nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Chaz Brenchley
Wieża Królewskiej Córy: Księga Pierwsza Outremeru
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     3
     Żadnej córki, żadnych drzwi
     
     Za pierwszym razem, gdy Marron i jego oddział spotkali się ze swoimi braćmi w Roq, dzwon wybijał północ i wzrok nie był mu do niczego przydatny.
     Dzwon, który go przyzywał, został nazwany Frater Susurrus – Brat Szeptacz. Dziś jego szept przenikał głęboko do kości, jak ostrze oznajmiające swe imię podczas cięcia. Trzy uderzenia trafiły w podbrzusze: pierwsze, gdy spał, dwa, gdy drgnął i w obronnym, bezskutecznym odruchu zwinął się w kłębek. I jeszcze trzy, gdy usiadł zamroczony na swoim materacu. Kamień i kości, siano i podłoga, wszystko drżało razem z głosem dzwonu.
     – Wstańcie – rozkazał głos fra Pieta w ciemności, w ciszy, która zapadła po szóstym uderzeniu. – Wstańcie i się ubierzcie, i chodźcie.
     Modlitwy o północy stały się już nawykiem, tak naturalnym jak wschód słońca i to, że czuwa, by je oglądać i także się wtedy modli. Palce Marrona wymacały habit, tam gdzie go położył wcześniej, by mieć pod ręką. Wciągnął strój przez głowę, wstając, i już był gotów. Bosostopy i posłuszny, tak jak nakazywała Reguła. Lecz za kim mają iść i jak? W opactwie nocne światła paliły się na każdym zakręcie, by wskazać drogę nowym braciom lub ogłupiałym jeszcze od snu. Tutaj otwarte wejście było równie czarne jak cela. Jedynie okno majaczyło jakimś światłem, obramowane przez nie widział gwiazdy, które płonęły tu jaśniej niż w domu. Lecz okno było nie więcej niż prześwitem w otworze strzelniczym, mimo że wychodziło na wewnętrzny dziedziniec, a nie na mury. W ciemności nocy nie pomagało znaleźć pozbawionym wzroku nic poza sobą. Po wpatrywaniu się w nie Marron widział jeszcze mniej, gdy odwrócił ponownie głowę, próbując dostrzec coś poza Aldem na sąsiednim materacu.
     Jeśli musieli dać sobie radę bez światła, mógł kierować się do kaplicy, posługując się słuchem. Nie słychać było głosów, oczywiście, nikogo głupiego na tyle, by nawet wymruczeć słowo stłumionym szeptem, lecz słyszał niepewność i wahanie braci w odgłosach odziewania się, oddechach, w oczekiwaniu, by spełnić polecenie. Słyszał, jak stopy Alda zaszurały na zimnej, kamiennej posadzce, chętne, by pójść na modlitwę, lecz nieświadome, jak i którędy się tam dostać.
     Wsłuchiwał się w coś jeszcze, odgłos nóg stawianych przez fra Pieta. Poznałby ten krok, pomyślał, nawet przez najgłębszy sen, możliwe, że zagościło już na dnie jego snu echo tych kroków. Fra Piet poruszał się w nierówny sposób, za który odpowiadała wielka blizna na udzie. I owszem, usłyszał teraz ten sam złamany rytm, który odbijał się w krzykach szalonej masakry, która się rozegrała tamtego popołudnia, obecnej zarówno w chaotycznych wspomnieniach Marrona, jak i jego niejasnych snach. Fra Piet jechał konno przez cały czas, lecz to odgłos opadających stóp Marron słyszał mimo głosów w głowie. Z pewnością zawodzenie dziecka nie mogło mieć takiego nierównego rytmu, ani jego płynąca krew, przez te kilka chwil, gdy płynęła...
     Potępieńcze obrazy malowały się w ciemnościach zarówno prawdziwe, jak i fałszywe. Marron modlił się o światło, jakiekolwiek światło, dzięki któremu jego oczy mogłyby się skupić na czymś innym. I wreszcie nadeszło, powoli, w towarzystwie szurających stóp. Wpierw pojawiła się szarość w drzwiach, na tyle jasna, by ukazać ich zarys i w nich sylwetkę fra Pieta. Szarość po chwili stała się pełgającym żółtym płomieniem, który przyniósł ze sobą tak dźwięki, jak i obrazy, ciche stąpnięcia niezliczonych stóp.
     Płomień był pochodnią niesioną przez jednego z braci, a gdy minął drzwi, fra Piet wyciągnął własną, nie zapaloną pochodnię. Nie wypowiedziano ani słowa. Brat nie zatrzymał się nawet na moment, tylko pochylił żagiew na chwilę, dostatecznie długą, by dotknąć i podzielić się ogniem.
     Po tym milczącym bracie nadeszło ich więcej, o wiele więcej zakapturzonych cieni widzianych tylko przez chwilę. Jeden na trzydziestu trzymał w rękach pochodnię.
     W końcu procesja się zakończyła. Fra Piet wyszedł na korytarz, unosząc światło ku górze. Nie wykonał żadnego gestu, lecz jego oddział podążył za nim, naśladując to, co widzieli, idąc pojedynczo z zasłoniętymi, pochylonymi głowami, wpatrując się w pięty mężczyzny idącego z przodu.
     Wędrowali gęsiego przez ogrom zamku wąskimi i zadziwiającymi drogami, jak larwy w serze, pomyślał Marron. Dwukrotnie się zatrzymywali. Zobaczył, jak Aldo się zatrzymuje i sam gwałtownie znieruchomiał, szczęśliwy, że nie zapadł w sen, idąc, jeszcze szczęśliwszy, że szedł za piętami przyjaciela, a nie fra Pieta. Zastygł w bezruchu i poczekał – podczas gdy inni bracia przecięli ich drogę, jak sądził Marron, mimo że nie dojrzałby tak daleko, nawet jeśli uniósłby głowę i zerknął – i marsz rozpoczął się na nowo, poruszali się jak inni bracia, posłuszni jak niewolnicy.
     W końcu zaczęli iść szerszym korytarzem i drugi sznur braci pojawił się przy nich, w ten sposób dotarli, dwójkami, obcy i bracia, przez wielkie drzwi do wielkiej sali Roq.
     
