nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Marcin Łuczyński
Pełnej krwi mustang
"Hidalgo" - rzecz o mirażu nie tylko na pustyni

'Hidalgo - Ocean Ognia'
'Hidalgo - Ocean Ognia'
Jakoś tak się składa, że ostatnio na ekrany kin wkraczają filmy, w których główną rolę odgrywa "kuń". Mieliśmy nie tak dawno "Niepokonanego Seabiscuita", a tymczasem niewiele później można obejrzeć "Hidalgo". Jak mawiają znawcy spraw wywiadu: raz to przypadek, dwa razy to zbieg okoliczności, trzy razy to już spisek wrogich sił Poczekamy, zobaczymy. No, ale do rzeczy.

Nie obejrzałem "Seabiscuita", więc niestety nie jestem w stanie dokonać tutaj porównania filmów, ale jedno mogę powiedzieć bez wahania: "Hidalgo" jest niezwykle ujmującą opowieścią i bez rywala. O czym? Ano o paru niezwykłych rzeczach wartych uwagi.

Bohaterami filmu są jeździec i koń, obaj odtwarzają, jak twierdzą napisy, prawdziwą historię. Jeźdźcem jest Frank T. Hopkins, zaś rumakiem tytułowy Hidalgo. Hidalgo jest słowem o rodowodzie, podobnie jak sam koń zresztą, hiszpańskim, pochodzi od słów "hijo dalgo", i, jeśli dobrze zrozumiałem opis na stronie domowej filmu, oznacza ono drobnego szlachcica. Hopkins (co to słowo znaczy, pojęcia nie mam :) ) jest kowbojem i kurierem w kawalerii Stanów Zjednoczonych (tzw. dispatch rider), trudniącym się dostarczaniem rozkazów do poszczególnych jej oddziałów. I fama niesie, że jest najlepszym jeźdźcem na Dzikim Zachodzie, a to z powodu licznych zwycięstw w długodystansowych wyścigach przełajowych. Co za tym idzie, Hidalgo uznawany jest za najszybszego wierzchowca, urodzonego championa, choć dzikiego i bez szlachetnej krwi. Dociera owa plotka do uszu pewnego szejka i zaczyna się cała zabawa.

Nasz bohater, uznawany mniej lub bardziej słusznie za kowboja, dociera właśnie do krainy szejków, do ziem skorpionów i nomadów, koczowniczego ludu miłującego wolność niesioną przez bezmiar pustyni, a z jej surowości przyjmującego wolę Allaha. Dociera do świata piaskowej spiekoty, cienistych oaz i zawoalowanych lic niewieścich. Dociera tam, by podjąć wyzwanie, by wygrać nagrodę i, jak to zawsze bywa w takich opowieściach, by coś udowodnić, sobie i innym. Podobne zapatrywania na tę sprawę okazuje się mieć także Hidalgo, więc tandem jest wyjątkowo zgodny.

Był sobie wyścig - tak można by zacząć całą sprawę. Odprawiany ponoć od całych wieków co rok. Wyścig niezwykły, którego szlak, liczący trzy tysiące mil, wiódł przez Półwysep Arabski, z Adenu do Damaszku, wyścig rozgrywany pod dyktando niemiłosiernej spiekoty pustynnego słońca. Stąd też jego nazwa: Ocean Ognia. Był on imprezą tylko dla prawdziwych "wymiataczy" - znakomitą większość uczestników zwyczajnie zabijał potwornym skwarem (warto pamiętać, że Aden uchodzi za najgorętszy punkt na naszym globie), lotnymi piaskami, wyniszczającym pragnieniem, mirażami, burzami piaskowymi i rozbójnikami na dokładkę. Do tego jeszcze koń często, gęsto podczas jazdy okulał, bo długotrwałe przedzieranie się raz przez piaszczystą, raz przez kamienistą, obie jednako upalne okolice, rujnowało mu kopyta. To był prawdziwy szlak niezłomnych - niezłomnych ludzi i niezłomnych koni.


