– Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżasz. – Paks miała nadzieję, że wymknie się po cichu, lecz Arňe, Vik i reszta przyjaciół przyłapali ją. – Co zrobisz sama? – Nie będę sama – odparła. – Ochraniam karawanę. – Karawanę! Na flaki Tira, to... – Wiesz dobrze, że parę lat temu Książę też to robił. – Tak, ale z nami – z Kompanią. Lecz wyjechać z obcymi... – Pomyśl, Arňe. Ilu obcych pojawiło się w tym roku w Kompanii? – Masz rację. Niemniej jesteśmy... jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Paks. Przyjaźnimy się, odkąd tu przyszłam. – Tak, ale ja nie mogę... – Czy to ten marszałek Girda? Zamierzasz zostać wyznawczynią? – Nie wiem. Nie, nie sądzę. Ja po prostu... – Przyjrzała się im, próbując to powiedzieć. – Biorę urlop... wszystkim nam się należy... może tu wrócę, a może nie. – To niepodobne do ciebie – skrzywił się Vik. – Zrozumiałbym, gdyby zrobiła to poniesiona złością Barra, ale ty... – Biorę urlop. – Spiorunowała go wzrokiem. – Biorę urlop. Rozmawiałam o tym ze Stammelem, Arcolinem i samym Księciem. Idę na urlop. – Wrócisz – orzekła Arňe. – Musisz. Inaczej byłoby nie w porządku. – Paks potrząsnęła głową i szybko odeszła. Gdy opuszczała obóz, złapał ją jeden z giermków Księcia. – Książę chce zobaczyć się z tobą przed twym wyjazdem – poinformował ją. Poszła za nim do namiotu dowódcy. W środku Phelan rozmawiał z Aliamem Halverikiem. – ...i sądzę, że to... och, Paksenarrion. Halveric ma do ciebie prośbę. – Mój lordzie? – Ponieważ jedziesz na północ – jak rozumiem, zamierzasz przebyć góry? – Tak, mój lordzie. – Dobrze ci zapłacę, gdybyś zgodziła się na pewne opóźnienie w powrocie do domu i zawiozła to pismo do mojej posiadłości w Lyonya. Jeśli wybierzesz wschodnią przełęcz, nie nadłożysz zbyt wiele drogi. – To dla mnie zaszczyt, panie. – Paks wzięła zwój w skórzanym etui i włożyła do sakiewki u pasa. – Spójrz na mapę. Powinnaś przekroczyć góry mniej więcej tutaj. Jeśli pojedziesz na północ, trafisz na szlak wschód – zachód, biegnący od Finthy do Prealith. W Lyonya odszukasz łowców lub od kupców w Tsaia dowiesz się, jak tu trafić. – Wskazał palcem na mapie. – Powołaj się na mnie, gdyż inaczej skierują cię na północ, do mego wuja lub braci, a nie chciałabyś aż tak zboczyć z drogi. Gdy tam przybędziesz, oddaj pismo mojej żonie, Estil – jest o parę dłoni wyższa ode mnie. Myślę, że moja wiadomość dojdzie do niej w ten sposób szybciej niż wysłanym umyślnie kurierem. – Tak, panie. – Jestem pewny, iż mogę ci zaufać, że nikomu o tym nie powiesz. Są tacy, którzy z radością ukradliby pismo, powodując tym nie lada kłopoty. – Nikomu nie powiem, panie. – Dziękuję. Zaufasz mojej pani, że ci zapłaci, czy chcesz pieniądze teraz? – Oczywiście, że ufam tobie... twojej pani. Jeszcze nie dostarczyłam wiadomości, choć przysięgam, że to zrobię. – Phelan twierdzi, że będziesz szukać pracy na północy, czy tak? – Skinęła głową. – Wobec tego Estil może ci pomóc. Obiecuję, że zrobi, co w jej mocy. – Paksenarrion – odezwał się Książę, wyciągając do niej rękę. – Pamiętaj, że zawsze będziesz mile widziana w moim domu i Kompanii. Niechaj bogowie będą z tobą. – Niech strzeże cię Falk – dodał Halveric. Opuściła namiot z pewnymi oporami. Trudno było pogodzić się z myślą, że odtąd nie