     * * *
     
     Pochodnia fra Pieta zmalała nagle do iskry, impertynenckiego świetlika rozbłyskującego na tle nocy, jej światło zostało raptownie utracone pod ogromnym ciężarem panującej w tym miejscu ciemności. Pochodnie niesione przez innych braci wyglądały na niewiarygodnie stłumione, jakby widziane z nieprawdopodobnego oddalenia.
     Nie odwaga, lecz strach zgromadził wszystkie oddziały w tym ogarniającym wszystko mroku. Strach, że zostaną w tyle, że będą sami.
     – Chodźcie – powiedziano im. I podeszli, zbliżając się do siebie, niektórzy nawet dotykając. Chłodna skóra czy obojętny w dotyku habit, bez znaczenia, ważny był tylko kontakt z czymś poza kamieniem pod stopami czy ciemnością wokół. Oddychali samą ciemnością i zupełnie im to nie odpowiadało. Jeden szczęśliwy człowiek – a to niespotykane, być uznanym szczęśliwym, gdy jest się go tak blisko – podążał za fra Pietem, za światłem, i jak ogniwa łańcucha każdy szedł za człowiekiem z przodu. Idąc z kolei za Aldem, Marron stracił wyczucie ścian po obu stronach czy sufitu nad głową. Istniał tylko aksamitny nacisk nocy, która nawiedziła nawet to święte miejsce, niszcząc naturalną równowagę stanowiącą największy dar Boga dla jego śmiertelnych poddanych. Wydawało się to herezją, świętokradztwem, czymś krańcowo niewłaściwym: w tym miejscu, najprędzej ze wszystkich innych miejsc pod niebem, światło powinno być równie ważnym bratem ciemności, usuwając się z wdziękiem o zachodzie słońca, lecz nigdy podobnie zgniecione, nigdy wyparte...
     Nie tylko posłuszeństwo zgięło kark Marrona, gdy nie podnosząc nóg, szedł w ślad za Aldem. Bał się wciąż i nawet obecność tak wielu braci nie mogła mu dodać otuchy. Pomyślał, że zaraz znajdzie się w obecności czegoś, co może zaszkodzić bożym zamiarom, chyba że to nieobecność Boga przepełniała tę salę, sprawiała, że wydawała się tak bardzo pusta.
     