Jeździec i jego wierzchowiec to dziś przepiękny etos. Gdy popatrzeć daleko wstecz, mamy Aleksandra Macedońskiego i jego Bucefała, mamy niezliczonych, "błędnych" lub nie, średniowiecznych rycerzy, dla których koń był bez mała, obok wiernego miecza, największym skarbem. Rycerz przeżywał prawdziwą traumę, gdy podczas długotrwałej obrony w oblężeniu trzeba było rżnąć konie na mięso. Mamy w tle historii dumne kawalerie, husarie i dragonie, mamy wreszcie takich bohaterów jak Zorro, Lancelot czy niezliczeni samotni jeźdźcy rodem z opowieści Karola Maya, albo ze znanych filmowych westernów, co przemierzali Dziki Zachód w poszukiwaniu zarobku, przygód, starego wroga czy jakiegoś pana "wanted-dead-or-alive" z listów gończych. Gdy spojrzeć na polskie podwórko mamy chociażby Marszałka Piłsudskiego i jego słynną Kasztankę, mamy jego adiutanta Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, który – jak wieść gminna niesie – na wzór uwielbianego przez siebie Lasalle'a wjechał ponoć kiedyś do hotelu na koniu. Mamy wreszcie całą tak przez niego umiłowaną kawaleryjską tradycję polskiego wojska, które na obczyźnie we Francji czy Ameryce potrafiło wprawić w osłupienie tym, jak daleko i jak biegle można opanować konną jazdę.

Niejednokrotnie łączy jeźdźca z jego koniem prawdziwa przyjaźń. Gdy Indianie ujrzeli po raz pierwszy to zwierzę, dosiadane przez hiszpańskiego konkwistadora, uznawali ich obu za jedną istotę Hiszpanie mieli konie i proch strzelniczy, a do tego Corteza, co toczka w toczkę przypominał indiańskiego boga, i dzięki temu pogruchotali jedną z najbardziej niezwykłych cywilizacji. Ci spragnieni złota prymitywni durnie mimo wszystko pozostawili na amerykańskim kontynencie coś, co miało niezwykle zaowocować: tak narodził się mustang, bez którego pojęcie Dzikiego Zachodu absolutnie dziś nie istnieje, jak nie istnieje bez colta, saloonu, szeryfa, dyliżansu, kowboja i jeszcze paru innych drobiazgów.

Indianie nie znali pojęcia koń, więc określali te dziwne zwierzęta mianem "duży pies". Paradoksalnie, trafili w sedno, bo potrafił być koń w tamtym świecie i w tamtych czasach bardzo wiernym druhem człowieka, zupełnie jak oddana swemu panu psina. Koń i pies to dwa stworzenia, którym przyszło dzielić z człowiekiem jego dolę i niedolę w sposób doprawdy niezwykły. Gdy się pomyśli, że często doświadczały i wciąż doświadczają za to przywiązanie bestialskiego traktowania i oschłości serca, to człowiek szabli się ima. Zwłaszcza, gdy ogląda filmy takie jak "Hildago".

Tutaj zażyłość konia i jeźdźca jest naprawdę ujmująca i to jedna z tych rzeczy, które w tym filmie tak bardzo mi podchodzą. Hopkins w barze daje po mordzie wyścigowemu rywalowi, uprzejmie wcześniej objaśniając, że o nim samym można mówić, co się tylko żywnie podoba, ale nie wolno obrażać jego konia. Hidalgo jest łaciaty, Indianie mówią o nim "pomalowany koń", bo rzeczywiście wygląda, jakby zleciała na niego puszka z białą farbą. Ale nie o urodę rzecz idzie, lecz o to mądre spojrzenie, które co jakiś czas widzimy, o rzucanie łbem i o to chrapnięcie, którym odpowiada swemu panu. Chodzi o piękne sceny, gdy Hidalgo jest ranny po wpadnięciu na dzidę w dole-pułapce i Hopkins chce ulżyć jego cierpieniu, przystawiając wymęczonemu upałem i trudem koniowi, któremu z nozdrzy płynie już krew, pistolet do skroni. To są sceny bardzo proste, można śmiało rzecz, że wręcz banalne, wyświechtane. Ale to nic, bo mimo wszystko mają swój wzruszający aromat, właśnie z powodu tego mądrego końskiego spojrzenia.


