nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Anna Brzezińska
Letni deszcz. Kielich

Tytuł: Letni deszcz. Kielich<br/>Autor: Anna Brzezińska<br/>ISBN: 83-89595-04-4<br/>Cena: 32,50<br/>Data premiery: 31 marca 2004 <br/>Ilustracja na okładce: Dagmara Matuszak<br/>Liczba stron: 592<br/>Rozmiar: 185x125<br/><br/>O książce:<br/>Zbójca Twardokęsek wciąż pragnie jedynie bezpiecznego żywota, sowitej zdobyczy, siarczystej okowity i przychylnych niewiast.<br/>Czy tym razem zdoła okpić przeznaczenie?<br/>Zima skuła lodem Krainy Wewnętrznego Morza. Bogowie i ludzie szykują się do wojny, która wybuchnie, kiedy tylko zazielenią się trawy. Ku wielkiemu rozgoryczeniu zbója Twardokęska, Szarka wraz z wiedźmą odpłynęła na Wyspy Zwajeckie i nie ma od nich żadnych wieści. Pozostawiony samemu sobie i srodze dotknięty lekceważeniem towarzyszy, zbójca powraca do dawnego procederu i w kompanii zbój-szlachcica Bogorii zaczyna łupić na gościńcu. Nieoczekiwanie spada na niego zaszczytna misja prowadzenia dla rebeliantów konwojów z żywnością i bronią. Niejako przy okazji Twardokęsek dowiaduje się o legendarnym skarbcu żalnickich kapłanów, który został ocalony z Rdestnika i ukryty gdzieś w Wilczych Jarach. Zbójca, z natury nieskłonny do patriotycznych uniesień, z entuzjazmem zaczyna planować grabież swojego życia.<br/>LETNI DESZCZ. KIELICH to opowieść o świecie, w którym nic nie jest za darmo i nic nie jest dane raz na zawsze. Nawet przeznaczenie.<br/><br/>O Autorce:<br/>Anna Brzezińska – mediewistka, jedna z najpopularniejszych polskich autorek fantasy. Zadebiutowała opowiadaniem „A kochał ją, że strach”, które przyniosło jej Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla i stało się zarzewiem gorącej dyskusji o stanie polskiej współczesnej prozy fantastycznej. Opublikowała liczne opowiadania oraz trzy książki, „Zbójecki gościniec”, „Żmijowa harfa” (za którą także otrzymała Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla) i „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”. Wyróżniona także nagrodą Europejskiego Stowarzyszenia SF (ESSF).<br/><br/><a href='http://www.merlin.com.pl/sklep/sklep/strona.glowna?str=ddk295923&skad=ikoymhuviz' target='_blank'><font color='#CC0000'><b>Kup w Merlinie</b></font></a><br/>
Tytuł: Letni deszcz. Kielich
Autor: Anna Brzezińska
ISBN: 83-89595-04-4
Cena: 32,50
Data premiery: 31 marca 2004
Ilustracja na okładce: Dagmara Matuszak
Liczba stron: 592
Rozmiar: 185x125

O książce:
Zbójca Twardokęsek wciąż pragnie jedynie bezpiecznego żywota, sowitej zdobyczy, siarczystej okowity i przychylnych niewiast.
Czy tym razem zdoła okpić przeznaczenie?
Zima skuła lodem Krainy Wewnętrznego Morza. Bogowie i ludzie szykują się do wojny, która wybuchnie, kiedy tylko zazielenią się trawy. Ku wielkiemu rozgoryczeniu zbója Twardokęska, Szarka wraz z wiedźmą odpłynęła na Wyspy Zwajeckie i nie ma od nich żadnych wieści. Pozostawiony samemu sobie i srodze dotknięty lekceważeniem towarzyszy, zbójca powraca do dawnego procederu i w kompanii zbój-szlachcica Bogorii zaczyna łupić na gościńcu. Nieoczekiwanie spada na niego zaszczytna misja prowadzenia dla rebeliantów konwojów z żywnością i bronią. Niejako przy okazji Twardokęsek dowiaduje się o legendarnym skarbcu żalnickich kapłanów, który został ocalony z Rdestnika i ukryty gdzieś w Wilczych Jarach. Zbójca, z natury nieskłonny do patriotycznych uniesień, z entuzjazmem zaczyna planować grabież swojego życia.
