nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Elizabeth Moon
Przysięga Złota
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział trzeci
     
     – Przez jakiś czas nie wrócisz do pełni sił – oznajmił mistrz Oakhallow, zasiadając z nią do śniadania. – Musimy jednak zająć się twym drugim problemem. – Przerwał, by pociągnąć długi łyk osłodzonego miodem koziego mleka. – O ile nadal go masz. Możesz to określić?
     Pokręciła głową.
     – Nie czuję się teraz zbyt dobrze. Każda myśl o walce wydaje mi się bardzo odległa.
     – Hmmm. Może tak jest najlepiej. Może będziesz w stanie jaśniej myśleć. – Ukroił sobie chleba i ugryzł go. Napiła się mleka. Nic nie bolało, dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ciążył jej ten ciągły ból. Przez chwilę nie obchodziło jej, czy będzie jeszcze kiedykolwiek w stanie walczyć, wystarczająco miło było siedzieć przy stole bez cierpienia i jeść śniadanie. Poczuła wzrok Kuakgana i podniosła głowę. Odprężył się. – No cóż... jesteś gotowa?
     – Na co, panie?
     – Na rozmowę o odwadze.
     Spięła się, lecz zaraz postarała się rozluźnić.
     – Tak.
     – Bardzo dobrze. Wydaje mi się, że popełniasz dwa błędy. Pierwszym jest założenie, że wykazywanie tak małej odwagi jak każdy inny, zwyczajny, przeciętny człowiek jest powodem do wstydu, wobec czego ty musisz mieć jej więcej. To nic innego jak duma, Paksenarrion. Czułaś, że nie możesz żyć, mając jedynie tyle odwagi co owi zwykli ludzie i to dopiero jest powód do wstydu. I śmiechu. Oto ty: młoda, silna, zdrowa, rozumna – obdarzona ponad przeciętność – która uważa, że nie poradzi sobie bez dodatkowych darów od bogów.
     Zaczerwieniła się. Przy takim postawieniu sprawy...
     – Paksenarrion, chciałbym, żebyś przez chwilę pomyślała o tych zwyczajnych ludziach. Żyją w codziennym zagrożeniu ze strony rabusiów, gorączki, pożaru, burzy, wilków, złodziei, morderców, złych istot i mocy – oraz wojny. Większość z nich nie ma broni ani nie potrafi się z nią obchodzić. Żyłaś wśród nich zeszłej zimy i dowiedziałaś się, poczułaś, jak bezradna jest żona rolnika w obliczu uzbrojonego obcego czy rzemieślnik przeciwko szajce złodziei. Masz rację: oni się boją, każdego dnia, każdej minuty boją się tak samo jak ty. A mimo to żyją. Orzą pola, hodują bydło, tkają ubranie dla ciebie na zimę, lepią garnki, wyrabiają sery, warzą piwo, szyją buty, budują wozy – ci przerażeni ludzie robią wszystko, czego potrzebujemy. Uważasz, że nie chcesz być taka jak oni. Ale na początku musisz. Musisz mieć ich odwagę, nim wróci ci własna.
     – Ale... panie, sam mówiłeś, że oni jej w ogóle nie mają.
     – Nie. Powiedziałem, że są przerażeni. I to jest właśnie jest twój drugi błąd. Odwaga nie jest czymś, co się posiada niczym sumę pieniędzy w sakiewce – nie można jej stracić, jak gubi się monety. Odwaga jest wrodzona wszystkim istotom, to jakość utrzymująca je przy życiu, pozwalająca wytrzymać. To odwaga, Paksenarrion, każe pękać żołędziom i zapuszczać korzenie w glebę w poszukiwaniu składników odżywczych. Owszem, możesz zranić istotę, nawet zabić, lecz póki ona żyje i wytrzymuje, ma w sobie tyle odwagi, ile tylko może pomieścić.
     Pogubiła się.
     – To dla mnie takie dziwne...
     – Ponieważ byłaś wojowniczką wśród wojowników. Uważasz odwagę za żądzę niebezpieczeństw, prawda?
     – Tak przypuszczam. Co najmniej za zdolność do niepoddawania się, walki i nieulegania strachowi.