Zderza ten kinowy obraz dwie niezwykłe kultury: indiańską i beduińską - wokół tego styku krąży ta opowieść. Obie łączy koczowniczy tryb życia, umiłowanie wolności i koni. Jedna z tych kultur wykrwawia się, jest rozgniatana bez żadnych zahamowań, bez żadnego poszanowania jakichkolwiek reguł czy praw - "blada twarz" nie zna litości. W filmie widać osławione Wounded Knee, które kończy ścieżkę Siuksów i jest już dziś symbolem, tak jak symbolem jest położony na drugim biegunie Little Big Horn.

Dlaczego to ważne? Bo związki bohatera z tą kulturą są tak mocne, jak tylko być mogą: jest półkrwi Indianinem, nazywanym Błękitnym Chłopcem. Na jego oczach zawala się ten niezwykły świat, z którego sam wyszedł - jest świadkiem rzezi Indian we wspomnianej wiosce, rzezi jednej z setek podobnych, które czyniono raz za razem, tuż po podpisanych rozejmach i traktatach pokojowych, co miały być już na zawsze. A potem podejmuje niezwykłe wyzwanie. Aby je w pełni zrozumieć, czas zwrócić spojrzenie ku drugiej kulturze.

Arabskość kojarzy się dziś przede wszystkim z petrodolarami i niegasnącym religijnym fanatyzmem, który skutkuje permanentnym zaognieniem stosunków właściwie całego muzłmańskiego świata ze światem chrześcijańskim. To właśnie z tą kulturą wiąże się dziś bardzo mocno - zasłużenie raz mniej, raz bardziej - zjawisko terroryzmu. Żyjemy w czasach, kiedy jawi się nam ów świat pod newsową maseczką, przepuszczającą do naszej świadomości wyłącznie wizerunki fanatyków religijnych, co to z gorliwością i radochą niezmierną wysadzają się na ulicach czy w kawiarniach, bądź paradują z karabinami i odgrażają się całej masie "niewiernych". Od czasu do czasu słyszymy, że się wyznawcy Proroka zadeptują podczas wielkiego święta obchodzonego w Mekce, kiedy to niezwykle tłumnie okrążają święty kamień, co to ongiś spadł z niebios. Postrzegamy więc tę kulturę przez pryzmat bezustannej przepychanki na Bliskim Wschodzie, której początków i przyczyn nikt już dzisiaj nie dociecze.

Dlatego chyba tak mocno urzekło mnie w filmie to, co w kulturze arabskiej najpiękniejsze i najbardziej bliskie owym egzotycznym realiom, do których przywykłem, realiom świata z odległej przeszłości, z którego wywodzą się "Baśnie tysiąca i jednej nocy", "Lampa Alladyna", najróżniejszego sortu dżiny, żeglarz Sindbad, Kara ben Nemsi z Mayowskiego "Przez pustynię" i tego typu klimaty rodem z dziecięcych rojeń. Nie ma w tym filmie niestety miejsca na to, by pokazać dobitnie obraz cywilizacji, która przez całe stulecia władała morzami, która wymyślała medycynę i algebrę na długo przed uniwersytetami europejskimi, ale jest jakaś namiastka tej bajeczności i szlachetności, która choć ociupinkę przywraca równowagę w rzetelnym pojmowaniu tej niezwykłej kultury.