     * * *
     
     W końcu fra Piet uczynił gest pochodnią, szerokie machnięcie skierowane w jedną stronę. Przelotnie dostrzegli szereg klęczących przed nimi braci. Powolne, ostrożne szurnięcia – dotykali się, idąc, ocierając ramionami – doprowadziły ich do szeregu znajdującego się z przodu. Marron poczuł nie tylko ramię Alda przy swoim, także jego zimną dłoń i mocno ją uścisnął. Razem opadli na kolana i równie wiele znaleźli pocieszenia w tym dotyku, jak i w braku ruchu. Odwrócił głowę w nadziei ujrzenia twarzy Alda pod kapturem i dojrzał, jak fra Piet na końcu rzędu opuścił pochodnię i uderzył o kamienne płyty, gasząc światło. Nie przyniosło to żadnego pocieszenia, uścisnął więc mocniej palce przyjaciela.
     Cienie skoczyły przelotnie, dziko, i zniknęły. Usłyszał więcej szurnięć z tyłu, więcej oddechów i szelestu habitów, gdy następni bracia przybyli, by uklęknąć za nimi. Byli mile widziani, czuł się częścią całości, nawet jeśli nie budziło to poczucia bezpieczeństwa. Ciągle wydawała się nienormalna ta przeogromna ciemność, złamane przyrzeczenie.
     I już nie było światła i nic się nie poruszało z tyłu, nic nie mógł usłyszeć. Nie odważył się odwrócić głowy, obawiał się, że fra Piet może widzieć nawet w takich ciemnościach. Lecz wyprostował plecy i popatrzył przed siebie, szukając choć jednej ostatniej pochodni. Nic nie zobaczył.
     Opadł ponownie, wciąż trzymając dłoń Alda, czekał, podobnie jak i inni czekali. Wkrótce usłyszał jeszcze kroki dochodzące z tyłu hali, zmierzające do przodu. Stopniowo zrobiło się jaśniej, ukazały się pochylone szeregi zakapturzonych pleców, za którymi klęczał. Teraz już zupełnie nie miał śmiałości się poruszyć, przekonany, że fra Piet obserwuje swój oddział, szukając jakiejkolwiek oznaki pozbawionej szacunku ciekawości.
     Pary pochodni pojawiły się niesione przez braci ubranych na czarno, idących przejściem, tuzin par, powolna parada, a za nimi preceptor i inni mistrzowie Zakonu. Jeszcze więcej ludzi z pochodniami i później szereg za szeregiem szli mężczyźni w białych szatach z narzuconymi na nie czarnymi płaszczami. Marron zmarszczył czoło, nie rozumiejąc ich obecności tutaj.
     Szli dalej i trudno było dojrzeć cokolwiek przez ciała braci z przodu, lecz fragmenty widocznej bieli trochę pomagały. Mężczyźni rozciągnęli się w linii przed wszystkimi klęczącymi braćmi, za nimi światło pochodni powędrowało w górę, tam gdzie musiał być ołtarz. Wtedy wygaszono i te pochodnie i już zupełnie nie było światła.
     Jedna długa, przerażająca chwili ciszy, gdy wydawało się, że każdy wstrzymał oddech razem z braćmi, po niej wielki dzwon uderzył ponownie, wywołując pulsowanie w ciele i kościach zarówno Marrona, jak i Alda, czuł go w drżeniu palców przyjaciela, w drżeniu zgodnym z jego własnym. I głos preceptora wykrzyknął: – Fiat lux!
     
