– Słucham, sierżancie? – Podobno dżin stoi na drodze. Rozmawiałem z dowódcą karawany i powiedział, że jest tam od świtu... Jej pierwszą myślą było, że ani jej wszechwiedzący ojciec, ani jej nowa lekkomyślna przyjaciółka nie przewidzieli tego. Drugą, że nigdy nie widziała ani nie spodziewała się, że zobaczy dżina. Teraz pewnie też nie zobaczy. Blaise zabierze ją z powrotem, pomyślała, do ostatniej wioski, którą minęli. Zarekwiruje dla niej dom i poczekają, aż droga stanie się przejezdna. Jeśli trzeba będzie, przeczekają całe dnie... Lecz Elisanda już się poruszyła, wyprostowała, sięgając do zasłony, zanim Julianna się opamiętała i zawołała przez nią: – Czy go widziałeś? – Widziałem wir pyłu, eeeem... pani. Tylko że bardzo wysoki i się nie przemieszczał. Pasowało. Nawet po latach spędzonych na służbie na elessańskim pograniczu ten surowy sierżant musiałby zamienić parę słów z chmurą kurzu, zanim uwierzyłby, że to coś więcej, niż widzą jego oczy. Możliwe, że Elisanda zrozumiała to, gdyż jej następne pytanie zabrzmiało: – Rozmawiałeś z nim? – Nie. – Ktoś inny? – Nie wiem, pani. – Czy powiedzieli ci, jak się nazywa? – Nazywa, pani? Nie... – Och, na litość boską! W tej chwili Elisanda naprawdę odciągnęła zasłonę w odruchu zniecierpliwienia i wyszła z lektyki. Zatrzymała się tylko, by spojrzeć na Juliannę i zapytać: – Idziesz? Nie miała chwili na zastanowienie. Blaise zabroniłby, a ona nie mogłaby rozkazu uchylić, głos jej ojca i jego pana znaczyłyby więcej niż jej własny. Lecz nagłe wyskoczenie Elisandy z lektyki przestraszyło konia Blaise’a i jego ręce, i uwaga były zajęte, gdy starał się go uspokoić. A ona nigdy nie widziała dżina, a Elisanda wyraźnie miała zamiar z nim porozmawiać... Nie biegła, nie – godność, pewność siebie, wdzięk, jedna z wczesnych lekcji jej ojca – lecz poruszała się tak szybko, jak mogła, nie wpadając w bieg. Julianna postawiła stopy na drodze, a serce nakierowała na nowy cel: na coś, co było czymś mniejszym od absolutnego posłuszeństwa wobec woli jej ojca, chociaż wydawało się większym. Schwyciła dłoń Elisandy i niemal pociągnęła ją za sobą, zmuszając do truchtu, dopiero w tej chwili zdając sobie sprawę z tego, że od nowej przyjaciółki jest o dobrych kilka cali wyższa. Za nimi głos Blaise’a zawołał ostro: – Moja pani, nie! Nie możesz... Julianna nie zawahała się, nawet nie odwróciła głowy, by potwierdzić, że usłyszała. Tylko popatrzyła z zimną wściekłością na jednego z mężczyzn, który ruszył w jej stronę. Już był zakłopotany i zarumieniony, jak oni wszyscy na widok jej nie zakrytej twarzy, wystarczyło tylko, by pojawiło się na niej jej wspomnienie lodowej panny z marassońskiego dworu, by cofnęli się wszyscy, odwracając oczy i mamrocząc przeprosiny. Przed nią rozciągała się już tylko droga, pusta do następnego zakrętu, czuła się prawie jak wyrwana z klatki. Lecz zza niej dobiegały odgłosy stóp, biegnących stóp, i bez wątpienia słyszała sierżanta Blaise’a, wreszcie bez konia, a jego elessańskie oczy były ślepe na wszystko poza obowiązkiem i zapewne był gotów, aby zapanować nad nią, sięgając nawet do przemocy, by wrzucić ją z powrotem za przyzwoity całun jej lektyki. – Moja pani, Julianno – jego głos był podniesiony, zły, ledwo trzymał się w ramach wyznaczonych przez uprzejmość. – Czy zechcesz, proszę, wrócić do palankinu. Teraz? I owszem, gdy nie zwróciła na niego uwagi, rzeczywiście położył na nich obu dłonie, chwytając ją za ramię i odpychając Elisandę, i zanim ją