Nie chodzi o to, że są tam rozbójnicy, że wielu sprzeciwia się, by obcy, giaur, brał udział w ich niezwykłych zmaganiach z pustynią i własną słabością, że próbują go zgładzić, lecz o to, że ten, który z przegrał z Hopkinsem wyścig o przysłowiowy koński łeb, kłania się i przyznaje: "Twój koń to wspaniałe zwierzę". Chodzi o to, że szejk podaje rękę niewiernemu, by okazać swój szacunek sile tego człowieka - tak sile fizycznej, jak i hartowi ducha.

Obsada jest wsparta na tytułowym rumaku i dwóch mężczyznach, wywodzących się z dwóch stron świata i z dwóch kultur. Franka Hopkinsa, kowboja, kuriera, wyścigowego jeźdźca i cyrkowca na dokładkę odgrywa Viggo Mortensen, całym masom znany ostatnio jako Aragorn z „Władcy Pierścieni”. Postać szejka Riyadha zaś kreuje nikt inny jak tylko niezrównany Omar Shariff. Szejk, jako się należy głowie znakomitego rodu hodowców z wiekowymi tradycjami, jest właścicielem znakomitego konia, którego otacza pietyzmem daleko większym niż własne żony (co zresztą w kulturze arabskiej nie jest żadną tam znowu rewelacją), którym w chłodne wyjątkowo noce każe spać w stajni, by rumak nie zmarzł zanadto. To on zaprasza amerykańskiego jeźdźca do wzięcia udziału w wyścigu, bo sława najszybszego konia zachodu wydaje mu się dla mustanga niezasłużona. Jego mentalność nakazuje mu być przekonanym, że jedynie szlachetnej krwi koń jest godzin dzierżyć tytuł mistrza. No i oczywiście, że nikt w tej materii nie dorówna rasowym arabom, koniom stworzonym przez Allaha.

Nie są to kreacje aktorskie jakoś przesadnie wielkie, ale za to odtwórcy bardzo dobrze dobrani. Viggo po ostatniej roli we "Władcy Pierścieni" ludzie kojarzą jako bohatera twardego, walecznego, odważnego i nieczułego na przeciwności, człowieka z wielką wiarą w sercu i wolą walki do upadłego. Rola Hoppkinsa jest zatem, inną co prawda, ale wciąż jednak kontynuacją tej właśnie linii.

Omar Shariff z kolei wspaniale pasuje do roli beduińskiego władcy, żyjącego w namiocie na pustyni, ubranego w turban, z jataganem u pasa, pijącego kawę i gospodarzącego wyścigowi. Jego sympatyczny i dobrotliwy uśmiech skutecznie łagodzi przynależną władcy surowość, którą tak mocno prezentuje wobec córki - jedynego dziecka, jakie mu pozostało. Nie wiem, czy jest takim szejkiem, jacy wtedy i zawsze byli na tamtych ziemiach - wiem, że jest takim szejkiem, jakiego chciałbym widzieć.

Film tętni przepięknymi pejzażami pustyni. Pustyni o brzasku, pustyni w palącym skwarze południa, pustyni skąpanej w ciepłym świetle zachodzącego słońca o zmierzchu, pustyni przenikająco zimnej w nocy. Pustyni z wędrującymi po niej skorpionami, przemierzanej przez rozbójników, naznaczonej w kilku miejscach zielenią życiodajnych oaz. Oaz, w których nocą rozbrzmiewa dźwięk "wild-westowej" ustnej harmonijki Hopkinsa i od razu robi się swojsko.

Pustynia jest tu panem i władcą, co najdobitniej widać podczas burzy piaskowej. Tutaj ona trwa moment, ale bywały czasy, że wściekała się przez rok, pochłaniając całe miasta. Pokora wobec siły pustyni i swoistego majestatu nie dziwi, tak jak nie dziwi podziw dla tych, którzy odważyli się zmierzyć z nią i zwyciężyć lub już na zawsze złożyć pośród piasków swe kości. Kismet. Inshallah!

