej bramce, otwierając i zamykając usta. – Będę… – zaczął. Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie. – Przestać! – rzuciła Gerta. A żołnierz przestał, co wiele mówiło o dyscyplinie Wybrańców. – Będę mówić! Zostawcie ją! Gerta dała znak i komandosi puścili jego córkę. Dziewczyna skuliła się w pozycji płodowej na boku, niczym krewetka, przyciągając kolana do twarzy i pojękując cichutko. Gerta położyła dłoń na telefonie. – Dopóki będziesz współpracował – powiedziała. – Powiesz, co następuje…
– Cholera! – stwierdził Jeffrey. Przed nimi była barykada: wozy, meble i wyrwane płyty chodnikowe. Za nią znajdowało się jakichś pięćdziesięciu imperialnych żołnierzy i trochę marynarzy w kurtkach w paski i beretach. Wszyscy mieli karabiny, a na podstawie działka polowego znajdowała się sześciolufowa kartacznica. Mężczyzna spojrzał na budynki po obu stronach. Jeszcze więcej ludzi. Ktoś tutaj miał choć blade pojęcie o tym, co trzeba robić, ale zapewne był to młodszy oficer. Jeffrey zahamował i zaczął zawracać. – Alto! Z boków wybiegli ludzie z wymierzonymi karabinami. Jednostrzałowymi, ale wystarczyłby jeden tylko strzał, a mierzyło w niego z pół tuzina ludzi. – Jeden z tych psich synów Wybrańców! Imperialny marynarz, który krzyknął i przysunął bagnet, pewnie nigdy nie widział wojskowego munduru Krainy. Z drugiej jednak strony, nie widział też pewnie nigdy munduru Republiki Santander. – Zaprowadź mnie do swojego oficera! – rzekł Jeffrey głośno i wyraźnie. – Natychmiast. Na twarzy młodzieńca odruch walczył z histerią. Jeffrey wysiadł z samochodu, poruszając się energicznie, lecz nie groźnie, i wyprowadził Lucretzię za rękę na chodnik. Dziewczyna była nieco blada, ale poprawiła kapelusz i elegancko oparła dłoń o jego ramię. To prawdopodobnie wytrąciło żołnierzy ze stanu będącego mieszaniną strachu i żądzy krwi. Obraz najeźdźcy, jaki mieli w głowie, nie obejmował młodej imperialnej kobiety ubranej jak dama – no, niezupełnie jak dama, ale oni nie mieli towarzyskiego obycia, aby to dostrzec. Poszli za tą parą, właściwie ich nie popędzając. Imperialny dowódca był porucznikiem marynarki, mającym około dziewiętnastu lat. Na mankiecie munduru wypisane miał SIM Imperator Umberto. Miał również trądzik i żałosny wąsik oraz spojrzenie człowieka, który cholernie się stara działać w sytuacji, która, jak wie, zupełnie go przerasta. Ma szczęście, pomyślał Jeffrey. Na razie. – Poruczniku – powiedział. – Kapitan Jeffrey Farr, z armii Republiki Santander. – Kapitanie – powiedział młodzieniec, salutując. – Wybacz, ale… – Rozumiem – rzucił gładko Jeffrey. – A teraz, jeśli wybaczysz mi, jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo tej młodej damy, a konsulat został zniszczony. – Konsulat? Wybrańcy wypowiedzieli wojnę Republice? Przez chwilę młody imperialny porucznik wyglądał, jakby zaświtała mu nadzieja. Jeffrey miał lekkie poczucie winy. – Nie, obawiam się, że nie – wypadek w czasie działań wojennych. Ale reszta personelu konsulatu jest i tak martwa. Mój rząd z pewnością złoży skargę, ale tymczasem jestem neutralny. – Zatem nie będę cię zatrzymywał, panie – rzekł porucznik. Jeffrey zawahał się przez moment. – Poruczniku… powiedz mi, jak jeden żołnierz