Doktor nie odpowiedział, a jedynie skinął głową, spokojnie patrząc na dłonie zdenerwowanego księcia, które otwarły się, zamknęły i skręciły przed jego twarzą w nagłym geście duszenia. Murash wahał się jeszcze przez chwilę i spojrzał na ojca – Vinaszh pomyślał, że być może ostatni raz, i ujrzał nagle w pamięci łoże śmierci własnego ojca, na południu. Wtedy książę wymaszerował z pokoju, a wszyscy ustępowali mu z drogi. Po chwili z korytarza znów dobiegł jego głos wznoszący się w modlitwie. Ostatni wyszedł Mazendar. Zatrzymał się przy łóżku, zerknął na Vinaszha i lekarza, po raz pierwszy zdradzając oznaki niepewności, po czym mruknął: – Czy masz dla mnie jakieś polecenia, mój drogi panie? – Już je wydałem – rzekł cicho leżący mężczyzna. – Widziałeś, kto tu był. Służ mu lojalnie, jeśli ci na to pozwoli. Może być inaczej. Jeżeli tak się stanie, niech Władca Gromu i Pani strzegą twej duszy. Wezyr przełknął ślinę. – I twojej, wielki mój panie, gdybyśmy się nie spotkali. Król nie odpowiedział. Mazendar wyszedł. Ktoś z korytarza zamknął za nim drzwi. Lekarz natychmiast szybkim ruchem otworzył swoją torbę i wyjął z niej saszetkę. Podszedł do ognia i wrzucił do niego jej zawartość. Płomienie przybrały niebieską barwę, a pokój wypełnił się nagle wonią polnych kwiatów, niczym na wiosnę we wschodnich krajach. Vinaszh zamrugał. Postać na łóżku poruszyła się. – Ispahańskie? – odezwał się król królów. Lekarz wydawał się zaskoczony. – Tak, mój łaskawy panie. Nie sądziłem, że… – Miałem kiedyś lekarza z Wysp Adżbarskich. Był znakomity. Niestety, zalecał się do kobiety, której nie powinien był dotykać. Pamiętam, że używał tego pachnidła. Rustem podszedł do łóżka. – Naucza się, że charakter pokoju lekarskiego może wpłynąć na charakter leczenia. Takie sprawy mają na nas wpływ, panie. – Ale nie na strzały – stwierdził król. Vinaszh zobaczył jednak, że lekko się przesunął, by popatrzeć na lekarza. – Być może – odparł lekarz wymijająco. Podszedł do łóżka i po raz pierwszy pochylił się, by przyjrzeć się strzale i ranie. Vinaszh spostrzegł, że medyk nagle zastygł w bezruchu. Na jego brodatej twarzy pojawił się dziwny wyraz. Opuścił dłonie. Następnie spojrzał na Vinaszha. – Dowódco, musisz znaleźć dla mnie rękawiczki. Najlepsze skórzane, jakie są w fortecy, i to jak najszybciej. Vinaszh o nic nie pytał. Jeśli król umrze, umrze prawdopodobnie i on. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi, i popędził korytarzem, mijając czekających tam ludzi, a potem zbiegł po schodach, by znaleźć własne rękawice do konnej jazdy. Kiedy Rustem wchodził do pokoju, był przerażony i oszołomiony; musiał przywołać całe swoje opanowanie, by tego nie okazać. Niemal upuścił swoje narzędzia, bał się, że ktoś dostrzeże jego drżące dłonie, ale dowódca straży szybko wziął od niego torbę. Posłużył się formalnym ceremoniałem ukłonu, by wyrecytować w myślach uspokajającą inwokację. Kiedy wstał z klęczek, był bardziej bezpośredni, niż powinien, prosząc dworzan – a także wezyra i księcia! – by opuścili pokój. Zawsze jednak zachowywał się z szorstką stanowczością sugerującą autorytet wykraczający poza jego wiek, a nie był to czas ani miejsce na zmianę metod postępowania. Jeśli ma umrzeć, to raczej nie jest ważne, co o nim pomyślą, prawda? Poprosił komendanta, by został. Krew i krzyki nie wytrącą żołnierza z równowagi, a być może ktoś będzie musiał przytrzymać pacjenta. Pacjenta. Króla królów. Miecz Peruna. Brata Słońca i Księżyców. Rustem zmusił się do zmiany toku myślenia. To jest pacjent. Ranny człowiek. Tylko to ma znaczenie. Dworzanie wyszli. Książę – Rustem nie wiedział, który z królewskich synów to był – zatrzymał się przed nim i ruchem dłoni ożywił groźbę śmierci, która towarzyszyła