LETNI DESZCZ. KIELICH to opowieść o świecie, w którym nic nie jest za darmo i nic nie jest dane raz na zawsze. Nawet przeznaczenie.

O Autorce:
Anna Brzezińska – mediewistka, jedna z najpopularniejszych polskich autorek fantasy. Zadebiutowała opowiadaniem „A kochał ją, że strach”, które przyniosło jej Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla i stało się zarzewiem gorącej dyskusji o stanie polskiej współczesnej prozy fantastycznej. Opublikowała liczne opowiadania oraz trzy książki, „Zbójecki gościniec”, „Żmijowa harfa” (za którą także otrzymała Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla) i „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”. Wyróżniona także nagrodą Europejskiego Stowarzyszenia SF (ESSF).

Kup w Merlinie
     Od lipnickiego trzęsawiska dzieliły ich nie więcej dwa-trzy dni drogi, kiedy śnieg rozpadał się na nowo. Zrazu zbójca kazał żywiej pogonić konie i cały dzień ciągnęli w gęstniejącej zamieci. Pod wieczór jednak nawet Pleskota, który zazwyczaj nie przyłączał się do dąsów zbójeckich kamratów i ze skrupulatnością wieloletniego sługi wypełniał rozkazy, zaniepokoił się trochę. Zeskoczył ze swojego wozu i brnąc po kolana w świeżym, sypkim śniegu, przybieżał do zbójcy.
     - Trza będzie się zatrzymać – rzekł, przytrzymując się wysokiej krawędzi furgonu – i noc w cieple przeczekać. Konie ustałe, a ludzie ze zmęczenia i mrozu skapcanieli do cna. Miejcie boga w sercu, mości Twardokęsku, i pofolgujcie nam trochę. Nie wiedzieć w tej zawiei, jakie nam licho drogę zastąpi, a szlak we ćmie łatwo zgubić.
     Zbójca jeszcze dobrą chwilę jechał w milczeniu, wąsa żując ze złości. Obok niego Nieradzic, okutany szczelnie derką i kożuchem, przymrużonymi oczami wgapiał się w szarzejące w zawiei pnie drzew. Z końskich pysków buchały kłęby pary.
     - Gdzie stanąć chcecie? – burknął wreszcie, lecz bez złości, gdyż nauczył się szanować sługę Nieradzica i cenił jego zdanie. – Jest tu jaka polana od wiatrów osłonięta?
     - Nocą mróz srogi przyjdzie – Pleskota głębiej nasunął kaptur i otarł krzaczaste brwi ze śniegu – a sypać nie przestanie. Zdałoby się między ludźmi przytulić, przeczekać, póki zawieja nie minie. Jest niedaleczko karczma wedle rozstajów poczciwa, gospodarz zacny, z dawien dawna na niej siedzi i rebeliantom sprzyja. Z drogi wiele nie zboczym. We dwa pacierze na miejscu staniem, zwierzętom i ludziom przyda się wytchnienie. Tedy jak będzie, mości Twardokęsku?
     Twardokęsek przygryzł wargę i bez słowa kolebał się na koźle.
     - Nie – rzucił po namyśle. – Nazbyt to niebezpieczne.
     Nieradzic jęknął słabo. Pleskota jeszcze głębiej zapadł się w śnieg.
     - Widzicie – podjął zbójca, który chciał się trochę przed nimi oboma usprawiedliwić – mnie od niedzieli skóra na grzbiecie świerzbi, co jest znak niezawodny, że nieszczęście będzie. A jakbym sam na siebie zasadzkę chciał przyszykować, to właśnie tutaj, pod samym bokiem Koźlarza. Dlatego nie chcę ludziom przed oczy leźć i do gospody zaglądać. Nazbyt łatwo szpieg się w niej może plugawy trafić, co nam Pomorców na kark ściągnie i u kresu drogi nas wygubi.
