 |
 | Tytuł: Kapłanka Avalonu Tytuł oryginalny: Priestess of Avalon Autorki: Marion Zimmer Bradley, Diana L. Paxson Przekład: Maria Gębicka-Frąc, Cezary Frąc Wydawca: Zysk i S-ka ISBN: 83-7298-507-3 Format: 380s. 115x183mm Cena: 29,-
Kapłanka Avalonu zamyka cykl opowieści o kobietach z mistycznego Avalonu - zapoczątkowany przez światowy bestseller 'Mgły Avalonu' - i ich próbach wywierania wpływu na świat w okresie nieuchronnych przemian.
W Roku Pańskim 296 młoda brytyjska księżniczka Eilan, Rzymianom znana pod imieniem Heleny, udaje się na Świętą Wyspę, aby nauczyć się służyć Wielkiej Bogini. Helena zdobywa wiedzę i rozwija się duchowo, czekając na dzień, kiedy zacznie spełniać się proroctwo Merlina i spotka mężczyznę swoich marzeń. Okazuje się, że jej wybrańcem jest Flawiusz Konstancjusz Chlorus, przyszły cesarz Rzymu. Helena daje Konstancjuszowi syna Konstantyna i wspiera go radą w okresie intryg trawiących ogromne i niebezpiecznie chwiejne cesarstwo. Przeznaczeniem Heleny, żyjącej w przełomowym momencie historii Zachodu, jest przerzucenie mostu między pogańskim światem starożytnych bóstw a nowym cesarstwem chrześcijańskim założonym przez Konstantyna. W czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej Helena odkrywa ważną prawdę, która stanowi odpowiedź na nurtujące ją od dawna pytania. Przesłanie, że wszystkie religie służą tej samej najwyższej potędze, zgodne jest z wierzeniami Avalonu...
Frapująca i poruszająca powieść, ukończona po śmierci Marion Zimmer Bradley w 1999 roku przez wytrawną pisarkę fantasy Dianę L. Paxson, zajmuje poczesne miejsce wśród klasyki legend o świętym Graalu i tajemniczej krainie Avalon.
Kup w Merlinie | Dla naszych wnucząt Rozdział ósmy A.D. 271-272 Podróż przez morze jest podróżą poza czasem. Człowiek siedzi bezczynnie i nie mając żadnych obowiązków, kontempluje zamgloną szarą wstążkę brzegu na horyzoncie i zmienny pejzaż rozkołysanego morza. Sceneria za rufą statku zmienia się równie szybko jak widok przed dziobem, a po pewnym czasie układ wzgórz i dolin zaczyna się powtarzać, co skłania do zastanowienia, czy statek rzeczywiście posuwa się do przodu. Od wypłynięcia z Eburacum pogoda dopisywała i wiatr jednostajnie dął w żagle. Wielki statek handlowy parł niespiesznie na południe, nie rzucając kotwicy po zapadnięciu zmroku. Po tygodniu monotonnej podróży wyczułam ciepło w powietrzu, a wiatr od lądu przyniósł zapach znany mi z dzieciństwa. Wreszcie zaczęliśmy zbliżać się do brzegu. Objęłam ramionami zakrzywiony dziób i wychyliłam się nad wodę. – Wyglądasz jak galion z greckiego statku – rzekł Konstancjusz za moimi plecami. Zdawał się jakby młodszy i przybyło mu animuszu, od kiedy ruszyliśmy w drogę. Po raz pierwszy zastanowiłam się, ile dla niego znaczy powrót do prawdziwego życia. Pogrążona w zadumie, zeszłam z nim na pokład. – Co to jest? – Wskazałam w stronę cypla, zza którego wypływały szarozielone wody wielkiej rzeki, mieszające się z błękitnym morzem. – To Tamesis – odparł, stając u mego boku. Odwróciłam się, z ciekawością patrząc na niskie, faliste wzgórza nad linią piasku. – W dzieciństwie bawiłam się na tej plaży, gdy mój ojciec przeprowadzał inspekcję strażnicy na cyplu. Pamiętam, jak się zastanawiałam, dokąd zmierzają statki. – A teraz sama odpływasz na jednym z nich – uśmiechnął się Konstancjusz. Pokiwałam głową, wspierając się na jego silnym ramieniu. Nie mogłam obarczać go brzemieniem mojej nagłej tęsknoty za domem. Tak czy inaczej, powrót nie wchodził w rachubę. Mój ojciec nie żył, jeden z braci również. Drugi służył samozwańczemu cesarzowi Tetrykusowi w Galii. W pałacu w Camulodunum władał teraz jakiś daleki kuzyn. Dom mojego dzieciństwa odszedł w przeszłość tak jak dziewczynka, która niegdyś zbierała