nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Chaz Brenchley
Wieża Królewskiej Córy: Księga Pierwsza Outremeru
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Jęki i krzyki tragarzy w końcu umilkły. Postawili palankin na chwilę, a potem podnieśli ponownie, śmiejąc się cicho. Spoglądając do przodu, Julianna dostrzegła, że stoją przed otwartą zamkową bramą. Brama wydawała się zaskakująco mała jak na tak wielkie umocnienia. Lecz pewnie służyło to obronie – szerokie, wysokie mury i wąskie wejście, aby lepiej oprzeć się najeźdźcom. Jeźdźcy z przodu wjeżdżali gęsiego, jakby nie mieścili się dwójkami. Zastanowiła się, czy znajdzie się dosyć miejsca, by wjechał jej wóz. Z pewnością, jeśli wjechał tutaj, mógł przejechać przez bramę. Wozy musiały być tu zwykłą rzeczą – jak inaczej dostarczano by zapasy do zamku? Było ich pełno, jak sobie przypomniała, czekających na drodze, gdzie napotkali dżina.
     Droga już była wolna i jej tragarze ruszyli powoli do przodu. Gdy minęli bramę, zaczęli wspinać się długimi, płytkimi schodami, chłodne przejście z prześwitem nieba nad nimi. A później żadnego, tylko ciemność, gdy weszli do tunelu, jak im się zdawało, zimnego, wilgotnego i wciąż prowadzącego w górę.
     Zbyt dużo tego: mocno ściskała dłoń Elisandy i wszystkie złe przeczucia ponownie ją nawiedziły. Pojawienie się szerokiego dziedzińca przed stajniami przywitane zostało z zadowoleniem przez wszystkich. Tutaj tragarze postawili lektykę ponownie, w westchnieniach i mamrotaniu mężczyzn rozbrzmiewała ich własna ulga. Widać było również Blaise’a, zsiadł już z konia, stanął obok lektyki i zawołał ją po imieniu.
     Woal został zaciągnięty na twarz szybkim ruchem drżących palców, odsunęła zasłony i wyszła bezgranicznie uszczęśliwiona tym, że czuje twarde kamienie pod stopami. Jeden szybki oddech, poczucie skrępowania – którego, jak ponuro zauważyła, nie odczuwała wyprostowana obok niej Elisanda – usztywniło jej plecy. Rozejrzała się wokół i dojrzała mężczyzn stojących w grupach, konie odprowadzane przez żylastych młodzieńców ubranych w białe tuniki. Nie widziała marszałka Fulke, chociaż niemal wszyscy jeźdźcy odrzucili swoje kaptury teraz, pod tym łagodniejszym, niżej schodzącym słońcem. Niebo ponad nimi nabiegło czerwienią.
     – Pani, jeżeli ty i pani Elisanda – w oczach Blaise’a było ciche błaganie, by zechciała podtrzymać to oszustwo – jeżeli zechcecie pójść tędy, ten brat wskaże wam gościnne kwatery...
     Gdy szła za Blaise’em i milczącym, wskazującym im drogę bratem, przez chwilę widziała woły zaprzężone do jej wozu, wyprowadzane z tunelu. Ale nie odwróciła głowy, by popatrzeć. Miała swoją godność, nawet jeśli ją dopiero przed chwilą odzyskała.
     