     - Może i racja – zgodził się posępnie Pleskota. – Ale powiem wam, mości zbójco, że szpiegom się wymknąć można, a mróz ze wszystkich wrogów najgorszy.
     - Co radzicie?
     Szlachetka zasępił się i czas jakiś rozmyślał, idąc u woza w coraz głębszych zaspach, las bowiem przerzedził się mocno i wiatr nawiał na drogę śniegu.
     - Jest w lesie gospodarstwo – odezwał się w końcu – wedle ruczaju. Mało kto o nim pamięta, bo młyn tam stał kiedyś, ale go z tuzin lat temu podpalili, nie pomnę, Pomorcy czy nasi. Chłop jeden się ostał, co na wyrębach owies sieje i miód leśnym rojom podbiera. Wygód u niego nie będzie, ale da konie do zagrody wprowadzić, a my się w izbie ogrzejem, przy ogniu.
     Nieradzic wystawił głowę spod baranicy i popatrzał na zbójcę z nadzieją. Policzki miał czerwone od mrozu.
     - Mości Twardokęsku? – ponaglił Pleskota.
     - Dobrze już. – Westchnął zbójca. – Prowadźcie.
     Chata była niska, ukryta za kępą świerczyny i mało jej nie przeoczyli. Ale ledwie wjechali w opłotki, doszczętnie pokryte śniegiem, zbójca poczuł, że źle uczynili. Nijak mu było zawracać wozy, zresztą gospodarz musiał ich spostrzec, gdyż zza chałupy rozległo się rześkie ujadanie i drzwi do izby uchyliły się z wolna.
     - Nie lękajcie się, dobry gospodarzu! – krzyknął z daleka Pleskota. – My kupce, ludzia spokojna. Pobłądzilim w zadymce i trza nam do świtu przeczekać, koniom dać wytchnienie.
     - Ano, zajeżdżajcie. – Z chałupy wyłonił się siwowłosy chłopina, skurczony we dwoje i nakryty płatem baraniej skóry. – Wozy na gumnie ostawcie, nikt ich tutaj nie ruszy. Zwierzęta do szopki można wprowadzić, żeby nie zmarniały. – Uspokajająco poklepał po szyi jednego z siwków, którymi powoził zbójca. – Sielne koniki – pochwalił, a Twardokęsek ułowił przez moment spojrzenie małych, zestrachanych oczek.
     Chłop się bał. Twarz miał sinobladą i popatrywał wokoło z takim lękiem, jakby mu sam Zird Zekrun w gościnę do obejścia zawitał.
     - Ale utrudzone ponad miarę – odparł miękko zbójca, którego nagle ogarnął dziwny spokój, bo wiedział już, że, czymkolwiek jest niebezpieczeństwo, nie zdoła go uniknąć. – Pomóż mi wyprzęgać.
     Gospodarz łysnął białkami oczu i uczynił gest, jakby chciał się zerwać i przez śnieg zmykać do lasu, ale pohamował się prędko. Przytrzymał konie za uzdy i mówił do nich uspokajająco, gdy je Twardokęsek odpinał, a potem powiódł do stodółki. Zbójca ruszył tuż za nim.
     - Nieradzic, wody ze studni uciągnąć – rzucił jeszcze przez ramię do chłopaka, który wraz z resztą krzątał się pomiędzy wozami. – I konie do sucha wytrzeć.
     Tuż za drzwiami szopy zbójca z całej siły ucapił chłopinę na łokieć i przyciągnął do siebie, przykładając mu do grdyki sztylet.
     - Ilu? – zapytał szeptem.
     Gospodarz zadygotał gwałtownie, a potem zwiotczał w uścisku zbójcy. Nic nie odpowiedział.
