 |
– Ach, moja królowo, przywiozłem ci dary… – Nagi, poczłapał do torby, którą ktoś przyniósł do komnaty i położył za drzwiami. – Chciałem ubrać cię w to w naszą pierwszą noc po rozłące, ale odziana tylko w czarne włosy byłaś najpiękniejsza… Wyjął z torby zawiniątko z surowego płótna. Gdy szorstka tkanina opadła, blask uderzył mnie w oczy. Konstancjusz dumnie podniósł jedwabny chiton w kolorze cesarskiej purpury. – Kochanie, jest zbyt wspaniały! – zawołałam, ale wzięłam strój, zachwycona świetnym splotem tkaniny. Wsunęłam chiton przez głowę i zadrżałam, gdy jedwab pieścił moją skórę. Miękkie fałdy przylgnęły do ciała. – Na bogów, purpura doskonale ci pasuje! – zawołał z ogniem w oczach. – Nie będę mogła jej nosić – przypomniałam. – Nie na zewnątrz – przyznał. – Ale w sypialni jesteś moją cesarzową i moją królową! „A w łożu lub poza nim ty, umiłowany, jesteś moim cesarzem!” – pomyślałam, z podziwem patrząc na jego nagie, muskularne ciało. Nawet tutaj nie śmiałam wyznać tych myśli na głos. Konstancjusz objął mnie i pociągnął do okna wychodzącego na wschód. Westchnęłam, przepełniona miłością, czując spełnienie, jakiego dotąd nie zaznałam. „Z pewnością – pomyślałam – taka noc musi dać mi dziecko”. Razem staliśmy, patrząc na słońce, które niczym zwycięski cesarz wznosiło się nad horyzontem i przepędzało ze świata tajemnice nocy. Rozdział dziewiąty A.D. 272 W Brytanii wrzesień był miesiącem przymglonego słońca, ale Naissus jaśniało pod przejrzystym błękitem nieba. Fale żaru bijącego od bruku docierały nawet w cień pawilonu, który wzniesiono dla rodzin cesarskich oficerów. Kiedy Konstancjusz powiedział mi o przydziale do nowego garnizonu, miałam nadzieję, że leżące dalej na północ dackie równiny nad Danuviusem będą chłodniejsze od Bitynii, ale latem panował tu skwar gorszy niż w Drepanum – tam przynajmniej od czasu do czasu wiał chłodny wiatr od morza. Czułam pot gromadzący się pod opaską na czole, pod którą skrywałam wytatuowany półksiężyc. Wzięłam głęboki oddech w nadziei, że odeprę omdlenie. Po trzech miesiącach ciąży rano nadal nękały mnie nudności i zdarzało się, że chorowałam nawet w ciągu dnia. „Może głód przyprawia mnie o zawroty głowy – pomyślałam, bo nie śmiałam nic zjeść przed ceremonią – a może ciężka woń kadzidła”. Dwóch kapłanów wymachiwało kadzielnicami przed ołtarzem; z każdym ruchem coraz więcej dymu kłębiło się w powietrzu. Muślinowa kurtyna mgiełki wisiała przed kolumnami, które zamykały zachodni bok forum, gdzie teren opadał w kierunku rzeki Navissus. Za dachami błyszcząca woda; złote ścierniska na polach i niskie błękitne wzgórza falowały w rozgrzanym powietrzu, niematerialne jak sen. – Źle się czujesz? – zapytał ktoś w pobliżu. Zamrugałam i skupiłam spojrzenie na kościstej, smagłej twarzy stojącej przy mnie kobiety. Z wysiłkiem przypomniałam sobie, że nazywa się Witelia i jest żoną jednego z protectores, towarzyszy broni Konstancjusza. – Zaraz mi przejdzie – zapewniłam z rumieńcem na policzkach. – Nie jestem chora, to tylko… – Znów się spłoniłam. – Ach, rozumiem. Urodziłam czwórkę dzieci i przy trzecim wymiotowałam jak suka… co nie znaczy, że suki cierpią na poranne mdłości… – dodała, pokazując w uśmiechu duże zęby. – Pierwsze nosiłam, gdy stacjonowaliśmy w