nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Elizabeth Moon
Przysięga Złota
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     – Musisz. Niezależnie od tego, czy będziesz jeszcze kiedyś dla niego walczyć, czy też nie, nie wolno ci pozwolić, by zamartwiał się, czy żyjesz, czy może już nie. Nie dziś ani nie jutro, ale musisz spotkać się z nim. A kiedy pojedziesz, przyznasz mi rację.
     Nie odezwała się. Nie wyobrażała sobie wyprawy do twierdzy Księcia, zanim nie pokona swych lęków. Nie spotka się z Księciem ani dawnymi towarzyszami, dopóki nie odzyska odwagi i zdolności do walki.
     – Jeszcze jedna sprawa i możesz iść spać. Jak to było, kiedy po raz pierwszy pomyślałaś, że opuściła cię odwaga? Skąd wiedziałaś?
     Zamyśliła się, jak to opisać.
     – Kiedy zaczęłam szkolenie u Księcia, czułam coś – ochotę – do nauki. Gdy Siger, zbrojmistrz, groził mi swym ostrzem, to uczucie tylko przybierało na sile. Podniecenie, wola walki – nie wiem, jak to nazwać – ale miałam ochotę bić się, ryzykować. Kiedy mnie trafił, ból był zwykłym bólem, jak przy upadku. Nie widziałam powodów do strachu czy niepokoju. A potem, podczas bitwy, zdarzało się, że ogarniało mnie przerażenie, lecz nawet wtedy czułam to w sobie. Gdy zaczynała się walka, ta ochota podrywała mnie i napędzała. Nigdy mnie nie zawiodła. Nawet w najgorszych chwilach, gdy wpadliśmy w zasadzkę albo razem z Macenionem stawialiśmy czoła staremu elfiemu władcy, brałam pod uwagę możliwość śmierci, lecz nie wpływało to na moje umiejętności. Wręcz przeciwnie: walczyłam jeszcze lepiej. Wszyscy tacy byliśmy. Ci, którzy obawiali się śmierci i ran, porzucali Kompanię. Niebezpieczeństwo było naszym życiem. Niektórzy tak lubili walczyć, że tylko zasady powstrzymywały ich przed bójkami. Sama wdałam się kiedyś w bijatykę, ale nie chciałam więcej kłopotów. Wolałam walczyć z konkretnych powodów. – Przerwała, zaschło jej w ustach, a oddech przyspieszył. Kuakgan wstał i przyniósł jej kubek wody. Podjęła opowieść.
     – W Fin Panir było jak we śnie. Znalazłam tam wszystko, o czym marzyłam w dzieciństwie: rycerzy, paladynów, pieśni i muzykę, codzienną naukę pod okiem wojowników znanych w całych Ośmiu Królestwach. Nie dostrzegałam tam niczego, co... niepokoiło mnie na południu. Mieliśmy walczyć jedynie z prawdziwym złem. Poznałam elfy i krasnoludy. Mogłam opanować sztukę walki każdą bronią, uczyć się, ile dusza zapragnie. Mówili, że dobrze mi idzie, chcieli, abym wstąpiła do Bractwa Girda, a potem kandydowała na paladynkę. To było wszystkim, o czym zawsze marzyłam... – Urwała i napiła się wody. – Przedtem nie ośmielałam się choćby śnić o takich rzeczach. To było niczym iluminacja. Wszystkie dziwne wydarzenia w Aarenis nabrały nagle sensu. Oczywiście wyraziłam zgodę. Czułam, że znalazłam prawdziwy dom, sens mego istnienia.
     – A teraz?
     – To był najszczęśliwszy okres w moim życiu. – Dopiła wodę. – Tobie, mistrzu Oakhallow, może wydawać się to głupie. Córka owczarza marząca o walce z potworami magicznym mieczem, uciekinierka przyłączająca się do najemników, która nie wyrzekła się tego marzenia. W Fin Panir mnie zrozumieli, może to takie głupie, że nie ma znaczenia. Lecz zrobiłam wszystko, by opanować sztukę walki do tego stopnia, by być przydatną i w otoczeniu ludzi oddanych honorowi i walce czułam się naprawdę szczęśliwa.
