nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

David Drake, Eric Flint
Podstęp
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Mindos
lato, rok 528 n.e.
Rozdział 5

     
     – Wynocha! – Oczy Belizariusza były jak ciemne kamienie wygładzone w strumieniu. Zimne, bezlitosne odpryski starożytnego kamienia.
     – Wynocha! – powtórzył. Gruby oficer, stojący przed nim sztywno, zaczął znów protestować, ale widząc ostateczność w oczach generała, szybko zniknął z namiotu głównodowodzącego.
     – Dopilnuj, żeby wyruszył w drogę w przeciągu godziny – powiedział Belizariusz do Maurycego. – I obserwuj, z kim będzie rozmawiał do czasu wyjazdu. Jego przyjaciele będą mu współczuć, a z pewnością ci ludzie mają takie same nawyki.
     – Z przyjemnością, panie. – Setnik zwrócił się do jednego z trzech katafraktów stojących cicho w kącie namiotu. Katafrakt, krępy mężczyzna po trzydziestce, uśmiechnął się złośliwie i zebrał się do wyjścia.
     – Jak będziesz wychodził, Grzegorzu – powiedział Belizariusz – zawołaj do środka tego młodego Syryjczyka, którego mi polecałeś. – Grzegorz kiwnął głową i wyszedł z namiotu.
     Belizariusz powrócił na krzesło. Przez chwilę nasłuchiwał przenikających do namiotu odgłosów obozu wojskowego, jak muzyk delektujący się znajomym utworem. Zdawało mu się, że wykrywa radosną hałaśliwość ledwo słyszalnych przekleństw wymienianych przez niewidzialnych żołnierzy, i miał nadzieję, że ma rację. Pierwszego dnia po przybyciu na miejsce głosy obozu przesycone były urazą.
     Jego uwagę przyciągnął inny dźwięk. Spojrzał na znajdujący się w kącie namiotu stół, gdzie Prokopiusz, jego nowy sekretarz, pisał coś zawzięcie. Blat, podobnie jak krzesło, na którym siedział skryba, były bardzo prostej konstrukcji. Ale nic nie było bardziej prymitywne niż biurko czy siedzisko samego Belizariusza.
     Prokopiusz był zdumiony, żeby nie powiedzieć rozczarowany, kiedy odkrył surowe nawyki swego nowego pracodawcy. Już po tygodniu od czasu przybycia sekretarz spróbował przypochlebić się Belizariuszowi i podarował mu jedwabną, pięknie wyszywaną poduszkę. Generał podziękował grzecznie za prezent, ale natychmiast oddał go Maurycemu, tłumacząc, że dzielenie się podarkami ze swoimi podkomendnymi jest jego starym zwyczajem. Następnego dnia Prokopiusz patrzył oczyma niczym spodki, jak traccy katafrakci używają poduchy jako celu w treningu konnego łucznictwa. Bardzo szybko ostre groty wojennych strzał poszarpały luksusowy przedmiot.
     Sekretarz był blady ze złości i oburzenia, ale posiadał wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, żeby siedzieć cicho w obecności trackich żołnierzy. I od tego czasu Belizariusz zauważył, że…
     – Bardzo dobrze sobie radzisz, Prokopiuszu – rzekł nagle Belizariusz – w wyszukiwaniu tych drobnych kanciarzy.
     Sekretarz podniósł głowę, zaciekawiony. Zaczął otwierać usta, ale zaraz je zamknął. Podziękował lekkim skinieniem głowy za pochwałę i wrócił do pracy.
     Usatysfakcjonowany Belizariusz spojrzał w inną stronę. Przez tygodnie, które spędzili razem w obozie wojennym pod Daras, Prokopiusz nauczył się, choć było to bolesne, że jego nowy pracodawca szybko się rozprawia z pochlebcami. Z drugiej jednak strony docenia rzetelną pracę i umiejętności. A, poza innymi cechami charakteru, nie było wątpliwości, że Prokopiusz jest doskonałym sekretarzem. I nie był leniwy. Stanowił ogromną pomoc w zwalczaniu korupcji panoszącej się w armii Belizariusza.
     Do namiotu wszedł żołnierz.
     – Wzywałeś mnie, panie?