ma tutaj żadnych praw. Gdyby wtedy ktoś zatrzymał ją i poprosił o pozostanie, mogłaby zmienić zdanie. Lecz nie spotkała przyjaciół, a wartownik przepuścił ją bez słowa. Gdy podeszła do bramy miasta, zaczęła rozmyślać o czekającej ją podróży. Szybkim krokiem przemierzała zatłoczone uliczki Sordu. Teraz, gdy porzuciła barwy Księcia i szła w brązowych spodniach i koszuli, z plecakiem na ramieniu i długim mieczem u boku, nie słyszała gwizdów, którymi tak się przejmowała. Dziwnie jej było po tak długim czasie z powrotem chodzić w spodniach. Było jej gorąco w nogi, drapało. Długi miecz także źle leżał na biodrze. Niecierpliwym gestem przesunęła go do tyłu. Plecak był ciężki... pomyślała, że jest za gorąco na chodzenie w kolczudze i ciepłych, wełnianych rzeczach spoczywających obecnie w plecaku. Zerknęła na słońce i poszła przed siebie. Na podwórzu gospody uwijał się dowódca karawany, trzy wozy były już załadowane. Chrząknął na jej widok i skinął głową w stronę drzwi karczmy. Paks spojrzała tam i zobaczyła kapitana straży. – Ha! – zawołał tamten. – Jesteś punktualnie. – Zmierzył ją od góry do dołu krytycznym spojrzeniem. – Gdzie twoja kolczuga? – W plecaku, sir – odrzekła. – Lepiej ją załóż – doradził. – Nie odważyłbym się zostawić jej gdzieś w panującym tu zamieszaniu. Swoje rzeczy połóż na wozie – wskazał. – A teraz pilnuj załadowanych towarów. Gdy przybędą pozostali, opracuję porządek wart. * * * Po paru dniach podróży Paks przyzwyczaiła się do reszty strażników. Nie sądziła, by mogła zaufać im podczas walki, niemniej uznała, że przypominają poznanych dotychczas żołnierzy. Paru wyrzutków z kompanii najemniczych i milicji, lecz większość okazała się odpowiedzialna i pracowita. Część nigdy nie robiła nic innego i znała się jedynie na strzelaniu z kuszy. Inni przeszli dobre szkolenie – opuścili godne szacunku oddziały z różnych, zwykle mało ważnych powodów. Na szczycie listy przyczyn królowały picie, bijatyki i hazard. Mijały dni. Na Miedzianych Wzgórzach stawało się coraz goręcej, bardziej niż gdziekolwiek indziej, gdzie do tej pory była. Powiedziano jej, że to najgorętsza część lata. – Mądrzy wybierają wiosenne karawany – mruknął jeden ze strażników, leżąc w cieniu wozu. – Jeśli takowe wyruszają – rzucił inny. – No tak, czego można oczekiwać od kupców? – Wysokich cen. – Wywołało to powszechny śmiech. Paks prażyła się w kolczudze. Spojrzała na wschód, gdzie w oddali majaczyła linia oceanu. Ze wzniesień, gdy widoczności nie psuła mgiełka upałów, mogła wypatrzyć piasek i wodę. Tam musiało być chłodniej. W końcu zapytała, dlaczego nie podróżują bliżej oceanu. – Skąd jesteś? – Z północy – odparła. – Urodziłam się na północny zachód od Vérelli. – Och. To w głębi lądu, prawda? Nie wiesz zbyt wiele o morzu. Cóż, gdybyśmy jechali bliżej brzegu, trafilibyśmy w okolice najgorsze z możliwych. Piach... chodziłaś kiedyś po piasku? – Po małej plaży pomiędzy Immerdzanem a... – Nie, nie po plaży. Po suchym piachu... sypkim piachu. To jest... o, do licha. To... to gorsze od zaoranego pola. – To potrafiła zrozumieć, kiwnęła więc głową. – Pomyśl o tych wozach: zapadające się koła, praca z mułami. Nasza praca. A potem mokradła. Grząskie, wilgotne, słone błota. I jeszcze więcej piachu. I wcale nie jest