Argentorate, drugie i trzecie w Alexandrii, a ostatni chłopak przyszedł na świat w Londinium. Spojrzałam na nią z szacunkiem. Wędrowała za Orłami po całym cesarstwie. – Pochodzę z Brytanii – powiedziałam. – Podobało mi się w tym kraju. – Witelia energicznie pokiwała głową, wprawiając w ruch kolczyki. Złota rybka błysnęła na jej piersi, zawieszona na delikatnym łańcuszku. – Nadal mamy dom w Londinium i być może tam powrócimy, gdy mój mąż zakończy służbę. Procesja dobiegała końca. Fletnicy ustawili się z boku ołtarza, a sześć dziewic, rozrzuciwszy kwiaty, zajęło miejsca po drugiej stronie. Kapłanka, która szła za nimi, zatrzymała się przed ołtarzem i rzuciła w ogień garść jęczmienia, przemawiając do Westy mieszkającej w płomieniu. – Słyszałam, że pochodzisz z Wyspy – rzekła Witelia. – Twój pan został odwołany z wygnania i w kampanii syryjskiej sprawiał się tak dobrze, że mianowano go trybunem. Pokiwałam głową, doceniając jej rzeczową akceptację mojego niejasnego statusu małżeńskiego. Po awansie Konstancjusza niektóre kobiety, wcześniej jawnie mnie lekceważące, zaczęły okazywać ostentacyjną przyjaźń, ale Witelia sprawiała wrażenie osoby jednakowo odnoszącej się do handlarki ryb i do cesarzowej. Ta myśl sprawiła, że zwróciłam oczy ku forum. Cesarz Aurelian siedział na ocienionej trybunie za ołtarzem, wśród starszych oficerów. Na tronie wyglądał jak posąg boga, ale kiedy Konstancjusz mnie przedstawił, z zaskoczeniem stwierdziłam, że jest niskim mężczyzną z rzedniejącymi włosami i zmęczonymi oczyma. Odruchowo spojrzałam na sam skraj cienia, gdzie stał Konstancjusz. Kiedy się poruszył, w napierśniku odbiło się słońce. Zamrugałam – przez chwilę wydawało mi się, że otacza go aureola światła. „Oczywiście – pomyślałam – w moich oczach zawsze wyglądał jak bóg”. Zbroja znów błysnęła, gdy zmienił pozycję. Kapłani wyszli z bramy, prowadząc ofiarnego byka. Zwierzę było białe, rogi i kark przybrane miało girlandami kwiatów. Szło powoli; bez wątpienia podano mu odurzające zioła, żeby nie zepsuło ceremonii. Procesja zatrzymała się przed ołtarzem i kapłan zaintonował modlitwy. Byk stał spokojnie, z opuszczonym łbem, jakby monotonne modły były zaklęciem snu. Wystąpił drugi kapłan. Twarde mięśnie naprężyły się w jego ramionach, gdy podnosił topór, który zawisł na chwilę w powietrzu, a potem pomknął w dół jak błyskawica. Odgłos, z jakim uderzył w czaszkę byka, odbił się echem od kolumnady. Zwierzę osunęło się na kolana. Gdy upadło, jeden kapłan złapał je za rogi, a drugi wbił nóż w gardło i szarpnął ostrzem na krzyż. Czerwona struga krwi chlusnęła na kamienie. Parę osób odwróciło oczy i nakreśliło na piersiach chrześcijański znak chroniący przed złem. „Przecież źle się stało tylko dla byka – pomyślałam ze smutkiem – a może nawet nie, jeśli zgodził się być ofiarą”. Chrześcijanie czcili boga, który się dla nich poświęcił, musieli więc wiedzieć, że śmierć może być święta. Odmawianie tej świętości wszystkim religiom prócz własnej wydawało się naprawdę małostkowe. Niezależnie od świętości byka, mdląco słodki zapach krwi przytłoczył woń kadzidła i zrobiło mi się niedobrze. Przysłoniłam twarz woalem i siedziałam nieruchomo, oddychając płytko. Nie mogłam narobić sobie wstydu i zepsuć ceremonii. Przejaśniało mi