     * * *
     
     Wspięli się na następną rampę, węższą niż poprzednia, zbyt wąską dla koni, nie mówiąc o wozach. W jaki sposób wnosili do środka rzeczy większe niż mógł unieść człowiek? Za pomocą liny i kołowrotu, zdecydowała, nad gzymsem ponad fosą. To jedyny sposób. Ramiona Blaise’a niemal ocierały się tutaj o mury, po obu stronach jednocześnie. Po lewej, wewnętrznej stronie zobaczyła, że obrobiony kamień był starszy, popękany, pokryty plamami i poszarzały, widoczna zaprawa zmieniła się w pył. Musi to być mur oryginalnej twierdzy, zdobytej przez króla jednej nocy po oblężeniu, które trwało przez całe lato. Zanim został królem, nosił tytuł: Duc de Charelles i przebywał z dala od swoich rodzinnych posiadłości. Już wtedy ojciec Julianny był jednym z jego towarzyszy, młody giermek w służbie swojego pana. Opowiadał jej wiele o wielkiej wojnie, jaką toczyli, by wygnać niewiernych z Uświęconej Ziemi i odzyskać dla Boga Ascariel, lecz niewiele o tej bitwie czy nocy. Wiedziała, że Towarzystwo Odkupienia zajęło zdobytą fortecę i zrobiło z niej cytadelę – to ich musi być cała ta robota po prawej stronie i z tyłu, wszystko, co do tej pory widziała, musiało zostać wybudowane po wojnie – lecz żadne z jej innych źródeł, licznych przyjaciół w Marassonie, nie było zdolne powiedzieć jej cokolwiek o tym, jak bitwę rozegrano ani jak upadła forteca.
     Za rampą znajdowało się ciemne i wąskie przejście pomiędzy ścianą a niską wieżą, do którego poprowadził ich brat. Schody wiodły w cień, skręcając, wznosząc się znowu do światła. Oświetlone lampami drzwi, uniesiona zasłona, gest pokazujący im, że mają wejść. Skierowany do Blaise’a, jak zauważyła, nie do niej. Jeśli wszyscy bracia są tacy, milczący i wyraźnie mający za nic jej rangę czy osobę, pomyślała, to może być zbyt rozłoszczona, by odczuwać przygnębienie, nawet w tym ponurym miejscu, bez względu na to, jak długo będzie musiała czekać.
     Lecz nie, z pewnością nie wszyscy tacy byli. Marszałek Fulke rozmawiał z nią. W rzeczy samej skrzyżowali miecze i sądziła, że jemu się bardziej dostało. Ta myśl mogła ją rozweselić...
     
