Karczma nie była tak pełna, jak to będzie miało miejsce później, dostrzegła jednak jedną czy dwie znajome twarze. Mal jak zwykle opierał się o ścianę z kuflem ale koło łokcia. Matka Hebbinforda wyszywała w kącie kolejną przepaskę. Sevri właśnie wybiegała na zewnątrz, urosła co najmniej o dwa palce, odkąd Paks widziała ją po raz ostatni. Odprężyła się nieco, ponieważ nikt jej nie rozpoznał. Przysłuchiwała się rozmowom, szczękowi naczyń – po pobycie w gaju Kuakgana było tu naprawdę głośno – lecz zgiełk już jej nie przerażał. Niemal żałowała, że nikt jej nie zawołał. Niemal. Kuakgan zamówił ciastka na deser. Elf rozsiadł się wygodnie na ławie i rozejrzał po sali. Obserwowała go ukradkiem. Był o pół głowy wyższy od niej, miał ciemne włosy i oczy koloru morskiej zieleni. Na skórzanej tunice, którą narzucił na koszulę i spodnie, widniały ślady, które uznała za wytarcia od miecza i łuku. Przyłapał ją na przyglądaniu się mu i uśmiechnął. – Czy mogę zapytać, lady, gdzie nauczyłaś się naszej mowy? – Zostałam zaszczycona naukami elfa z południowych gór. – Skoro wiedział, że przybyła z Fin Panir, musiał wiedzieć także o tym. – Dobrze mówisz jak na człowieka. Większość jest zbyt popędliwa, by przeznaczyć na to odpowiednio dużo czasu. – Paksenarrion, choć jest wojowniczką, poznała głupotę pośpiechu – odezwał się Kuakgan. Paks spojrzała na niego. Uśmiechnął się, unosząc kufel. – To dziwne – stwierdził elf. – Czyżby młodsze rasy wreszcie nauczyły się cierpliwości starszych braci? – Przypatrywał się Kuakganowi. – To doświadczenie – odparł mistrz Oakhallow. – Wszyscy uczyli się cierpliwości w ten sposób. Elfy z pewnością nie zapomniały własnych początków? – Niestety, nie. Choć odległe, wspomnienia pozostały. – Obrócił się do Paks. – Proszę wybaczyć, lady, jakąkolwiek nieuprzejmość. – Nie czuję się dotknięta – zapewniła go ostrożnie. Zastanawiała się, czy Kuakgan i elf nie są aby starymi wrogami. Mistrz Oakhallow z pewnością nie wysłałby jej do kogoś złego. Przypomniała się jej ich ostatnia rozmowa. Wyszli z gospody, gdy słońce opuściło się już za wysokie wzgórza na południowym zachodzie. Drogą z północy maszerował do skrzyżowania oddział zbrojnych ze strażnicy, zadrżała wbrew sobie. – Zimno ci? – zapytał elf. – Nie. Coś sobie pomyślałam. – Spojrzała na Kuakgana. Uśmiechnął się. – Jeśli będziesz jeszcze kiedyś tędy przechodzić, jesteś zawsze mile widziana w gaju. – Dziękuję, panie. Ja... – Ale Kuakgan już odchodził, kiwając głową maszerującym żołnierzom i machając ręką do sterczącego w drzwiach dziecka. – Lepiej już chodźmy – rzucił cicho elf. – Nie chcę być niegrzeczny, lecz czeka nas daleka droga, a jeśli nie czujesz się najlepiej, możesz mieć kłopot z nadążaniem za moim krokiem. Oderwała wzrok od Kuakgana. Nie myślała, że rozstaną się tak szybko. – Ja... dobrze, w porządku. Jestem gotowa. – Nie masz bagażu? Nic? – Nie. Mam tylko to, co na sobie. Hmmm. Te buty nie wytrzymają podróży. Spojrzała na swoje stopy. – Długo nosiłam gorsze. Elf zaśmiał się srebrzystym śmiechem, który tak dobrze