odwrócił, odwróciła się sama, okręciła i wolną ręką uderzyła go w policzek, dłoń trzymając ułożoną w miseczkę, co zwiększyło głośność dźwięku, tak że usłyszeli wszyscy jego ludzie. Nie musiała nic mówić. Po chwili zaskoczenia, dostrzegła na jego twarzy powolne zrozumienie, świadomość, jak wielkie przestępstwo właśnie popełnił, choć w jego oczach bardziej przeciwko swojemu władcy niż jej. O ile nie było przesadą to, co opowiedziano jej o elessańskiej społeczności, mogła zażądać od Imbera jego śmierci. I miała dwudziestu mężczyzn za świadków... – Proszę, proszę o przebaczenie, pani. Ja... ja się zapomniałem. Byłem niespokojny... Zbladł pod opalenizną, pod czerwonym policzkiem, lecz jego plecy były sztywne i tylko głos drżał. Pomyślała, że jeśli wyda taki rozkaz, poderżnie sobie własnoręcznie gardło w tym miejscu i w tej chwili. * * * Godność, pewność siebie, wdzięk. – I słusznie – powiedziała. – Również proszę o przebaczenie, sierżancie. Zapomniałam o osłonięciu się. To zwyczaj wciąż mi obcy. – Mówiąc to, podniosła woal i pozwoliła mu opaść na twarz. – Teraz, o ile zechcesz mi towarzyszyć, może z pół tuzinem ludzi dla pewności, pójdziemy obejrzeć tego dżina. Ponownie wyciągnęła dłoń i Elisanda ją ujęła, ściskając serdecznie i uśmiechem wyrażając cichą aprobatę. Obie dziewczyny ponownie wyruszyły w drogę, Julianna spiesząc się już tylko z ciekawości, podczas gdy sierżant byk wciąż pienił się za nimi ze złości. * * * Od tych stromych wzgórz odchodziły skaliste ostrogi, dwadzieścia czy trzydzieści stóp niespodziewanej pionowej ściany o ostrych krawędziach. Wkrótce po tym, jak droga owinęła się wokół jednego z takich wzniesień, znaleźli koniec kolejki. Poganiacz wołów z trzema kościstymi, potwornie przeładowanymi zwierzakami. Za nim wóz ciągnięty przez woły, potem jeszcze jeden, niewielki sznur wozów, potem karawana, to o niej mówił Blaise, złożona z wielbłądów, które, gdy jechała, mogły rozciągać się na przestrzeni mili lub jeszcze dłużej, lecz teraz stała w małych grupkach na poboczu drogi, a jej poganiacze kucali wokół ognisk do gotowania rozpalonych w cieniu. Wszyscy ci ludzie, pomyślała Julianna, zmierzają do Roq Rançon: dobry dla nich interes, a dla zamku kluczowy. I ta ogromna karawana stała z lęku przed istotą, której nie zniszczyłby ani nie odegnał nawet cały garnizon z Roq. A kto odgadnie, jak długo dżinowi zechce się jeszcze tańczyć na drodze? Karawana, jak zauważył Blaise, trzymała się na ostrożną, lecz nie przesadną odległość od dżina, tyle tylko, by nie mieć go na widoku. Znajdą go za następnym zakrętem... I pokonali następny zakręt, Blaise ich prowadził. On i inni mężczyźni wyraźnie byli spięci, dotykali palcami rękojeści mieczy czy stylisk toporów i wypowiadali cicho niepotrzebne porady. Nawet Julianna przekonała się, że jej nogi poruszają się wolniej, palce pocą się w uścisku Elisandy, a oczy skaczą przy każdym najdrobniejszym poruszeniu, jakie zauważą, przy najdrobniejszym dźwięku, jaki do niej docierał. Za zakrętem droga się zwężała, by wcisnąć się pomiędzy dwa niewygodnie usytuowane skalne wzniesienia i dokładnie tam, w samym uchu igielnym, stał dżin. O ile to był dżin. Julianna nie odróżniłaby dżina od ifryta czy bożego objawienia i przez moment widziała tylko to, co Blaise przedtem opisał – jedynie wir pyłu, jaki już kilka razy spostrzegła w drodze, namacalny efekt nagłego porywu wiatru. Lecz ten wir się nie poruszał, tkwił nieruchomo pomiędzy wystającymi skałami. Stał wysoki