nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Chaz Brenchley
Wieża Królewskiej Córy: Księga Pierwsza Outremeru
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     2
     Diabeł na piasku
     
     Barbarzyński zwyczaj, jej ojciec mówił, zakrywać kobiety tak, jak to czynili Szarajowie, nie odpowiedni dla cywilizowanych krajów, mówił, lecz oczywiście nie powstrzymało go to przed posłaniem Julianny w ręce ludzi, którzy ten zwyczaj praktykowali.
     Podobnie było z lektyką, w której podróżowała. Sprzeciwiała się jej – dlaczego ma być niesiona w tempie wolnego marszu, przekonywała, przecież doskonale mogła jechać na swoim koniu, wszyscy mogli jechać wierzchem i droga zajęłaby połowę czasu – lecz jej przyszły mąż wysłał lektykę i ludzi, którzy mieli ją nieść, a jej ojciec na to nalegał. Możliwe, że po części myślał o jej wygodzie, przyznała niechętnie, lecz przede wszystkim chodziło o politykę, o to, by nie obrazić obyczajów ani potężnego człowieka.
     W każdym razie ta łatwa, falująca wędrówka na miękkich poduszkach nie była dla niej, szczerze mówiąc, czymś trudnym do zniesienia, ani jak się wydawało dla ośmiu czarnych olbrzymów, których ramiona przyjęły jej ciężar. Gdy szli, rozmawiali między sobą cichymi głosami i wprawdzie nie rozumiała ich mowy, lecz często się śmieli z wymienianych swobodnie, tajemniczych żartów. Dla zbrojnych kroczących obok, również tych przysłanych przez przyszłego męża, droga stanowiła większe wyzwanie, choć byli żołnierzami i jedyne, co musieli nieść – to własne bagaże. Widziała, jak się pocili w ostrym słońcu, słyszała, jak przeklinali chrapliwymi głosami i jak się garbili pod koniec dnia, a stopy przestawiali, szurając w pyle pokrywającym ziemię.
     Pył był niczym diabeł, dławił gardło i nie okazywał litości, nawet mężczyźni osłaniali się przed nim, gdy wiatr rzucał go na wysokość oczu i żądlił nim twarz. Nie, niechętnie to przyznawała, lecz lepiej było jej w palankinie niż na grzbiecie konia, w takim upale, w takim kraju. Lepiej chować twarz za miękkimi jedwabnymi zasłonami niż za woalem, który wkrótce stałby się wilgotny i zaczął lepić się do policzków, szybko nieczysty i pokryty pyłem. Lepiej być w cieniu, chłodzie i podróżować w wygodzie, chociaż tupała i krzyczała, tupała i łkała w obronie tego ostatniego skrawka wolności, by nie zostać zamknięta aż do momentu, gdy stanie się to niezbędne.
     Co jest dziwne, nie krzyczała ani nie płakała w proteście przed samą podróżą. Wydawało jej się to przynajmniej dziwne. Myślała, że palankin ją ośmieszy, aż dotarła do niej prawda o słońcu i pyle. Lecz być wpierw zabraną i teraz wysłaną, by poślubiła mężczyznę, którego nigdy nie poznała, jedynie z powodu polityki i władzy – z pewnością powinien z tym wiązać się większy wstyd dla niej i dla jej ojca? A jednak nie czuła wstydu, tylko zimne przerażenie i wielkie zmęczenie, jakie, sądziła, nigdy jej od tej pory już nie opuści.
     Miała szesnaście lat i ciężar czekającego na nią życia wyczerpał ją, kiedy o tym myślała, kiedy pochmurna wizja stojącej przed nią przyszłości skręcała w jej stronę. Jeszcze nie teraz, uprzytomniła sobie ponownie. Kolejny powód, aby się cieszyć z powolnej wędrówki.
     
     * * *
     
     W zasłonie tkwiły pasy luźno tkanej, przezroczystej tkaniny, dzięki którym widziała całkiem dobrze, chociaż były na tyle małe i sprytnie umiejscowione, że mężczyźni, z tego, co działo się w środku, nic wyraźnie nie widzieli.