pamiętała. – Bardzo dobrze. Chodźmy, najpierw tędy. – Ruszyła o krok za nim, potem dogoniła go. Ruszyli na wschód od Mostu Piwowarów drogą, którą przybyła tu półtora roku wcześniej. Po lewej miała gaj Kuakgana, mroczny i groźny o zmierzchu. Po prawej mijała domki, próbowała przypomnieć sobie, do kogo należały. Kobieta z drugiego gospodarstwa zrobiła jej skarpety, które nosiła aż do zeszłej zimy. Za ostatnim zaoranym polem elf zszedł z drogi. – Tędy będzie najkrócej i nie spotkamy innych podróżnych. Podążaj moimi śladami, poprowadzą cię. Nie spodobało się jej to polecenie, lecz nie chciała wszczynać kłótni. Wolała myśleć o Kuakganie, o tym, co i w jaki sposób zrobił. Ruszyła za elfem przez łąkę. Niebo było jeszcze dość jasne, by wyraźnie widziała drogę. W gęstniejącym mroku przekonała się, że ślady elfa lekko świecą. Gdy na nich stawała, znajdowała solidne, płaskie oparcie dla stopy. O świcie była bardzo zmęczona, potykała się nawet na jego śladach. Nie miała pojęcia, ile przeszli ani w jakim kierunku: nie mogła jednocześnie śledzić jego tropu i patrzeć w gwiazdy. Wyczuła jednak las, potem łąkę, potem znowu las. – Odpoczniemy tu przez chwilę – oznajmił elf. Rozejrzała się dokoła. Znajdowali się w środku lasu, między kępami drzew leżały nieregularnie porozrzucane polanki. Elf znalazł rozłożysty dąb nad strumykiem i rozłożył pod nim płaszcz. Paks wyciągnęła ramiona nad głowę i przeciągnęła się. Spacery po gaju nie przygotowały jej na tak długi marsz. Bolały ją nogi, wiedziała, że po odpoczynku będzie cała sztywna. – Proszę – dodał. – Połóż się i prześpij. Stanę na straży. Spojrzała na niego, upewniając się, że nie kpi, lecz uśmiech na jego twarzy był prawie przyjacielski. – Szedłeś tyle samo co ja – zauważyła. – Mam własne metody wypoczywania. Gdybyś znała elfy, wiedziałabyś, iż rzadko kiedy mocno śpimy. Poza tym Kuakgan powiedział, że leczysz poważne rany. Śpij. Czeka nas daleka droga. Paks zdjęła buty i wyciągnęła się na rozłożonym na ziemi płaszczu. Stopy miała gorące i opuchnięte, ściągnęła skarpetki i roztarła sobie łydki i podbicia. Gdy podniosła wzrok, elf przypatrywał się jej bliznom. – Naprawdę zadali ci je mroczni kuzyni? – zapytał. – Nie oni – odparła – tylko orki. Na ich rozkaz. – Elf zesztywniał, zmarszczył brwi i odwrócił głowę. – Słyszeliśmy, że paktują z thribandami, lecz nigdy w to nie wierzyłem. Sądziłem, że nawet iynisin uważają ich za wrogów. Pokręciła głową, zdumiona, że mogła tak swobodnie o tym mówić. – Tam gdzie byłam, kuaknomi – iynisin – rozkazywali orkom jak sługom lub żołnierzom. Kiedy ujęto mnie podczas nocnego rajdu, iynisin kazali orkom i innym swym poddanym walczyć ze mną. Bez broni. To znaczy: ja nie miałam broni. Elf spojrzał na nią z dziwną miną. – Walczyłaś bez broni z thribandami? – Na początku. Potem dawali mi oręż pokonanego, bym mogła stoczyć kolejną walkę. Tyle że wówczas było ich więcej. A potem... – Ile razy? – przerwał jej. – Ile walk stoczyłaś? – Nie wiem. Nie pamiętam. Sądząc po szramach – dużo. – I przeżyłaś. – Elf usiadł gwałtownie i