     * * *
     
     I stało się światło. Niebieskie światło, chłodne z początku, płynące i wijące się, by utworzyć podwójną pętlę znaku Boga na tle odległej ściany za ołtarzem. Potem zapłonęło jaśniej, jaskrawo jak słońce, zbyt gwałtowne, by na nie patrzeć, chociaż ciągle wydawało się przelewać jak płynny ogień, wędrując za swoim blaskiem. Oczy Marrona zaczęły łzawić i szybko odwrócił głowę.
     Widział teraz przed sobą całą salę, aż nadto jasno oświetloną, święta obietnica ciągle była w mocy, a równowaga została nagle odzyskana. Lecz pierwszą rzeczą, jaką Marron zobaczył, gdy oczy zaczęły ponownie widzieć, był jego cały oddział robiący dokładnie to co on, obracali się i rozglądali wokół. A drugą rzeczą, jaką spostrzegł prawie równocześnie, był ciemny cień pod kapturem fra Pieta, gdy głowa spowiednika odwróciła się, by obserwować swoich podopiecznych, a ciemne oczy połyskiwały w mroku, gdzie nie docierało światło.
     Marron zwrócił się do przodu, opuścił oczy, koniec z podglądaniem. I tak widział tylko setki klęczących braci i szerokie cienie wielkich podpór z przodu.
     Inny głos zaczął odprawiać nocne nabożeństwo, niosąc się z łatwością przez tę wielką przestrzeń. Marron pomyślał, że w tym też może kryć się magia, tak jak w rozbłyskach światła nad ołtarzem. Lecz już nie czuł lęku, tylko radość, jako jeden z wielu wiernych, którzy przybyli tutaj złożyć pokłon Bogu. Przyłączył swój głos do innych, chętnie, gorliwie, pobożnie. Jedyną rzeczą, której pewnie nie powinien robić, to trzymać przez całą godzinę nabożeństwa dłoni Alda w swoim uścisku.
     
     * * *
     
     Nawet cisza, która zapadła później, zdała się wzbudzać echo i śpiewać pod rozległym sklepieniem ponad ich głowami. Wyciszony i spokojny, nie obawiał się niczego, widząc przed sobą promieniste potwierdzenie istnienia Boga, nawet nie słyszał w tej chwili rwanego pulsu płynącej krwi dziecka, a wyłącznie zerkał do góry. Posłuszeństwo było nie tylko cnotą, lecz także obowiązkiem, czymś, co był winny, lecz także przyjemnością. Później znajdzie się jeszcze okazja, by zwiedzić to miejsce za dnia. Nawet z brzegiem kaptura opuszczonym poniżej brwi i oczyma zwróconymi na dół wciąż widział poruszenie przed sobą, gdy bracia wzdłuż przejścia powstali i wznieśli martwe, wygaszone pochodnie wysoko. Z pewnością fra Piet zrobił to samo. Marron nie musiał patrzeć ani zastanawiać się dlaczego. Odpowiedź z pewnością nadejdzie sama.
     I oto była: dwie roziskrzone linie światła wytrysnęły w chwale sponad ołtarza, dotykając po swojej drodze każdej pochodni, obdarzając je płonącym życiem. Na ten sygnał wszyscy bracia powstali, oddział Marrona tylko chwilę po innych. Ponownie mistrzowie szli w pochodzie pomiędzy nimi, z przodu, i wśród nich ludzie niosący pochodnie, mężczyźni w bieli z tyłu. Gdy dotarli do wyjścia, preceptor musiał się zatrzymać i odwrócić twarzą do sali, Marron go nie widział, lecz zrozumiał, że procesja zatrzymała się w przejściu. Jedynie słyszał głos preceptora wygłaszającego końcowe błogosławieństwo. Widział, jak zblakł wielki znak, jak przelewające się światło zwolniło i zgasło, pozostawiając po sobie tylko poblask na powiekach, gdy mrugnął. Zamknął oczy, by się nim napawać, otworzył je dopiero, gdy Aldo niecierpliwie pociągnął jego rękę i uwolnił palce z uchwytu.
     Hala była już pusta w połowie. Pozostałe pochodnie dzielnie radziły sobie w ciemności, tworząc bladą ścieżkę światła, to w jej kierunku fra Piet poprowadził swój oddział. Marron został popchnięty przez idącego z tyłu, zachwiał się i spróbował wyrównać do Alda, i wpadł w równy rytm, w jakim szli inni, i szedł, przepełniony spokojem, do dormitorium na drugą część snu, aż Frater Susurrus wezwie ich na modlitwę ponownie o wschodzie słońca.
     