     * * *
     
     Pokój za kotarą również mógł ją rozweselić, gdyby była w odpowiednim nastroju, by na to pozwolić. Widok nie sięgał poza zewnętrzne mury, lecz przynajmniej okno było szerokie na długość jej ramienia, wpuszczało do środka powietrze i światło przez delikatnie rzeźbione ekrany wykonane w wyszukanym katarskim stylu. I na koniec widziała niebo, szerokie i nieograniczone, jej stałe wyobrażenie wolności. Widziała brzeg ciemności, fiolet nadciągający jak siniec na błękit. W takim razie w tę stronę musi być wschód. Elessi tam dalej, na wschód i południe. Całe jej życie za nią, na północ i zachód, i teraz bardzo daleko z tyłu.
     Oderwała głowę od okna, pamięci, wyczekiwania, lęku. Ściany zasłaniały draperie, a wspaniały dywan podłogę, we wzorze można się było zagubić, tak był skomplikowany, tyle wątków i kolorów. Były również, jak zauważyła, dwa łóżka, nie było potrzeby dzielić się posłaniem dzisiaj. I woda, i wyłożone ręczniki, gotowe, by się umyły i odświeżyły...
     – Czy wiedzieliście, że nadciągamy? – zapytała bezpośrednio brata. – W jaki sposób, czy widziano nas na drodze? A może mistrz Fulke pchnął przodem posłańca?
     Brat potrząsnął głową, wyglądał zarazem na zaciętego w uporze, jak i zmieszanego. To Blaise odpowiedział. – Pani, oni zawsze mają przygotowane pokoje dla gości, w każdym klasztorze Zakonu. Reguła nakazuje służyć pielgrzymom i podróżnym...
     Prawdę mówiąc, wiedziała o tym, chciała tylko doprowadzić do konfrontacji z Odkupicielem, upewnić się, że nie był po prostu nieśmiały, małomówny, czy też młodzieńcem o niewielu słowach, niechętnym by je trwonić. Teraz miała pewność. Zamiast podziękowania dała mu znać zdawkowym kiwnięciem głowy, że może odejść, pozwoliła mu niemal dopaść drzwi, gdy zawołała go z powrotem: – Poczekaj.
     Zobaczyła, jak się zawahał i odwrócił. Sama się odwróciła, odwróciła tyłem, odwróciła z powrotem do Blaise’a. – Zapytaj go – powiedziała zimnym tonem – czy możemy się wykąpać. Tutaj. Natychmiast.
     Sierżant zerknął na brata, lecz tylko, by krótko potrząsnąć głową. Bardziej wyczuła, niż usłyszała, jak młody człowiek wychodzi, nagły dotyk powietrza, gdy opadła zasłona.
     Powiedziałam...
     – Pani – przerwał jej Blaise ściśniętym głosem, rozkładając wielkie ręce. – Już prawie słońce zaszło. Nie może ci przynieść wody do kąpieli. Nikt nie może.
     Och. Oczywiście. Zapomniała o klasztornych Godzinach. Naszedł czas na wieczorne nabożeństwo. Wszyscy bracia zostaną wezwani na modlitwę...
     Przepraszam – powiedziała i było jej naprawdę przykro, choć tylko ze względu na błąd. Nie lubiła popełniać błędów. – Lecz dlaczego nie mógł mi sam tego powiedzieć? – Ani nic innego, dlaczego patrzył na mnie tak, jak Szaraj mógłby patrzyć na świnię?
     – Jest młody, pani – powiedział Blaise sztywno. – Młody, pobożny i pełen poświecenia. Ślubują czystość, lecz niektórzy bracia decydują się posunąć dalej. Nie zaleca się tego, nie oficjalnie w każdym razie, mimo to jest trochę spowiedników, którzy zostają świadkami dodatkowych ślubów.
     – Na przykład?
     – Nie odzywać się do kobiet, za przeproszeniem pani. Czasem nawet, by na nie nie patrzeć.
     Julianna zaśmiała się śmiechem, w którym pobrzmiewał ślad okrucieństwa. – To nie kobiety są problemem, jak słyszałam, jeśli chodzi o czystość Odkupicieli.
     Blaise zarumienił się ze złości. – To nie jest prawda, pani Julianno. Bracia przestrzegają Reguły, służą Bogu, nie są... zepsuci w ten sposób.
     – Nie – powiedziała, zaciekawiona i zawstydzona. – To ja błagam cię o wybaczenie. Nie powinnam tego mówić. Bezmyślne plotki, oczywiście, że nie jest to prawda. Lecz czego obawia się ten młody mężczyzna w społeczności braci?
     – Nie wszyscy służą ze swoimi braćmi, pani, lub w polu. Wielu ma do czynienia z kobietami codziennie. Niektórzy bracia się martwią, szczególnie młodzi. Młodym takie śluby łatwo przychodzą...
     To nie tłumaczyło jednak, dlaczego chłopak patrzył na nią z taką pogardą te parę razy, gdy przechwyciła jego spojrzenie. Czyżby było to podejście, jakie przejął od swojego spowiednika?
     Nieważne. Nagle interesował ją mniej, a więcej ten starszy mężczyzna stojący przed nią. Blaise nie był bardzo stary. Jak jej powiedział, urodził się w Elessi, co oznaczało, że musiał mieć mniej niż czterdzieści lat. Lecz nie wiele mniej, pomyślała. Jego twarz pobruździło coś poza zmęczeniem wyniesionym z drogi. A jego oczy zmrużyło coś poza napięciem podróży. Powinien się z pewnością odprężyć, był już na bezpiecznym terenie, wszystkie obowiązki zdane? A jednak nie był w stanie, wydawał się bardziej czujny niż przedtem, chociaż był już dostatecznie nerwowy od chwili, gdy jej ojciec został wezwany, od momentu tej wymuszonej zmiany planów i trasy. Pomyślała, że to tylko poczucie odpowiedzialności, jej życie na jego barkach, teraz się zastanawiała, czy to nowy cel podróży, ten zamek, takim mu był ciężarem. Czy sam złożyłeś jakieś śluby, Blaise, gdy byłeś młody? I może je złamałeś, czy jeden z nich, ten który miał największe znaczenie?
     Chciała zadać pytania, lecz nie widziała żadnego sposobu, by to zrobić. Łatwiej w Marassonie, trudniej w Tallisie, niemożliwe, jak podejrzewała w Elessi. A Roq to Elessi w miniaturze, pomyślała, trudni mężczyźni i trudne sekrety, a sekretów nie należy rozgłaszać.
     Wielki dzwon zabrzmiał dokładnie w chwili, gdy światło w pokoju zaczęło zanikać, kiedy wciąż szukała słów, klucza, ostrza i siły, by go otworzyć. Znowu i znowu, pomyślała, że jej własne kości rozbrzmiewały współczuciem lub w odpowiedzi.
     Blaise jeszcze bardziej zesztywniał, jeżeli to w ogóle było możliwe. Wydawał się blady i spięty pod warstwą zaschniętego potu i pyłu pochodzącego z całego dnia.
     – Pani, czy mogę cię opuścić?
     – Nie – powiedziała lekko, rozglądając się za Elisandą i widząc, że przygląda się jej z głową przekrzywioną z ciekawości.
     Pani, ja...
     – Wiem – przerwała mu i tym razem, lecz z uśmiechem. – Chcesz także udać się na nabożeństwo, tak jak brat?
     – Ja muszę pójść – powiedział. Pięści zaciskały mu się i rozluźniały po obu stronach ciała.
     – Oczywiście – głos utrzymywała spokojny, jakby nie była to ważna sprawa dla nikogo z nich. – Wszyscy pójdziemy. Jesteśmy ich gośćmi i powinniśmy uszanować zwyczaje domu. Jeżeli zechcesz zaczekać minutkę, podczas gdy mu spłuczemy pył drogi – lub dołącz do nas, chyba chcesz udać się czysty przed oblicze boże – wtedy wskażesz nam drogę do kaplicy, dobrze?
     Jestem pewna, że znasz drogę, te słowa zawisły w powietrzu pomiędzy nimi, niewypowiedziane, lecz nie niewyrażone. Jego skinienie wystarczyło za całą rozmowę.
     