     Belizariusz przyjrzał mu się. Mężczyzna wyglądał na dwudziestolatka. Był raczej niski, ale muskularny. Belizariusz stwierdził, że obok syryjskich przodków chłopak ma w sobie także odrobinę arabskiej krwi.
     Żołnierz był ubrany w prosty, standardowy mundur, składający się z opończy, tuniki, butów i pasa. U boku kołysał się schowany w pochwie długi miecz typu spatha, którego współcześni Rzymianie używali w miejsce starożytnego gladiusa. Spatha był podobny do gladiusa, miał obustronne, proste ostrze, odpowiednie zarówno do cięcia, jak i do pchnięć, ale był dłuższy o około dwadzieścia centymetrów.
     Płaszcz, hełm, zbroja i tarcza, również stanowiące część rynsztunku żołnierza, najwyraźniej pozostały w jego namiocie. W świetle syryjskiego dnia w płaszczu nie można było wytrzymać z gorąca. A zbroja i tarcza nie były potrzebne młodemu żołnierzowi w codziennych obowiązkach życia obozowego.
     – Nazywasz się Marek, jak pamiętam? Marek z Edessy?
     – Tak, panie. – Na twarzy Marka pojawił się ledwo zauważalny wyraz obawy, zmieszany z zaciekawieniem.
     Belizariusz natychmiast rozproszył jego lęki.
     – Mianuję cię dowódcą trzeciej ala – oznajmił. Jego głos był po żołniersku surowy.
     Oczy mężczyzny rozszerzyły się lekko. Stanął odrobinę bardziej prosto.
     – Piotr z Rhaedestusu, jak zapewne wiesz, jest trybunem regimentu. Zgłosisz się do niego.
     Potem dodał łagodniejszym tonem:
     – Jesteś zbyt młody i niedoświadczony, aby objąć dowodzenie nad setką żołnierzy. Ale obaj, Piotr i dowódca kawalerii Konstantyn, mówią o tobie dobrze. I tak samo twierdzą ludzie mojej osobistej ochrony. – Kiwnął w kierunku tyłu namiotu, gdzie stali Maurycy i pozostali dwaj katafrakci.
     Marek spojrzał na Traków. Jego twarz pozostała nieprzenikniona, ale z oczu młodzieńca biła wdzięczność.
     – Jeszcze dwie sprawy, zanim wyjdziesz – rzekł Belizariusz. Wszystkie ślady łagodności wyparowały z jego głosu.
     – Konstantyn i Piotr, jak również inni trybuni kawalerii, znają moje poglądy na temat skorumpowanych oficerów i zgadzają się z nimi. Ale poświęcę trochę czasu teraz i wyłożę ci je prosto z mostu. Jak zapewne wiesz, nie będę tolerował oficera, który okrada swoich własnych żołnierzy. Do tej pory, od kiedy objąłem dowodzenie tej armii po moim poprzedniku, zadowalałem się jedynie zwalnianiem takich oficerów. W przyszłości jednak, dla dowódców, którzy otrzymują nominację, znając moje poglądy, kara będzie znacznie bardziej surowa. Skrajna, można powiedzieć.
     Belizariusz przerwał, wpatrując się w młodego Syryjczyka, i zdecydował, że dalsze przemówienie na ten temat nie będzie potrzebne. Twarz Marka lśniła od potu, ale był on po prostu rezultatem duszącego upału panującego w namiocie. Belizariusz wyjął chustę i otarł swoją własną twarz.
     – I na koniec, jesteś kawalerzystą, i to od czasu, kiedy wstąpiłeś do armii. Mam rację?
     – Tak, panie.
     – Więc zrozum coś jeszcze. Nie będę tolerował wywyższania się kawalerii nad piechotę. Rozumiesz?
     Twarz Marka drgnęła, ale tylko odrobinę.
     – Mów otwarcie, Marku z Edessy. Jeżeli są jakieś niejasności w moich słowach, powiedz to. Wyjaśnię ci, o co mi chodzi i obiecuję, że nie okażę ci pogardy.
     Młody Syryjczyk spojrzał na swojego generała, szybko ocenił sytuację i przemówił:
     – Nie jestem do końca pewien, czy rozumiem, panie.