jak te skalne ściany, jak ustawiona na sztorc podpora, i wirował tak szybko, że z daleka wydawał się nieruchomy, wyglądał jak nie mający końca zwój srebrzystoszarej liny, która się wpinała, potem połykała samą siebie, by wspiąć się ponownie. Kilka kroków przed dżinem stał chłopiec, miał jakieś dziesięć czy dwanaście lat, ubrany bardzo podobnie do Elisandy, z tą różnicą, że jego burnus był porwany i nasączony żywą czerwienią. Stał jak zamurowany, wpatrywał się i płakał. Nie wpatrywał się w dżina, lecz w to, co kiedyś było jego prawym ramieniem. Zwisało bezwładne, przerażające z jego barku, gołe białe kości ledwo ze sobą i z nim połączone, odarte ze skóry i mięśni. Obie dziewczyny zamarły na chwilę, znieruchomiały jak dżin. Elisanda poruszyła się pierwsza, pierwsza wyrwała się z uchwytu Julianny i pobiegła do przodu, przebiegając obok zakazującego dalszego zbliżania się gestu Blaise’a. Dotarła do chłopca i ujęła jego drugie ramię i obróciła go, władczo dała znać sierżantowi, zawołała: – Zabierz go, szybko! Do ognisk, zajmij się nim! Na szczęście Blaise nie zadawał pytań. Było to coś, co potrafił zrobić. Pospieszył, by wziąć chłopca z objęć Elisandy, podniósł go i oddał jednemu ze swoich ludzi, podając mu szybkie instrukcje. Człowiek odbiegł drogą, mdlejący chłopak wisiał luźno w jego ramionach. Gdy minęli Juliannę, poruszyła się, otrząsnęła z odrętwienia, jakie w jej głowie wywołał przeżyty wstrząs. Podeszła powoli do Elisandy i sierżanta. – Dlaczego... – jej głos wydobył się w formie łamiącego się szeptu, z wysiłkiem przełknęła ślinę i spróbowała ponownie. – Dlaczego chcesz poznać jego imię? Elisanda uśmiechnęła się nikle. – Jest przydatne. – Zatem, co zrobisz? Po prostu zapytasz? – Nie – odpowiedziała gwałtownie. – Nigdy nie pytaj o nic dżina. To niebezpieczne. Jeśli nawet tego nie wiesz, siedź cicho. – Chociaż palce zaciskające się na rękawie Julianny świadczyły, że była rada, mając ją przy sobie, nawet jeśli jej rola sprowadzała się tylko do stania cicho. Ze swojej strony Julianna nie zamierzała robić cokolwiek więcej. Z tak bliska widziała obracający się kurz, który splatał się w wiecznie okręcającą się linę, ciało dżina, które obdarło rękę chłopca z ciała, gdy głupio, bezmyślnie sięgnął, aby go dotknąć. Była przerażona ponad miarę, prawie pragnęła, by Blaise złapał ją ponownie, odciągnął do lektyki i zostawił Elisandę, by dziewczyna sama zmierzyła się z tą potwornością. Prawie... Lecz sierżant był zbyt przejęty, oszołomiony przez bliskość obcej magii. Ani nie oferował ratunku, ani tak naprawdę go od niego nie pragnęła. Przywiodła ją tu ciekawość. Nagłe poczucie lojalności zatrzymało ją u boku nowej przyjaciółki pomimo jej bojaźliwej duszy. Elisanda podniosła głowę i głos, chociaż obie te rzeczy wymagały od niej widocznego wysiłku. – Pokój niech będzie z tobą, duchu. – Z tobą także. Odpowiedź nadeszła z serca obracającej się wieży, głos dziwne lekki, prawie żeński, lecz w najmniejszym stopniu nie był ludzki. Nie kryło się za nim ciało, nie pulsowała krew, najmniejszego śladu śmiertelności. Julianna zadrżała i kątem oka zauważyła, że Blaise się poruszył, jakby on również zapragnął uciec, a nie był w stanie. – Nazywam się Elisanda. Przywitał ją śmiech jak odgłos zimnych dzwonków i niespodziewanie w podzięce ofiarowano im wdzięcznie podarek. – A ja jestem Shaban Ra’isse Khaldor. – Słyszałam o tobie, dżinie Khaldorze – powiedziała Elisanda, skłaniając się nisko. Ponownie rozległ się