drugiemu, czy masz kontakt ze swoimi przełożonymi? Porucznik przełknął ślinę. – Nie, panie, nie mam. Miejski telegraf i linie telefoniczne wydają się nie działać albo też pozostają pod kontrolą wroga. – Wybrańcy lądują znacznymi siłami w dokach. – Mniej niż pół kilometra stąd. – Poruczniku, bez wsparcia nie masz szans. Doradzałbym mocno wycofanie się, dopóki nie nawiążesz kontaktu z górą. Jeszcze lepszym pomysłem byłoby pozbycie się mundurów i broni i ukrycie się w piwnicy, a potem udawanie nieszkodliwych robotników, ale nie sądził, by imperialny młodzieniec posłuchał tego rodzaju rady. – Jeśli nie mam rozkazów, to i tak mam obowiązek, ale dziękuję, kapitanie Farr. W Coronie jest ponad trzydzieści tysięcy imperialnych wojskowych. Jeśli wszyscy coś zrobią, można będzie jeszcze uratować sytuację. Lepiej ruszaj, to nie jest twoja walka. Jak cholera nie jest. A jednak to nie była jego bitwa. Jeśli każdy imperialny oficer miałby tyle chęci walki jak ten, to Corona mogłaby zostać uratowana. Było to jednak mało prawdopodobne. Obejrzał się przez ramię. Dwóch imperialnych żołnierzy prowadziło samochód ku barykadzie, a pozostali odsuwali wóz, robiąc mu miejsce, żeby przejechał. – Rozumiesz, oczywiście – ciągnął dalej porucznik – muszę zarekwirować twój pojazd. Jeffrey jednak tego nie rozumiał – choć był on bezcenny, zwłaszcza gdy nie działał system komunikacyjny. Samochody nie były rozpowszechnione w Coronie. Nie było też sensu oponować, nie wówczas, gdy Imperialny miał wsparcie pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Wydawało się, iż Lucretzia jest bardziej skłonna się kłócić. Jeffrey wziął ją pod ramię i ruszył pospiesznie. – Dokąd możemy iść bez samochodu? – syknęła. – Dokąd moglibyśmy nim pojechać? Główne drogi są zablokowane. Próbuję dostać się do kryjówki. A teraz ruszaj. Poszli szybko ulicą. Tłumy były tu gęściejsze, lecz kręciły się, jakby nie wiedząc, dokąd iść. Łącznie z ludźmi w imperialnych mundurach wojskowych. W kilkudziesięciu punktach miasta w powietrze wznosiły się teraz kolumny dymu. Spojrzał na zegarek. Godzina jedenasta. BUUUUM. Salwa z barykady sto metrów za nimi. Odezwała się kartacznica powolnym braaaap… braaap, gdy operatorzy zakręcili dźwignią. Jeffrey częściowo się odwrócił, potem jednak rozpoznał kolejny dźwięk. – Padnij! – krzyknął i padł plackiem, pociągając za sobą kobietę. Świszczący pisk zakończył się ostrym trach jakieś dwadzieścia metrów z tyłu. Ktoś spadł Jeffreyowi na nogi, drgając. Mężczyzna pchnął stopami, lecz ciało stawiało opór, bezwładne niczym worek ryżu. Jeffrey musiał się przetoczyć na plecy i pchnąć butem, aby uwolnić się od rzucającego się ciężaru. To dało mu doskonały widok na to, co zbliżało się drogą. Nawet z odległości stu metrów pojazd wyglądał na ogromny – romboidalny kształt znitowanego, stalowego pancerza wypuszczającego parę po bokach, z rozbłyskiem słońca Krainy na masce. Z obu stron wzmacniały go niekończące się pasy połączonych metalowych płyt. Pomiędzy górnym a dolnym pasem, z każdego boku, znajdowało się zamocowane na platformie działo – pięćdziesiątka, sądząc z wyglądu, lekkie okrętowe, szybkostrzelne działko. Na szczycie pudełkowego kadłuba umieszczono okrągłą