mu od chwili, kiedy wyszedł z ogrodu. Nie można dopuścić, by to miało znaczenie. Wszystko potoczy się tak, jak zostało zapisane. Wrzucił adżbarski proszek do ognia, by dostosować pomieszczenie do bardziej harmonijnych obecności i duchów, a potem podszedł do łóżka, by przyjrzeć się strzale i ranie. Wyczuł zapach kaaby. Zakręciło mu się w głowie z zaskoczenia; uświadomił sobie, że zapach ten obudził pewną myśl, a potem pojawiła się jeszcze jedna, wywołując wielką obawę. Wysłał komendanta po rękawiczki. Potrzebował ich. Gdyby dotknął tej strzały, umarłby. Znalazłszy się sam na sam z królem królów, Rustem odkrył, że jego obawy są obawami lekarza, a nie pokornego poddanego. Zastanawiał się, jak ma powiedzieć to, co miał na myśli. Oczy króla spoczywały teraz na jego twarzy, ciemne i zimne. Rustem dostrzegł w nich wściekłość. – Na drzewcu jest trucizna – rzekł Shirvan. Rustem skłonił głowę. – Tak, panie mój. Kaaba. Z rośliny fidżana. – Zaczerpnął tchu i zapytał: – Czy twoi lekarze dotykali strzały? Król lekko skinął głową. Gniew nie ustępował ani trochę. Na pewno cierpiał wielki ból, ale nie okazywał tego. – Wszyscy trzej. Zabawne. Rozkazałem ich stracić za nieudolność, ale i tak wkrótce by umarli, prawda? Żaden z nich nie zauważył trucizny. – Jest tu rzadko spotykana – odparł Rustem, usiłując uporządkować myśli. – Nie tak rzadko. Od dwudziestu pięciu lat zażywam małe dawki – rzekł król. – Kaaby, innych szkodliwych substancji. Anahita wezwie nas do siebie, kiedy jej się spodoba, lecz ludzie mogą postępować w swoim życiu rozważnie, a królowie wręcz muszą. Rustem przełknął ślinę. Teraz wiedział, dlaczego jego pacjent jeszcze żyje. Dwadzieścia pięć lat? Wyobraził sobie, jak młody król dotyka – na pewno ze strachem – śladowej ilości zabójczego proszku, chorobę, która się wywiązała… jak robi to samo później, potem jeszcze raz, a potem zaczyna brać truciznę do ust, w coraz większych dawkach. Potrząsnął głową. – Król wiele wycierpiał dla swego ludu – powiedział. Myślał o dworskich lekarzach. Kaaba zaciska gardło, zanim dotrze do serca. Człowiek umiera w straszliwych mękach, dusząc się. Widział to na wschodzie. Oficjalna metoda egzekucji. „Zabawne”, powiedział król. Rustemowi przyszła teraz do głowy jeszcze jedna rzecz. Na razie postarał się o niej nie myśleć. – To bez różnicy – rzekł król. Głos miał taki, jak Rustem sobie wyobrażał: zimny, pozbawiony intonacji, poważny. – To strzała na lwy. Ochrona przed trucizną nic nie da, jeśli nie uda się wyjąć strzały. Rozległo się ciche stukanie do drzwi. Otworzyły się i do środka wszedł komendant garnizonu Vinaszh, zadyszany, jakby biegł. W ręku trzymał ciemnobrązowe skórzane rękawice do konnej jazdy. Rustem zauważył, że są zbyt grube, by swobodnie w nich pracować, ale nie miał wyboru. Włożył je. Rozsznurował rzemień futerału, w którym znajdowało się długie, cienkie narzędzie z metalu. To, które jego syn wyniósł mu do ogrodu. „Ten człowiek mówił o strzale, tato”. – Czasami są sposoby na usunięcie nawet takich strzał – rzekł Rustem, starając się nie myśleć o Shaskim. Zwrócił się na zachód, zamknął oczy i począł się modlić, zestawiając w myślach dobre i złe znaki zauważone tego popołudnia i licząc dni od ostatniego zaćmienia księżyca. Kiedy dokonał już obliczeń, wyłożył odpowiednie talizmany. Aby zmniejszyć ból tego, co miało nastąpić, zaproponował zioło przytępiające zmysły, ale król odmówił jego przyjęcia. Rustem przywołał do łóżka komendanta garnizonu i powiedział mu, co ma robić, by pacjent się nie ruszał. Teraz nie mówił „król”. To był chory człowiek, a Rustem był lekarzem z pomocnikiem i strzałą do usunięcia, jeśli mu się uda. Teraz prowadził wojnę z Nieprzyjacielem Azalem, który potrafił przesłonić