     * * *
     
     Gdy się już umyli, Blaise poprowadził je – jego własna twarz wciąż lśniła od wilgoci, ponieważ nie chciał użyć ich ręczników ani zasłony, co zasugerowała Elisanda, uśmiechając się złośliwie – nie do kaplicy, lecz na galerię spoglądającą na rozległą halę, podpartą kolumnami i oświetloną pochodniami w uchwytach umieszczonych na każdej ze ścian filarów. Cienie tańczyły na wysoko wysklepionym suficie. Kiedy spojrzała na dół, przez chwilę nie widziała nic poza czernią, aż jej oczy przywykły do oświetlenia i zdała sobie sprawę, co tam się znajduje. Bracia przybyli tu wcześniej przed nią i klęczeli rząd za rzędem, skupieni razem, przed ołtarzem wyniesionym do góry.
     Pomiędzy rzędami widniało wąskie przejście biegnące przez całą długość hali. Kroczyła nim teraz powolna procesja, bracia z pochodniami prowadzili tuzin mężczyzn ubranych w habity, kaptury skrywały ich twarze przed jej wzrokiem. Muszą być starszymi członkami Zakonu, preceptorem i mistrzami. Wspięli się po trzech stopniach na ołtarz i ustawili się w szeregu przed nim, nisko pochyleni. Za nimi stali mężczyźni w białych szatach ukrytych pod czarnymi płaszczami, ponownie zobaczyła podniesione kaptury. Rycerze Odkupiciele, pomyślała, przypominając sobie podobne ubrania widziane na nabożeństwach w Marassonie.
     Rycerze uformowali szeregi poniżej schodów prowadzących na ołtarz i uklękli w tym miejscu. U jej boku Blaise również uklęknął, pospiesznie, wznosząc rękę do głowy w geście zwątpienia. Miał na głowie swój stalowy hełm, lecz jak sądziła, ciągle brakowało mu kaptura. Czarnego kaptura, tego była pewna, lecz nie z rycerskiego płaszcza...
     Biorąc przykład z niego, opadła na kolana i nakazała Elisandzie zrobić to samo. Balustrada galerii ograniczała jej widok, lecz nieznacznie, nie w takim stopniu jak filary, które musiały blokować linię wzroku braci, klęczących za nimi. A jednak nie potrzebowali patrzeć. Ona też nie, szczerze mówiąc, tylko że pragnęła widzieć. Wyprostowała plecy, by zerkać ponad poręczą.
     Głęboki ton dzwonu zabrzmiał jeszcze raz, jego moc pulsowała w jej ciele. Pojedynczy czysty głos rozpoczął śpiew. Kiedy połączone głosy braci odpowiedziały, poczuła, jak w tej samej chwili po całej skórze przebiegły jej ciarki.
     