wieżyczkę, na której osadzono dwa grube elementy będące zapewne nowymi, chłodzonymi przez wodę, automatycznymi karabinami maszynowymi, o jakich donosił wywiad. To były one. Wieżyczka obróciła się i z luf automatów błysnęło. Towarzyszył temu dźwięk przypominający odgłos rozrywającego się płótna. Pociski wgryzały się w imperialną barykadę niekończącym się strumieniem, roztrzaskując drewno w drzazgi i uciszając nieskuteczne karabiny. Ludzie odwrócili się i rzucili do ucieczki. Porucznik machał im przed twarzami szablą, próbując ich zebrać. Wtedy wystrzeliło drugie działko zamontowane z boku czołgu Wybrańców. Pocisk wylądował prawie u stóp imperialnego oficera, wybuchając z podmuchem dymu o paskudnym czerwonym rdzeniu. Na bruku pozostał jeden z butów porucznika. Reszta oficera została rozbryźnięta po płytach nawierzchni. W ciszy, jaka zapadła, świadkowie usłyszeli zgrzytliwy pisk stali ocierającej się o kamień, gdy pojazd bojowy Wybrańców potoczył się w górę zbocza ku nim. Przez chwilę Jeffrey był sparaliżowany. Instynkt szarpał włoskami na karku. W scenariuszach Centrum widział o wiele gorsze machiny wojenne, ale ta była tutaj – kołysząc się, posuwała się powoli ku niemu. Nie miał wcale za złe Imperialnym, że zwiali. – Chodźmy! – Lucretzia pociągnęła go za rękaw. Dobry pomysł. Jeffrey złapał ją za rękę i pobiegli.
W piwnicy było gorąco i ciasno, duszno od oddechów i potu. Jeffrey przyłożył ostrożnie oko do zakrytego listewkami piwnicznego okna, wyglądając przez nie. Strzały ustały – powolny warkot imperialnych karabinów i głuche, szybkie trzaski samopowtarzalnych karabinków Krainy. Mężczyzna widział, jak jakiś imperialny żołnierz próbuje się odczołgać przez kuchenny ogródek na zewnątrz, wlokąc za sobą bezwładne nogi. Za nim stanęły buty, wysokie buty z cholewami i wciśniętymi w nie szarymi spodniami. A potem pojawił się karabin z nasadzonym ostrzem bagnetu, wymierzony w tył głowy rannego mężczyzny. Broń warknęła, a ciało osunęło się do przodu. Cholera. To był po prostu pech, dostać się na skraj miasta – znajdowali się na przedmieściach pełnych porozrzucanych willi i ogrodów warzywnych – a potem wplątać się w potyczkę. Żołnierz Krainy przyklęknął i przejrzał kieszenie ofiary. Potem załadował karabin, wsuwając dwa magazynki po pięć naboi z ładownic parcianego pasa. Był mocno opalonym mężczyzną średniego wzrostu, z ogoloną czaszką i hełmem przyczepionym do pasa. Twarz miał posępną i twardą. Wyglądał dokładnie na tego, kim był – na świetnie wyszkolonego ludzkiego pitbulla. Dziki, niezbyt bystry, lecz wystarczająco śmiercionośny. Przesunął zamek do przodu, wsuwając pocisk do komory i odwrócił się, wykrzykując rozkaz przez ramię. Ktoś odpowiedział w takim samym krajowym z akcentem protegowanego i przyłączyła się do niego jeszcze trójka. Niewidziani przez Jeffreya inni przeszli obok, jeden szereg zaraz za drugim – pluton, sądząc po dźwięku. Lucretzia zasłaniała usta rękoma, a oczy miała szeroko rozwarte. To był dla niej ciężki dzień. Kurna, dla nas obojga. Naprawdę miał nadzieję, że nie będzie krzyczeć. Usłyszeli, jak na górze otworzyły się z hukiem drzwi. Coś rozbito – zastawę, szkło. Nagle doleciał ich powalający zapach wina. Niedobrze. Protegowani