     – To proste, Marku. Jak się niedługo zorientujesz, moje taktyczne metody pozwalają na dużo efektywniejsze wykorzystanie piechoty, niż ma to miejsce w typowej rzymskiej armii. Ale żeby ta taktyka działała, piechota musi być tak samo dumna, a jej żołnierze muszą poważać siebie na równym stopniu z kawalerią. Nie mogę zbudować i utrzymać morale, jeżeli konni drwią sobie z pieszych i odmawiają wzięcia na swoje barki części obowiązków, które na ogół spadają na piechotę. Nie będę tolerował kawalerzystów plączących się w cieniu, podczas gdy piesi w pocie czoła budują obozy i fortyfikacje. I często kpiących z męczących się żołnierzy piechoty. Czy teraz rozumiesz?
     – Tak, panie – padło pewnie i głośno.
     – Dobrze. Będziesz mógł wybrać sobie dowódców pododdziałów swojej setki. Będzie ich dziesięciu.
     Marek stał wyprostowany.
     – Dziękuję, panie.
     Belizariusz powstrzymał uśmiech i rzekł surowo:
     – Kieruj się własnym osądem, ale nalegam, abyś skonsultował swoje decyzje z Piotrem. Możesz także poradzić się Maurycego i Grzegorza. Myślę, że mogą ci bardzo pomóc.
     – Tak zrobię, panie.
     – Pozwól mi dać ci przestrogę. A raczej wskazówkę. Wystrzegaj się wybierania dowódców z kręgu swoich przyjaciół. Nawet jeżeli mają odpowiednie cechy, to spowoduje niezadowolenie innych. Wykwalifikowana klika pozostaje ciągle kliką, a to podważy twój autorytet.
     – Tak, panie.
     – I, to najważniejsze, upewnij się, że dowódcy rozumieją i zgadzają się z moim nastawieniem. Będziesz ich wybierał, co w pewien sposób odbije się na moim dla ciebie poważaniu. Twój prestiż pomiędzy kawalerzystami, którymi dowodzisz, będzie przez to większy. Ale nigdy nie zapominaj o następstwach. Będziesz odpowiadał za niesubordynację twoich dowódców tak samo jak za swoją własną. Czy wyrażam się jasno?
     – To jasne jak słońce, panie. – Zawahał się ponownie, oceniając sytuację. – Jasne jak słońce na syryjskim niebie.
     Teraz Belizariusz pozwolił sobie na uśmiech.
     – Dobrze. Możesz odejść.
     
     Kiedy Marek wyszedł, trzej Trakowie stojący w tyle namiotu przestali się wyprężać i przyjęli bardziej wygodną pozycję. W towarzystwie członkowie osobistej ochrony Belizariusza, w liczbie trzech setek, zachowywali się bardzo formalnie. Większość z nich, w końcu, posiadała tylko skromne oficerskie stopnie. Nawet Maurycy, ich dowódca, był zaledwie setnikiem, czyli posiadał ten sam stopień, co młody Syryjczyk, który właśnie opuścił namiot.
     W rzeczywistości traccy ochroniarze stanowili osobistą służbę Belizariusza. Zostali starannie dobrani przez niego samego w czasie, kiedy został generałem i ich oddanie nie budziło żadnych wątpliwości. Maurycy, pomimo swojej rangi, był tak naprawdę oficerem egzekwującym rozkazy Belizariusza. Nawet Konstantyn, który dowodził całą kawalerią armii, wspólnie z tysiącznikiem Fokasem, jego odpowiednikiem dla piechoty, nauczyli się akceptować jego autorytet. I w miarę jak poznawali niedźwiedziowatego weterana, czuli do niego coraz większy respekt.
     – Uważam, że chłopiec doskonale sobie poradzi – skomentował zajście Maurycy. – Doskonale. Kiedy poczuje zapach krwi. – Uśmiech Maurycego zniknął zastąpiony przez grymas. – Nie mogę uwierzyć, że twój poprzednik, Libelariusz, pozwolił tej armii rozpaść się na kawałki. Kradzieże paszy i sprzętu są tu na porządku dziennym. Ale znaleźliśmy chociaż kilka regimentów, gdzie dowódcy płacą za skradzione rzeczy. Przypadki się zdarzają, a przynajmniej w nielicznych oddziałach piechoty.