muszelki na piaszczystym brzegu. Przytrzymałam się relingu, gdy statek pochylił się na wietrze, który dmuchnął od rzeki. Płynęliśmy w poprzek ujścia w stronę wąskiego kanału między wyspą Tanatus i Cantium. Zeszliśmy na ląd i zatrzymaliśmy się w gospodzie, podczas gdy Widucjusz nadzorował ładowanie dodatkowych towarów. Nim zdążyłam przywyknąć do chodzenia po twardym gruncie, po dwóch dniach wyruszyliśmy w morze. Brzeg, dotąd wskazujący kierunek, tym razem zniknął nam z oczu. Żeglarze mieli za przewodnika tylko słońce i gwiazdy, gdy rozstępowały się chmury. Zastanawiałam się, czy nie wraca mi dar odebrany przez Ganedę, odkryłam bowiem, że nawet w gęstej mgle wyczuwam obecność oddalającej się Brytanii i przybliżającą się nową energię. Rankiem trzeciego dnia, gdy słońce rozproszyło morskie opary, ujrzałam na horyzoncie sznur wysp i liczne odnogi delty Rhenusu, strzegące wejścia do wnętrza Germanii. Zmierzaliśmy do Ganuenty, gdzie rzeka Scaldis łączy się z wielką deltą. Był tutaj główny port przeładunkowy, obsługujący statki płynące z kontynentu do Brytanii. Podczas gdy Konstancjusz umawiał transport w górę Rhenusu, ja z wiernym Filipem u boku zwiedzałam targowisko sąsiadujące z portem. Jak wszędzie na pograniczu, kultury przenikały się wzajemnie i gardłowe języki germańskie mieszały się z dźwięczną łaciną. Od czasów, gdy Arminiusz starł legion Warusa, rzeka Rhenus stanowiła granicę między wolną Germanią a cesarstwem. Od ponad wieku na pograniczu panował spokój i nic nie zakłócało wymiany handlowej. Ludzie zza rzeki, którzy przybywali na targ z futrami, bydłem i serami, niewiele się różnili od swoich pobratymców zasiedlających rzymską stronę. Oglądałam drewniane rzeźby na straganie, gdy usłyszałam swoje imię. Odwróciłam się i zobaczyłam Widucjusza, odzianego w togę, z koszykiem jabłek pod pachą. – Wybierasz się na ucztę? – zapytałam, wskazując owoce. – Nie, choć spotkam się z dostojną damą. Idę do świątyni Nehalennii, by podziękować jej za bezpieczną przeprawę. Jeśli sobie życzysz, dotrzymaj mi towarzystwa. – Z przyjemnością. Filipie, odszukaj Konstancjusza i powiedz mu, dokąd się udałam. Widucjusz mnie odprowadzi. Filip zmierzył kupca trochę podejrzliwym wzrokiem, ale przecież razem przebyliśmy długą morską drogę. Gdy odszedł, kupiec podał mi ramię. Świątynia wznosiła się na pagórku na zachodnim krańcu wyspy. Znad kolumnady widać było wieżę stojącej pośrodku budowli. Drogę obrzeżały ołtarze wotywne i niezliczone stragany. Przekupnie handlowali miedzianymi jabłkami na ofiarę i medalikami z wizerunkiem psów albo postacią bogini; zgłodniałym wyznawcom oferowali wino, smażony chleb i kiełbasy. Widucjusz miał już owoce, dorodniejsze od tych tutaj wystawionych, więc obojętnie minęliśmy kramy i weszliśmy na brukowany dziedziniec. Widziałam świetniejsze świątynie, ale tę, z kremowymi ścianami i czerwoną dachówką, cechowała miła sercu swojskość. Wśród otaczających ją ołtarzy Widucjusz pokazał mi ten, który przed laty ufundował jego ojciec Placyd. Następnie podał kapłance aureusa i okrył głowę skrajem togi, gdy weszliśmy do sanktuarium oświetlonego przez okna umieszczone wysoko w wieży. Na cokole pośrodku komnaty stał posąg wyrzeźbiony z kamienia o ciepłej czerwonawej barwie. Włosy bogini zawiązane były w prosty węzeł, jej długa szata układała się we wdzięczne fałdy. W rękach trzymała statek, a u jej stóp przy rzeźbionym koszu jabłek leżał pies tak podobny do Eldri, że łzy napłynęły mi do oczu. Kiedy przestały mnie szczypać, zobaczyłam, że kupiec kładzie jabłka przed cokołem. Bogini patrzyła pogodnie nad jego głową. Gdy napotkałam kamienne spojrzenie, przeniknął mnie dreszcz, jaki towarzyszy rozpoznaniu znajomej osoby. Podniosłam woal, odsłaniając półksiężyc na