tam chłodno, tylko piekielnie gorąco, woda słona, wszystko śmierdzi. Uch. – Nie zapominaj o piratach – dorzucił ktoś. – Właśnie do tego dochodziłem. Wiesz, że tutejsze okolice nazywają Wybrzeżem Rabusiów? – A jak oni tam żyją? – Niektórzy lubią jeść kraby, małże i takie tam. Jest tam mnóstwo owoców morza. Mówią, że tu i ówdzie trafiają się źródła słodkiej wody. Parę nędznych osad. Poza tym piraci mają statki i zawsze mogą odpłynąć. Pomimo złowieszczej nazwy i ostrzeżeń dowódcy karawany nie zobaczyli choćby jednego bandyty i wozy bez kłopotów toczyły się niespiesznie na północ. Paks ćwiczyła strzelanie z kuszy, a jej umiejętności szermiercze wywarły na reszcie strażników wielkie wrażenie. Z kolei mnóstwo czasu zabierało jej wypluwanie kurzu po kolejnych próbach walki wręcz. Znali sztuczki, jakich nigdy nie widziała w Kompanii. Wreszcie ujrzała na horyzoncie smugę Krasnoludzkich Gór przecinających Miedziane Wzgórza. Gdy podeszli bliżej, przekonała się, że łańcuch górski biegł na wschód od samego wybrzeża, gdzie piasek ustępował skałom. – To Węzeł Wschodu – powiedział jej kupiec, widząc, jak tam patrzy. – Jeśli żeglujesz, musisz odpłynąć daleko w morze, by odszukać najlepsze prądy. – A tam nigdy nie chciałabyś się znaleźć – dodał strażnik, wskazując na rozległą zatokę za cyplem. – To Zatoka Niewolników. Na każdego pirata na wybrzeżu przypada dziesięciu w zatoce. Dla zapewnienia ci tam bezpieczeństwa potrzebna byłaby kompania rozmiarów oddziału twego Księcia. – Handlowałem tam – sprzeciwił się inny kupiec. Strażnik spojrzał na niego. – Cóż – mruknął w końcu. – Musiała nie spodobać się im twoja twarz – albo pieniądze. Karawana dotarła do skrzyżowania i skręciła na zachód, w stronę prowadzącej przez Miedziane Wzgórza przełęczy i dalej ku Wschodnim Marchiom Aarenis. Paks zaczęła studiować mapę w nadziei, że znajdzie szlak, który doprowadzi ją do wschodniej przełęczy w Krasnoludzkich Górach. Strażnicy upierali się, że powinna znaleźć sobie towarzystwo, ale ona wolała nikogo o to nie pytać, lepiej, żeby nikt nie wiedział, dokąd zmierza. W końcu postanowili sami znaleźć jej towarzysza. * * * – Jeśli chcesz mieć kompana, to jeszcze ktoś nas opuszcza, żeby przebyć Srebrną Przełęcz. – Jori, parę lat starszy od Paks, był jednym z tych, którzy najbardziej upierali się, że nie powinna jechać sama. – Och? – Nie przerwała pracy nad mechanizmem kuszy. – Kto taki? – Tamten elf. – Podniosła głowę zaskoczona. Nie wiedziała, że w karawanie podróżuje elf. Jori uśmiechnął się złośliwie. – Jest dumny, jak każdy elf – nie musisz obawiać się, że będzie cię zaczepiał po drodze. Puściła to mimo uszu. – Dlaczego tam jedzie? Uśmiech Joriego zgasł. – Och – twierdzi, że udaje się do Lasu Pani. No wiesz, do królestwa elfów. Niemniej część trasy moglibyście pokonać razem. – Hm. – Odstawiła kuszę i wstała, przeciągając się. – Gdzie jest? – Tam. – Jori wskazał brodą grupkę przy ognisku. – Przedstawię cię, co? – Jeszcze nie. Najpierw chcę go sobie obejrzeć. – W takim razie to ten w szarym płaszczu. Pomyślała, że jest o palec niższy od niej i nie przypomina widzianych dotychczas elfów, niemniej w zielonoszarych oczach i gracji, z jaką się poruszał, było coś nieludzkiego. W głosie pobrzmiewała mu elfia śpiewność. – Nie, mam