 | Ilustracja: Łukasz Matuszek | Kolejną noc spędził pod osłoną piaszczystej skarpy. Znalazł nieco drewna i ośmielił się rozpalić niewielkie ognisko. Wiedział, że Mat i pozostała trójka są zaledwie kilka mil za nim. Widział ich ze szczytu ostatniego mijanego wzgórza. Podążali za nim. Uśmiechnął się do siebie. Nie zrezygnowali. To nawet lepiej. Kończyła mu się żywność. W oddali, na północnym horyzoncie widniał łańcuch nagich, grafitowych wzgórz. Już dawno opuścił znane ziemie. Tak daleko nie zapuszczał się nikt, chyba że szukał śmierci na pustkowiu. Kristen liczył się z tym, był nawet pewien, że nie ujrzy już zielonych oczu Deri, ale wiedział też, że i jego prześladowcy mają niewielkie szanse na powrót. Szanse malejące z każdą milą wędrówki ku północy. W nocy śnił. Nie po raz pierwszy. Im bardziej posuwał się na północ, tym sny były intensywniejsze. Śnił o śnieżnej jaskini pośród białych, stromych wzgórz. Przy jej wyjściu stał nagi chłopiec. Kristen nie mógł rozpoznać rysów twarzy, za każdym razem coś mu przeszkadzało. Raz był za daleko, raz widok zasłaniała mu mgła, a kiedy indziej nie mógł spojrzeć, bo powieki miał tak ciężkie, że nie był w stanie ich unieść. Dziś po raz pierwszy ujrzał dokładnie twarz chłopca. Jego syn stał bez ruchu, blady ale jednak żywy. Za nim była ciemność. Ciemność czarniejsza od nocy, czarniejsza nawet od mroku lochów. Kristen czuł rodzące się w nim szaleństwo. Wiedział, że chłopak nie żyje, ale za każdym razem po przebudzeniu dusił w sobie iskrę nadziei. Za każdym razem z coraz większym trudem i bólem. Dziś uwierzył szaleństwu. Postanowił znaleźć śnieżną jaskinię na jawie. Wiedział, że jest gdzieś na północy, skryta pomiędzy martwymi wzgórzami. Przed świtem obudziło go przeraźliwe zimno. Wkrótce z szarego nieba zaczął padać śnieg. Cała równina pokryła się białym całunem. Osiodłał konia i ruszył ku wzgórzom, które w nocy zmieniły kolor z grafitowego na jasnoszary. Nadjeżdżali przez las. Całą piątką. Zauważyli go, kiedy wychodził z szopy. Nie miał czasu na ukrycie się, byli zaledwie trzydzieści kroków od niego. Zdążył wskoczyć na konia, kiedy tuż obok niego przemknęła strzała. Nie bacząc na nic, rzucił się na morderców. Dostrzegł herszta i zamarł na chwilę. Już w szopie, kiedy tamten oprych mówił o rodzeństwie, coś świtało Kristenowi. Teraz nie miał wątpliwości. Mat Yeldin, jego towarzysz z wojny o sukcesję. Razem stawali po stronie korony i walczyli aż do zwycięstwa nad rebelią. Potem ich drogi rozeszły się. Ta chwila drogo go kosztowała. Jeźdźcy runęli naprzód. Nie było szans na jakikolwiek ruch. - Maaaat! Zabiję cię! - Kristen z wściekłością uniósł broń i starł się z dawnym przyjacielem. - Zamordowałeś mi syna... Zapłacisz za to! - Zawsze byłeś idiotą, Kristen. Chciałem, żebyś się do nas przyłączył, ale ty wolałeś żyć jak prostak. - Wysyczał Mat i odbił cios. - Chłopaki, żywcem go! Coś ciężkiego spadło na kark Kristena. Osunął się z konia. Upadek jeszcze go ogłuszył. Nie stracił przytomności, ale nie miał sił się bronić. Spętany legł w trawie. Kiedy Mat wrócił z szopy, na jego twarzy pulsował zimny gniew. - Może bym cię puścił wolno, ale po tym, co zrobiłeś, zabiję cię tak samo jak ty mojego brata. Rozpłatam ci gardło twoim własnym mieczem. - Podniósł broń z ziemi. - Dlaczego właśnie moją winnicę? - zapytał Kristen pełnym bólu głosem. - Dlaczego akurat mojego syna? - Przypadek, bracie. Przypadek. Mogliśmy wybrać każdy inny folwark, ale padło na