     – I jedzenie! – zawołał Bazyli, jeden z pozostałych katafraktów. – Wystarczająco złym jest to, że ci skurwiele kradną jedzenie, ale oszustwo dotyczy obu stron. Jedzenie od początku ma złą jakość. Kiedy je przynoszą, jest na wpół zgniłe.
     Teraz wtrącił się trzeci katafrakt. Był jednym z niewielu członków ochrony, którzy nie pochodzili z Tracji. Urodził się w Armenii i miał na imię Aszot.
     – Ciekawe, co jeszcze szwankuje w naszej armii? Z czym mamy do czynienia? Z ośmioma tysiącami żołnierzy, z czego połowę stanowi kawaleria?
     Belizariusz skinął potakująco głową.
     Aszot zaśmiał się pogardliwie.
     – Co nam pozostanie, kiedy policzymy naszych żołnierzy i wymażemy nazwiska tych fikcyjnych, za których chciwi dowódcy pobierali żołd? Tylko pięć tysięcy ludzi! I zaledwie czterech na dziesięciu to konni.
     Belizariusz ponownie otarł twarz. Większość czasu od przybycia do obozu spędził uwięziony w zaduchu namiotu. Upał był przytłaczający, a brak ruchu zaczynał dawać się we znaki.
     – I – podsumował ze znużeniem – struktura sił to po prostu żart. W celu ukrycia złodziejstwa, ta armia ma dwa razy więcej oficjalnych oddziałów, niż realna liczba żołnierzy jest w stanie stworzyć.
     – Nie ma nic gorszego jak armia szczątkowa – powiedział zrzędliwie Maurycy. – Znalazłem setkę piechoty, która składała się z dwudziestu dwóch żołnierzy. I, oczywiście, pełen komplet oficerów – setnik i dziesięciu dziesiętników. Pasożytujące spasione wieprze. – Splunął na podłogę. – Czterech z tych tak zwanych dziesiętników nie miało nawet jednego żołnierza pod swoimi rozkazami. Nawet jednego!
     Belizariusz wstał i przeciągnął się.
     – Cóż, to już w większości rozwiązany problem. W przeciągu dwóch dni będziemy mieć tę armię przenicowaną i przybierze ona bardziej realną postać, z uczciwymi oficerami. I wreszcie oddziały odzyskają morale, jak sądzę. – Spojrzał pytająco na Bazylego i Aszota. Belizariusz polegał na swoich niskich rangą katafraktach i rozkazał im wmieszać się pomiędzy żołnierzy i trzymać rękę na pulsie armii.
     – Morale jest na razie wysokie, generale – powiedział Aszot. Bazyli potwierdził słowa kolegi skinieniem głowy i dodał:
     – Z pewnością oddziały nie mają jeszcze anielskiego życia. I przez pewien czas, mam nadzieję, że niedługi, ciągle żyć będą w gównie. Ale nie spodziewają się cudów i widzą, że dookoła zachodzą pozytywne zmiany. W większości żołnierze są radośni jak cherubinki, widząc, jak jeden po drugim żałosne złodziejskie dupki znikają w tym namiocie i godzinę później opuszczają obóz.
     – Belizariusz jest mistrzem miecza – zacytował Aszot z uśmiechem. – Słyszeli o tym, a przynajmniej niektórzy z nich. Teraz wszyscy w to wierzą.
     – Jak idą ćwiczenia? – zapytał Belizariusz.
     Maurycy machnął ręką.
     – Tak sobie. Tylko tak sobie. Ale nie martwię się o to. Oddziały wyrażają swoją urazę poprzez wyładowanie jej na ćwiczeniach. Daj im tydzień. Wtedy zaczniemy widzieć rezultaty.
     – Naciskaj ich, Maurycy. Nie wymagam cudów, ale miej na uwadze, że nie mamy wiele czasu. Nie mogę opóźniać wymarszu do Mindos o więcej niż dwa tygodnie.
     Belizariusz wstał i podszedł do wyjścia z namiotu. Opierając się o słup, spojrzał na obóz przez odchyloną zasłonę. Jak zwykle trudno było odczytać jakiekolwiek uczucia z jego twarzy. Ale Maurycy, obserwując, wiedział, że generał nie był zadowolony z otrzymanych rozkazów.
     Rozkazy, dostarczone tydzień wcześniej przez kuriera, były jasne i proste. Udaj się do Mindos i zbuduj tam fort.