     * * *
     
     O zachodzie słońca zawsze nadchodził czas na wystąpienie kaznodziei. Na każdy rok jej życia musiały przypadać setki wysłuchanych kazań, lecz nigdy nie działo się to w podobnym otoczeniu. Była zaciekawiona, niemal zniecierpliwiona, gdy nadeszła pora, ponownie podniosła się.
     Jeden z dwunastu odzianych w uroczyste szaty mistrzów wystąpił do przodu na podium przed ołtarzem. Chciała zobaczyć jego twarz, lecz nie mogła – aż, ku zdumieniu wszystkich, odrzucił kaptur i stanął przed nimi z gołą głową. W hali nastało poruszenie na taki gest, tutaj w obecności Boga, lecz nie zwróciła na to uwagi. Jasna głowa, blondyn, łysiejący...
     Marszałek Fulke potoczył wokół niespiesznym spojrzeniem, na lewo i na prawo, popatrzył też w górę, spojrzał na galerię, spojrzał prosto na nią. Potem pochylił się, odchrząknął i głośno splunął prosto na schody prowadzące na ołtarz.
     Wywołało to większą reakcję niż tylko niezadowolone poruszenie pomiędzy klęczącymi braćmi, zaowocowało głośnymi syknięciami, odgłosem gwałtownie wciąganego powietrza przez setki mężczyzn w chwili, gdy to zrobił.
     Rozłożył ręce, by ich uspokoić i powiedział:
     – Owszem, spotka mnie za to kara, za odkrycie głowy przed ołtarzem podczas modlitwy. Lecz to nieposzanowanie Boga i jego Kościoła jest niczym. Powtarzam, jest to niczym, dla was jest to niczym, wystawiacie siebie i mnie na pośmiewisko, jeśli udajecie, że jest inaczej. Nie ma to najmniejszego, najdrobniejszego znaczenia. Mógłbym obnażyć się jak dziecko czy zuchwały chłopak i wypróżnić się na ten ołtarz. A wy, wy Odkupiciele, żołnierze Boga, nie mielibyście powodu ani prawa zaprotestować. Również Bóg by tego nie potępił. Nie w tym domu.
     Trwacie w błędzie, moi bracia. Jesteście hipokrytami, oszukujecie świat. Wzywacie imię boże, czynicie pokaz z waszych cnót i mieczy, stoicie u granic Outremeru i wykrzywiacie twarze na pustynię, by przerazić Szarajów. A za waszymi plecami serce Królestwa gnije i cuchnie, i to czarne serce zatruje całe ciało, i tak Outremer zginie, a wasze dusze zginą razem z nim. I dobrze wiecie o tym, bracia, a mimo to nic nie czynicie. Stoicie odwróceni plecami do najobrzydliwszego zepsucia, jakie kiedykolwiek nawiedziło te ziemie i udajecie. Udajecie, że go tam nie ma...!
     Czym jest moja ślina na stopniach ołtarza wobec tej największej herezji, jaką jest Zawinięta Kraina, miejsce, którego nazwy nie wymieniamy? Ślinę można zmyć, nie uczyni krzywdy kamieniowi, a temu kto pluje, można przebaczyć. Herezja jest bardziej szkodliwa, toczy cnotę jak wrzód wyniszczający dobrą tkankę, potrzeba żelaza i ognia, by ją wypalić. Heretycy powinni szukać wybaczenia pośród płomieni, nie znajdą go gdzie indziej.
     Lecz wy, bracia, wy, którzy stoicie i pozwalacie, by wrzód narastał – jak wam ma zostać wybaczone? Wypieracie się Boga, wypierając się służby dla niego. Zdradzacie Boga, zdradzając służbę, jaką winniście jego ludowi. Przynosicie Bogu hańbę, hańbiąc służbę wobec jego ziemi.
     Mówicie, że nie potraficie znaleźć tego wroga, tego państwa heretyków? Powiadam, zajrzyjcie wewnątrz siebie, odkryjcie, jak oślepiliście własne oczy, zakneblowaliście własne głosy, by nie wypowiedziały prawdy. Nawet nie wymieniacie imienia, jakie nosi wróg? Jak w takim razie macie nadzieję go odnaleźć?
     Powiadam, pozwólcie nam o nim mówić – tak, nawet tutaj, przed ołtarzem Boga, którego tak szkaluje. Surayon! Powiadam, że Surayon jest wrogiem, głównym zdrajcą, wrzodem, który nas wszystkich zabije, jeżeli się go nie wytnie. Surayonu i jego ludu, od pryncypa do zwykłego wieśniaka. Jak możemy zmierzyć się z Szarajem, jeśli nie jesteśmy w stanie zmierzyć się z tym, co leży wewnątrz nas, z naszym własnym mrocznym sercem...?
     