księżyce i słońce i zakończyć czyjeś życie. Okazało się, że pomoc komendanta nie była potrzebna, podobnie jak zioło. Rustem najpierw odłamał poczerniałe drzewce jak najbliżej wlotu rany, a potem za pomocą kilku sond i noży poszerzył samą ranę; wiedział, że towarzyszy temu rozdzierający ból. Niektórzy nie mogli go znieść, nawet po zastosowaniu leku. Rzucali się i krzyczeli albo tracili przytomność. Shirvan z Bassanii nawet nie zamknął oczu i nie poruszył się, choć jego oddech stał się płytki i szybki. Na czole pojawiły się kropelki potu, a mięśnie szczęki mocno się zacisnęły pod zaplecioną brodą. Kiedy Rustem uznał, że otwór jest dostatecznie szeroki, naoliwił długą, cienką łyżkę Enyatiego i wsunął ją w kierunku tkwiącego w ciele grota. W grubych, nasiąkłych krwią rękawicach trudno było zachować precyzję, ale Rustem widział już nachylenie kryzy i wiedział, pod jakim kątem ustawić łyżkowatą część przyrządu Enyatiego. Płytka miseczka przesunęła się do kryzy przez ciało króla, który teraz wstrzymał oddech, ale nawet nie drgnął. Rustem lekko przekręcił łyżkę i poczuł, jak narzędzie prześlizguje się obok najszerszej części grota, ocierając się o niego. Nacisnął jeszcze mocniej, samemu nie oddychając w tym najważniejszym momencie i wzywając Panią w jej wcieleniu Uzdrowicielki, po czym znów przekręcił łyżkę i bardzo delikatnie pociągnął ku sobie. Król wtedy syknął i uniósł jedną rękę jakby w proteście, ale Rustem poczuł, że grot jest bezpiecznie umiejscowiony w miseczce. Zrobił to za jednym podejściem. Znał pewnego człowieka, nauczyciela na dalekim wschodzie, który przy tej okazji wyraziłby poważne, rozsądne zadowolenie. Teraz ze zranionym ciałem będą się stykać tylko gładkie, naoliwione boki samej łyżki, chroniącej haczykowatą kryzę grota. Rustem zamrugał. Już miał wytrzeć pot z czoła grzbietem zakrwawionej rękawicy, ale przypomniał sobie – w samą porę – że zginąłby, gdyby to zrobił. Serce mocno mu zabiło. – Prawie jesteśmy w domu, prawie skończyliśmy – mruknął. – Jesteś gotowy, mój drogi panie? – Wyrażenia tego użył wezyr. W tej chwili, patrząc, jak leżący na łóżku mężczyzna zmaga się w milczeniu ze straszliwym bólem, Rustem mówił szczerze. Komendant Vinaszh zaskoczył go, ponieważ zbliżył się do wezgłowia i pochylając się lekko na bok, położył dłoń na królewskim czole, nad raną i krwią: była to bardziej pieszczota niż przytrzymanie rannego. – Któż może być gotowy na coś takiego? – stęknął Shirvan Wielki i w słowach tych Rustem wyczuł ku swemu zdumieniu cień sardonicznego rozbawienia. Ustawił stopy na zachód, wymówił ispahańskie słowo wyryte na narzędziu i chwyciwszy je obiema rękami, wyciągnął ze śmiertelnego ciała króla królów. – Rozumiem, że będę żył? Byli w pokoju sam na sam. Minęło sporo czasu; na zewnątrz panowała już zupełna ciemność. Wiatr wciąż wiał. Stosując się do poleceń króla, Vinaszh wyszedł z pokoju z wiadomością, że leczenie trwa i Shirvan wciąż żyje. Tylko tyle. Żołnierz o nic nie pytał, podobnie Rustem. Pierwszym niebezpieczeństwem zawsze było nadmierne krwawienie. Lekarz umieścił w poszerzonej ranie płótno opatrunkowe i czystą gąbkę, lecz jej nie zamknął. Zbyt szybkie zamykanie ran było najczęstszym błędem uzdrowicieli; pacjenci od tego umierali. Później, jeśli wszystko pójdzie dobrze, ściągnie brzegi rany swoimi najmniejszymi szpikulcami, zostawiając miejsce na drenaż – ale jeszcze nie teraz. Na razie obandażował wypchaną ranę czystym lnianym płótnem, przechodzącym pod pachą i w poprzek piersi, a następnie w górę po obu stronach szyi w zalecanym układzie trójkąta. Zakończył opatrunek na górze i tak zawiązał węzeł, by końce bandaża były należycie skierowane w dół, ku sercu. Teraz potrzebował świeżej pościeli, a dla siebie czystych