     * * *
     
     Słońce podobne do mosiężnego dysku wisiało wysoko na rozpalonym do białości niebie, piekąc wyższy zamkowy dziedziniec, gdzie Marron wyciskał z siebie ósme poty.
     Nie on jeden, był z nim cały oddział i fra Piet. Dodatkowo pięćdziesięciu innych ludzi i wszyscy od godziny już trenowali z ćwiczebnymi mieczami, kawałkami drewna, pozbawionymi ostrzy i zakończonymi tępo, którymi można było kogoś posiniaczyć, lecz nie zranić lub zabić. O ile nie zostanie użyte przez mistrza, Marron przypomniał sobie, co mówił jego stryj lata temu, bo w dłoniach mistrza nawet pióro mogło zabić. Sam widziałem kiedyś...
     Mężczyźni, z którymi Marron się zmierzył dziś rano, nie byli mistrzami, ledwo był posiniaczony. Lecz też nie uczył ich szermierki jego stryj. Marron nie myślał o swoich umiejętnościach walki ze specjalnym zadufaniem, lecz też nie odznaczał się fałszywą skromnością. Wiedział, że jest dobry, ponieważ pracował nad tym uparcie pod okiem wytrwałego nauczyciela. Lecz wiedział także, że mógłby być lepszy. Zamierzał kiedyś podszkolić się w Outremerze, walcząc w imię boże i ćwicząc z ludźmi, którzy robili to już od czterdziestu lat. Nie miał już teraz na to nadziei. Na co komu mistrzowskie opanowanie miecza i przemyślana praca nóg przy ścinaniu kobiet i starców, nieuzbrojonych chłopców i noworodków?
     Tego ranka przepełniała go gorycz, której nie odgoniło ani poranne nabożeństwo, ani posiłek składający się z owsianki, nie wypocił jej też w czasie zaciekle intensywnych ćwiczeń. Nie spał spokojnym snem i czuł się bardziej ogłupiały niż przepełniony podziwem, bardziej żądny krwi niż miał to za usprawiedliwione. Dziś trudno było mu nawet obwiniać zapał fra Pieta i sądzić, że to on spowodował to nieszczęście. Jak do tego doszło, nie znaczyło nic w porównaniu z wagą samego czynu.
     Był tutaj i dokonał tego, czego dokonał. Stał razem z Aldem wśród reszty swojego oddziału, obserwując, jak inni się rozchodzą. Odszedł również fra Piet, darowując im jedną z nielicznych minut, przeciął dziedziniec, by przywitać się z mężczyzną z brodą przyprószoną siwizną i wielkim mieczem wiszącym u pasa. Wielki człowiek, lecz nie na tyle, by dorównać własnej legendzie. Magister Ricard, naczelny zbrojmistrz, który przybył do tego kraju jako chłopak z otoczenia Duca i odegrał tak wielką rolę jak nikt inny w utworzeniu Outremeru, koronując swojego pana na władcę tego państwa. Nadzieje Marrona mogły być jak kwaśny pył przepełniający usta i gardło, lecz pod okiem tego człowieka będzie walczył lepiej niż kiedykolwiek.
     Magister Ricard uścisnął ramię fra Pieta i rozmawiał z nim jak z kimś sobie równym, co zaskoczyło Marrona. Później obaj zaczęli się przechadzać, idąc powoli w stronę oddziału z głowami zwróconymi ku sobie. Za nimi szło z pół tuzina młodych mężczyzn okrytych czarnymi płaszczami, lecz których szaty pod spodem były białe.
     Kim są ci mężczyźni? – Marron wypowiedział cicho pytanie, korzystając z wolnej chwili.
     – Rycerze Odkupiciele, oczywiście – odpowiedział z tyłu pogardliwy głos. – Czy ty nic nie wiesz?