śmiech. – A ja o tobie. – Mówią o tobie w Cichej Dzielnicy, o wielki, lecz nie tutaj. – To prawda. – To, co zamierzasz, musi być olbrzymiej wagi, skoro przywiodło cię aż tak daleko. – Wysiliła się, by jej głos obniżył się na końcu zdania, zabrzmiał niżej niż było jej wygodnie, by wyraźnie, och jak wyraźnie, słychać było, że jest to tylko uwaga, w żadnym wypadku pytanie. Ponownie śmiech, w którym zabrzmiało rozbawienie pozbawione wesołości, pomyślała Julianna. Dżin opuścił głos o oktawę, naśladując Elisandę, może przedrzeźniając, i powiedział: – To nie jest daleko, malutka. Dla dżina żadna odległość nie jest znaczna. – Słyszałam o tym. Lecz słyszałam także, że dżiny rzadko są skłonne zaprzątać sobie głowę czynami ludzi. – To także jest prawdą. – W takim razie, o wielki – w tej chwili Elisanda puściła rękaw Julianny i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na ziemi i nawet zdobyła się na uśmiech, odrzucając głowę do tyłu, mrużąc oczy przed gorącym słońcem – jestem wprawdzie znana ze swojej tępoty, ale widzę cię tutaj. – Machnięciem ręki wskazała skały i drogę. – I widzę tych wszystkich ludzi, którzy nie mogą cię wyminąć, ale nie dostrzegam żadnej przyczyny, dla jakiej miałbyś przybyć tu z zamieszkiwanej przez ciebie krainy, ponieważ jestem pewna, że nie jest twoim zamiarem po prostu stać się zawadą dla tak maleńkich stworzeń jak my. Zatem powiadam znowu, twoje zamiary muszą być najwyższej wagi, lecz dla mnie są zagadką. – Tak powinno być. Lecz już nadto czekałem. – Dżin zaczął wirować jeszcze szybciej i kolumna jego ciała uniosła się jak dym do nieba. Powiedział: – Wracaj do Szarajów, Lisan z Martwych Wód. Przyniosą ci dar pytań. Julianna zobaczyła, jak szczęka Elisandy opadła na te słowa i zdała sobie sprawę, że sama też wpatruje się z otwartymi ustami. Wrócić do Szarajów? Do Szarajów? I wtedy dżin przemówił znowu, lecz tym razem nie do Elisandy. – A co do ciebie, Julianno de Rance: pójdź, gdzie cię posłano i wyjdź za mąż, gdzie musisz. Ponownie tego dnia – nawet tutaj u stóp wieży składającej się z kurzu i magii – poczuła ukłucie dumy i swojej pozycji i odpowiedziała zupełnie lodowatym tonem. – A dlaczego zakładasz, że tak nie uczynię czy też, że potrzebuję, by dżin przypomniał mi o moim obowiązku? Elisanda syknęła ostrzegawczo, zbyt późno, by ją powstrzymać i pociągnęła za spódnicę. Tym razem głos dżina był głośniejszy. – Niczego nie zakładam, córko Cienia. Lecz twój umysł jest teraz zamglony. Wierz mi, że stanie się dla ciebie jasne, co jest twoim obowiązkiem. Podróż jest niezbędna, małżeństwo również. Wierz też, że choć imię twojego ojca jest znane, twoje stanie się jeszcze słynniejsze, o ile nie zawiedziesz. Rozległ się grzmot, od którego posypały się okruchy ze skał po obu stronach, a ziemia pod nią zatrzęsła się. Zamknęła oczy, chroniąc je przed olbrzymim kłębem pyłu, a kiedy je otworzyła ponownie, dżina już nie było, a droga, dokąd tylko sięgał wzrok, była przejezdna. * * * Elisanda wciąż siedziała z głową ukrytą w dłoniach, mrucząc coś cicho do siebie. Kiedy Julianna dotknęła jej ramienia, podniosła wściekłe spojrzenie do góry i powiedziała: – Mówiłam ci. Mówiłam, nie zadawaj pytań... – Nie miałem takiego zamiaru – Julianna zaczęła się bronić. – A nawet jeśli, jaka stała się szkoda? – Jaka szkoda? Udzielił ci odpowiedzi. – Zobaczyła, że na twarzy Julianny pojawił się zupełny brak zrozumienia. – Czy ty nie wiesz zupełnie niczego? – Nie o dżinach. – I nie chciała się