     – Nie uważam tego za głupie – stwierdził Kuakgan. – Takie marzenie najtrudniej jest spełnić, co nie oznacza, że jest głupie. Powiedz mi jednak, co zmieniło się po ingerencji Marszałka-Generała.
     – Po prostu wszystko odeszło. To uczucie, które ogarniało mnie, gdy walczyłam. Zniknęło, pozostawiając pustkę – zupełnie, jakby usunęła mi się ziemia spod stóp i nie miałam na czym stanąć. Zabrakło mi umiejętności i odwagi, by zapełnić tę pustkę. Najpierw sądziłam, że to wróci, cały czas próbowałam. Po pewnym czasie poruszałam się lepiej i odzyskałam umiejętność władania mieczem, lecz gdy tylko zaczynałam fechtować się z kimś, pustka rozpościerała się we mnie, pożerając wszystko inne. Czasami mdlałam, kiedy indziej... raz uciekłam, a dwa razy stałam bez ruchu, niezdolna do uczynienia czegokolwiek. Teraz, gdy muszę stawić czoła czemuś, co mnie przeraża, nie mam w sobie nic, co mogłabym temu przeciwstawić.
     – I dlatego opuściłaś Fin Panir, a potem... czy zamierzałaś przybyć tutaj?
     – Nie! Nigdy! Wałęsałam się po traktach, szukając pracy. Myślałam, że mogę wykonywać obowiązki nie wymagające żadnych umiejętności, na przykład pracować na wsi. Lecz przerażało mnie tyle rzeczy, których boją się jedynie najmniejsze dzieci... – Rozważała opowiedzenie mu o kupieckiej karawanie, zbójcach i gospodzie, uznała jednak, że lepiej nie. Jaką to uczyni różnicę? – Głównie podróżowałam. Nie wiedziałam, że to Most Piwowarów, dopóki nie stanęłam przed karczmą. Uciekłabym, lecz strażnik uznał, że dziwnie się zachowuję i chciał doprowadzić mnie do strażnicy.
     – Czy marszałek Cedfer nie poręczyłby za ciebie? Mówiłaś, że Marszałek-Generał obiecała ci wstęp do wszystkich siół Girda.
     – Przypuszczam, że uczyniłby to, ale wolałam o to nie prosić. Kiedyś, w Finthcie, zwróciłam się do nich o pomoc, ale nie zrozumieli mnie. Gdybym straciła rękę albo nogę, coś widocznego – pojęliby. Lecz tchórzostwo uznali za hańbiącą słabość lub karę za dopuszczenie się wielkiego zła. Dla żołnierzy to jeszcze prostsze: tchórz jest tchórzem i nikim więcej. Przypuszczam, że mają rację, panie, ale nie mogę... – Głos się jej załamał, a z oczu pociekły łzy. – Nie mogę... żyć z tym... z ich pogardą. Marszałek znał mnie przedtem – zaświadczyłby, że nie jestem złodziejką, ale potem potraktowałby z lekceważeniem...
     – Wystarczy. Znam marszałka lepiej od ciebie. Jest sprawiedliwy, choć czasami dość ograniczony. Nie jesteś uczciwa wobec samej siebie. Lecz jest już późno, a ty musisz wypocząć. Porozmawiamy jutro. Nie bój się zasnąć – na razie nie będziesz śnić.
     Paks myślała, że nie zdoła stawić czoła porankowi, kiedy jednak otworzyła oczy, była spokojniejsza niż kiedykolwiek. Czekała na pytania Kuakgana. Lecz on nie odzywał się przy śniadaniu, a potem zaprosił ją na codzienny spacer po gaju. Pierwsza godzina upłynęła w milczeniu. Jak zwykle, co kilka kroków znajdowała coś ciekawego. Wcześniej nigdy nie mieszkała w pobliżu lasu i nawet nie domyślała się, jaki może być pełen życia. W końcu mistrz Oakhallow odwrócił się do niej i przemówił:
     – Usiądź, dziecko, i porozmawiajmy. – Przycupnęła pod drzewem, a on wyciągnął się na ziemi nieopodal. – Jesteś silniejsza, niż kiedy tu przybyłaś, Paksenarrion, czujesz to?
     – Tak, panie. – Zarumieniła się. – Za dużo jadłam.