czole. Nehalennia… Elen… Elen Dróg… Pani, znajduję cię w obcym kraju! Strzeż mnie i wskazuj mi drogę, na którą wkraczam… Na chwilę moja wewnętrzna cisza przytłumiła wszelkie zewnętrzne dźwięki i usłyszałam… nie głos, tylko szmer wody wypływającej z sadzawki. Woda szeptała jak Źródło Krwi w Avalonie i wówczas przyszło mi na myśl, że wszystkie wody świata są połączone i że wraz z nimi płynie moc Bogini. Ktoś dotknął mojego ramienia. Zamrugałam i zobaczyłam Widucjusza, który już zakończył modlitwy. Kapłanka czekała, by nas wyprowadzić. – Gdzie jest źródło? – zapytałam mimo woli. Na jej twarzy odbiło się zdziwienie, ale zaraz potem dostrzegła półksiężyc. Skłoniła głowę w szacunku należnym innej kapłance i dała znak Widucjuszowi, by został tutaj, mnie zaś poprowadziła za posąg do otworu w podłodze. Ostrożnie zeszłam za nią po drewnianych stopniach do krypty pod sanktuarium, wyłożonej surowym kamieniem i pachnącej wilgocią. Migotliwe światło lamp oliwnych pełgało po ściennych tablicach i płaskorzeźbach i lśniło w leniwych wirach ciemnego lustra sadzawki. – Woda rzeki Rhenus jest słonawa tam, gdzie miesza się z morzem – rzekła cicho kapłanka. – Ale to źródło zawsze jest czyste i słodkie. Jakiej bogini służysz? – Elen Dróg – odparłam. – Która może być brytyjskim wcieleniem twojej Pani. Ona mnie tu przywiodła. Nie mam złota, ale ofiaruję jej tę bransoletę z brytyjskiego gagatu. – Zsunęłam bransoletę z ręki i rzuciłam w tajemne głębie źródła. Ciemna tafla zamigotała tysiącami iskier, a po chwili pojedyncze okruchy światła zlały się w jasny wir. – Nehalennia przyjmuje twoją ofiarę… – rzekła cicho kapłanka. – Niechaj twoja podróż minie pod znakiem jej błogosławieństwa. * Konstancjusz znalazł wiosłową barkę załadowaną solonymi rybami i skórami, pchaną w górę rzeki przez dwudziestu krzepkich niewolników. Przystawaliśmy często po ładunek, ale dzięki tym postojom mogłam stopniowo poznawać ten nowy kraj. W Ulpia Traiana, mieście leżącym wśród pagórków na brzegu krętej rzeki, dowódca twierdzy przyjął nas obiadem. Służył Tetrykusowi, ale rzeką spływały również wieści ze wschodniej części cesarstwa i Konstancjusz był ich spragniony. Tak oto dowiedzieliśmy się o drogo okupionym zwycięstwie u podnóża góry Gessax w Tracji, gdzie Rzymianie okrążyli niedobitki wycofujących się Gotów. Wielu żołnierzy życiem przypłaciło głupotę dowódcy, któremu nie starczyło rozumu, by pchnąć do bitwy ciężką jazdę. Aurelian obecnie kontynuował działania wojenne przeciwko Wandalom w Dacji. Wydawało się, że barbarzyńcy wreszcie przestaną zagrażać cesarstwu, przynajmniej na jakiś czas. Nim kolejny raz wsiedliśmy na barkę, przybył nowy pasażer. Był to ojciec Klemens, baryłkowaty kapłan wysłany przez biskupa Rzymu do gmin chrześcijańskich w zachodnich krajach. Przyglądałam mu się z nieukrywaną ciekawością, gdyż poza mnichami z Inis Witrin dotąd nie spotkałam kapłana tego wyznania. – Tak, w Eburacum są chrześcijanie – oznajmił, gdy Konstancjusz wspomniał, skąd przybywamy. – Spotykają się na modlitwy w domu cnotliwej wdowy. Nie jest ich wielu, ale są silni wiarą. – Ojciec Klemens zerknął na nas z nadzieją, a jego oczy przywiodły mi na myśl bolesne wspomnienie. Eldri też tak patrzyła, czekając na smakowity kąsek. Konstancjusz z uśmiechem pokręcił głową. – Nie, ja służę bogu żołnierzy i wieczystemu światłu słońca, ale przyznaję, że twoja religia ma wiele zalet. Jak słyszałem, wasze kościoły troszczą się o nieszczęśliwych i potrzebujących. – Tak nakazuje nam Bóg – rzekł z prostotą. – A ty, pani? Słyszałaś o dobrym Słowie? – Wychowałam się w pobliżu wspólnoty chrześcijan – odparłam ostrożnie. – Ale sama czczę Elen Dróg. Ojciec Klemens potrząsnął głową. – To Chrystus jest Prawdą i Drogą Życia – rzekł łagodnie. – Wszystkie