     Niewiele było do oglądania na zewnątrz, mimo to patrzyła godzinami, jej umysł uśpiony przez kołysanie lektyki i wolną wędrówkę niekończących się wzgórz, żółtych i szarych od kurzu, wysadzanych ciemnymi cierniami, krzakami, na tyle wytrzymałymi, by rosnąć w tym trudnym, gorącym kraju. Nienawistna ziemia, myślała o niej i zastanawiała się, jacy mogą być Elessańczycy. O wiele bliżej pustyni mieszkali, na terenach o wiele gorszych od tego, myślała, obawiała się. Żadnych miejsc odpowiednich do przejażdżek, nawet jeśli wolno by jej było jeździć. Kraina pozbawiona cienia, nie znająca półśrodków, a jej ludzie w dużej mierze do niej podobni. Jej ojciec, dyplomata, zręczny negocjator, wysyła ją samą do takiego kraju, na resztę jej życia...
     Nie miała jednak zamiaru pozwolić, by jej niepokój i niechęć zatruły ostatnie dni podróży. Zajmuj się wszystkim po kolei, przyszłość zostaw na potem. Taką radę dała jej mamka, kiedy była jeszcze dzieckiem i zawsze wydawała się Juliannie rozsądna. Dlaczego być nieszczęśliwym, skoro można wybrać radość?
     A teraz wyglądało na to, że wybór nie jest możliwy lub że nie będzie możliwy za chwilę. Lecz zdecydowała się wygonić rozpacz ze swojej duszy, gdzie wcześniej nie było dla niej miejsca i nie zostanie jej ono przyznane, jak długo mogła ją zwalczyć.
     Zwróciła wzrok do przodu, szukając czegoś, co zajęłoby jej nagle buntujący się umysł, chwiejący się na krawędzi upadku w jar, gdzie zabronione było mu wpaść. I błogosławiony niech będzie Bóg, jego święci i aniołowie, rzeczywiście pojawiło się chociaż raz coś, na co warto spojrzeć.
     Nie wydawało się to wiele na pierwszy rzut oka, ledwie dosyć, by obudzić jej zainteresowanie. Oczywiście nie za tym tęskniła jej dusza, nie było to miasto podobne do Marassonu, przynoszące kolor i życie wypalonym przez słońce oczom, ani też to, czego obawiał się jej ojciec bardziej niż ona sama, horda bandytów, biegnąca, by pokonać ten niewielki oddział i unieść ją i sprzedać jako niewolnicę czy jeszcze gorzej. Jedynie pojawił się ktoś inny na drodze, miejscowy chłopak, jak można było sądzić po ubraniu i wzroście. Dowódca jej straży rozmawiał z nim, i nie po to, by nakazać mu zejście z drogi. Było to dostatecznie niezwykłe, by ją zaciekawić.
     Kiedy lektyka zbliżyła się do konia sierżanta, sięgnęła, by uderzyć w dzwonek, który dałby jej ludziom sygnał do zatrzymania się, lecz nie musiała tego robić, gdyż sam sierżant gestem im to rozkazał. Nawet przez materiał widziała konsternację i niepewność na jego twarzy.
     – O co chodzi, sierżancie? – Miał na imię Blaise, lecz wolał, by używała stopnia, dla dobra dyscypliny. A ona przywykła do prowadzenia podobnych rozmów przez zasłonę. Jeżeli by zechciała ją odsunąć, musiałaby założyć woal, by nie wywoływać jego zakłopotania. Choć wydawał się czerwienić przy każdej okazji, czego ona w ogóle nie rozumiała.
     – Moja pani, ten chłopak... Nie jest tym, kim się wydaje być. Mówi jak syn szlachcica, ale nie chce podać swojego imienia ani rodziny. I mówi, że czekają nas kłopoty na drodze...
     Koń sierżanta tanecznym krokiem odsunął się na bok, by mogła wyraźnie zobaczyć chłopca. Julianna spojrzała, popatrzyła uważniej, na chwilę odrzuciła zasłonę na bok, by się upewnić, i roześmiała się, i powiedziała: – Sierżancie, ten chłopak również nie jest chłopakiem, to dziewczyna.
     Sierżant Blaise ze zdziwienia otworzył usta. Dziewczyna była ciemna i obcięta jak chłopak, a brud na twarzy wystarczył, by ukryć brak rosnącej brody. Miała na sobie szorstki burnus wieśniaka, choć miękkie buty nie pasowały do tego przebrania. Powinna być bosa, pomyślała Julianna. Również torba, jaką niosła, nie wyglądała na robotę miejscowego rzemieślnika.