żołnierze muszą być zdenerwowani, nawet się nie zatrzymują, aby zagrabić więcej alkoholu. Wyjął rewolwer z kabury i powoli, cicho odwiódł kurek. Był to double action, lecz może się okazać, że warto zaoszczędzić ten ułamek sekundy. Jeffrey przełknął ślinę w wyschniętych ustach. Kiedy nie znajdą niczego na górze, mogą po prostu ruszyć dalej, pewnie mieli spory obszar do zajęcia… mogą nie strzelać do kogoś w mundurze neutralnego, trzeciego kraju. »Prawdopodobieństwo 8% plus minus 2.« Dzięki. Mniej więcej pokrywało to się z jego własnym wyliczeniem prawdopodobieństwa, że protegowani zrozumieją, co oznacza „neutralny” i będą się tym przejmować. Buty z cholewami tupały po kuchennej podłodze, deski trzeszczały, spuszczając strużki kurzu do piwnicy. Światło w piwnicy powoli nabrało matowego, srebrzystego zabarwienia. Jeffrey zacisnął zęby. Doświadczył już przedtem, co Centrum mogło zrobić z jego wzrokiem, ale nigdy mu się to nie podobało. »Ani mnie, ale używasz tego, co jest pod ręką« powiedział Raj. »Na prawo od drzwi.« Drzwi znajdujących się u szczytu schodów, zrobionych z cienkich, sosnowych desek. Gdyby był to tylko jeden żołnierz z Krainy, Jeffrey strzeliłby przez nie, gdy tylko klamka zaczęła się obracać. Ale było ich przynajmniej czterech. Trzask zamka, lecz drzwi nie otworzyły się od razu. Zamiast tego dało się słyszeć ciche stuknięcie… odgłos, jaki wydałby trzonek bagnetu dotykający suchych desek. Dłoń Jeffreya sięgnęła ku klamce, poruszając się z automatyczną precyzją, która wydawała się beznamiętna i powolna. Mężczyzna szarpnął drzwiami i żołnierz Krainy przeleciał przez nie, potykając się na progu. Przed oczami Jeffreya pojawiła się siatka obejmująca wroga. Tuż pod linią szczęki mężczyzny znalazła się zielona kropka. Palec Jeffreya musnął spust. Trzask. Głowa żołnierza poleciała w bok, jakby mężczyzna został kopnięty przez konia. Zleciał mu hełm, spadając w półmrok piwnicy. Półmrok, który sprawił, iż błysk z lufy pulsował niczym grot czerwonawego ognia. Hełm przytrzymał wypływający mózg i kości, lecz krew obryzgała twarz Jeffreya. Ten jednak już obracał się, obracał, unosząc pistolet. Drugi żołnierz Krainy – kobieta – mierzył z karabinu. Zielona kropka ustawiła się na jego gardle. Trzask. Kobieta upadła do tyłu, wijąc się przez chwilę, a jej krew spryskała wszystko: Jeffreya, schody, sufit. Żołnierz za nią odskoczył do tyłu z twarzą zastygłą w przerażeniu. Prawie znikł mu z oczu, lecz zielona kropka ustawiła się na jego nodze. Trzask. Dał się słyszeć wrzask, gdy żołnierz Krainy przewrócił się, znikając mu z oczu. Siatka objęła postać leżącą na deskach przy wejściu, a punkcik namierzający pulsował. Jeffrey nacisnął spust cztery razy. Kurna. Był jeszcze jeden… Warkot karabinu miał głębszy ton niż jego pistolet. Nabój w niklowym płaszczu był o wiele cięższy i szybszy – przebił się przez cienkie deski i odbił rykoszetem od kamieni piwnicy, brzęcząc niczym olbrzymia, śmiercionośna osa. Jeffrey stoczył się po schodach, otwierając bębenek rewolweru i wysypując z niego łuski. Wsadził do bębenka trzy szybko wymienialne ładunki i zatrzasnął go – zwykle nie było to dobre postępowanie, ale jemu się spieszyło – i odskoczył dwa kroki do tyłu, zanim