dowiedzieć, jeżeli oznaczało to prowadzenie podobnie bzdurnej rozmowy pełnej niedopowiedzeń i wypełnionej mieszaniną przerażenia i fascynacji. – Nic mi nie powiedział. Chociaż ciekawi mnie, skąd znał moje imię. Elisanda jęknęła i ostrożnie podniosła się na nogi. Pomimo własnego rozgniewania i niepewności Julianna widziała, jak wyczerpana jest niższa dziewczyna. Wyciągnęła ramię, by się na nim wsparła i Elisanda złapała za nie z wdzięcznością. – Znał twoje imię – zaczęła ostrożnie – ponieważ na ciebie czekał. Może i na mnie. Na nas obie. Ale najprawdopodobniej na ciebie. Dlatego był tutaj. – Nie bądź śmieszna. – Sam tak powiedział. Już nadto czekałem. Pamiętasz? Czekał, a my przybyłyśmy. Obu nam przekazał wiadomość: w tej dla ciebie kryła się pułapka, lecz jej nie zauważyłaś. – W jaki sposób mnie podszedł? – zapytała. – Julianno, masz wobec dżina dług. Nie rozumiesz? Zapytałaś, nie powiedział ci nic z własnej woli. Wyświadczył ci przysługę, która musi zostać odpłacona. Dżiny zawsze upominają się o zwrot długu i same wybierają sposób, w jaki ma zostać spłacony... Nie, nie rozumiała. Czego mógł od niej chcieć jakiś dżin? Co mogła zrobić dla takiego ducha, że uważał, iż taki podstęp jest wart wysiłku? Potrząsnęła głową, na nowo przywołując na pomoc swój upór. Nie będzie o tym myślała, nie zaryzykuje, że przyciągnie nieszczęście, zamartwiając się przed czasem. – Czy rzeczywiście – zapytała zamiast tego – mieszkałaś wśród Szarajów? – Tak. Pewnego razu. Mój dziadek mnie wysłał. Powiedział, że przysłuży się taka podróż mojej edukacji... – Pewnie tak było – stwierdziła Julianna, starając się, aby jej słowa zabrzmiały równie swobodnie. – Na pewno. Nikt inny nie wiedział, jak rozmawiać z dżinem. Elisanda zrobiła ironiczną minę. – Nigdy do tej pory tego nie robiłam. Ale przekazują sobie opowieści, dla Szarajów opowieści to lekcje, uczące, jak żyć na tym świecie, i wiele z nich traktuje o dżinach. Ale nie wiem, co robić. – Nagle jej głos prawie się załamał, teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło. – Nie wiem, jak cię ochronić. Żadna z tych opowieści nie przedstawiała sposobu, w jaki można by uniknąć spłacenia długu zaciągniętego u dżina. Żadnego skutecznego sposobu przynajmniej... Julianna ponownie potrząsnęła głową. – Będziemy w Roq jutro przed zachodem słońca. Tysiąc mężczyzn będzie mnie tam chroniło, a później cała siła Elessi stanie za żoną młodego barona. Poza tym, jestem córką swojego ojca. Jego imię sprawi więcej niż jakikolwiek oddział ludzi. – A dżin powiedział, że moje imię będzie słynniejsze, ale nie miała zamiaru teraz o tym myśleć. – Nazwał cię Lisan – powiedziała, przypominając sobie. – Co miał na myśli. Powiedział: Lisan z Martwych Wód. – Nie wiem, o co mu chodziło – powiedziała Elisanda, lecz Julianna pomyślała, że kłamie, przynajmniej odrobinę. * * * Idąc z powrotem do lektyki, minęły chłopca z poharatanym ramieniem, leżał w głębokim cieniu przy jednym z ognisk rozpalonych przez poganiaczy wielbłądów. Choć wydawał się nieprzytomny, trzech mężczyzn klęczało przy nim, by go przytrzymać. Jeden z ludzi sierżanta kucnął z ponurą miną przy małym, gorącym ogniu, trzymając sztylet pomiędzy płomieniami. * * * Żadna z dziewczyn nic nie powiedziała. Obie zapewne liczyły kroki, liczyły oddechy, czekały. Blaise wymamrotał coś do niego, a potem do nich: – Proszę, moje panie, bądźcie tak łaskawe... Nim dotarły do następnego zakrętu drogi, usłyszały jak chłopak w końcu zaczyna krzyczeć.
|
|