     * * *
     
     Dopiero gdy wstała na zakończenie nabożeństwa, Julianna zdała sobie sprawę, że jeszcze ktoś inny był oprócz niej i jej towarzyszy na galerii, ktoś, kto musiał nadejść w ciszy za nimi, jakiś czas po wejściu procesji mistrzów. Wcześniej z pewnością by go zauważyła.
     Był to młody mężczyzna, wysoki, ciemnowłosy i poważny, jego oczy wciąż pozostawały skupione na ołtarzu, jego dłoń na głowni miecza, włosy miał nieprzycięte i zmierzwione, odkryte, mimo że czarny płaszcz, jaki nosił na wierzchu białych szat, miał kaptur, którym mógł je zakryć.
     A Blaise, nagle to zauważyła – Blaise przy jej boku zdjął hełm i niepewnie obracał go w swoich wielkich dłoniach, wyglądając na skrępowanego, zdeterminowanego, odwracając wzrok.
     Spoglądając przez balkon, widziała odkryte głowy również pomiędzy braćmi, gdy czekali na swoją kolej, by opuścić halę: odrzucone kaptury, a rozglądające się wokół oczy płonęły jak u sokołów, gdy szukali innych należących do tego samego gatunku.
     Ani jeden śmiałek nie opuścił szeregu i nie podszedł do przodu, na stopnie prowadzące na ołtarz, by na nie napluć. Lecz, jak sądziła, nie była tego pewna, niektórzy z nich o tym pomyśleli.
     Ani jednego gestu, który wyrażałby brak szacunku, pomyślała, czy też niezadowolenia, nie była to chwilowa reakcja wywołana przez mówcę przemawiającego z pasją, choć pasji było dosyć i niemal ją samą porwał ze sobą. Nawet nie bunt. Była to rewolucja lub jej pierwociny.
     Żałowała, że nie może o tym powiedzieć ojcu.
     
     * * *
     
     Blaise szybko odprowadził je do komnaty, a później opuścił, spiesząc się, jak pomyślała, do refektarza, nie szukając tak bardzo posiłku, jak towarzystwa, podobnych umysłów rozmawiających razem, zachęcających się wzajemnie. Chłopcy nakręcający się nawzajem, by stawić czoła wyzwaniu...
     – Bracia przyniosą ci pożywienie, pani – z tymi słowami wyszedł, lękając się, że może poczuć się zaniedbana. Jednak gdy następnym razem rozległy się kroki za zasłoną i rozległ się głos, to nie jedzenie im przyniesiono.
     Wniesiono wannę i ręczniki, pudełko mydła i wodę.
     Gorącą wodę...
     