     Wiem, jak upuścić ci krwi. Lecz, oczywiście, tamto też powinien wiedzieć. Rycerze Odkupiciele, synowie szlachty, nie byli gotowi oddać swojego życia czy majątku wyłącznie Bogu, zamiast tego poświęcali Zakonowi rok, dwa lub pięć. Uznawane za obowiązek każdego młodego mężczyzny w Elessi, było raczej czymś w rodzaju mody, jak słyszał Marron, w innych państwach Outremeru. Młodzieńcy obnosili się później z czarną odznaką jak z trofeum i każdy młody człowiek, który nie mógł się nią pochwalić, odrobinę tracił na prestiżu. Czasem też roczna służba była rodzajem inicjacji, która zaznaczała przejście od niepoważnej młodości do dorosłości.
     Cokolwiek ich tu sprowadziło, przybyli – jak Marron słyszał – z paziami i giermkami w orszaku, jadali i sypiali oddzielnie, a na modlitwy przychodzili, lub nie, zgodnie z własną wolą. Jak widać inaczej też się ubierali, o czym Marronowi nie powiedziano. Byli rycerze i byli bracia, i niewiele mieli ze sobą wspólnego, Marron wiedział, których wyżej cenił.
     A już tym bardziej, kiedy te pół tuzina rycerzy zgrupowało się w rogu i odrzuciło na bok płaszcze, popatrując na oddział, uśmiechając się z lekkim wyrazem pogardy. Na nic więcej, jak mówiły ich twarze, taka zbieranina nie zasługiwała.
     Marron czuł taką samą pogardę, miał nadzieję, że odbija mu się ona na twarzy, i że potrafią ją dojrzeć i zrozumieć. Pod płaszczami nosili biel, o tak, nosili broń, i tak – mieli też połyskujące kolczugi. Kolczugi! Słyszał o tym, że Rycerze Odkupiciele szli podobnie do swoich świeckich odpowiedników do walki uzbrojeni i okryci zbroją, ale nigdy nie wierzył w prawdziwość tej plotki. A były to jedynie ćwiczenia z drewnianymi mieczami i dlaczego, na Boga, założyli kolczugi, by przyjść tutaj? Chyba po to, by pokazać jacy byli silni, jak niestraszny im upał i ciężar, jaki noszą...
     Wokół niego bracia szeptali to, co sam myślał: – Kolcze zbroje? Czy nie mają honoru? Czy nie mają wiary? Reguła zabrania nam...
     – Nam – srogi głos powiedział z tyłu. – Lecz nie takim jak oni. Składają swoje własne śluby, my nasze.
     Z zaskoczenia bracia nabrali powietrza i gwałtownie zamarli. Zajęci czymś innym zapomnieli o fra Piecie. Lecz jakimś dziwem nie było w jego głosie czy spojrzeniu potępienia, gdy odważyli się na niego spojrzeć, mimo że rozmawiali bez powodu lub pozwolenia. Czyżby przepaść między braćmi i rycerzami była aż tak głęboka, zastanawiał się Marron, że w tej kwestii fra Piet uważał się za członka oddziału?
     Nie miało to na razie znaczenia: nie było reprymendy ani nie zanosiło się na karę. Wystarczyło. Fra Piet gestem przyciągnął ich uwagę: magister Ricard stał nieugięty w słońcu, a jego cień rozpościerał się za nim jak płaszcz zamiatający ziemię.
     – Bracia – powiedział, a jego głos był jak pęknięty dzwon, głośny i niedźwięczny. – Przybyliście tutaj, tak jak my wszyscy przed wami, by służyć Bogu swoimi modlitwami, swoim posłuszeństwem i swoimi mieczami. Moim zadaniem jest dopilnować, by to ostatnie było wykonane najlepiej, jak tylko można. Obserwowałem wasze ćwiczenia z okna powyżej. Niektórzy z was trzymają broń jak motykę. – Skrzywił się przerażająco, co sprawiło, że kilku z braci Marrona zaczęło szurać obutymi stopami i uśmiechać się ze wstydem. – Mam nadzieję, że wyszkolimy was tak, że będzie inaczej. Ty i ty, i ty...