ciebie. To i tak bez znaczenia. - Mat pochylił się nad więźniem. - Za moment będziesz martwy. Kristen zwinął się i z całej siły kopnął najemnika w krocze. Ten, kuląc się, z jękiem zaskoczenia upadł na ziemię. Tym razem Kristen nie marnował czasu. Jednym szarpnięciem rozciął więzy o miecz Mata. Chwycił broń akurat w porę, by zasłonić się przed ciosem topora. Ostrze pękło, ale zbiło uderzenie na bok. Mężczyzna, trzymając wyciągnięty przed siebie kikut miecza, skoczył na topornika. Przewrócił go i rozciął mu gardło od ucha do ucha. Pozostali błyskawicznie rzucili się na uciekiniera, wyciągając broń Kristen zerwał się i pomiędzy drzewami pobiegł w stronę koni. Jabłkowita klacz stała najbliżej. Nie bacząc na przelatujące strzały, dosiadł konia i ruszył w las. Goniły go przekleństwa Mata i okrzyki jego kompanów. Śnieg był wszędzie. Kristen brnął przezeń po kolana. Koń, choć równie zmęczony, szedł dzielnie za nim. Mijali strome ściany, obsypane białym pyłem, przykryte lśniącymi czapami. Na błękitnym niebie świeciło słońce, ale nie dawało ciepła. Mróz był wszechwładny. Mężczyzna czuł piekący ból w stopach. Odmrożenia zaczynały mu doskwierać coraz bardziej. Nie dbał o to. Pogodził się już z myślą, że nie opuści tej upiornej krainy, że jego kości na zawsze spoczną pośród martwych wzgórz. Chciał jedynie dotrzeć do jaskini. Sny zjawiały się już co noc. Znał niemalże dokładnie drogę do mrocznej pieczary. Jego wędrówce towarzyszyła niezachwiana wiara w to, co zobaczy za czterema wzgórzami. Trzema, dwoma... Już nie dopuszczał myśli o szaleństwie. Zanurzył się w nim całkowicie, żył sycąc się nim i rozkoszując wizjami stworzonymi przez nie. Ktoś czekał na niego. I nie miało to znaczenia, czy będzie to jego syn, któryś z bogów czy tylko śmierć. Nie dbał o to. Cieszył się zemstą Mat i trójka jego towarzyszy nadal podążali jego śladem. Widział ich i oni jego też. Dwa dni temu stali po dwóch stronach przełęczy. Wyglądali nie lepiej od niego. Poszarpane ubrania, długie włosy, zmierzwione brody i sine od mrozu twarze. Czwórka żywych trupów. Kristen zastanawiał się, czy im też udzieliło się to tajemne szaleństwo. Czy ich zawziętość w pościgu brała się li i jedynie z chęci zemsty, czy też z czegoś więcej. Minął ostatnie siodło. Przed nim, po drugiej stronie płytkiej kotliny, czernił się otwór jaskini. I nagle całe szaleństwo opadło z Kristena. Mężczyzna spojrzał dokoła i serce w nim zamarło. - Bogowie, gdzie ja dotarłem... Biel rozciągała się dookoła. Niebieskie niebo było daleko. Daleko i wysoko. Za plecami Kristena, w odległości ledwie pół mili czerniły się cztery punkciki. Prześladowcy. Mężczyzna rozglądał się bezradnie. Czuł się jak dziecko pozostawione bez opieki. To nie był świat żywych. Spojrzał na swego wierzchowca. Poszarzała sierść, starte kopyta, wychudzone boki. Spod ledwo trzymającego się na popręgach siodła widać było żebra. Klacz odwróciła głowę w stronę swojego pana, parsknęła cicho i osunęła się w śnieg. Oczy zaszły mgłą, z nozdrzy uciekł ostatni obłoczek pary. Kristen odwrócił wzrok. Patrząc w mrok jaskini ruszył przed siebie, po pas zapadając się w śnieg. Gdzieś musiał istnieć kres tej wędrówki. Czy w tej przeklętej kotlinie? Sople lodu zwisały niczym zęby śnieżnej bestii. Z wnętrza groty bił mróz jeszcze potężniejszy niż zimno tej śnieżnej krainy. Jaskinia była ziszczeniem szaleńczych snów Kristena. Znał każdy szczegół tego wejścia. Przez długą chwilę stał, nie myśląc o niczym. Jego