     Proste, jasne rozkazy. I, jak wiedział Maurycy, rozkazy, które Belizariusz uważał za idiotyczne.
     Oczywiście Belizariusz nie powiedział mu nic takiego. Mimo całej nieformalności generała podczas kontaktów ze swoja tracką ochroną, utrzymywał on ostrą granicę oddzielającą rzeczy dotyczące tylko i wyłącznie dowodzenia.
     Ale Maurycy znał generała tak dobrze jak każdy inny człowiek w oddziale osobistej ochrony Belizariusza. I wiedział, choć nic nie zostało powiedziane wprost, że generał uważał rozkazy za celowe prowokowanie Persji przez Imperium Rzymskie. Prowokację bez powodu, która była niczym innym jak bezmyślnym ładowaniem się w konflikt z Persami bez uprzedniego przemyślenia, czy wojna w ogóle ma szanse powodzenia.
     Nie, Belizariusz nic nie powiedział Maurycemu. Ale Maurycy znał go dobrze. I chociaż Maurycy nie posiadał tej błyskotliwej inteligencji właściwej dla generała, nie był przecież głupi. I miał ogromne doświadczenie w prowadzeniu wojen.
     Maurycy nie czuł się na siłach, aby wydawać sądy na temat mądrości cesarza prowokującego Persów. Ale wydawało mu się, że ma prawo do wydania opinii, dlaczego imperator tak uczynił. I, myślał, mając na uwadze stan sił Bizancjum na tym obszarze, że prowokowanie Persji jest tak sensowne, jak, nie przymierzając, drażnienie lwa za pomocą wykałaczki.
     Persowie utrzymywali ogromną armię, stacjonującą w górnym biegu Eufratu, blisko granicy. W czasach pokoju wojska kwaterowały w umocnionym mieście Nisibis. Teraz, kiedy sposobiono się do wojny, perska armia przemieściła się na północ i założyła tymczasowy obóz, zagrażając anatolijskiemu sercu Imperium Rzymskiego.
     Aby się im przeciwstawić, a raczej aby ich sprowokować, Rzymianie posiadali w tej okolicy jedynie siedemnaście tysięcy żołnierzy. Armia Belizariusza zrzeszała pięć tysięcy wojowników, którzy, kiedy przejął dowodzenie, okazali się słabi jak spróchniała gałązka. Była to najbardziej skorumpowana armia, jaką Maurycy kiedykolwiek widział.
     Pozostałe dwanaście tysięcy żołnierzy stacjonowało niedaleko, w Libanie. Ta armia, o ile Maurycy mógł się zorientować, była w daleko lepszej kondycji. Najwyraźniej wyglądało na to, że nie trawiła jej szerząca się korupcja, tak uciążliwa w armii w Daras.
     Ale…
     Maurycy był starym weteranem, grubo po czterdziestce. Dawno temu nauczył się, że nic nie jest tak ważne w armii jak morale i, przede wszystkim, dobry dowódca. Armia libańska była dowodzona przez dwóch braci, Bouzesa i Coutzesa. Maurycy pomyślał, że nie są oni złymi dowódcami, jeżeli rozważyć wszystkie za i przeciw. W końcu byli Trakami, tak się zdarza, a Maurycy darzył przychylnością swoich rodaków. Ale… byli tacy młodzi, młodsi nawet od Belizariusza. I, niestety, nie posiadali ani odrobiny przebiegłości, która tak często sprawiała, że Belizariusz wyglądał na człowieka w średnim wieku albo nawet starszego.
     Nie, bracia byli śmiali i zuchwali. I wyrazili się jasno, że nie mają zamiaru pod żadnym pozorem oddać się pod rozkazy Belizariusza. I Belizariusz nie mógł ich do tego zmusić. Chociaż generał był bardziej doświadczony niż Bouzes i Coutzes, razem czy osobno, i cieszył się daleko większym poważaniem, bracia oficjalnie posiadali rangę tak samo wysoką jak on. Ten stopień był dla braci źródłem ogromnej dumy. Nie zamierzali pozwolić na szarganie swoich nowych, błyszczących epoletów ręką kogoś innego.
