– Teraz połóżcie je sobie na ramionach – kontynuował Stammel. Pozwoliła trzcinie przechylić się wolno w tył. Koniec oderwał się od ziemi, lecz pchnęła go z powrotem, zanim ktoś zdążył jej coś powiedzieć. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Stammel i kaprale wrzeszczeli na rekrutów, którym piki wymknęły się spod kontroli. Wreszcie wszystkie znalazły się w odpowiedniej pozycji. – Lewe ręce w dół – zarządził Stammel. – Unieść piki, ale starajcie się nie tracić kontroli. NIE! – ryknął. Paks usłyszała łomot i okrzyk bólu, gdy czyjaś tyka wylądowała towarzyszowi na głowie. Jej własna zachwiała się, gdy spróbowała przesunąć lewą dłoń. – Równo! – Paks zerknęła w bok, chcąc zobaczyć, jak radzą sobie inni w pierwszym rzędzie. Wyglądało na to, że wszystkie piki znajdowały się we właściwej pozycji. – A teraz... wracacie z nimi do pionu. Tak jest. Pochylcie je... nie... Nie! Pilnujcie ich, nie odsuwajcie od siebie. Powtarzali to ćwiczenie, aż cały oddział opanował zmienianie pozycji trzcin z pionowej do pochylonej bez burzenia szyku. Paksenarrion rozbolały ramiona i palce w miejscach, o które tarło drzewce. – Teraz maszerujemy w pozycji pochylonej – oznajmił Stammel. – I lepiej, żebyście nie wyglądali tak głupio jak inne oddziały. Każdy, kto upuści pikę... – wykrzywił się. Udało się im dotrzeć do końca placu przed innymi, nie upuszczając niczego prócz kropli potu. Zanim dołączyli do nich pozostali ćwiczący, trzciny leżały bezpiecznie na ziemi. Ich biegłość we władaniu bronią stopniowo poprawiała się. Otrzymywali mniej – choć nigdy żadnych – razów od Sigera i coraz lepiej radzili sobie z pikami. Po otarciu do krwi wnętrza lewego ramienia podczas ćwiczeń z łukiem Paks nauczyła się prawidłowego ustawiania łokcia. Wszyscy nabawili się guzów, cięć i zadrapań, lecz jedyny poważny wypadek w oddziale Paks spotkał Mikela Falssona, który naprawiając mur, spadł z niego i połamał sobie nogi. Wyzdrowiał, lecz kulał i znalazł zatrudnienie w zbrojowni. – Miał szczęście, że nie stracił nogi – orzekł Devlin. – Z tego, co widziałem, złamanie było naprawdę paskudne. – Paks wzdrygnęła się, przypominając sobie wystające z ran białe odłamki kości. – Gdyby była z nami marszałek... – zaczęła Effa. Devlin natychmiast jej przerwał: – Nie. Nie mów tak. Nie tutaj. Nie w tej Kompanii. Effa zbaraniała. – Myślałam, że Kompania Phelana przyjmuje głównie wyznawców Girda, czyż nie? – Kiedyś tak było, lecz teraz już nie. – Ale kiedy tu wstąpiłam i powiedziałam, że byłam w królewskiej gwardii, Stammel uznał, że to dobrze. – Tak powiedział ci sierżant Stammel? O tak, byliśmy zadowoleni, przyjmując wyznawców Girda – im więcej, tym lepiej. Nie będzie tu jednak żadnych marszałków. – Ale dlaczego...? – Daj spokój, Effa. – Arňe klepnęła ją w ramię. – To nie nasze zmartwienie. Ale zostawianie takich spraw w spokoju nie leżało w naturze Effy. Poruszała tę kwestię za każdym razem, gdy w pobliżu nie było Stammela ani kaprali, roztrząsając wszystkie „dlaczego” i „dlaczego nie”, i starając się nawrócić tych (jak Paksenarrion, Saben czy Arňe), którzy jej zdaniem byli prawi, choć nieoświeceni. Paks uznała to w końcu za denerwujące. – Mam własnych bogów – oświadczyła jej stanowczo. – I oni mi wystarczą. Moja rodzina wyznaje ich od wielu pokoleń i nie zamierzam tego zmieniać. Poza tym niezależnie od tego, jak dobrym wojownikiem był