świat został gdzieś daleko. Czy istniał kiedykolwiek? Teraz było tu i teraz. Postąpił krok w ciemność. Szedł przed siebie z wyciągniętymi rękoma, ale nie natrafił na żadną przeszkodę. Jego nogi stąpały po drobnym żwirze, choć równie dobrze mogły to być diamenty. Nie czuł już zimna. Jego umęczone ciało nie czuło już nic. - Czy umarłem? Już? - zapytał sam siebie, ale nie był pewien, czy wypowiedział te słowa na głos, czy zabrzmiały jedynie w jego myślach. - Jeszcze nie. - odparł mu głos cichy jak pustka, a jednocześnie donośny i wszechwładny. - Jeszcze nie. - Przybyłem tutaj - Kristen zatrzymał się. - wezwany jakąś siłą. Nie wiem, czym jesteś, ale... - Nie otrzymasz tego, czego pragniesz - głos był cichy jak poprzednio, ale dochodził zewsząd i wypełniał głowę Kristena jak huk wodospadu. - Nikt nie otrzyma... - On nie powinien zginąć - jęknął mężczyzna - Nie tak powinno być... - O tym, co powinno być, a co nie - głos był potężny ale spokojny i beznamiętny - nie tobie rozstrzygać... - Zwróć mi syna, kimkolwiek jesteś!!! Kristen padł na kolana. Poczuł wyczerpanie. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa. - Zabierz mnie, ale oddaj syna... - Nikomu nic nie oddaję... Od nikogo niczego nie chcę... - Ty jesteś... Ty jesteś... - słowo uwięzło Kristenowi w gardle. Usiłował je wykrzyczeć, ale płucom zabrakło sił. - Nie nadszedł twój czas... Odejdź stąd... To nie jest miejsce dla ciebie... Idź... Wracaj do świata żywych... - Nie... chcę... - Wracaj... wracaj... wracaj... wracaj... - słowa milkły niesione echem. - Wracaj - usłyszał kobiecy głos. To był głos kogoś, kogo znał, gdzieś dawno temu... Nie pamiętał imienia, ale przez chwilę wdział znajome, zielone oczy. Wstał. Dostrzegł wyjście z jaskini, zaledwie kilka kroków przed sobą. Kiedy znalazł się na zewnątrz, jeden z czterech stojących opodal wierzchowców zarżał cicho, otaczając się kłębami pary. Właścicieli nie było nigdzie widać. Jedynie ich ślady prowadziły do wnętrza groty. Księżyc, niczym srebrny denar wisiał nad horyzontem. Miasto spało, ułożone do snu przez ciepłą, marcową noc. Na topolach otaczających cmentarz szumiały cicho pierwsze listki. Gdzieś zaćwierkał przebudzony ptak, gdzie indziej zaszczekał pies. Długie, delikatne cienie kładły się na ziemi. Mężczyzna cicho zakołatał do drzwi świątyni. Stał długą chwilę, ale w końcu usłyszał zgrzytanie zasuwy i z ciemności wyjrzała twarz Gerhana. - W czym ci mogę pomóc o tak późnej porze? - zapytał. - Chcę zobaczyć się z żoną, ojcze. - Na miłość boską! Kristen! - kapłan załamał ręce. - Wchodź, synu, wchodź. Ino cicho, żeby nie zbudzić Deri. Musi teraz dużo odpoczywać - Gerhan wziął mężczyznę pod ramię i poprowadził na tyły świątyni. Weszli do pokoiku na końcu wąskiego korytarzyka. W nikłym świetle palącego się na półce kaganka, Kristen ujrzał Deri leżącą w łożu. Burza złotych włosów przykrywała jej pełne piersi. Kobieta oddychała cicho. W ciemnym rogu izby stały dwie dziecięce kołyski. - Bliźniaki. Chłopiec i dziewczynka - szepnął Gerhan. - Jak? Z kim? - Kristen spojrzał z wściekłością na starca. - Rusz łbem idioto i policz miesiące - kapłan popukał się w czoło. - Powiła je niecałe cztery tygodnie temu. Kristen przymknął na chwilę oczy. Po chwili rozchmurzył się i podszedł najciszej jak potrafił do kołysek. - Chodź. Niech śpią. Nie masz pojęcia co się zacznie, kiedy się obudzą - Gerhan wypchnął Kristena z izby i cicho zamknął drzwi. Bydgoszcz, 5 września '99.
|
|