     W głębi, za drewnianym przepierzeniem zameczała koza.
     - Gadaj żywo, skoro po dobroci pytam. – Zbójca mocniej nacisnął ostrze. – Bo już zgadłem, że w izbie siedzą. Jeno nie wiem jeszcze, czy na mnie czekają i kto oni.
     - Źli ludzie, panie – odezwał się roztrzęsionym głosem chłopina. – Ja ich w gościnę nie prosił, sami przyleźli. Dwie niedziele siedzą, dobytek przejadają. Mnogo ich i pod bronią. Kobita zestrachana, dzieciak od trwogi słabuje...
     - Ilu ich jest, tych złych ludzi? – zbójca bez miłosierdzia uciął wyrzekania, ale odsunął nieco ostrze.
     Chłopina zacukał się nieco i zaczął mozolnie rachować na palcach.
     - Dziewięciu w izbie pije – oznajmił wreszcie. – Czterech z rana do gospody skoczyło po gorzałkę, lecz pewnie rychło wrócą.
     Zbójca pokiwał głową i schował sztylet.
     - A konie gdzie trzymają? – zagadnął.
     - Skądże mnie wiedzieć, biednemu? – Gospodarz głośno przełknął ślinę. – Pewnie wedle starego młyna, ale żem nie pytał.
     - Dobrze więc. – Twardokęsek odwrócił się.
     Chciał wynijść ze stodółki, ale chłopek wczepił się w połę jego kożucha.
     - Pomiłujcie, panie kupiec – zaskomlał. – Ja mam dziatki małe, niewiasta przy nadziei. Nie drażnijcie ich, panie, oni ludzie zbrojne i do gniewu prędkie. Zaraz wam na stryszku posłanie naszykuję, świeżą słomą wymoszczę. Aby do izby nie idźcie. Bo oni tam od rana siwuchę piją...
     - Precz, chamie! – Zbójca szarpnął się mocno. – Konie wycieraj.
     Wyszedł na majdan i przymrużonymi oczami popatrzył ku chałupie, a potem ukradkiem przywołał starego szlachcica z Nieradzicowej czeladki.
     - Pleskota – rzekł, niby to poprawiając płachtę na wozie – weźmiesz swoich ludzi i wyskoczysz na ścieżkę ku gospodzie. Jeno tak, aby was z izby nie widziano.
     Szlachcic zrozumiał od razu.
     - Wielu? – zapytał chrapliwie.
     - Tamten – machnął ku szopce, w której wciąż siedział gospodarz – powiada, że czterech, ale skądże mnie wiedzieć, czy prawdę gada?
     - Kurwi syn - sapnął Pleskota. – Dajcie mi go krzynkę nożem popróbować, wnet prawdę powie.
     - Czasu nie ma.
     - A mały? – Szlachcic spojrzał niespokojnie ku Nieradzicowi, który dźwigał przez majdan połąk z wiadrami.
     - Przy koniach każcie mu zostać. Lepiej go z dala trzymać, jak się tam w chałupie na dobre zacznie.
     - Sami w izbie uradzicie?
     - Cobyśmy mieli nie uradzić? – Zbójca uśmiechnął się po wilczemu i błysnął spod wąsów zębami. – Jeno nie zwlekajcie. Niebawem się spostrzegą.
     Pleskota skinął głową i powoli poprowadził parę koni ku stajence. Jego krewniacy, którzy pozornie bez celu kręcili się po majdanie, nagle znaleźli się tuż koło niego.
     Twardokęsek potoczył wzrokiem po wozach, ustawionych w zgrabne półkole i z twarzy kamratów wyczytał, że spostrzegli już jego niepokój. Udał, że poprawia oburącz kaptur, i przycisnął do czoła osiem palców. Cherchel odpowiedział uśmiechem i poprawił na głowie czapeczkę z sokolim piórkiem. Chąśnik odchylił lekko połę płaszcza z brunatnego pomorckiego płótna i poklepał znacząco głowicę krótkiego miecza. Inni zdawali się nie zwracać na niego uwagi, ale ich ruchy nagle spowolniały.