Gird, nie mógł zmienić się w boga. Nie stąd biorą się bogowie. – Obróciła się do Effy plecami i odeszła. Jednocześnie dyskutowała o religiach z Sabenem i Vikiem, lecz w zgoła inny sposób, zafascynowana odmiennością ich wierzeń. – Na przykład moja rodzina – zaczął Saben – byliśmy kiedyś nomadami – dziad ojca mojego ojca. Teraz hodujemy bydło, lecz nadal nosimy ze sobą kawałki podków, a podczas ślubów i pogrzebów tańczymy pod końskim ogonem i grzywą. – Czcicie... hm... konie? – upewniał się Vik. – Nie, oczywiście, że nie. Czcimy Koński Grzmot, północny wiatr i ciemnooką Klacz Obfitości, choć mój ojciec twierdził, że w rzeczywistości jest to Alyanya, Pani Pokoju. Za to rodzina mojego wuja... widziałem, jak tańczyli dla Guthlaca... – Łowcy? – Tak. Mój ojciec zawsze szedł wtedy do domu. Nie aprobował tego. – Ja myślę – wzdrygnął się Vik. – Miejski chłopak – dokuczała mu Paks. – Chronimy owce przed polowaniem, lecz wiemy, że Guthlac włada wielką mocą. – Wiem o tym. Chodzi o to, jaka to moc. Brrr. W mojej rodzinie oddajemy cześć Wielkiemu Panu, Alyanyi, Sertigowi i Adyanowi... – Kim są? – zapytała Paks. – Sertig jest Twórcą, na pewno o tym wiesz. Wyznają go rzemieślnicy. Adyan to Nazywający – nadaje prawdziwe imiona wszystkim rzeczom. Mój ojciec jest harfiarzem, a harfiarze mają wiele do czynienia z nazwami. – Jesteś synem harfiarza? – zapytał Saben. Vik przytaknął. – Przecież nie masz głosu! – Zgadza się – przyznał Vik, wzruszając ramionami. – Ani umiejętności gry na harfie, choć miałem ją w rękach, jak tylko nauczyłem się naciągać struny. Ojciec próbował zrobić ze mnie poetę, ale pisałem równie źle, jak grałem. A przez zamiłowanie do bójek wpadłem w tarapaty. Tak więc... – zerknął na swoje dłonie – tak więc lepiej było dla mnie wynieść się z rodzinnych stron i zacząć wykorzystywać posiadane umiejętności. – Czyli jakie? – zapytał podstępnie Saben. Vik obrócił się błyskawicznie, założył mu chwyt i przewrócił na plecy. – Na przykład kładzenie na łopatki przerośniętych hodowców bydła. – Saben roześmiał się i usiadł. – Teraz rozumiem – przyznał radośnie. – Ale czy to zadziała przeciwko tysiącu południowych włóczników? – Nie będzie musiało. Ty i Paks będziecie przede mną, szczęśliwi drągale, i obronicie mnie. Po kilku tygodniach zamieniania się miejscami w szeregu, otrzymali stałe przydziały. – Stałe, dopóki nie zrobicie czegoś głupiego – sprecyzował Bosk. Paks, ku jej zachwytowi, została liderką szeregu. Wciąż miała kłopoty z Korrynem, który kpił z niej i zaczepiał, kiedy tylko nie było w pobliżu kaprali, niemniej wróciła jej wcześniejsza radość z bycia w wojsku. Żałowała, że pojedynki są zabronione. Była pewna, że położyłaby brodacza na łopatki i z niecierpliwością wyglądała okazji ku temu. Lecz po karze, jaką wyznaczono trzem rekrutom z oddziału Kefera, którzy postanowili ożywić pewien nudny, deszczowy poranek bójką, postanowiła trzymać swój temperament w ryzach. Nie chciała stracić nowo uzyskanej pozycji. Pewnego popołudnia z południowego wschodu przyjechał oddział konnych w barwach Księcia. Wartownicy wpuścili ich na dziedziniec. Dowodzona przez żółtowłosego kaprala piętnastka mężczyzn wywarła na rekrutach olbrzymie wrażenie. Ci zdawali sobie z tego sprawę, pyszniąc się odpowiednio. – Sprowadź kwatermistrza – polecił kapral jednemu z rekrutów. Ten natychmiast pognał do budynku. Ćwicząca z Sigerem