znowu wystrzelił w górę przez deski schodów. Żołnierz odpowiedział ogniem w ten sam sposób – trzy szybkie strzały – a Jeffrey znowu rzucił się do tyłu, gdy pociski odbiły się rykoszetem w ciasnym pomieszczeniu piwnicy, zanim walnęły w stertę drewna i ziemniaków. Lucretzia macała przy pasie przewróconego żołnierza Krainy. Cholera, co ona wyrabia? A potem: Niech to diabli, powinienem był wziąć jego karabin! Pogramolił się ku trupowi, ignorując to, przez co się czołgał. Zanim do niego dotarł, Lucretzia wpadła na to, jak pociągnąć za zawleczkę jednego z granatów o drewnianym trzonku, jaki martwy żołnierz nosił w pętelkach przy pasie. Rzuciła bez zamachu i to słabo. Granat wylądował, wirując na najwyższym stopniu piwnicznych schodów i zawisł tam na chwilę, zanim przetoczył się przez próg do kuchni. … trzy, cztery, pięć… Ograniczona przestrzeń pomieszczenia na górze spotęgowała wybuch, oczywiście nie aż tak jak wtedy, gdyby doszło do niego w piwnicy. Jeffrey pognał po schodach zaraz po tym, jak ten dźwięk zamilkł. Mężczyzna odbił się od drzwi i wpadł do kuchni. Żołnierz, kobieta z Krainy, podnosił się chwiejnie na nogi, z krwią spływającą z nosa i uszu. Zielona kropka ustawiła się na grzbiecie nosa, a Jeffrey zacisnął palec. Trzask. Matowa jasność odpłynęła mu sprzed oczu. – Chryste – wyszeptał, zataczając się. Właśnie zabiłem czworo istot ludzkich. Brał przedtem udział w potyczkach, niewielkich, ale to… »Tak to już będzie przez resztę twego życia« powiedziało Centrum.
– Jesteś pewna? – spytał Jeffrey. Lucretzia skinęła głową, spoglądając na ulicę. – Jestem dla ciebie zagrożeniem. A ty dla mnie. Sama mogę się wtopić w miasto. Ty sam możesz się szybko przemieszczać – albo też znaleźć oficera wroga, który uszanuje twoją neutralność. Kobieta z Imperium pochyliła się i pocałowała go lekko. – Mam kod. Skontaktuję się, Jeffrey. I dziękuję ci. – Nie ma za co – wymruczał, potrząsając głową. »Mądra decyzja« stwierdziło Centrum. »Szanse przetrwania optymalne dla obu osób.« – W dalszym ciągu mi się to nie podoba – powiedział Jeffrey. »Jeszcze mniej spodoba ci się to, co nastąpi później, chłopcze« powiedział mu w myślach Raj. »Lepiej znajdź oficera i poddaj się.« »W tym scenariuszu szanse przetrwania porównywalne z tymi przy próbie ucieczki« powiedziało Centrum. »Parametry misji… « – Wiem, wiem, misja ma pierwszeństwo – powiedział. – Zróbmy to. Niechętnie odłożył karabin, który zabrał zabitemu protegowanemu żołnierzowi. Logicznie rzecz biorąc, powinien się już znajdować wewnątrz terenu zajętego przez jednostkę Wybrańców. Zależnie od tego, jak mocno trzymali się doktryny Krainy i jak bardzo popaprana stała się sytuacja… Jeffrey zaczął przemykać ulicą, trzymając się blisko budynków i przystając, by nasłuchiwać. Było późne popołudnie, padające ukośnie promienie słońca okrutnie piękne w przymglonym powietrzu. Słyszał ciężkie grzmoty eksplozji dobiegające z południa, z koryta rzeki i dzielnicy fabrycznej. A bliżej rytmiczne stukanie. Dał nura we wnękę. Rzeźbione odrzwia i ich krawędź dawały trochę osłony. Z obu stron ulicy zbliżał się pluton piechoty z Krainy, w ośmioosobowych oddziałach, truchtem, bez wysiłku, z zakończonymi bagnetami karabinami