inne wiodą ku potępieniu. Będę się modlić za ciebie. Stężałam, ale Konstancjusz uśmiechnął się. – Modły człowieka dobrej woli zawsze są mile widziane. – Ujął mnie pod rękę i odprowadził na bok. – Jestem kapłanką Bogini! – syknęłam, gdy stanęliśmy na dziobie. – Czemu miałby się za mnie modlić? – Ma dobre intencje – odparł Konstancjusz. – Niektórzy z jego braci w wierze przeklęliby nas oboje, nie czekając na znak swojego boga. Pokręciłam głową. Mnich, który ukazał mi się na Inis Witrin – kimkolwiek był – mówił coś zgoła innego. Jednakże w Eburacum spotkałam wielu pogan, którzy znali tylko zewnętrzną formę swojej religii. Zastanawiałam się, czy chrześcijanie także dzielą się na pospolitych wyznawców i wtajemniczonych. Konstancjusz objął mnie, a ja wsparłam się na nim, patrząc na przesuwające się równiny i lasy obrzeżone wstęgami moczarów, błot i piasków. Jedna strona rzeki była rzymska, druga zaś germańska, lecz nie dostrzegałam między nimi większej różnicy. Oglądałam mapy, które Rzymianie kreślili w próbie ustalenia granic swojego terytorium, ale ziemia nie znała takich podziałów. Przez chwilę unosiłam się na skraju jakiegoś doniosłego zrozumienia. Potem Konstancjusz odwrócił głowę i pocałował mnie, i chwila przepadła w powodzi wrażeń. Przerwaliśmy podróż w Colonia Agrippinensis, kwitnącym mieście na wysoczyźnie nad Rhenusem. Tutaj usłyszeliśmy nowe wieści – cesarz ścigał Gotów aż do rzeki Danuvius i rozgromił ich w kolejnej wielkiej bitwie, zabijając króla Cannabaudesa i pięć tysięcy jego wojowników. Senat uczcił go tytułem Gothicus Maximus i triumfem. Ale mimo zwycięstwa Aurelian osądził, że Rzym nie utrzyma Dacji na północ od rzeki i ustanowił granicę cesarstwa z powrotem na Danuviusie. – Mogę tylko powiedzieć, że miał ku temu powody – oznajmił centurion, z którym rozmawialiśmy. – Tak samo jak wówczas, gdy porzucił agri decumates na południe stąd i wycofał wszystkich żołnierzy za Rhenus. Rzeka stanowi dobrą granicę. Może Aurelian uważa, że barbarzyńcy będą zbyt zajęci walką między sobą, by sprawiać nam kłopoty. Ale to boli, gdy myślę o krwi przelanej dla utrzymania tych ziem. Konstancjusz spochmurniał. – Urodziłem się w Dacji Nadbrzeżnej. Dziwnie mi myśleć, że prowincja ta stanie się pograniczem. Przypuszczam, że Goci będą o nią walczyć wraz z niedobitkami Karpów, Bastarnów i Wandalów. – Bez Wandalów – poprawił centurion. – Aurelian uczynił ich swoimi sojusznikami i wziął wojowników pod rzymskie rozkazy. Konstancjusz z zadumą zmarszczył czoło. – Może i dobrze. Bogowie świadkiem, że w germańskich plemionach rodzą się bitni ludzie. Dopłynęliśmy barką do Borbetomagus. Tam dołączyliśmy do kupców, którzy wiedli juczne muły wzdłuż rzeki Nicer przez góry do Danuviusu. Z każdym dniem podróży narastała we mnie świadomość, że kraj wokół nas jakby gęstnieje. Przez całe życie nie mieszkałam dalej niż dzień drogi od oceanu, teraz zaś zewsząd otaczał mnie stały ląd i nawet potężne rzeki były niczym więcej, jak tylko krwią płynącą w jego żyłach. Wprawdzie legiony wycofały się z tych terenów, lecz ziemie jeszcze nie wróciły pod władzę barbarzyńców. Wille i zagrody na polach, które Rzymianie wykroili z lasów, nadal tętniły życiem i często udzielały nam gościny. Mnie ta niespieszna podróż przez Germanię przyniosła niespodziewaną korzyść w postaci niepodzielnej uwagi męża. Zaraz po wstąpieniu do wojska Konstancjusz służył na germańskich limes i dobrze znał rubieże. Opowieści o życiu w garnizonie i o polach bitewnych pozwalały mi poznać jego prawdziwe oblicze. Ale z każdą przebytą milą oddalałam się od własnej przeszłości. Stałam się na wskroś Julią Heleną i wspomnienia o Eilan, kapłance Avalonu, stopniowo się zacierały, aż w końcu stały się równie ulotne jak sen.
|
|
 |
|