     Dziewczyna skrzywiła się i splunęła w pył na drodze, potem wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się przyjemnie w stronę zasłony skrywającej Juliannę. – Ktoś przynajmniej ma oczy – powiedziała czystym głosem, który nie wyrósł wśród tych wzgórz i Julianna z łatwością zrozumiała zmieszanie sierżanta. – Czy mogę się dowiedzieć do kogo należą?
     Więc jednak Julianna zadzwoniła, by zwrócić uwagę swoich tragarzy i poprosiła, by opuścili lektykę. Podniosła zasłonę – podczas gdy sierżant Blaise odwrócił twarz i klął swoich ludzi za gapienie się – i powiedziała: – Jestem Julianna de Rance. Przyłączysz się do mnie?
     Zaproszenie rozłościło sierżanta jeszcze więcej, lecz zanim zdążył zakazać, dziewczyna wślizgnęła się do środka lektyki, usadowiła się wygodnie, ze skrzyżowanymi nogami na poduszkach, gdzie Julianna zrobiła jej miejsce.
     – Mam na imię Elisanda. I prawie żałuję, że musiałam to przez ciebie powiedzieć – dodała, krzywiąc usta w wyrazie żalu.
     – Elisanda z jakiej rodziny?
     Julianna próbowała dowiedzieć się tego, czego nie dowiedział się Blaise, lecz nie miała więcej szczęścia, otrzymała w odpowiedzi jedynie potrząśnięcie głowy. I jeszcze: – Nie znasz mojego dziadka.
     – W to wątpię – odpowiedziała Julianna ironicznie. Wielu z panów Outremeru przejeżdżało przez Marasson w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nawet w przypadku tych, przed którymi w rzeczywistości nie dygnęła, potrafiła wyrecytować ich genealogię, sięgając tuzina pokoleń wstecz.
     – Naprawdę nie znasz. – Elisanda uśmiechnęła się, radując z tajemnicy, wyraźnie celowo drażniąc odrobinę Juliannę.
     – Dlaczego więc nie podasz mi jego imienia? – zapytała. – Skoro nic mi nie powie, nie stanie się nic złego.
     – Ani nic dobrego. A to bardzo skryty człowiek – oświadczyła poważnie, lecz miała rozbawione spojrzenie. – Sądzę, że uszanuję jego prywatność jeszcze przez jakiś czas, o ile mi pozwolisz.
     – W takim razie, jak sobie życzysz.
     – Dziękuję, Julianno. – I przynajmniej to powiedziała szczerze, bez śladu żartu, i sztywny chłód Julianny stopniał w tej jednej chwili, zniknął w przelotnym dotyku córki swojego ojca. A jednak nauczona została wyniosłości, którą przywoływała w potrzebie, na dworze, gdzie zdolność zmrożenia kogoś jednym spojrzeniem często była umiejętnością gwarantującą przeżycie, mimo wszystko potrafiła utrzymać ją nadal, nawet jeśli ciekawość paliła ją tak mocno.
     – Co mi w takim razie powiesz?
     – Co chcesz, żebym ci powiedziała?
     – Dlaczego jesteś ubrana jak chłopak, dlaczego wędrujesz piechotą i na własną rękę, skąd przybyłaś, dokąd zmierzasz... – Całą masę innych pytań zasugerowała szerokim gestem ręki muskającej zasłonę.
     Elisanda zachichotała. – Dokładnie w tej kolejności?
     – Jeśli chcesz...
     – No wiec, podróżuję jako chłopak, ponieważ tak jest łatwiej, gdy się to robi pieszo i samotnie w miejscach, z których przybywam, chociaż niekoniecznie w miejscach, do których zmierzam. Jak sądzę – ciągnęła, wzdychając mocno – będę musiała dalej podróżować zasłonięta i ubrana w suknię, by nie zgorszyć twojego sierżanta?
     – Już go zgorszyłaś – zapewniła ją Julianna. – Zgorszyłaś tak, że się nie otrząśnie. Lecz nie odpowiedziałaś na żadne z moich pytań.