walkę na miecze Paksenarrion uległa pokusie zerknięcia na przyjezdnych i natychmiast zarobiła cios w żebra. – Kiedy walczysz, walcz – burknął starzec. – Gap się na wszystko na ziemi i niebie, a szybko skończysz jako przynęta na myszołowy. Skupiła się na próbach przedarcia się przez jego zastawy, lecz zbrojmistrz zdecydowanie ją przewyższał, gadając bez przerwy, podczas gdy jej zaczynało już brakować tchu. – Ech, za szeroki zamach – co ci mówiłem? Widzisz, znowu odsłoniłaś lewy bok. Jak nie będziesz uważać, to ktoś wsadzi ci tam ostrze. Szybciej, dziewczyno, szybciej! Powinnaś być szybsza od takiego starucha jak ja. No i popatrz, zostawiłem ci lukę wielką jak stodoła, żebyś mnie pchnęła, a ty znowu próbowałaś cięcia. Zatrzymaj się... Paks opuściła drewniane ostrze, rozpaczliwe łapiąc powietrze. – Jesteś już wystarczająco silna – oznajmił Siger. – Lecz siła to nie wszystko. Musisz być szybka, a myśleć powinnaś równie chyżo, jak działać. Rozłóżmy teraz pchnięcie na elementy. – Zademonstrował jej, po czym polecił, by kilkakrotnie powtórzyła jego ruchy. – Spróbujmy jeszcze raz. Nie stój w miejscu, musisz się ruszać. Tym razem ćwiczenie szło gładziej i w końcu ostrze dziewczyny prześlizgnęło się koło zastawy przeciwnika, dotykając boku zbrojmistrza. – Ach – zawołał – o to chodziło. – Tego popołudnia jeszcze dwukrotnie go trafiła, otrzymując w nagrodę jeden z jego rzadkich uśmiechów. – Musisz być jeszcze szybsza! – rzucił na odchodnym. Rozdział trzeci Paksenarrion miała wrażenie, że wydarzenia nastąpiły po sobie w oszałamiającym tempie. Jeszcze po południu była liderką szeregu i słyszała pochwały Sigera. Teraz dygotała na kamiennej pryczy w podziemnej celi, nie widziana i nie słyszana przez nikogo, zziębnięta, głodna, wystraszona i po uszy w kłopotach, o jakich nawet nie śniła. Pomimo zimnego kamienia pod plecami i boleśnie ocierających łańcuchów na nadgarstkach i kostkach, nie mogła uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło. Jak mogła wpaść w takie tarapaty przez coś, co zrobił ktoś inny? Głowa ją bolała, a w uszach wciąż dzwoniło od stoczonej walki. Każdy mięsień i każda kość dodawała osobną porcję bólu. Było tak cicho, że słyszała szum krwi w głowie i dzwonienie łańcuchów, gdy zmieniała pozycję na pryczy. I ten mrok! Nigdy nie bała się ciemności, lecz ta była inna: ciasna, gęsta, duszna. Skąd będzie wiedziała, że już świta? Jej oddech przyspieszył, rozrywając ciszę, starała się zwalczyć panikę. Z pewnością nie zostawią jej tutaj, żeby umarła? Zacisnęła zęby, tłumiąc krzyk, który próbował wyrwać się jej z piersi. Rozległ się jedynie cichy jęk. Nie zniesie, nie zniesie dłużej tego miejsca. Ogarnęła ją kolejna fala nudności i skwapliwie sięgnęła po wiadro. Nie miała czym wymiotować, niemniej poczuła się lepiej, wiedząc, że ma je pod ręką. Gdy konwulsje minęły, otarła usta w podarty rękaw. Jej oddech już się uspokajał, gdy wydało się jej, że słyszy jakiś dźwięk. Zamarła. Co znowu? Dźwięk przybierał na sile, lecz był tak przytłumiony kamiennymi murami i grubymi drzwiami, że nie potrafiła go rozpoznać. Miarowy – czyżby kroki? Czy skończyła się długa noc? Nad drzwiami ujrzała poświatę. Coś szczęknęło w drzwiach, które otworzyły się ze zgrzytem, zalewając podłogę powodzią żółtego blasku pochodni. Paks zamrugała, a gość osadził pochodnię w uchwycie wewnątrz celi. Potem zamknął drzwi