w głowie, gdy poczułam cierpki zapach ziół. Otworzyłam oczy. Witelia trzymała flakonik z lawendą i rozmarynem. Odetchnęłam jeszcze raz i podziękowałam jej. – To twoje pierwsze dziecko? – Pierwsze, które noszę tak długo – odparłam. – Niechaj zatem pobłogosławi cię święta Matka Boża i czuwa nad tobą do rozwiązania – powiedziała Witelia, ze ściągniętymi brwiami odwracając się w stronę forum. Składanie zwierzęcia w ofierze nie było widokiem zbyt pociągającym, ale nie do końca rozumiałam dezaprobatę mojej rozmówczyni. Próbowałam przypomnieć sobie, czy jej mąż należał do tych, którzy przeżegnali się w chwili śmierci byka. Zwierzę wykrwawiło się i niżsi kapłani zgarniali krew do rynsztoka. Inni rozpłatali brzuch byka i wyjęli wątrobę. Ułożyli ją w srebrnej misie i podali haruspikowi. Nawet cesarz pochylił się, słuchając mamrotania wróżbity. Będąc wychowana w proroczej tradycji Avalonu, zawsze uważałam wróżenie z trzewi za prymitywną metodę: właściwie przygotowany umysł doszukiwał się wieszczych znaków w locie ptaka czy spadającym liściu. I tak dobrze, że byk został zabity czysto i z szacunkiem. Spożywając pieczyste tego wieczoru, zajmiemy przynależne nam miejsce w cyklu życia i śmierci. Położyłam rękę na brzuchu, coraz twardszym w miarę rozwijania się dziecka. Haruspik wytarł palce w lniany ręcznik i odwrócił się w stronę trybuny. – Chwała cesarzowi, ulubieńcowi bogów… – wydeklamował. – Jaśniejący przemówił. Nadchodząca zima będzie łagodna. Jeśli ruszysz w pole, pobijesz wszystkich wrogów. Dopiero teraz, gdy usłyszałam pomruk komentarzy, uświadomiłam sobie, z jakim napięciem zgromadzeni czekali na wróżbę. Kilku krzepkich mężczyzn wywlekało byka z placu, by przygotować go do upieczenia. Dziewczęta wystąpiły do przodu i wznosząc ramiona ku niebu, rozpoczęły śpiewy. Bądź pozdrowione, oślepiające i wszechwładne słońce, wielbimy Twoją chwałę, o Ty, przenajświętsze! Nie skąp nam wsparcia i zdrowia, dopomóż nam i uzdrawiaj, tak na górze, jak w dole, bo wszystko jest pięknem i wszyscy znają Twoją miłość… Łzy napłynęły mi do oczu, gdy słuchałam czystych słodkich głosów i wspominałam, jak śpiewałam z dziewczętami w Avalonie. Minęło dużo czasu, od kiedy zwracałam się do Bogini, ale śpiew zbudził we mnie tęsknotę niemalże zapomnianą. Pieśń sławiła Apollina – jeśli tak zwano boga słońca w krainach nad Danuviusem. Każdy cesarz miał zwyczaj otaczać swoje opiekuńcze bóstwo specjalnymi względami, lecz podobno Aurelian pragnął posunąć się dalej i ogłosić słońce widzialnym znakiem jedynej, wszechpotężnej istoty, najwyższej pośród wszystkich bogów. W Avalonie spotkałam się z podobną koncepcją, choć tam za matkę wszystkiego uważaliśmy Wielką Boginię. Ale zostałam także nauczona, że szczere modlitwy, choć kierowane do różnych bóstw, trafiają do jednego wspólnego Źródła. Dlatego położyłam ręce na brzuchu, zamknęłam oczy i odmówiłam modlitwę w intencji życia i zdrowia mojego dziecka. – Chodź, Heleno – powiedziała Witelia. – Ceremonia dobiegła końca, nie każ czekać swemu panu. Powiadają, że Konstancjusz ma przed sobą przyszłość. Musisz zrobić dobre wrażenie podczas uczty. Miałam nadzieję, że będę siedziała z Witelią, ale Konstancjusz zaprowadził mnie do sofy u stóp cesarskiego podium, ona zaś wraz z mężem