     Niedostateczna liczebnie, pod podzielonym dowodzeniem, naznaczona zepsuciem, będąca w większości pod dowództwem zuchwałych, niedoświadczonych młodzików, armia Imperium Rzymskiego otrzymała rozkaz szturchnięcia perskiego lwa.
     Belizariusz lekko westchnął i zwrócił się do wnętrza namiotu.
     – A jak idą inne sprawy? – zapytał.
     – Drobne kradzieże?
     Belizariusz przytaknął.
     – Zaczynamy przejmować nad tym kontrolę – rzekł Maurycy. – Teraz, kiedy racje zaczęły znów napływać regularnie, żołnierze nie mają żadnej realnej przyczyny, aby okradać miejscowych. To raczej kwestia zwyczaju niż czegokolwiek innego.
     – Takie też jest moje zdanie – powiedział Belizariusz. – Grabież to najgorszy zwyczaj, jaki rodzi się w armii.
     – Nie można temu zapobiec, panie – usprawiedliwił się Maurycy. Czasami myślał sobie, że jego ukochany generał jest cokolwiek niepraktyczny. Prawda, że niezbyt często. Był zaskoczony, kiedy usłyszał, jak ręka Belizariusza uderza w blat stołu.
     – Maurycy! Nie chcę słyszeć tej starej gadki o doświadczeniu.
     Generał był naprawdę zły, zauważył Maurycy z pewnym zdziwieniem. To było niezwykłe. Stary weteran stanął na baczność. Jednakże nie wzdrygnął się. Rozzłoszczeni generałowie już dawno temu przestali wprawiać go w drżenie. Inni generałowie, Belizariuszowi nigdy się to nie udawało.
     I był pewien, że za chwilę zobaczy na ustach generała krzywy uśmiech. Nie pomylił się.
     – Maurycy, nie jestem głupcem. Wiem, że żołnierze patrzą na łupy jak na gwarantowane im korzyści uboczne. I to jest w porządku tak długo, jak mówimy o łupach. – Belizariusz zacisnął szczęki. – Jedną rzeczą jest podział zysków z kampanii, sprawiedliwie rozłożonych w zorganizowany sposób, kiedy walki dobiegają końca i zwycięstwo jest pewne. Całkowicie inna rzecz to zwyczaje żołnierzy polegające na plądrowaniu, kradzieży i w ogólności zabieraniu tego, na co mają ochotę, kiedy są akurat w nastroju takim, a nie innym. Jeżeli na to pozwolimy, minie trochę czasu i nie będziemy mieli armii, a tylko bandę złodziei, gwałcicieli i morderców.
     Spojrzał na Maurycego.
     – A skoro już o mordercach mowa?
     – Powiesiliśmy ich wczoraj, panie. Wszystkich czterech. Brat dziewczyny, który przeżył, był w stanie ich zidentyfikować, kiedy już doszedł do siebie po tym koszmarze. Wysłałem go potem do Aleppo, aby dołączył do siostry.
     – Czy masz jakieś wieści od mnichów?
     Maurycy skrzywił się.
     – Tak. Zgodzili się podjąć opieki nad dziewczyną i zrobić wszystko, co się da. Ale nie spodziewają się, że dojdzie do siebie, i… – Ponownie skrzywił usta.
     – I mówili bardzo źle o chrześcijańskich żołnierzach.
     – Tak, panie.
     – Mieli do tego prawo. Czy żołnierze byli obecni przy egzekucji?
     – Nie, nie przy samym wieszaniu. A przynajmniej nie cała armia. Wielu oczywiście przyszło. Ale wydałem rozkazy, aby pozostawiono ciała na stryczkach, dopóki upał i sępy nie pozostawią z nich tylko szkieletów. Będą przestrogą dla wszystkich innych, panie.
     Belizariusz, znużony, otarł twarz.
     – Na pewien czas. – Patrzył smutno na brudną chustę, którą trzymał w dłoni. Łachman był zbyt przesiąknięty potem, by zrobić coś więcej, niż tylko rozmazać brud po jego twarzy. Wyciągnął ramię i powiesił chustę na słupie, żeby wyschła.
     – Ale potem znów będzie kolejny wypadek – kontynuował po tym, jak usiadł na swoim krześle. – Ta armia jest przesiąknięta złem do szpiku kości. Niebawem znów coś się stanie. A kiedy do tego dojdzie, Maurycy, każę powiesić dowódcę wraz z podwładnymi, którzy dopuszczą się tego czynu. Nie będę słuchał żadnych wyjaśnień. Przekaż moje słowa.