Cóż, niby tak dobrze żarło, a teraz pełna beka dziegciu. Otóż cała ta, rzekomo oparta na faktach, historia o kowboju, jego wiernym koniu i ich cudownie uwieńczonym udziale w wyścigu na Półwyspie Arabskim to jeden wielki humbug, wymyślony przez Hopkinsa co do ostatniego parszywego przecinka. Po pierwsze, nie istnieje ani ciuczek, ciuczeczek śladu w dokumentach czy tradycji arabskiej po czymś takim jak "Ocean Ognia", co byłoby hiper-kuriosum, gdyby rzeczywiście był to honorowany rok w rok od tysiąca lat obyczaj, zwłaszcza w kulturze tak piekielnie mocno celebrującą tradycję. Cały ten Ocean Ognia to, jak to sympatycznie ujęła sapkowska Ciri, "niemożliwa nieprawda". Taki wyścig nie istniał nie tylko dlatego, że nie ma o nim jakiegokolwiek echa w historii, ale również dlatego, że byłoby to przedsięwzięcie do przeprowadzenia arcytrudne logistycznie, politycznie, kulturowo i jak tylko tam chcecie. Nie wspominając o tym, że trzy tysiące mil starczyłoby, żeby z Adenu, nawet jadąc przy linii wybrzeża Półwyspu Arabskiego, dojechać nie tylko do Damaszku, ale do samej Armenii. Nie ma też jakiegokolwiek świadectwa o tym, że Frank Hopkins, z koniem, wielbłądem, wiewiórką, czy jakimkolwiek innym zwierzęciem kiedykolwiek postawił nogę na arabskim wybrzeżu. Tak jak nie ma śladu w prasie czy gdziekolwiek po wielu wyścigach, które rzekomo w cuglach wygrał na amerykańskim kontynencie.

Do tego wszystkiego jeszcze - jakby przekrętów i przeinaczeń było w tej historii mało - w pewnym momencie polskie tłumaczenie dialogu jest cokolwiek humorystyczne, bo dowiadujemy się z niego, że cała rzecz dzieje się w Afryce (jest to rzecz CO NAJMNIEJ nieprecyzyjna, choć na dobrą sprawę można to od biedy uznać za potknięcie, bo Bliski Wschód to pogranicze między Azją a Afryką), i na dokładkę na Saharze (choć w oryginale słychać: Arabian Desert), co - nawet jeśli przeciętny widz bardzo silnie kojarzy pustynność z tą właśnie nazwą - jest już doprawdy grubą przesadą. Gdzie Rzym, gdzie Krym...

Nad tą historią siedział dosłownie cały sztab ludzi, liczący dziesiątki historyków. Bliższe szczegóły każdy łacno może sobie odgrzebać w Internecie, szczególnie polecam przeczytanie dostępnego gdzieś w sieci pdf-a z artykułem, którego autorką jest pani Basha O'Reilly, pt. "Hidalgo - from Myth to Movie" (w razie potrzeby służę własnym egzemplarzem), gdzie wszystkie niezwykle ciekawe szczegóły tej sprawy są bardzo dokładnie opisane - krok po kroku widać, jak historia zmyślona przez Hopkinsa nabierała rumieńców, rozmachu, aż skończyła w Fabryce Snów jako filmowy obraz, a jedynym wyścigiem, jakie Hopkins naprawdę wygrał, był wyścig wiodący przez pola jego wyobraźni. Ale cóż to za zwycięstwo!