     – Nie, wcale nie za dużo. Byłaś stanowczo za chuda, a teraz potrzebujesz jeszcze więcej ciała niż zwykle. Niemniej w dniu twego przybycia nie zniosłabyś tego, co uczyniłaś wczoraj.
     – Ale to mój umysł...
     Prychnął pogardliwie.
     – Paksenarrion, twój umysł i ciało są tak sobie bliskie jak ślimak i jego skorupa. Czy ślimak przeżyje, jeśli podziurawisz skorupę?
     – Nie, ale...
     – Na Drzewo, musisz już czuć się lepiej, skoro ze mną dyskutujesz! – Chichotał przez chwilę, zaraz jednak spoważniał. – Kiedy cię spotkałem, nie powiedziałaś, jak zamierzasz umrzeć – o ile o tym myślałaś – lecz było widać, iż z jakichś przyczyn jesteś bliska śmierci. Pewne oznaki było widać na pierwszy rzut oka: chudość, słabość. Zacząłem od tego, co najłatwiej uzdrowić – dobre jedzenie i odpoczynek wyleczą wiele ran ciała i ducha. Jednak po drodze tutaj przestraszył cię zwykły zając. Czy tak byłoby teraz?
     – Nie... nie tutaj, nie z tobą. Nie wiem jednak, jak byłoby na zewnątrz. – Próbowała to sobie wyobrazić, zobaczyć siebie na ulicy jakiegoś miasteczka. Paniczny strach, który czuła wcześniej, nie wrócił. – Mogę przynajmniej myśleć o pobycie gdzie indziej.
     – Bardzo dobrze. Twoje ciało zaczyna zdrowieć, a wraz z nim powraca do normy umysł.
     – Wydawało mi się, że powiedziałeś, iż uleczenie ran będzie wymagać czegoś więcej?
     – Tak, zgadza się. Podkopie to twoje siły, chciałem więc, żebyś je najpierw odbudowała. Wybór odpowiedniego momentu to bardzo delikatna sprawa, Paksenarrion. Najpierw muszę zdobyć twe zaufanie, żeby cierpienie, które wywołam, nie wzbudziło w tobie paniki. Potem jedzenie i odpoczynek zrobią, co będą mogły z tymi częściami twego ciała, które nie otrzymały ran, aby ich siła wyrównała... Rozumiesz coś z tego?
     – Nie za bardzo. Myślałam, że skoro jedzenie i odpoczynek potrafią uzdrawiać...
     – To wyleczyłyby wszystko? Zazwyczaj tak. Lecz kuaknomi władają trudną magią, a ich trucizna trwa dłużej od przeciętnego ludzkiego życia. Trucizna odbiera ci siłę ciała i woli. Musimy się jej pozbyć. A dopóki nie oczyścimy ciała, umysł także pozostanie zatruty.
     – Och.
     – Boisz się, co mógłbym zrobić, żeby cię uzdrowić – dodał cierpko.
     – Tak. Panie, ja... już raz przez to przeszłam. Mówili, że to tkwi w moim umyśle, ale to jest to samo. Zło. Coś, co trzeba wyrwać z korzeniami. A teraz ty...
     – Hmmm. Tak. Ale ja mogę ci pokazać, co zamierzam zrobić. Popatrz na szramę na ramieniu – tę, która tak bardzo bolała cię w nocy. – Paks podwinęła rękaw i spojrzała. Rano była bardziej czerwona, teraz przybladła do różu. Nie zabolało, gdy nacisnęła ją palcem.
     – Naprawdę się goi? – nie dowierzała.
     – Tak. Za kilka tygodni powinna stać się tak samo blada, jak twoje stare blizny. Po tym, co ci zrobili, nie mogę sięgnąć po szybsze metody.
     – A reszta?
     – Pamiętasz ból tej jednej rany? Prawie taki sam, jaki czułaś w chwili jej otrzymywania, prawda? – Przytaknęła. – Masz ich dużo więcej. Zajęcie się wszystkimi naraz byłoby dla ciebie zbyt bolesne. Mógłbym cię uśpić, lecz dochodzą nam jeszcze kłopoty z twoim umysłem. Jeśli wciąż myślisz o śmierci, to mogłabyś wykorzystać moje skupienie na ranach. Sam nie mogę zadbać o obie sfery jednocześnie. Nim zacznę, wolę zapewnić sobie współpracę twego umysłu i ciała. – Patrzył ponad nią, gdzieś w dal. – Mógłbym wezwać na pomoc drugiego Kuakgana albo elfy czy nawet marszałka Cedfera, lecz dopóki nie poznam natury twych problemów, nie mam do tego prawa.