     – Racja. Lecz sednem jest owo „niepoddawanie się”. Radość z ryzyka i niebezpieczeństwa jest jak słabość do orzechów, grzybów czy koloru żółtego. Większość ludzi ma jej trochę – zauważyłaś może, jak dzieci lubią się bać, na przykład wspinając się na drzewa – lecz jej ilość jest różna. Jedną z umiejętności wojownika jest ukrywanie strachu. Lecz nie to jest najważniejsze, Paksenarrion, nawet dla wojownika. Najistotniejsze to wytrzymać i nie poddawać się. Nawet najpotężniejszy wojownik może trafić na takie niebezpieczeństwo i tak straszliwego wroga, że cała radość i podniecenie znikną. Co wtedy? Czy ma opuścić tych, którzy polegają na jego odwadze, bo sytuacja przestała być zabawna? – Potrząsnęła głową. – Nie, tak stawiając sprawę, jest to oczywiste. Sama możesz przypomnieć sobie takie sytuacje. To prawda, że ktoś nie znajdujący przyjemności w stawianiu czoła niebezpieczeństwom raczej nie zostanie wojownikiem, chyba że w wielkiej potrzebie. Pomyśl jednak o swoim patronie, Girdzie. Według legendy nie był wojownikiem, dopóki nie popchnęła go do tego konieczność. Możliwe, że nigdy nie czerpał radości z bitwy, lecz i tak dawał z siebie wszystko. Czy czyni go to mniej godnym czci?
     – Nie, panie. Jeśli jednak jest tak, jak twierdzisz, to czy pozostanę taką na zawsze? I czy z powrotem będę mogła walczyć?
     Mistrz Oakhallow obrzucił ja przeciągłym, taksującym spojrzeniem.
     – A jak to określisz? Czy czujesz się tak samo jak w dniu przybycia tutaj?
     Zastanawiała się przez chwilę.
     – Nie. Czuję, że sobie poradzę, nadal jednak wolałabym być taka, jak kiedyś byłam.
     – Bez wątpienia przyjemniej jest nie czuć strachu i być podziwianym.
     Zwiesiła głowę.
     – Tak, panie, ale... mogłam czegoś dokonać. Pomagać...
     – Wiem. Zrobiłaś wiele dobrego. Jeśli jednak rozważamy, czy zostaniesz taka, jaka jesteś, musimy zastanowić się, kim obecnie jesteś i kim chciałabyś być. Musimy to jasno określić. Musimy skończyć z marzeniami na jawie i przekonać się, czy ta sadzonka – dotknął jej ramienia – będzie dębem, ostrokrzewem, jesionem czy wiśnią. Nie doczekamy się wiśni na dębie czy żołędzi na ostrokrzewie. Poza tym – niezależnie od tego, jak potoczy się dalej twe życie, Paksenarrion – już nigdy nie będziesz taka sama jak kiedyś. Cierpienie zostawi blizny. Lecz tak samo jak połamane drzewo pozostanie tym samym drzewem – będzie dębem, jeśli wcześniej nim było – tak ty pozostaniesz Paksenarrion. Jest w tobie cała przeszłość, ta dobra i ta zła.
     – Już jej nie czuję. Wszystko, co wydarzyło się przed Kolobią... nie potrafię do tego dotrzeć.
     – Zmienimy to. To jest tam i jest tobą. Chodź, jesteś już na tyle silna, że możesz iść na spacer, a słońce dobrze ci zrobi.
     
     * * *
     
     Podczas wędrówki po cichych ścieżkach gaju wyciągnął z niej kawałek po kawałku historię jej życia. Odkryła, że pamięta drobiazgi z dzieciństwa: jak obserwowała ojca, pomagającego urodzić owcy i wycierającego jagnię, noszenie młodszego brata na plecach z pola do domu, nasłuchiwanie wycia wilków zimą, gdy podchodziły do stajni. Zupełnie, jakby znowu tam była: przywarta do zadu kudłatego kucyka, którym ojciec orał ich jedyne urodzajne pole, i wtykająca palce w krosna, na których matka tkała pasiaste koce, żeby mieli pod czym spać. Jej ojciec nie wydawał się już gniewną personą, jaką zapamiętała go z ostatnich dni w domu, tylko silnym, kochającym mężczyzną, uprawiającym rolę dla swych bliskich.
     – Dbał o mnie – przyznała w końcu, wpatrzona w płomienie. – Myślałam, że mnie nienawidził, a on tylko chciał, żebym była bezpieczna. To dlatego...
     Kuakgan przytaknął.
     – Widział niebezpieczeństwa czyhające na ciebie jako wojowniczkę. Jak każdy ojciec. Myśl o własnym dziecku – córce – wystawionym na miecze i włócznie, rany, konanie wśród obcych...
     – Tak. Nigdy tak nie myślałam. Chciałam niebezpieczeństw.
     – I miałaś je. Nie, nie krzyw się. Byłabyś bardzo złą żoną dla hodowcy świń, marzącą o zostaniu wojowniczką. Nawet teraz byłabyś złą żoną dla kogoś takiego.
     – Nie z tych samych względów.
     – Nie. Ale twemu świniarzowi – jakże on miał na imię? – jest lepiej z tą, z którą jest teraz.