sprawę do załatwienia w moim królestwie – mówił do kupca korzennego. – Nie boisz się samotnej przeprawy przez góry? – Bać się? – powtórzył kpiąco, a jego dłoń oparła się o złoconą rękojeść wąskiego miecza. Kupcy pokiwali głowami, mrucząc coś pod nosem. Paks przyjrzała się uważniej jego broni. Bardzo wąska klinga – pewnie broń pojedynkowa, pomyślała. Gdyby nie był elfem, uznałaby go za samochwałę. Był szczupły, poruszał się lekko. Ze względu na obfitą tunikę nie mogła stwierdzić, czy kryją się pod nią szerokie ramiona wojownika. Miał żylaste ręce, lecz na dłoniach nie widziała blizn ani zgrubień. To kwestia światła czy elfy nie nabawiały się odcisków? Jeden z kupców podniósł głowę i zobaczył ją. – Hej, strażniczko! To ta wysoka dziewczyna – dodał do swoich towarzyszy. - Chodź do ognia i ogrzej się nieco. – Machnął grubym ramieniem. Uśmiechnęła się, lecz została tam, gdzie stała. – Tu jest wystarczająco ciepło. Usłyszałam rozmowę o przeprawie przez góry i chciałam posłuchać. – Po co? Zamierzasz opuścić karawanę i udać się na północ? – Słyszałam o paru szlakach – odparła. Nie chciała zdradzić się ze swą wiedzą. – Znam kogoś, kto był za Krasnoludzkimi Górami. Ale jeśli istnieje krótsza droga... – Ach, krótsza... – wtrącił inny kupiec. – To zależy, dokąd udajesz się na północy... – Przyjrzał się Paks, lecz ta milczała. Po chwili wzruszył ramionami i kontynuował: – Po przejściu Srebrnej Przełęczy znajdziesz się pomiędzy Prealith a Lyonya, z tym że po północnej stronie jest pewien dobry szlak, powiedzie cię na zachód, prosto do południowo-wschodniego narożnika Tsaia. – Paks kiwnęła głową. Wyczuła raczej, niż dostrzegła, że elf ją obserwuje. – Szlak ten krzyżuje się z drogą do Strażnicy Krasnoludów, na rozstajach usypano kurhan i wybudowano skalną kryjówkę. Jeśli zmierzasz do Tsaia, odległość nie jest mniejsza, ale w pojedynkę możesz podróżować szybciej, a same przełęcze są łatwiejsze niż te na szlaku do Strażnicy Krasnoludów. Tamte... – przerwał i pokręcił głową. Zainteresowana, Paks podjęła temat. – Dziękuję ci, panie – powiedziała. – Nie wiem zbyt wiele o górach, słyszałam jedynie, że przeprawa jest krótka. Kupiec roześmiał się. – Tak – dosyć krótka. O ile ją pokonasz. Lód w środku lata, śnieżyce – to zawsze jest niebezpieczne, zwłaszcza dla samotnego wędrowca. Na twoim miejscu wybrałbym wschodnie przejście, to właśnie, o którym mówię. Spędzisz w górach więcej czasu, lecz nie tak wysoko ani w tak niskich temperaturach. Czy dowódca karawany wie, że odchodzisz? – Oczywiście, sir! – Rozzłościła się, lecz po minach zebranych poznała, że nikt nie zamierzał jej obrazić. – Poprosiłbym go o puszczenie cię koło wschodniej przełęczy – powiedział poważnym tonem kupiec. – Szczególnie jeśli zamierzasz podróżować sama. Przytaknęła, nie odzywając się więcej. Kupcy wrócili do ulubionych tematów: jakie produkty znaleźli w tym lub tamtym porcie i jak korzystnie je sprzedali, kto rządził którym miastem i co ostatnia wojna uczyniła z rynkami. – Mnie przede wszystkim martwi – mówił olbrzym w grubym, żółtym płaszczu – jak wpłynie na wysokość opłat. Powiada się, że Liga Gildii wydała mnóstwo pieniędzy na zeszłoroczne walki – będą musieli jakoś je odzyskać, a przecież najłatwiej osiągnąć to, podnosząc