     - Jak tam? – spytał, przekrzykując wycie wichru ponad polaną. – Wozy opatrzone?
     - Ano zda mi się, że tak – odparł spokojnie Lusztyk.
     Zbójca widział, że jego pięści na przemian kurczą się i otwierają.
     - Do izby chodźmy, nim nam kuśki do gaci przymarzną! – rzucił Twardokęsek.
     Ktoś obok zaśmiał się niepewnie. Osacznik przytupywał w miejscu i zabijał ręce. W oczach miał lęk.
     - Hejże, gospodarzu! – ryknął Twardokęsek. – Nazbyt nas długo na mrozie trzymasz. Do izby prowadź a chyżo!
     - Gorzałki bym się napił – burknął w sionce Wekiera.
     - A ty byś jeno pił i na piecu leżał! – Cherchel walnął go w plecy aż zadudniło i roześmiał się donośnie.
     - I dziewki dupczył! – zarechotał ktoś z tyłu, chyba Osacznik.
     Zbójca, napięty już jak rzemień i sprężony do skoku, nawet się nie obejrzał.
     Izba była niska i ciemna. Chłopi widać dzielili ją po sprawiedliwości z inwentarzem, bo ledwie zbójcy przeszli przez próg, z żerdki nad drzwiami rozległo się niespokojnie kurze gdakanie. Gdzieś w rogu coś zapłakało. Zbójca podniósł oczy i dojrzał na piecu jasne czupryny czworga drobiazgu; dzieci przypatrywały im się szeroko rozwartymi oczami, skulone pod końską derką. Przy palenisku z klęczek podniosła się krępa, gruba chłopka w rozchełstanym gieźle.
     Przy stole na krzyżakach, naprzeciw paleniska, siedziało ośmiu drabów, wszyscy w skórzanych kubrakach i bardzo porządnych butach, co Twardokęsek od razu dostrzegł, bo dwóch z nich trzymało nogi na stole, pomiędzy misami z resztkami zakrzepłego bigosu i ogryzionymi kośćmi.
     - No, coście tak, panowie kupcy, na podwórzu zwlekali? – zagaił drwiąco jeden z nich, żylasty czarnowłosy chłop o twarzy oszpeconej paskudnym cięciem przez czoło. – Jużem zaczął się lękać, że wam nasza kompania niemiła.
     Zbójca odchrząknął. Ale zanim otworzył usta, gospodarz przepchnął się pospiesznie kamratami do przodu.
     - Ależ prosim w gościnę, pięknie prosim – zapiszczał cienkim ze strachu głosem. – Niewiasta strawę zagrzeje, boście pewnie zdrożone.
     Gospodyni cofnęła się o krok, na darmo usiłując zebrać na obfitych piersiach poszarpaną koszulę. Drabi zarechotali, a najbliższy klepnął ją w tyłek, aż podskoczyła jak zając.
     - Nie leń się, niewiasto, skoro małżonek proszą – poradził jej dobrotliwie. – A wy, kupce, co się tak w mroku czaicie? Do ognia chodźcie. Miejsca ci tutaj dostatek.
     Nie była to jednak prawda, szczególnie że żaden z drabów nie poruszył się nawet i nie ścieśnił na ławie.
     - Na skrzyni można siadać, a ja zaraz snopki z komórki przywlokę i płótnem zaścielę – zaoferowała się niewiasta.
     Kiedy poruszyła się żywiej przy ogniu, zbójca zobaczył, że twarz ma posiniaczoną i opuchniętą od bicia. Na gieźle znać było brunatne smugi krwi.
     - Gdzie leziesz, kobieto? – Chłop przyskoczył do niej, i na powrót popchnął do paleniska. – Strawę warz, ja nagotuję siedzisko. – Wyprysnął z izby, jakby go gonił tuzin czartów.