rękawiczek i gorącej wody. Zakrwawione rękawice komendanta wrzucił do ognia. Nie wolno było ich dotykać. Król zadał pytanie słabym, lecz wyraźnym głosem. To dobry znak. Tym razem przyjął uspokajające zioła z torby Rustema. Ciemne oczy miał spokojne i skupione, wcale nie nadmiernie rozszerzone. Rustem był zadowolony, ale nie poddawał się euforii. Teraz drugie niebezpieczeństwo stanowiła, jak zawsze, zielona ropa, choć rany od strzał na ogół goiły się lepiej od ran zadanych mieczem. Później zmieni opatrunek, przemyje ranę, a o świcie zmieni maść i bandaż: to był jego pomysł. Większość lekarzy zostawiała pierwszy bandaż przez dwa lub trzy dni. – Sądzę, że tak, mój królu. Strzała została wyjęta, a jeśli Perun dozwoli, rana się zagoi. Bardzo się staram, by uniknąć szkodliwych wysięków. – Zawahał się. – A ty masz własną… ochronę przed trucizną, która się w niej znalazła. – Chcę z tobą o tym porozmawiać. Rustem przełknął ślinę. – Panie mój? – Wykryłeś truciznę fidżany po jej zapachu? Nawet kiedy w ogniu znajdowały się twoje wonne zioła? Rustem bał się tego pytania. Potrafił dobrze udawać – większość lekarzy potrafiła – ale to był jego król, śmiertelny krewny słońca i księżyców. – Zetknąłem się z nią już wcześniej – odparł. – Uczyłem się w Ispahanie, panie mój, gdzie rośnie ta roślina. – Wiem, gdzie ona rośnie – stwierdził król królów. – Co masz mi jeszcze do powiedzenia, lekarzu? Wyglądało na to, że nie ma żadnej kryjówki. Rustem zaczerpnął głęboko powietrza. – Wyczułem też jej zapach gdzie indziej w tym pokoju, wielki panie. Zanim wrzuciłem do ognia zioła. Nastała cisza. – Tak sądziłem. – Shirvan Wielki spojrzał zimno na Rustema. – Gdzie? Tylko jedno słowo, twarde jak kowalski młot. Rustem znów przełknął ślinę. Poczuł coś gorzkiego: świadomość własnej śmiertelności. Jaki jednak miał teraz wybór? – Na rękach księcia, wielki królu – odpowiedział. – Kiedy kazał mi ocalić ci życie, ryzykując moje. Shirvan z Bassanii na chwilę zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Rustem znów ujrzał w ich głębi czarną wściekłość, mimo leku, który podał pacjentowi. – To mnie… martwi – rzekł bardzo cicho król królów. W jego głosie Rustem nie słyszał jednak zatroskania. Przyszło mu nagle na myśl pytanie, czy król także wykrył kaabę na grocie i drzewcu. Zażywał ją od dwudziestu pięciu lat. Jeśli znał tę truciznę, to pozwolił dotknąć jej trzem lekarzom, nie ostrzegłszy ich przed nią, i tak samo zamierzał postąpić z Rustemem. Próba umiejętności? Kiedy znajdował się na łożu śmierci? Jaki człowiek…? Rustem zadrżał mimowolnie. – Wydaje się – rzekł Wielki Shirvan – że ktoś oprócz mnie budował u siebie odporność na trucizny. Sprytne. Muszę powiedzieć, że to było sprytne. – Milczał przez dłuższy czas. – Murash. Właściwie byłby dobrym królem. – Odwrócił się i spojrzał przez okno; w ciemności nic nie było widać. Dochodziło zawodzenie wiatru wiejącego znad pustyni. – Zdaje się – odezwał się król – że zarządziłem śmierć niewłaściwego syna i jego matki. – Nastąpiła kolejna, krótka cisza. – To mnie martwi – powiedział znów. – Czy tych rozkazów nie można odwołać, wielki panie? – zapytał z wahaniem Rustem. – Oczywiście, że nie – odparł król królów. – Rustem później miał uznać, że najbardziej przerażającą rzeczą owego dnia był nieodwołalny ton tego głosu. – Wezwij wezyra – rzekł Shirvan z Bassanii, patrząc w noc. – I mego syna. Lekarz Rustem, syn Zoraha, gorąco zapragnął w tej chwili znaleźć się w swoim małym domu chronionym okiennicami przed wiatrem i ciemnością, razem z Katyun i Dżaritą, dwojgiem spokojnie śpiących małych dzieci, późnym kubkiem wina przyprawionego ziołami przy łokciu i ogniem na palenisku oraz świadomością, że świat nie zastukał do jego drzwi.
|
|