opłaty. – Zanadto nas potrzebują – zaprotestował inny. – A Ligę powołano po to, by wspierała handel. Mówię wam, że Liga Gildii nie zamierza nas okraść. – A nawet jeśli, to pozostaje rzeka – zasugerował następny. – Teraz, kiedy osadzili Alureda na książęcym stolcu, pozwoli nam z niej korzystać... – Ha! Ten stary wilk! Na Simyits, nie wierzysz chyba, że tytuł odmieni pirata, prawda? A jeśli już o to chodzi, to co uzyskaliśmy od różnych szlachetnych panów? Fakt, kiedy szykuje się wojna, potrzebują naszego złota, lecz potem – och, ci kupcy: ani honoru, ani lojalności – podatkami ich, stali się nazbyt hardzi. – Paks śmiała się z pozostałymi, choć sama uważała, że kupcy nie mają honoru – jak milicja Vonja. Jakoś nigdy nie zastanawiała się, co sądzą sami kupcy. Gdy tej samej nocy zeszła z warty i zatrzymała się przy ognisku strażników na kubek naparu, powitała ją spowita w płaszcz postać. Dojrzała błysk zieleni szeroko rozstawionych oczu. – Ach. Paksenarrion, prawda? Stanęła spięta i niepewna. – Tak... zgadza się. A ty, panie? Ukłonił się z gracją, choć jakby kpiąco. – Możesz mi mówić Macenion. Elf, jak widzisz. – Kiwnęła głową i sięgnęła po garnek naparu. – Pozwól... – dodał miękko i ze stojaka za garnkiem uniósł się cynowy kubek, zanurzył się w płynie i podfrunął do ręki dziewczyny. Zamarła, zatkało ją. – No dalej – zachęcił ją – weź go. – Spojrzała na kubek, potem na własną dłoń, by wreszcie ostrożnie ująć ucho naczynia. Prawie je upuściła, czując nagle jego ciężar. Powoli wypuściła powietrze i ostrożnie upiła odrobinę płynu. Smakowało zwyczajnie – zastanawiała się, czy nie wsypał czegoś do środka. Znów zmartwiała na widok drugiego kubka, który poderwał się ze sterty, napełnił i popłynął ponad ogniskiem do Maceniona. Elf ujął go, ukłonił się jej i napił. – Przepraszam – rzucił lekkim tonem – jeśli cię przestraszyłem. Słyszałem, że jesteś wojowniczką o znacznym doświadczeniu. Piła napar, rozważając, jak powinna postąpić. Na pewno nie miała ochoty przyznać się, że przestraszyła się odrobiny magii, lecz widział jej reakcję. Opróżniła kubek, odstawiła go i usiadła powoli. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam – powiedziała w końcu. – Najwyraźniej – odrzekł. Odłożył własne naczynie na stertę i usiadł koło niej. – Kiedy pytałem – podjął – każdy zapewniał mnie, że masz doskonałą reputację. – Poczuła ukłucie irytacji: jakie miał prawo rozpytywać o nią? – Jak rozumiem, służyłaś w Kompanii Phelana. – Spojrzał na nią, więc przytaknęła. – Tak. Jeden ze strażników słyszał o tobie. Nie byłaś zwyczajną najemniczką, powiedział. – Znowu poczuła gniew. – Poprzedniego wieczoru wspomniałaś, że przed dotarciem do Valdaire udajesz się w góry, na północ. Sama, jak rozumiem? – Kiwnęła głową. – Mógłbym – zaczął, patrząc na złożone na kolanach, splecione dłonie – mógłbym ci pomóc. Znam te szlaki – niebezpieczne dla kogoś niedoświadczonego, niemniej dosyć łatwe. – Och? – Sięgnęła po kubek i ponownie go napełniła. – Chyba, że zamierzasz podróżować sama. Ludzie rzadko się na to decydują. Wzruszyła ramionami. – Nie ma nikogo, kto mógłby ze mną podróżować. Z radością przyjmę od ciebie rady dotyczące szlaku. – Pamiętała przestrogi Stammela przed takimi, którzy chcieliby jej towarzyszyć.
|
|