     Palcem wskazał sześciu z oddziału, pomiędzy nimi znalazł się Marron. Aldo nie, lecz było to sprawiedliwe. Pomimo lat wspólnych ćwiczeń, pod okiem jego stryja lub samodzielnie, Marron nie zdołał nauczyć przyjaciela niczego więcej niż podstawowej fachowości w posługiwaniu się bronią. Z łukiem było inaczej: To Aldo trafiał w skrzydło drozda, podczas gdy Marron nie ustrzeliłby nawet siedzącego dropa.
     – Podejdźcie i zobaczymy, na ile jesteście dobrzy.
     Dlatego przyszli rycerze, pomyślał Marron, sześciu z nich, sześciu z nas. Synowie szlachciców przeciwko synom kmieci, wieśniaków, chłopów: nie będą to prawdziwe zawody, mimo że niewątpliwie magister Ricard wybrał najlepszych z oddziału. Jak słyszał, szlachta szkoliła się w sztukach wojennych, zanim jeszcze poznawała litery.
     Jednak zamierzał zrobić, co w jego mocy, przez wzgląd na swój oddział i reputację stryja, i na nieznanego ojca, który oddał życie za tę samą sprawę w tym odległym kraju. Rycerze ustawili się w półkole. Bracia wyszli im na spotkanie i Marron stanął naprzeciw młodego mężczyzny, gdzieś pięć lat starszego od niego, ciemnowłosego i równie szczupłego, lecz może wyższego na szerokość dłoni.
     A więc o dłuższym zasięgu ramion, lecz kolczuga powinna spowolnić jego ruchy. Marron podniósł swój drewniany miecz do pozycji wyjściowej. Jego przeciwnik roześmiał się.
     – Najpierw formalności, mój chłopcze, nie spiesz się tak. – Ukłonił się, kpiąc sobie wyraźnie z przeciwnika. – Mam na imię Anton d’Escrivey.
     – Sieur Antonie. – Niski ukłon, niższy niż szlachcica, prawdziwie formalny i dzięki Bogu pamiętał odpowiedni tytuł. – Nazywam się Marron.
     – A zatem, fra Marronie. Czy możemy zaczynać?
     Rycerz wyciągnął swój miecz, a był to prawdziwy miecz, nie drewniany, przeznaczony do szkolenia, i nie miał też zaokrąglonych do ćwiczeń krawędzi, co widać było po sposobie, w jaki ostrze odbijało słońce. Marron nie zdołał ukryć chwili zawahania, co znowu wywołało śmiech sieur Antona.
     – Nie obawiaj się chłopcze. Proszę o przebaczenie. Bracie chłopcze. Nawet cię nie zadrasnę, w każdym razie nie za bardzo. Nie gdy Ricard stoi z boku i ocenia moją technikę. Najwyżej cię uderzę płazem miecza.
     Jeśli mnie dosięgniesz... Marron pomyślał zaciekle, gdy znowu stanął na pozycji, z zaciśniętymi zębami, lecz oczyma robiącymi to, do czego zostały wyszkolone, obserwującymi zarazem czubek miecza i ramię. Obserwowałby też nadgarstek, lecz rękawica go zasłaniała.
     Wokół nich już rozbrzmiewały odgłosy uderzeń stali o drewno, ciężkich oddechów i jęków, obutych stóp ślizgających się na kamiennych odłamkach. Marron skoncentrował się, odciął od odgłosów i obrazów ruchów na granicy widzenia, pogłębił wykrok i ruszył do przodu.
     
     * * *

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.