     Maurycy wziął głęboki oddech, a potem wypuścił powietrze z płuc. Nie bał się Belizariusza, ale wiedział, kiedy generała nie da się przekonać.
     – Tak, panie.
     Wzrok generała był twardy.
     – Mówię całkowicie poważnie, Maurycy. Upewnij się, że ludzie dobrze zrozumieją moje postanowienia. Upewnij się dokładnie, że oficerowie je rozumieją.
     Generał ustąpił, ale zaledwie o włos.
     – Tu nie chodzi po prostu o zachowanie, jakiego się oczekuje po chrześcijańskim żołnierzu, Maurycy. Jeżeli ludzie nie potrafią tego zrozumieć, upewnij się, że pojęli praktyczną stronę tego zagadnienia. Ty i ja, obaj widzieliśmy zbyt wiele przegranych bitew, albo w najlepszym razie wygranych połowicznie, ponieważ żołnierze zmienili kierunek natarcia w krytycznym momencie, pozwalając wrogowi na ucieczkę albo podjęcie przeciwnatarcia, ponieważ byli zajęci myszkowaniem w poszukiwaniu sreber, kurczaków, czy kobiet do gwałcenia. Lub po prostu oddawali się przyjemności oglądania płonącego miasta. Miasto, najczęściej, jest jedynym miejscem, w którym da się znaleźć kwatery. Albo dałoby się, gdyby nie pozostała z niego tylko kupka popiołu.
     – Tak, panie.
     Setnik spojrzał na swoich dwóch podwładnych i skinął lekko głową w ich kierunku. Aszot i Bazyli natychmiast opuścili namiot.
     – Czy mogę zasugerować, żebyś się odrobinę przespał, panie. – Maurycy nawet nie spojrzał w kierunku Prokopiusza. Weteran dał jasno do zrozumienia, nie bawiąc się w subtelne aluzje, że poważał sekretarza nie bardziej od napotkanego przy drodze stracha na wróble. Prokopiusz odłożył pióro, wstał z krzesła i wyszedł z namiotu. Raczej w pośpiechu.
     Kiedy wszyscy wyszli, Maurycy także opuścił namiot. Ale przy wyjściu zawahał się i zawrócił.
     – Nie chcę, abyś mnie źle zrozumiał, generale. Po prostu mam wątpliwości, czy to zadziała. Inne, niż się wydaje. Nie mam żadnych uwag co do obranego postępowania. Żadnych. Sam odmierzałem stryczki i sam pociąłem linę na kawałki odpowiedniej długości. I każda chwila tej czynności dawała mi zadowolenie.
     
     Później, kiedy ucichły hałasy dochodzące z obozu, Belizariusz sięgnął w fałdy tuniki i wyjął klejnot. Był on ukryty w małej sakiewce, którą gdzieś wyszperała Antonina. Generał otworzył ją i wytrząsnął klejnot na dłoń.
     – No dalej – wyszeptał. – Odpoczywałeś wystarczająco długo. Potrzebuję twojej pomocy.
     
     Fasety zawirowały, migocząc. Klejnot powoli odzyskiwał moc. I, przez długi okres zastoju, cel był w stanie przetrawić, o ile można tak to ująć, swe dziwne doświadczenia. Myśli były teraz jaśniejsze, ciągle obce, ale teraz mógł je zgłębić.
     cel nie odzyskał jeszcze w pełni sił, ale zdecydował, że wystarczy mu energii.
     I stało się, że generał Belizariusz, leżąc na swojej pryczy, prawie śpiąc, nagle podskoczył do góry.
     Znowu, jego twarz, wznosząca się nad ziemią. Powstająca z resztek pajęczych sieci i ptasich skrzydeł, i liści z laurowych drzew. Nagle, mknąc w niebo, zupełnie się przeobraziła. Skrzydła były teraz skrzydłami smoka. Liście lauru buchającym płomieniem i grzmotem. A pajęczyny były liniami jego umysłu, plączącymi się w pułapki i rozprzestrzeniającymi się przez nieskończoność.
     przyszłość

powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.