spojrzał jej prosto w oczy. – Nigdy bym nie przypuścił, że jakikolwiek człowiek mógłby przetrwać ich niewolę i takie rany, nie popadając w szaleństwo. Może powinienem przyznać, iż muszę dowiedzieć się o ludziach wielu rzeczy. Kto oczyścił twe rany z trucizny? – Kuakgan. Inni próbowali zaklęć leczących, lecz te, choć na pewien czas tłumiły ból, nie były w stanie uzdrowić ran. Mistrz Oakhallow znał inny sposób. – Hmmm. No cóż, odpoczywaj. Myślę, że dobrze sprawisz się w Lyonyi. Leżała przez parę minut, obserwując liście nad głową, wraz ze świtaniem nabierające kształtów i kolorów. Zasnęła. Obudziła się w ciepłe południe, na twarz padały jej ukośne promienie słońca. Elf zniknął. Rozejrzała się, wzruszyła ramionami i poszła do strumyka napić się i obmyć twarz i stopy. Była zesztywniała i niezdarna, lecz po paru ćwiczeniach i ponownym napiciu się wody mogła już bez odrazy myśleć o nocnym marszu. Po powrocie znad strumyka zastała elfa stojącego pod drzewem i wpatrzonego w drogę, którą przyszli. – Kłopoty? – zapytała. Widziała tylko drzewa, trawę i trzepot skrzydeł przelatującego ptaka. – Nie. Po prostu patrzę. Pięknie tutaj, żaden budynek nie szpeci widoku. Podczas podróży nikt nie będzie nas niepokoił. Rzuciłem – nie wiem, czy to zrozumiesz – pewien czar. Nie dostrzeże nas oko śmiertelnika, choć inne elfy przebiją zaklęcie wzrokiem. – Och. – Rozejrzała się w poszukiwaniu jakichś oznak – migoczącego światła lub czegoś dziwnego. Lecz wszystko wyglądało normalnie. – Jesteś głodna? Za kilka godzin powinniśmy wyruszyć. Łatwiej jest zamaskować nasze przejście, gdy nie rzucamy wyraźnych cieni. Faktycznie była głodna, żołądek przywarł jej do kręgosłupa. Kiwnęła głową i elf zaczął przetrząsać swój niewielki plecak. Wyciągnął płaski pakiecik i rozpakował go. – To nasz chleb podróżny. Spróbuj. Wzięła kawałek, przypominał suchary, które Kompania Księcia brała na długie marsze. Wgryzła się weń, oczekując twardości i zęby zadzwoniły o siebie – chleb był lekki i chrupiący. Miał niespotykany, lecz dobry smak. Najadła się jedną kromką. Tej nocy przeszli granicę Lyonyi. Drzewa były tu wyższe i o świcie przemierzali już głęboką puszczę, wędrując wąską ścieżką przez gęste poszycie. Kiedy się zatrzymali, elf pokazał jej jadalne jagody. – To dobra pora dla leśnych wędrowców – oświadczył. – Aż do końca lata trudno będzie głodować w lesie temu, kto zna się na roślinach. – Niewiele wiem o lesie – przyznała. – Tam gdzie dorastałam, rosło mało drzew. Nazwali miasteczko Trzy Jodły, bo tyle właśnie ich było. – Ach tak, to na północno-zachodnich wrzosowiskach. Byłem kiedyś w okolicy Trzech Jodeł, bardzo dawno wedle twej rachuby czasu. Zmierzałem do Królewskiego Lasu, daleko na zachód stamtąd, a wracając, natknąłem się na najazd thribandów – orków, jak je nazywasz. Tamtejsi farmerzy odparli napaść, ponosząc ciężkie straty. – To było za życia mego dziadka. A może pradziadka. – Od tamtej pory nie wybuchła tam żadna wojna. Co skłoniło cię do zostania wojowniczką? – Och, pieśni i opowieści, jak przypuszczam. Mój