     – Nie. No, może pierwsze. To – przesunęła ręką po nierówno utkanej wełnie – sprawia, że możliwe są rzeczy inaczej niemożliwe. W niektórych z okolicznych wiosek ukamienowaliby mnie za to, że bezwstydnie chodzę sama daleko od domu, bez towarzystwa strzegących mnie mężczyzn. Więc ścięłam włosy i założyłam burnus i nikt nie zaszczyca mnie ponownym spojrzeniem, chyba aby upewnić się, że ich nie okradnę. Głównie wędruję ścieżkami wydeptanymi przez owce i nie kłopoczę wieśniaków. Tylko że zobaczyłam, co się dzieje z przodu, wielbłądy i wozy ciągną się przez pół mili, nie drgnęły już od godziny. Więc zeszłam ze wzgórza, by popatrzeć, a twój sierżant zapragnął się dowiedzieć, gdzie jest najbliższa woda i nabrał podejrzeń, gdy nie potrafiłam mu powiedzieć.
     Kilka odpowiedzi, pomyślała Julianna, mających sprawić, że zapomnę o pytaniach, a nie odpowiadających na nie naprawdę. Nie da się zbić z tropu, Blaise dowie się, jaki kłopot zatrzymał ludzi na szlaku przed nimi. – Lecz w jaki sposób możesz wędrować sama? Jak to możliwe? Jak mógł ci twój ojciec na to zezwolić? – spytała tymczasem. I jak udało jej się ukryć zazdrość w głosie, gdy sama miała tak innego ojca?
     – O, nie pozwolił – powiedziała Elisanda z dziwną pogardą w głosie. – Wiedziałam, że nie pozwoli, więc po prostu sobie poszłam.
     I to już jakiś czas temu, sądząc po spalonej, brązowej skórze. Ma szczęście, myślała Julianna, że jest taka ciemna i wygląda tak naturalnie, i że ma czarne włosy jak wszyscy Katarczycy, i ma oczy, które mogą ujść za czarne, mimo że z bliska były granatowe jak niebo o północy, zadziwiające. Niewiele osób, jak sądziła, zostałoby dopuszczonych tak blisko, by zdołały to dostrzec...
     – Skąd sobie poszłaś?
     – Z domu mojego ojca. – Oczywiście. I z powrotem schowała się w tajemnicę, którą niosła jawnie i bez wstydu.
     – Aby dokąd dojść?
     Elisanda uśmiechnęła się i podała jej prawdziwą odpowiedź na to pytanie. – Do Roq de Rançon.
     Julianna również tam zmierzała, lecz czuła się uprawniona, by jej tego nie powiedzieć. – Dlaczego?
     W najlepszym razie oczekiwała, że usłyszy o młodzieńcu zbyt gorąco kochanym, by pozwolić mu odejść bez pościgu za nim, lecz tak naprawdę nie spodziewała się niczego i nie ofiarowano jej nic więcej. – Pragnęłam zobaczyć Roq – powiedziała Elisanda. – Mój ojciec nie pozwolił mi na to.
     Oczywiście, że chciała zobaczyć Roq i uciekła swojej rodzinie, by to zrobić. Jakaż dziewczyna postąpiłaby inaczej? Ponownie Julianna poczuła się dotknięta, niemal obrażona, znowu odczuła pokusę, by powstrzymać się od żywienia cieplejszych uczuć do tej wędrownej kpiarki. I ponownie jej odruch zmarł w chwili narodzin. Umiejętność szybkiego i trafnego oceniania innych ludzi była kolejnym niezbędnym talentem, jaki należało posiadać w pałacu cesarza w Marassonie, szczególnie jeśli się było córką swojego ojca. Intuicja jej mówiła, że może mieć w tej dziewczynie przyjaciółkę, bez względu na to, jakie sekrety przed nią ukrywała. Przyjaciółkę na czas podróży przynajmniej i, och, tak bardzo pragnęła przybyć do zamku, mając towarzystwo przyjaciółki...
     – Musisz być spragniona – powiedziała, myśląc o pyle i suchej drodze, i gorącym słońcu stojącym wysoko na niebie za zasłoną lektyki.
     – Wysuszona.
     – Mam tutaj trochę soku winogronowego...
     Do soku był tylko jeden kubek, więc się nim podzieliły, a później Elisanda powiedziała: – A co z tobą, Julianno? Masz tutaj mężczyzn do obrony, ale zdaje się nikogo z twojej rodziny?