przyciśniętymi do piersi. I owszem, był z nimi oficer. – Gestan! – zawołał w krajowym. – Czekajcie! Nie shessn! Nie strzelajcie! Zabrzmiał gwizdek i wyćwiczony pluton jednocześnie przypadł do ziemi, wysuwając broń. Jeffrey postąpił do przodu, z rękoma w powietrzu, nieprzyjemnie świadom, jak jego jądra próbują się wcisnąć w brzuch. – Baczność! – warknął do dwóch protegowanych strzelców, którzy nadbiegali pochyleni. Zesztywnieli instynktownie na ten krzyk w krajowym z wyższych sfer. – Natychmiast zaprowadźcie mnie do swojego oficera – ciągnął dalej Jeffrey, wymijając ich energicznym krokiem i wsuwając pod lewą pachę swoją wojskową laskę. Słyszał milczące wahanie za sobą, a potem stukot podkutych butów na ceglanej drodze, gdy za nim podążyli. Niewątpliwie czubki ich bagnetów znajdowały się o jakiś cal od jego nerek. Muszę zachować inicjatywę. Oficer czekała z poskładaną mapą i zwalistym pistoletem automatycznym w dłoni. Niebieskie oczy zmrużyły się, rozpoznając brązowy mundur Santander, a on wyczuł jej kłębiące się myśli. Ona jest w trakcie misji i nie potrzebuje komplikacji, pomyślał Jeffrey. Ręka trzymająca pistolet zadrgała lekko, nieświadomie. Jeden strzał w głowę i nie ma żadnych komplikacji. Gdyby ktokolwiek odnalazł jego ciało, wyglądałoby to na nieszczęśliwy wypadek. – Kapitan Jeffrey Farr, armia Republiki – powiedział, salutując swobodnie, przytykając laseczkę do skraju spiczastej czapki. – Gratulacje, fahnrich, dobra żołnierska robota. Zajęcie miasta tej wielkości z tą szybkością to nie lada osiągnięcie! Wyciągnął dłoń. Oficer Wybrańców przyjęła ją automatycznie. Z bliskiej odległości dostrzegał pod tymi ściętymi na jeża włosami i mocną muskulaturą, że nie ma więcej niż dwadzieścia lat. Dostrzegało się pewną dozę zdumionego wahania na widok tego wygadanego cudzoziemca, który mówił językiem Wybrańców jak własnym. Jeffrey ścisnął energicznie jej dłoń, potrząsając nią. »Dobra robota« stwierdził Raj. »Osobisty kontakt zawsze czyni trudniejszym zastrzelenie kogoś.« – Robi wrażenie. A teraz, skoro już sytuacja jest opanowana, czy mógłbym prosić cię o eskortę do waszego pułkownika?
– Jeffrey Farr? – spytał pułkownik Wybrańców. Jego kwadratowa twarz z blond zarostem rozjaśniła się w niespodziewanym uśmiechu. – Cóż, niech mnie. Jesteśmy na swój sposób spokrewnieni. Pułkownik Heinrich Hosten, do usług, kapitanie. Stanowisko dowódcze rozłożono w małym parku – kilku oficerów zgrupowanych wokół stołów przyniesionych z pobliskich domów. Heinrich Hosten był potężnym mężczyzną, o cal albo i dwa wyższym od mierzącego sześć stóp Jeffreya, o szerokich barach i budowie skały. Lornetka polowa zwisała mu na piersiach, a z boku jego byczej szyi przylepiony był kwadrat chirurgicznego gazika, lekko zabrudzony krwią. Mówił dość głośno. Bateria działek polowych ciągniętych przez muły przejeżdżała kłusem po kamiennych płytach za parkiem. Jeffrey zaszufladkował je automatycznie w myślach, M-298, nowy standardowy model – kaliber 75 mm, rozdzielony ogon, osłona, hydropneumatyczne powrotniki, sprawiające, że lufa wraca do początkowej pozycji po każdym strzale. Za nimi posuwały się dwie karetki polowe, także ciągnięte przez muły – zwierzęta wyglądały, jakby zostały