     * * *
     
     Za plecami mieli szlak rozciągający się na dwadzieścia dni. Kładł się długim cieniem na piaskach, wyschniętych dnach słonych jezior, równinie pokrytej zastygłą lawą. Pastwiska były złe, studnie gorzkie i słonawe. Pozostawili za sobą kości dziesięciu wielbłądów i dwóch mężczyzn, nie pochowanych, którzy staną się kośćmi, gdy tylko znajdą je lisy. Albo Kauramowie, pewnie skradają się za nami ze swoimi garnkami... Dżazra wyszeptał tamtej nocy.
     Wybuch pogardliwego śmiechu, zduszonego pod kocem, by nie przeszkadzać innym, którzy spali. Lecz w śmiechu skryta była prawda, co może sprawiło, że tak mocno się śmiali i tak bardzo starali się nad śmiechem zapanować. Nie znaczy to, że Kauramowie rzeczywiście jedli ludzi z innych szczepów czy swoich własnych. Był to stary dowcip, tylko dzieci w niego wierzyły, chociaż prawdą było, że Kauramowie byli przebiegłym i brudnym ludem pozbawionym poczucia honoru, nie zdradzającym nikomu swoich wodnych sekretów. W jaki inny sposób zdołaliby przetrwać tak długo ze swoimi stadami na mul’abarta, wśród wielkich, białych piasków, gdyby nie wiedzieli o studniach, o których nigdy nie mówili i dobrych pastwiskach, których z nikim nie dzielili?
     Chyba że rzeczywiście jedli ludzi, o czym prawiły opowieści, wypijali ich krew i płyn z brzuchów. Żaden dorosły człowiek by w to nie uwierzył – a jednak mogło to być prawdą, kto zdołałby stwierdzić? – lecz wszyscy powtarzali to i wszyscy szydzili z Kauramów z tego powodu, nieważne, prawda czy fałsz. Taka była tradycja. Kauramowie byli kanibalami, Aszti tchórzami, Beni Rusowie kochali się tylko w złocie i srebrze, a Sarenowie kochali tylko chłopców i trzeba było mężczyzn z innych szczepów, by za nich płodzili dzieci...
     On sam był Sarenem, on i Dżazra. Obaj złożyli sobie przysięgę krwi i nigdy się nie ożenią. Lecz mimo to zabije każdego mężczyznę, jeśli usłyszy, że powtarza to kłamstwo. Nawet tutaj, związany tymi wszystkimi przysięgami, które on i inni złożyli, by wyruszyć w pokoju razem i walczyć tylko z niewiernymi. Taka była najprawdziwsza prawda, pomyślał, nawet Hasan nie zdołał, tak do końca, zjednoczyć wszystkich szczepów.
     Dlatego też tych dwóch mężczyzn umarło. Pomiędzy ich szczepami i tak była niedobra krew i dług krwi między ich rodzinami sięgający daleko w przeszłość, historia zajazdów i śmierci, i skradzionych wielbłądów opowiadana i powtarzana przez całe pokolenia. A podczas marszu rozpętała się kłótnia, kłótnia o nic, o to, czyj dziadek był większym wojownikiem. Nikt nie zwrócił żadnej uwagi wtedy, każdy Szaraj mógł się spierać o cokolwiek podczas drogi i zwykle to robił. Pomagało to zabić czas i nie miało najmniejszego znaczenia.
     Lecz kiedy zatrzymali wielbłądy i odpoczywali pod największym żarem słońca, kłótnia trwała dalej. Nagle stała się kwestią noży, możliwe, że miało to się tak skończyć od początku, tych ludzi dzieliła tak wielka nienawiść. Stal rozbłysła w świetle, stal zazgrzytała o stal, a potem uderzenie i gwałtowny świst powietrza, jeden z nich leżał i umierał, a czerwony piasek pił jego krew.
     Drugi umarł w ciągu godziny, z rozkazu Hasana. Obaj zostali położeni obok szlaku, pozbawieni broni, ciała wystawione na każdy rodzaj poniżenia. Tej nocy młodzieńcy mogli chichotać pod kocami – ci, co mieli koce – lecz w ich śmiech wpisana była zagłada. Pomyślał, że niewierni mogą wygrać, skoro w końcu szarajskie noże nie są w stanie utrzymać się z dala od szarajskich gardeł.
     
     * * *
     
     Lecz w tym oddziale nie było już zabijania, mimo że trzystu mężczyzn pochodzących z tuzina walczących ze sobą szczepów jechało koło siebie. Dyscyplina narzucona przez Hasana wciąż była silna, podczas gdy przysięgi imama widać zawiodły. Teraz przybyli do studni Bhitry, gdzie mężczyźni ze szczepu Rubel czekali na nich, tak jak zostało obiecane. Nie trzeba już przechodzić przez piaski. Tutaj muszą wymienić wielbłądy na konie i udać się w ten dziwny kraj, prowadzeni przez obcych.
     Woda Bhitry była słodka i w obfitości. Wielbłądy napiły się do syta, ludzie także, pierwszy raz od Rhabatu, a wciąż było jej dosyć, by się obmyć przed modlitwą. A później pojawiły się tłuszcz i mięso piekące się nad licznymi ogniskami. Szejkowie Rubelów przysłali pięćdziesiąt kóz, by przywitać tych, którzy nie jedli nic prócz pustynnego chleba całymi dniami, odkąd zdechł ostatni wielbłąd.
     Przy takim nadmiarze mięsa nie było celu dzielić go i ciągnąć losów, by stwierdzić do kogo należał każdy przydział. Więc razem z Dżazrą przekomarzali się jak zwykle: – Powinieneś wziąć więcej, popatrz, mam zbyt dużo, to musi być twoje... – Aż uciszyli ich starsi mężczyźni przy ich ognisku.
     Podczas gdy jedli, jego oczy zwróciły się na ciemny cień na horyzoncie, na północny zachód, wzgórza, które muszą dziś wieczorem ominąć. Tam też będzie woda i mięso. Głód i pragnienie przestały być już zmartwieniem, a umierający wielbłąd przestał oznaczać niebezpieczeństwo lub śmierć człowieka. Teraz jego myśli mogły swobodnie wybiegać naprzód, do wielkiego zabijania, bo po to przecież w to miejsce przybyli.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

36
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.