kuzyn uciekł z domu i przyłączył się do kompanii najemniczej. Kiedy wrócił i opowiedział o tym, wiedziałam, że muszę pójść w jego ślady. – Spodobało ci się? Uśmiechnęła. – Owszem. Nawet rekrutce, choć musieliśmy wykonywać prace, których nie lubiliśmy. Pamiętam radość, kiedy po raz pierwszy wzięłam miecz do ręki. Oczywiście później doszło do wydarzeń... nie podobały mi się wojny na południu... – Brałaś udział w kampanii przeciwko Siniavie? – Przytaknęła. Elf westchnął. – Do gorzkich ziem powróciły gorzkie kłopoty. Kiedy zamieszkiwaliśmy południe... – Żyły tam elfy? – Pamiętała, jak mówiono jej, że elfy mieszkały tylko na północy. – Owszem, bardzo dawno temu. Część ludzi z południa uważa, że zostaliśmy wyparci przez przybyszów z Aare. Mylą się im daty, odeszliśmy znacznie wcześniej. Chciała zapytać dlaczego, lecz nie zrobiła tego. Wrócił do opowieści po przebyciu dłuższego odcinka, gdy słońce było już wysoko na niebie. – Elfy nie zawsze były mądre i dobre. W Aarenis, jak nazywacie tamtą krainę, popełniliśmy szereg błędów, co sprowadziło wielkie zło. Wielu z nas zginęło, a reszta uciekła. – Zaczął śpiewać po elfiemu, Paks nie była w stanie nadążyć za długimi, rytmicznymi wersami, opisującymi smutek i przeznaczenie. Potem pieśń zmieniła charakter na lżejszy, zakończył ją frazą, którą słyszała w wykonaniu Ardhiela. – Pora odpocząć – przemówił cicho. – Nic nie mówisz, lecz twe stopy gubią rytm. – Dotarli na niewielką polankę, spod skał na jej skraju tryskał strumyczek. – Opowiedz mi o Lyonyi – poprosiła go po napiciu się z zimnej strugi. – Jedyne, co wiem o tej krainie, to fakt, że znajduje się tam siedziba Aliama Halverica. A król jest półelfem, prawda? Wbił wzrok w dal i rozpoczął tonem bajarza: – W dawnych dniach elfy przeniosły się na północ. Było to, nim do Aarenis przybyli ludzie, a nad pustyniami południa górowały wieże Aare. Od gór po Honnorgat rozciągały się lasy, sięgając aż do morza traw, krainy koni. W Dzordanyi puszcza rozpościerała się po Krainy Mrozu, gdzie rosną tylko mchy. Zasiedliliśmy lasy pomiędzy górami a wielką rzeką, rzadko zapuszczając się na północ. Tam las był inny, obcy. – Przerwał, zerknął na nią, po czym odwrócił wzrok. – Czy przez przypadek nie jesteś tą Paksenarrion, która uwolniła elfane taig? – Tak. – Hmmm. Wiesz, że elfy przeważnie nie mieszkają w kamiennych budowlach. Mamy swoje miejsca ceremonialne. Tamto... gdzie walczyłaś, było jednym z nich, bardzo potężnym. Stanowiło centrum całego regionu elfów, elfane taig było jednocześnie miejscami mocy i piękna. Lecz wyśledziło nas tam zło z Aarenis. Najpotężniejszy z naszych magów zdołał jedynie opóźnić upadek na tyle, by reszta zdążyła uciec. Zapłacił za to wiekami zniewolenia. – To ten, którego widziałam? Ten sam? Elf przytaknął. – Tak. Podjął ryzyko dla ocalenia pozostałych, nie potrafił jednak uratować siebie. Niczego nie lękamy się tak jak takiego zniewolenia. Człowiek ma zawsze nadzieję na śmierć – nie żyjecie nawet stu lat – lecz elf musi żyć z taką nieczystością wiecznie... – Urwał gwałtownie i