     Od lat nie myślała o Fersinie Amboissonie. Nigdy nie zastanawiała się, kogo poślubił. Przypomniała sobie jego sympatyczną, choć surową twarz. Nie wyglądał na typowego wieśniaka, podobnie jak Saben.
     – Mam nadzieję, że spotkał kogoś miłego – powiedziała z powagą.
     – Świat pełen jest dobrych żon – stwierdził mistrz Oakhallow, odwracając się do innych zajęć.
     Każdego dnia wracali do kolejnych lata jej życia. Pierwsze dni w Kompanii Księcia, tamtejsi przyjaciele, kłopoty z Korrynem i Stephim, co wielce zainteresowało Kuakgana: dopytywał się o najmniejsze szczegóły tamtego dnia, zdające się nie mieć żadnego związku z samym zajściem.
     W miarę jak mówiła, życie zdawało się nabierać realności. Wracała więź z hożą, żądną przygód dziewczyną, mocującą się ze starszymi braćmi i kuzynami, ze zdeterminowaną, młodą kobietą, która uciekła z domu i młodą wojowniczką walczącą u boku zaufanych przyjaciół w Kompanii Księcia. To była prawdziwa ona – odważna, pełna dobrej woli, impulsywna, porywcza i bezgranicznie lojalna wobec tych, którzy zdobyli jej zaufanie. Zaczęła dostrzegać, jak te same cechy stają się jej siłą lub słabością w zależności od sytuacji. Zaufanie do Księcia prowadziło do czego innego niż zaufanie do Maceniona.
     – Przedtem nigdy nie myślałam – oznajmiła pewnego dnia, siedząc na rozsłonecznionej polanie – że powinnam wybierać. Uważałam innych za złych albo dobrych, nic pomiędzy. Vik ostrzegał mnie kiedyś przed tym, ale go nie zrozumiałam. To nadal ja, prawda? Muszę zdecydować, kto jest godzien mego zaufania i nawet wtedy, za każdym razem, powinnam decydować, czy coś jest dobre czy złe.
     Kuakgan przytaknął.
     – To najtrudniejsza rzecz dla wojowników, Paksenarrion. Żołnierz musi nauczyć się posłuszeństwa, często bez zadawania pytań: nie ma na to czasu. To dlatego wielu z nas, Kuakganów, nie ma nic wspólnego z wojownikami. Zbyt wielu z nich nie potrafi dochować lojalności, pozostawiając sobie jednocześnie wybór pomiędzy dobrem a złem. Szerzą chaos, sami o tym nie wiedząc. Dla takich jak ty, którzy wybrali lub zostali wybrani do odegrania roli w większej bitwie, myślenie jest równie ważne, jak sama walka.
     Paks pokiwała głową.
     – Rozumiem. Nie robiłam tego, prawda? Wykonywałam rozkazy, zakładając, że moi dowódcy zawsze mają rację. Jeśli ich lubiłam, przyjmowałam, że są dobrzy i zapominałam o tym. – Przerwała, sięgając pamięcią wstecz. – Nawet kiedy się martwiłam – kiedy chciałam, by Książę szybko zabił Siniavę – nie roztrząsałam tego później.
     – Tak. Wyrzucałaś to z pamięci i wracałaś do roli zwykłego żołnierza. Co rusz stawałaś przed wyzwaniem, by wyłamać się z roli i zacząć samodzielnie myśleć – te wypadki z symbolem Girda, o których wspominałaś – lecz...
     – Odrzucałam to. Cofałam się. Rozumiem. – Westchnęła i nagle wyciągnęła przed siebie zaciśnięte pięści, kierując je w stronę drzew. – Ha. Myślałam, że nigdy nie uchylę się przed wyzwaniem, a nawet ich nie dostrzegłam. Czy to także było tchórzostwo?
     – Czy ustaliliśmy, czym jest tchórzostwo? Dlaczego to odrzucałaś? Jedną sprawą jest odmowa wynikająca z pewności, iż powinnaś być wykonawczynią poleceń, jeśli jednak obawiałaś się dokonania wyboru, podjęcia ryzyka, że wybierzesz źle...
     – To byłoby to tchórzostwem. W takim razie, choć uważałam się za odważną – wszyscy tak uważali – może ja wcale...
     – Może lękałaś się czegoś, jak każdy z nas. Nie bądź śmieszna, dziecko! Nie jesteś doskonała, nikt nie jest. Próbujemy ustalić, kim jesteś i kim możesz być, a to nie oznacza tarzania się w poczuciu winy.
     Wpatrzyła się w niego, wyrwana z żalu.
     – Ale myślałam, że chcesz powiedzieć, iż...