Cała ta historia to miraż. Tylko co z tego? Mit jest kwintesencją kultury człowieka, przenika ją w tysiącach miejsc. A do tego jest zawsze silniejszy niż prawda, bo inaczej nie byłby mitem. To jest jego niewątpliwy niezbywalny powab i siła - stosy dowodów i rozpraw go nie zmogą i bardzo dobrze. Nie wiem, jak inni, ale ja bez mitów się nie obejdę. Bo wcale, ale to wcale mi nie przeszkadza świadomość, że Robin Hood był oprychem jakich mało, który skubał wszystkich po równo i nikomu nic nie dawał. Mam gdzieś to, co mówią o nim historycy za każdym razem, kiedy nadarza się okazja obejrzenia najlepszej ekranizacji jego historii jaką zna świat, serialu z Michaelem Preadem w roli głównej i cudowną muzyką Clannadu w tle, z Hernem Władcą Drzew, cokolwiek gapowatym i przez to przesympatycznym (przynajmniej dla mnie) Guyem Gisbournem, wreszcie z niezwykłą atmosferą, przepełnioną po same brzegi wyzierającym z mroków średniowiecza mistycyzmem, którą ten serial stwarza, łącząc wszystkie ludzkie pragnienia i tęsknoty za dobrym zbójem we wspaniałą opowieść.

Guzik mnie obchodzi, czy naprawdę istniał król Artur i jego okrągły mebel (o tym być może będę miał okazję dłużej nieco podeliberować, bo "Król Artur" już zarusiczko wejdzie na ekrany kin), w nosie mam to, czy Graal kiedykolwiek przestanie być wciąż ściganym marzeniem i o co tak naprawdę tysiące achajskich mężów brało się za łby pod Troją (o tym też..). "Lata mi" niżej poziomu morza to, czy istniała naprawdę i w czyich wodach terytorialnych pogrążyła się Antlantyda, czy ziemia Ameryki Północnej nosiła kiedykolwiek kogoś takiego jak Winnetou, czy Spartakus był rzeczywiście tak szlachetny i prawy, jak ów wódz gladiatorów z twarzą Kirka Douglasa na filmie, i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Realia dotyczące zrębów mitu są niezwykle ciekawe, przyznaję, i tropienie ich w przeszłości jest fascynującą przygodą, ale tak naprawdę to urokliwa ułuda i jej blask ma najmocniejszą siłę uwodzenia. Jak ktoś ma wątpliwości, zapraszam do Smoczej Jamy pod Wawelem.

Dla historii takich jak ta o Hidalgo i "Oceanie Ognia" Włosi ukuli lapidarne określenie: "Si non é vero, é bene trovato", co po naszemu można rozwinąć: "Nawet jeśli to nie prawda, to przynajmniej jest to DOBRZE WYMYŚLONE". Jedyną zatem pretensję mam do wytwórni Disneya za to, że pomimo dowodu przeprowadzonego przez cały legion znawców i badaczy, film jest reklamowany jako autentyczna historia i to tylko z powodu głupawej rywalizacji z "Niepokonanym Seabiscutem". A to w żaden sposób nie wpływa na jego atrakcyjność, a jest tylko powodem do absolutnie ZASŁUŻONYCH i USPRAWIEDLIWIONYCH ataków o szerzenie kłamstw i zmyśleń, jak też o ŚWIADOME wprowadzanie widzów w błąd. No, chyba że właśnie o to chodzi - żeby był zgiełk. Chociaż po tym, co przez świat przetoczyło się przy okazji "Pasji" Gibsona, rwetes wokół „Hidalgo” przypomina małą prowincjonalną ruchawkę.

Ten film ma wszystko, co trzeba, by się podobać i urzekać, bo jest pięknie i ze smakiem zrealizowaną opowieścią. Bene trovato...



"Hidalgo - Ocean Ognia" ("Hidalgo")
Reżyseria: Joe Johnston
Zdjęcia: Shelly Johnson
Scenariusz: John Fusco
Obsada: Viggo Mortensen, Said Taghmaoui, Omar Sharif
Muzyka: James Newton Howard
Dystrybutor: Forum Film
Data premiery: 26 marca 2004
Gatunek: przygodowy

powrót do indeksunastępna strona

98
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.