i odwrócił się do niej, opierając się o ścianę koło łuczywa. To był Stammel, lecz Stammel tak surowy, że nie odważyła się odezwać. Patrzyła na niego bez słowa. Po długim milczeniu, podczas którego mierzył ją wzrokiem od góry do dołu, westchnął i pokręcił głową. – Myślałem, że masz więcej rozumu, Paks – oznajmił ponuro. – Cokolwiek powiedział, nie powinnaś było go uderzyć. Z pewnością... – Nie chodziło o to, co powiedział, sir, lecz o to, co zrobił... – Słyszałem, że poprosił cię o pójście z nim do łóżka i był natarczywy, kiedy odmówiłaś. A ty skoczyłaś na niego i... – Nie, sir! To nie... – Paksenarrion, to poważna sprawa. Będziesz miała szczęście, jeśli nie zrobią z ciebie tinisi turin – wiesz, co to znaczy, córko owczarza... – Paks przytaknęła, przypominając sobie stare określenie na ogoloną do gołej skóry owcę, używane także wobec osób niepożądanych, których wypędzano nagich i ogolonych. – Kłamstwa nic nie pomogą. – Ależ, sir... – Pozwól mi skończyć. Jeśli to, co on mówi, okaże się prawdą, najlepsze, na co możesz liczyć – naprawdę najlepsze – to trzy miesiące kamieniołomów i druga szansa w innym oddziale rekrutów, gdyż ja nie zdołałem nauczyć cię tego, co powinnaś wiedzieć. Jeśli twierdzisz, że kłamie, to będziesz musiała przekonać nas, że weteran pięciu kampanii, człowiek o dobrej reputacji w Kompanii, był taki głupi, by po pierwsze, zrobić to, a po drugie, kłamać. Czemu miałbym ci wierzyć? Znam cię – od ilu? Dziewięciu tygodni? Dziesięciu? Jego – od prawie sześciu lat. Jeżeli twoja opowieść jest prawdziwa i możesz to udowodnić, powiedz mi jak. Zamelduję o tym jutro kapitanowi i zobaczymy. Jeżeli nie, po prostu siedź cicho i módl się, by kapitan zaliczył ci twoje siniaki w poczet kary. – Tak jest, sir. – Paks zerknęła na surowe oblicze Stammela. Było jeszcze gorzej, niż myślała, skoro Stammel uważa, że kłamie. – No to jak było? Spojrzała na poranione ręce. – Sir, poprosił mnie, żebym poszła z nim na tyły izby – nie powiedział, po co, ale jest kapralem, więc poszłam. A on złapał mnie za ramię – zająknęła się, a ręce jej zadrżały – i próbował zaciągnąć do łóżka. Powiedziałam mu „nie”, ale on nie puszczał, tylko ciągnął dalej... – Znowu zerknęła na Stammela. Nie zmienił wyrazu twarzy i opuściła wzrok. – Powiedział, że jest pewny, że nie jestem dziewicą, nie przy mojej urodzie, i że muszę pójść do łóżka – z kimkolwiek – żeby pozostać liderką szeregu... – Powtórz! Powiedział, że co? – Że muszę... zapracować na tę pozycję... tyłkiem. Tak się wyraził. – Czy powiedział, z kim? – zapytał srogim głosem Stammel. – Nie, sir. Chrząknął. – Kontynuuj. – Ja... byłam zła... – I uderzyłaś go. – Nie, sir. – Pokręciła głową dla podkreślenia swych słów, lecz zaraz ogarnęły ją nudności i kilkakrotnie zwymiotowała do kubła. Rozdygotana, uniosła twarz. – Nie uderzyłam go, ale byłam zła, bo nie tak do tego podchodzę i zaczęłam... mówić brzydkie rzeczy – zadrżała – których nauczył mnie kuzyn – skończyła. – Napij się – podał jej butelkę. – Jeśli tak wymiotujesz, to musisz mieć czym, niezależnie od zakazu. Paks z wdzięcznością przełknęła zimną wodę. – Zdenerwował się, słysząc, co mówię... – To nie mogło być aż tak złe – co powiedziałaś? – „Pargsli spakin i tokko...” – Dziewczyno, czy ty wiesz, co to znaczy? – Nie... mój kuzyn mówił tylko, że to bardzo brzydkie... Przez oblicze Stammela przemknęło rozbawienie.
|
|