     – Mówiłem, że konsekwentnie odmawiałaś dokonywania pewnych wyborów. Musisz to rozpoznać, a nie zamartwiać się przeszłością, której nie możesz już zmienić. Jeśli chcesz, możesz postanowić przyjąć to wyzwanie od tej chwili.
     – Mogę?
     – Oczywiście. Nie mówię o powrocie do żołnierki. Będąc wojowniczką, wykazujesz skłonność do postrzegania wszystkich wyzwań w kategoriach fizycznych. Lecz z pewnością możesz postanowić, że będziesz samodzielnie rozstrzygać, co jest dobre, a co złe, i postępować zgodnie z własną oceną.
     Rozważała to w milczeniu. Kiedy odwróciła głowę, by odpowiedzieć, Kuakgana już nie było. Czekając na jego powrót, dokładnie przemyślała całą sprawę.
     Zjawił się w towarzystwie elfa. Paks wstała niezgrabnie, od dłuższego czasu nie widywała nikogo poza Kuakganem.
     – To jest Paksenarrion – przedstawił ją elfowi. – Została ciężko zraniona przez mrocznych kuzynów... – Przybysz zamruczał coś cicho i Kuakgan zmarszczył brwi. – Znasz prawdę, Haleronie: oni nie są mitem. Paksenarrion, to jest Haleron, elf z Lyonyi. Powiadomił mnie, że łowcy z południowych wzgórz szukają nowych towarzyszy. Uważam, że dobrze by ci to zrobiło – praca na świeżym powietrzu pomoże ci odzyskać siły. Przyjmą cię dzięki mojej rekomendacji.
     Zaskoczenie odebrało jej mowę. Elf zmarszczył brwi i odwrócił się do Kuakgana.
     – Nie potrzebujemy słabeuszy – oznajmił w swoim języku. – Niech znajdzie sobie inne miejsce do odzyskiwania sił. A poza tym, czy nie jest aby tą, o której słyszałem, z Fin Panir...
     Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła falę gniewu.
     – Wybacz, panie – przemówiła w swym najlepszym elfim – lecz nie chciałabym, żebyś uznał mnie później za osobę wścibską.
     Wlepił w nią wzrok.
     – Wybacz mi, pani, moją nieuprzejmość. Nie wiedziałem, że znasz naszą mowę.
     – Wie o wiele więcej – wtrącił Kuakgan. – I zapewniam cię, że jest wystarczająco silna, by podołać pracy w lesie. – Mierzyli się z elfem spojrzeniami, Paks wyczuwała pojedynek woli. Elf zdawał się jarzyć mocą, Kuakgan był nieporuszony niczym drzewo. W końcu Haleron pokręcił głową.
     – Moc Kuakganów pochodzi z korzeni świata. – Zabrzmiało to jak cytat. Obrócił się do Paks. – Lady, łowcy potrzebują pomocy. Jeśli faktycznie szukasz takiego zajęcia i jesteś biegła w walce, z radością przyjmiemy twoją ofertę.
     Zerknęła na Kuakgana. Twarz miał zamkniętą, odniosła wrażenie, że pogrąża się w mroku, odcięta od jego ciepła. Przypomniała sobie, co mówił i westchnęła. Skoro ją odprawiał...
     – Z przyjemnością pomogę elfom – oznajmiła, ważąc słowa – w każdej słusznej sprawie. – Spojrzała szybko na Kuakgana, oczy mu zabłysły, choć twarz pozostała nieprzenikniona.
     Elf skinął głową.
     – Bardzo dobrze. Wyruszam jak najwcześniej... chyba że potrzebujesz dłuższego odpoczynku – skoro jesteś słaba?
     Paks czuła się dobrze.
     – Nie. Chciałabym przedtem coś zjeść.
     – Oczywiście. I spakować się, jak sądzę.
     – Nie mam niczego. – Pomyślała o plecaku, płaszczu i ubraniach, lecz nawet nie zerknęła na Kuakgana. Elf uniósł brwi. Patrzyła na niego w milczeniu.
     – Gdzie zjemy, mistrzu Oakhallow? – zapytał.
     – Och, zapewne w gospodzie. – Obserwował Paks, czuła na sobie ciężar jego wzroku. Przełknęła ślinę i zebrała siły na to ciężkie przejście.
     Okazało się jednak, że żadnych przejść nie było. Na ulicach nikt nie zwracał na nią uwagi, choć kilku przechodniów obejrzało się za elfem. W „Wesołym Garkotłuku” spierał się przez chwilę cicho z Kuakganem, kto płaci. Wygrał Haleron. Początkowo nie odrywała wzroku od blatu stołu, wreszcie jednak odważyła się rozejrzeć dookoła.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

46
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.