wstał, odwracając twarz. Nie wiedziała, co powiedzieć. Dokończyła chleb i poszła do strumyka, by zaspokoić pragnienie. Po powrocie zastała elfa siedzącego i spokojniejszego. – Wyruszamy nocą? – Nie. Spotkamy się z łowcami tutaj, przy tym strumyku. Jeśli nie chcesz jeszcze spać, mogę opowiedzieć ci więcej o Lyonyi... Pokiwała głową, a on rozłożył na ziemi płaszcz i legł na nim. – Opowiedziałem ci, jak przybyły tu elfy – zaczął. – Lecz kraina nie była bezludna. Góry i wzgórza zamieszkiwały skalne ludy: krasnoludy i gnomy. W lasach grasowały liczne plemiona orków – te wyparliśmy z naszej domeny. Żyły tu także mniejsze istoty, które szybko znikły i nie zdążyliśmy ich poznać. Po niedługim czasie mieliśmy las tylko dla siebie i rozpoczęliśmy kształtowanie go, kwiatów, drzew i mchu. A potem zjawili się ludzie. – Przerwał, marszcząc brwi. – Pierwszy był okręt Ludu Morza, uciekający Honnorgatem przed nieprzyjaciółmi. Wycięli drzewa nad brzegiem rzeki i zasiali zboża. Obserwowaliśmy ich z oddali. Pierwsza osada powstała tam, gdzie obecnie znajduje się Bannerlith, a druga u ujścia rzeki. Potem przypłynęły następne statki. Zwołaliśmy radę i postanowiliśmy spotkać się z nimi. – I co się stało? – To byli porywczy ludzie, przywykli do wojny. Myślę, iż sądzili, że są w stanie nas przepędzić. Lecz syn jednego z kapitanów wraz ze swoją załogą zaprzyjaźnił się z elfem osaczonym na brzegu przez wilki i tak jak jeden dźwięk zwiastuje harmonię, tak jeden dobry uczynek daje nadzieję na zawarcie przyjaźni. Po pewnym czasie ci, którzy chcieli żyć z nami w zgodzie, zostali na południowym brzegu, a reszta zajęła północ. Elfy nie są mile widziane w Pargunie i Kostandanie. Potem pojawili się ludzie z południa. Ci byli inni, założyli Finthę i Tsaia. Kiedy się spotkaliśmy, powitali nas miłymi słowy, a nie ciosami mieczy. Wielu z nich spotykało elfy w górach na zachód od południowego pogranicza. W Lyonyi zawarliśmy układy z ludźmi, dzieląc się ziemią i lasami. Zaczęły się mieszane małżeństwa i gdy Lyonya rozrosła się w królestwo, w żyłach królewskiego rodu płynęła elfia krew, choć aktualny król ma jej niewiele. – A królestwo dzielone jest przez elfy i ludzi? – Tak, na tyle, na ile śmiertelni i nieśmiertelni mogą coś dzielić. Ci, z którymi się tutaj spotkamy, są zarówno ludźmi, jak i elfami, a w większości płynie krew obu ras. – Czy nie jesteś jednym z nich? – Ja? – Roześmiał się cicho. – Nie. Zbyt wiele podróżuję. Mistrz Oakhallow wie o tym i wykorzystuje mnie jako posłańca i przewodnika. Podobnie jak pozostali Kuakgani wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję. – Nie lubisz go? – Lubić go? A co to ma do rzeczy? Kuakgani są obcy dla elfów, choć dobrze nas znają, a my jesteśmy obcy dla nich. Zajęli nasze miejsce przy Pierwszym Drzewie, niektórzy z nas nigdy im tego nie darowali, a wszyscy o tym pamiętamy. Ani lubię, ani nie lubię Kuakgana. Szanuję go. Wyprostowała nogi, a potem ręce. Cieszyło ją, że nie musieli tej nocy podróżować. – Lepiej się prześpij – doradził jej elf. – Stanę na straży.
|
|