zarekwirowane na miejscu – zatrzymały się, aby noszowi zabrali ich ładunek do kościoła, który służył jako punkt pomocy medycznej. A od zatoki maszerowali kolejni żołnierze, mijając flagę i czekających na motocyklach kurierów z kwatery głównej regimentu. Jeffrey odpowiedział uśmiechem na uśmiech pułkownika Wybrańców. Cholernie niebezpieczny człowiek, pomyślał, przypominając sobie opis Johna. Wcale nie jest to prostoduszny mięśniak, na jakiego wygląda. Bystry. Oddany sprawie. »Założę się, że cieszy się z publiczności« powiedział Raj. »Te chłopaki od dawna nie toczyły wojny. Są dobrzy, ale chcą się też pokazać.« – Wygląda na to, że przyłapaliście tych hiszpańców z ręką w nocniku – stwierdził Jeffrey, odwracając się i osłaniając oczy dłonią. Dotknął ręką futerału lornetki u boku. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu? – Klim-bim – powiedział Heinrich; przydatne wyrażenie Wybrańców, które mogło oznaczać zarówno owszem, jak i wszystko jest dobrze na świecie. Jeffrey wycelował szkła. Nic nie zostało z imperialnej floty; czarne plamy na powierzchni, wystające maszty kilku ciężkich okrętów wojennych. Ogień i buchające kolumny ciemnego dymu znaczyły basen marynarki wojennej. Wszędzie w zatoce okręty wojenne i statki kupieckie płonęły, przechylając się lub tonąc. Czarne flagi ze złotym rozbłyskiem słońca górowały nad obiema wielkimi fortecami przy wejściu do zatoki, choć na Forcie Ricardo, na południu, spoczywał wypalony szkielet sterowca. Flaga Krainy powiewała także nad pałacem gubernatora na zachodzie oraz ratuszem miejskim i stacją kolejową na południu. Ognie szalały w kilkunastu miejscach, wyraźnie widoczne w zmierzchu wieczoru, a nad masą dachów pokrytych dachówkami unosiło się ciągłe staccato strzałów lekkiej broni. – Wygląda na to, że poszatkowaliście ich, aż ostały się tylko gniazda oporu – powiedział Jeffrey. – Ya. Z większą łatwością niż się spodziewaliśmy. Szybkość, planowanie i siła uderzenia. Było ich mnóstwo, ale my od początku mieliśmy przewagę. Niewiele ofiar. – I mieliście te… jak one się nazywają, te poruszające się fortece? – Czołgi. – Heinrich parsknął śmiechem, a kilku innych oficerów uśmiechnęło się kwaśno. – Straszliwe, gdy działają, co zdarza się w mniej niż połowie przypadków. Powinniśmy mieć tutaj jednego. Jeffrey przesunął lornetkę ku północy. Kończyły się tam miejskie przedmieścia, choć trudniej było to dostrzec, jeśli nie stało się na wzniesieniu. – Przygotowujecie się na kontratak? Heinrich zaśmiał się znowu i wskazał kciukiem na przelatujący w górze sterowiec. – Kocham je – stwierdził. – Zrzuciliśmy grupę bojową w sile batalionu na skrzyżowaniach dróg i linii kolejowych w połowie drogi do Veron. Szmaciarze mają tam skoncentrowane jakieś sześć dywizji, ale niemożliwe, żeby przez tydzień udało im się ruszyć cholernym palcem – a do tego czasu połączymy się z siłami powietrznymi, plus wyląduje już większa część sił lądowych. Jeffrey skinął głową, przyklejając uśmiech do twarzy. Wyglądało to na bardzo dobrą analizę. Ale czasami tak bardzo chciałeś się mylić. – Robi wrażenie – stwierdził. Heinrich roześmiał się serdecznie. – Zostań z nami trochę – powiedział. – A pokażemy ci coś, co robi wrażenie.
|
|
 |
|