     Jesteś równie samotna jak ja, mówiła w ten sposób i na pewien sposób było to prawdziwe. – Mój ojciec jechał z nami – odpowiedziała Julianna. – Aż do wczoraj. Ale został odwołany i był zmuszony mnie zostawić. – I wtedy, by okazać, że przynamniej ona jest gotowa podzielić się z kimś nie tylko kubkiem soku, powiedziała: – Mój ojciec jest Królewskim Cieniem.
     – Ach. I gdy król się porusza, jego cień także, prawda?
     Chwila wypełniona spojrzeniem, a za nią podążył narastający śmiech, którego nie zdołała zdusić pomimo tych wszystkich lat ćwiczeń. – Właśnie tak mawia. Dokładnie.
     Elisanda wzruszyła ramionami. – Mawia się tak w całym Outremerze. Dokąd udał się twój ojciec? Dokąd go król posłał?
     – Nie powiedział. – Rzadko mówił i już dawno nauczyła się nie pytać. Jej ojciec dotrzymywał tajemnic króla, a król, z czego słynął, swoich własnych. Niewiele okruchów informacji trafiało do niej, a te, o których wiedziała, zazdrośnie gromadziła dla siebie.
     Elisanda pokiwała głową, nie czuła się zdziwiona. – Czy powiedział ci, dokąd cię posyła?
     – Tak, oczywiście. – Chociaż prawdę mówiąc nie mogło być co do tego pewności, o ile nie znało się jej ojca. Wielu mężczyzn przesuwało swoje kobiety jak pionki do gry, może i cenne, lecz nie pytano ich o zdanie, jedynie przyzywano lub odsyłano w miejsce, gdzie mogły okazać się przydatne. Julianna przypuszczała, że powinna czuć się wdzięczna za to, że wyjaśniono jej przyszłość, jaka ją czeka, podano powód tej decyzji i nawet dołączono nie wyrażone wprost przeprosiny. – Podróżujemy do Elessi. Mam poślubić barona Imbera.
     – Naprawdę? – Brwi Elisandy strzeliły, jakby w głowie dokonywała przeszacowania wartości córki Królewskiego Cienia. – Którego?
     Julianna w odpowiedzi parsknęła śmiechem, nie w pełni odpowiednim do sytuacji. Ponownie mogło to być całkiem rozsądne pytanie, gdyby nie jej ojciec. – Młodszego. Syna hrabiego Heinricha, nie jego brata.
     – W takim razie masz szczęście.
     Patrząc na to w ten sposób, chyba rzeczywiście miała. Nie poznała swojego przyszłego męża, lecz starszy baron Imber przybył do Marassonu trzy lata temu. Pamiętała ciężkiego, pokrytego bliznami mężczyznę o ogolonej głowie i rozjaśnionej przez słońce brodzie, ubranego w prosty strój, o równie nieskomplikowanym usposobieniu, można było sądzić, że gorzkie skrzywienie na wieki zrosło się z jego wargami, gdy obserwował dwór bawiący się wokół niego. Zastanawiała się wtedy, dlaczego został tak długo. Może i mądra jak na trzynastolatkę, lecz nie dosyć, by dostrzegła to, co było oczywiste, gdy dotyczyło jej samej. To wtedy naprawdę została oddana, lecz nie odgadła prawdy. Baron przybył, aby ją przestudiować i ocenić, oszacować jej wartość i możliwości jako przyszłej bratanicy, prawowitej hrabianki dla tej ziemi. I potem – już usatysfakcjonowany, bo widocznie tak musiało się zdarzyć – zaczął negocjować związek z jej ojcem. Skomplikowane targi musiały mieć miejsce pomiędzy tymi tak niepodobnymi i trudnymi mężczyznami, zanim złożono sobie wzajemne obietnice, zgodzono się na warunki ich umowy: posag i cenę za pannę młodą w złocie i ziemi czy przysługach. Niektóre miały być upublicznione, inne pozostały prywatną sprawą, jeszcze kilka długów i gwarancji zapamiętanych wśród innych w przebiegłej głowie mężczyzny, który był Królewskim Cieniem.
     Owszem, mogło to wszystko skończyć się inaczej, gdyby jej ojciec był innym człowiekiem. Ten baron Imber był wdowcem i bez wątpliwości mogła mu się spodobać propozycja następnego ożenku. Nie z tęsknoty za młodą dziewczyną w łóżku, jak sądziła, ani za pieniędzmi, ale mógł pragnąć wpływów, władzy, dostępu do króla – tak, myślała, że ten odmawiający sobie wielu rzeczy mężczyzna nie miałby ani nie próbowałby w sobie znaleźć siły, by taką ofertę odrzucić.