została z tyłu sali. Położyłam się, skromnie przysłaniając kostki spódnicą. „Witelia miała rację” – pomyślałam, patrząc, jak Konstancjusz rozmawia z cesarzem. Było jasne, że mój mąż zaskarbił sobie jego łaski. Starałam się nie zwracać uwagi na poszeptywania otaczających mnie kobiet. Konstancjusz nie przyprowadziłby mnie tutaj bez zgody Aureliana, a tego, co zatwierdził cesarz, nie mogła podważyć żadna plotkarka nawet najwyższego rodu. Na sąsiedniej leżance spoczywał jeden z najroślejszych mężczyzn, jakich dotąd widziałam. Był Germaninem, o czym świadczyły płowe włosy i nogawki spodni okręcone u dołu rzemieniami. Muskularne ramiona wyłaniały się z krótkich rękawów tuniki. Na szyi miał złoty naszyjnik i złote opaski na rękach. – Ty jesteś Helena, pani? – zagadnął. Zarumieniłam się, bo przyłapał mnie na podpatrywaniu, ale chyba nie miał mi tego za złe. „Z taką posturą – pomyślałam – musi być przyzwyczajony do przyciągania uwagi”. – Konstancjusz wiele o tobie opowiadał. – Mówił gardłowo, ale dobrą łaciną, z czego wyciągnęłam wniosek, że służył w legionach od dłuższego czasu. – Brałeś udział w kampanii? – Na pustyni… – Skrzywił się, pokazując rękę, spieczoną przez słońce niemal na ceglany kolor. Pokiwałam głową na znak zrozumienia. Szybko nauczyłam się, że w gorących krajach nie skromność, ale konieczność zmusza kobiety do noszenia woali. – Jestem dowódcą alamańskich włóczników z oddziałów posiłkowych. Rzymianie nie potrafią wymówić mojego imienia. – Pokazał zęby w uśmiechu. – Dlatego zwą mnie Krokusem. Pod Ancyrą twój mąż ocalił mi życie, nie bacząc na własne bezpieczeństwo. Złożyłem mu przysięgę wraz ze swoimi krewnymi. Pokiwałam głową, być może rozumiejąc go lepiej od rzymskich kobiet. Wiedziałam, że jego lojalność rozciąga się również na rodzinę Konstancjusza. – Dziękuję. Mój ojciec był księciem wśród plemion brytyjskich, więc wiem, co przez to rozumieć. Przyjmuję twoje usługi… – położyłam ręce na brzuchu. – W imieniu swoim i dziecka. Krokus pochylił głowę z jeszcze większym szacunkiem. – Widzę, że powiedział mi prawdę. – Urwał, a gdy wzniosłam brew, podjął: – Wśród mojego ludu znane są święte kobiety, dlatego wiem, że Konstancjusz nie skłamał, gdy mówił, że jesteś podobna Bogini. Nie byłam zdziwiona, że on tak o mnie myśli, ale nie powinien z nikim o tym rozmawiać, chyba że ze mną w zaciszu sypialni. Zastanawiałam się, co go skłoniło do takiej otwartości – zapewne niebezpieczeństwa, jakich nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Już wiedziałam, że o pewnych rzeczach żołnierz nie wspomina w domu – leżąc w moich ramionach, Konstancjusz starał się o nich zapomnieć. – Przysięgam tobie i twojemu dziecku – powiedział Krokus – że będę was chronić i bronić przed wszelkimi wrogami. Gwar rozmów przycichł, spowiła nas pełna powagi cisza. Skłoniłam głowę i łzy zaćmiły mi oczy. Od dawna nie używałam zmysłów pozwalających duszy na ujrzenie prawdy, ale wiedziałam, że choć nie było ołtarza, kapłana ani ofiary, Krokus złożył przysięgę w obecności bogów. – Widzę, że się poznaliście – powiedział Konstancjusz, stając u mojego boku. Podniosłam głowę, przepędzając łzy. – Krokus mówi, że ocaliłeś mu życie – odrzekłam spiesznie, żeby nie zrozumiał źle moich emocji. Przesunęłam się, robiąc mu miejsce na sofie. – A czy powiedział ci, że uratował moje? – Uśmiechnął się znacząco, jakby chciał powiedzieć Krokusowi, żeby nie straszył niewiast żołnierskimi opowieściami. – Jej nie trzeba mówić. Konstancjusz ściągnął brwi, ale zrezygnował z wypytywania. Wsparł się na łokciu i wskazał ręką podwyższenie. – Aurelian przyjmuje wszystkich bohaterów kampanii. Widzę, że jest z nim Maksymian. Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam krępego, potężnego jak byk mężczyznę ze strzechą siwiejących kasztanowych włosów. Wyglądał na wieśniaka – w istocie jego rodzice pracowali na roli – ale miał smykałkę do wojennego rzemiosła. – A obok niego jest Diokles – mówił Konstancjusz. Przeniosłam spojrzenie na rosłego mężczyznę o rzedniejących rudych włosach nad szerokim pobrużdżonym czołem. – Robi wrażenie. Jego ojciec był pasterzem w Dalmacji, chyba że spłodził go jakiś bóg. Przyszedł na świat z talentem do walki i darem zarządzania, a u dowódcy ta druga cnota jest cenniejsza. – I rzadsza? – zapytałam. W tej chwili niewolnicy zaczęli podawać pierwsze potrawy i wstrzymał się od odpowiedzi. Konstancjusz został odkomenderowany do garnizonu Cohors Prima Aurelia Dardanorum, który stacjonował niedaleko wideł Navissus i Margus. Miałam nadzieję, że będzie często bywać w domu, który wynajął dla mnie w Naissus, ale na początku listopada Dardanowie otrzymali rozkaz ruszenia w pościg za wycofującymi się Gotami. Konstancjusz spakował wełniane ubrania dla ochrony przed zimnem i pomaszerował na północ. Zostałam sama. Tylko wąska linia wzgórz chroniła Naissus przed wiatrami hulającymi po otwartych równinach nad Danuviusem. Wichry rodziły się nad stepami Scytii, a przechodząc nad Morzem Czarnym, zabierały trochę wilgoci. „Niebawem spadnie śnieg” – pomyślałam, otulając ramiona szalem. Na szczęście w tym kraju ludzie umieli budować domy chroniące przed zimnem i nasza willa miała nie tylko typowy hipokaustum, przewodzący ciepło pod wyłożoną kafelkami podłogą, ale także prawdziwy kominek w wielkim pokoju, który Konstancjusz wybrał na naszą sypialnię. Powiedział mi, że wynajął willę właśnie z tego powodu, żeby ciepło otwartego paleniska przypominało mi rodzinne strony. Gdy dziecko rosło w moim łonie, coraz więcej czasu spędzałam w tej komnacie. Wydawało się nieuczciwe, że Konstancjusz, który podnosił mnie na duchu przez trzy pierwsze miesiące, zostawił mnie akurat wtedy, gdy mdłości minęły i brzuch zaczął się zaokrąglać. Przeszłam przez fazę, w której kobiety najczęściej ronią swoje dzieci, i teraz byłam pewna, że doczekam pomyślnego rozwiązania. W istocie nigdy nie czułam się lepiej. Kiedy tylko pogoda pozwalała, chodziłam z Druzyllą na rynek w centrum miasta; Filip, który stał się bardzo opiekuńczy, szedł pół kroku za nami, a Hylas jak zwykle podskakiwał z przodu. Pożywne jedzenie i uczucie odmieniło psiaka, który urósł i sięgał mi niemal do kolan. Miał jedwabistą czarno-białą sierść i puszystą, merdającą dziko kitę. Dla niego rynek był miejscem niezliczonych atrakcji, pełnym fascynujących zapachów i jeszcze bardziej interesujących przedmiotów. Biedny Filip musiał pilnować, żeby pies nie próbował zabrać czegoś do domu. Dla ludzi natomiast rynek był źródłem informacji o przebiegu kampanii.
|
|
 |
|