     Zbójca wciąż zwlekał. Nie umiał zgadnąć, na kogo się napatoczyli. Mężczyźni w izbie na pewno nie byli Pomorcami, nie nosili też barwy starościńskich pachołków. Wprawdzie jeden podszedł do okna, otwarł na dwa palce okiennicę i przez wąską szczelinę łakomie spoglądał na wozy pełne towaru. Coś jednak zbójcy mówiło, że nie są to zwyczajni grasanci.
     - Nie uchodzi kupcom na klepisku z psami siedzieć – odezwał się znowu ten czarnowłosy, żylasty.
     Reszta tylko gapiła się w milczeniu, czekając zaczepki.
     - My chudopachołki – przemówił uniżenie zbójca, rozumiejąc, że nie da się w nieskończoność przewlekać milczenia. – Wozy dla mości Wołkycza prowadzamy ze Spichrzy w skalmierską stronę. Kudy nam do jaśnie panów? Ot, przycupniem sobie w kącie, cichutko, nikomu nie wadząc.
     - Musieliście straszliwie pobłądzić, kupce – zadrwił żylasty, a Twardokęsek był coraz pewniejszy, że właśnie on przywodzi pozostałym. – Bo tutaj pustkowie. Szlak do Skalmierza górą idzie, dobre dwa dni stąd.
     - Mieliśmy przewodnika – wyjaśnił Cherchel, przesuwając się nieznacznie naprzód. Kciuki założył za pas z żelaznych klamer; miał w nim ukryty dobry tuzin krótkich noży, którymi skalmierski bard z wielką wprawą ciskał – ale try dni temu zemknął, gadzina. A drogiśmy nieznakomi, musieliśmy w zawiei ze szlaku zjechać.
     - Dziwne wozy macie – powiedział ten przy oknie. – Chyba nie nasze.
     Gospodyni zagrzechotała misami przy palenisku.
     - Polewka zagrzana – rzekła, oglądając się trwożliwie na drabów. – Jeno misek dla wszystkich zbraknie.
     - Nie szkodzi – oznajmił jowialnie żylasty. – Panowie kupce ludek pokorny, choćby z psiej miski grzecznie wychłepczą.
     Osacznik sapnął ze złością i zaszurał nogami po klepisku. Lusztyk go w porę ucapił za ramię. W tejże chwili do izby wpadł chłopek, taszcząc dwa pokaźne snopki.
     - Zaraz naszykuję – gadał, rozkładając słomę pod ścianą, w dobrej odległości od ławy, przy której biesiadowali zbrojni. – Jaśnie panowie odpoczną, ciepłej strawy pojedzą, wnet im się humory poprawią.
     - Nie od jej polewki. – Drab przy oknie skrzywił się szyderczo, a niewiasta aż się skuliła przy ogniu. – Musiała, ścierwo, trutki jakiejś dosypać, bo wciąż mnie w żywocie pali – dodał tonem wyjaśnienia, kierując się do wyjścia. – A ty się, gamratko, nie gap. – Pogroził kobiecie pięścią.
     Twardokęsek przycupnął na snopku i przyjął miskę z rozdygotanych rąk chłopki. Drab w jednym miał rację – polewka smakowała paskudnie i pływały w niej jakieś zielonkawe włókna, pewnie kapusty, ale tak rozgotowanej, że trudno się było rozeznać. Zbójca jadł pospiesznie, nie podnosząc oczu znad naczynia. Nikt się nie odzywał. Jego kamraci skwapliwie chłeptali rzadką zupę, choć wątpił, czy doceniają gościnność gospodyni. Twardokęsek zaś był coraz bardziej pewien, że drabi nie z przypadku siedzą na pustkowiu, daleko od wszelkich szlaków. Nie było wielu traktów, którymi mógłby bezpiecznie przeprowadzić furgon do lipickiego obozowiska. Wystarczyło rozesłać po lesie z pięć tuzinów zaufanych ludzi i kazać im czekać na łut szczęścia.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

59
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.