     Lecz jej ojciec dbał o nią przynajmniej na tyle, by tego nie zaproponować. Zamiast tego, sprzedał ją stryjowi dla bratanka i potrzebował całych dwóch lat, by jej o tym powiedzieć. I nawet po publicznym ogłoszeniu zaręczyn bratanek nie przybył do Marassonu, więc nie miała żadnego jego obrazu w umyśle. Mogła jedynie liczyć na to, że nie okaże się cieniem swojego stryja imiennika, ale Juliannę zawsze cechował rozsądek i ponad wszystko starała się być uczciwa wobec siebie, musiała więc przyznać, że nie było to zbyt prawdopodobne. Elessańscy szlachcice, których poznała, byli co do jednego zimnymi mężczyznami, odlanymi z tej samej formy co baron: twardzi w boju, zaciekli i pobożni, nieufni wobec wygód i kompromisów. Nieufni wobec niej, pomyślała, skoro została wychowana w zgniliźnie cesarstwa. Prawdopodobnie walory jej pochodzenia przeważyły wady wychowania lub raczej uznali, że z tych wad zostanie wkrótce oczyszczona, gdy już zamknie się ją skromnie wśród innych kobiet na górnym zamku hrabiego.
     – Kiedy mój ojciec został... wezwany – powiedziała, woląc nie mówić nic o sposobie, w jaki to się wydarzyło – zabrakło mu czasu, by zrobić to, co uznał za właściwe, zabrać mnie z powrotem do Tallisu, aż Imber będzie w stanie sam przybyć lub przysłać Cień, by służył mi eskortą. Ojciec pchnął posłańca do Elessi, mówiąc, że jadę do Roq, poczekać, aż mnie zabiorą. – Jak cenne zwierzę lub zagrabiony skarb, trzymany pod strażą, do chwili, gdy zjawi się po nią nowy właściciel. Nie jest bezpiecznym, oświadczył jej ojciec, by jechała dalej do Elessi bez eskorty. Znajdowali się o dwa dni od Roq, dwa tygodnie drogi od Elessi. Upał, pył i trudno dostępna pasza odpowiadały za powolne tempo podróży. To, że nieobecność ojca pozbawiła ją nie więcej niż jednego człowieka na dwudziestu z jej ochrony, nie znaczyło nic. Samo jego imię, powiedział, dawało więcej ochrony niż dwudziestu mężczyzn, a to, że nosiła jego nazwisko, sprawiało, że była o wiele bardziej narażona na atak bez jego towarzystwa. Co prawdopodobnie było prawdą, lecz mimo to nie przestawało być niemile widzianą prawdą.
     W kiwnięciu głową Elisandy nie zobaczyła zaskoczenia tym, że okazało się, że mają ten sam najbliższy cel podróży. Nie powinno go też tam i być, gdyż droga nie prowadziła nigdzie indziej. – Mogłybyśmy podróżować razem? Jeśli byś zechciała? Jeżeli mężczyźni zdołają ponieść nas obie w lektyce – poprawiła po chwili. – Nie możesz iść pieszo, Elisando. Nie możesz...
     – Och, zapewne nie. Lecz nie jest pewne, czy potrzebnie się tym kłopoczemy, bo może żadna z nas nigdzie nie pojedzie. – Odwróciła się, by rzucić niezadowolone spojrzenie przeszywające luźno tkaną materię i same wzgórza. – Może już nie ma drogi, a może zablokowali ją bandyci albo...
     – Jest Blaise, on będzie wiedział – przerwała Julianna. Pojechał z własnej inicjatywy, by odkryć, co stanowiło przeszkodę. W tej chwili pospiesznie przykłusował z powrotem. Krzyknął coś do swoich odpoczywających ludzi, zanim osadził konia, coś, co postawiło ich na nogi i sprawiło, że zaczęli sprawdzać uzbrojenie, patrzeć na drogę, wyraźnie zdenerwowani.
     I wtedy zbliżył się do postawionej na ziemi lektyki, i zeskoczył z konia w chmurę pyłu, jaki się wzniósł, odkaszlnął, by oczyścić gardło, nim powiedział: – Moja pani?

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.