     – Ale możesz wyleczyć rany – odparła z przekonaniem Paks.
     – Tak.
     – Czy to uzdrowi... to drugie? Czy one to powodują?
     – Nie wiem. Myślę, że rany osłabiły cię do tego stopnia, iż nawet bez interwencji Marszałka-Generała wpłynęłyby na stan twego umysłu. Bez głębokiego sondowania nie mogę jednoznacznie określić, co zrobiła. Każde działanie, mające na celu wykorzenienie głęboko wrośniętego zła, musi wpływać na inne rzeczy, zło rozprzestrzenia się jak atrament w wodzie, plamiąc wszystko. Jej ingerencja dodatkowo osłabiła twe ciało – powiedziałaś, że po przebudzeniu się nie mogłaś chodzić. Mam nadzieję, że całkowite uzdrowienie ciała ułatwi wyleczenie umysłu. Nie potrafię powiedzieć, czy odzyskasz to, co utraciłaś. Lecz już ci lepiej i to napawa mnie otuchą.
     Paks wbijała wzrok w ziemię.
     – Wciąż się lękam. Nie bólu – ten i tak mnie nie opuszcza – lecz tego drugiego.
     – Wiem. Mogę leczyć jedną ranę po drugiej, ale zabrałoby to miesiące. A muszę cię przestrzec, że im więcej czasu damy truciźnie, tym bardziej się uodporni. Ostatnia blizna będzie o wiele trudniejsza do wyleczenia niż pierwsza. A jednak uczynienie tego bez przyzwolenia tylko pogłębi nierównowagę twego umysłu. To dlatego zwlekałem, mając nadzieję, iż będziesz w stanie mi zaufać.
     – Ile czasu to zajmie?
     – Wszystkie naraz? Dzień przygotowań dla mnie – będziesz musiała siedzieć cicho w środku i pozwolić mi medytować. Mam większość potrzebnych mi materiałów, resztę zebrałbym jeszcze dzisiaj. Potem dzień, dwa na samo leczenie: trudno mi to dokładnie określić, muszę obejrzeć i dotknąć każdej blizny. Następnego dnia będziesz bardzo słaba, lecz szybko odzyskasz siły.
     – I wszystko prześpię?
     – Samo uzdrawianie tak. Zalecałbym to. Nawet gdybyś chciała pozostać przytomna i znosić ból, twoje reakcje mogłyby zmącić moją koncentrację.
     – Chciałabym... – zaczęła i urwała. Wzięła głęboki wdech i kontynuowała: – Chciałabym, żeby było już po wszystkim – nie musiałabym o niczym decydować.
     Odpowiedział łagodnym głosem:
     – Nie. Kuakgani nigdy niczego nie wymuszają na innych – nawet dla ich dobra – jeśli jest miejsce na wybór. Każda istota ma własny sposób na życie, uczymy się ich, lecz nie zmieniamy. W przypadku ludzi ten sposób zawiera w sobie wybieranie.
     – Pierwszego dnia zmusiłeś mnie do jedzenia.
     – Wtedy nie było czasu. Musiałem go sobie kupić, żeby dowiedzieć się, w czym tkwił problem. Teraz zaczynasz zdrowieć i uznałem, iż jesteś w stanie sama dokonać wyboru. Dałem ci radę, lecz tylko od ciebie zależy, czy z niej skorzystasz oraz ile czasu potrzebujesz na podjęcie decyzji.
     Podniosła gałązkę i zaczęła wiercić nią dziurki w ziemi koło stóp. Zrobiła jeden rządek, potem drugi. Ujrzała w nich schemat szyku i szybko starła rysunek patykiem.
     – Uważasz, że powinnam pozwolić ci to zrobić?
     – Uważam, że powinnaś zapytać sama siebie, czy możesz mi zaufać. Uważam, że powinnaś zapytać własny umysł, czy wytrzyma na tyle długo, by dać wyzdrowieć ciału. Jeśli po uleczeniu nadal będziesz chciała rozrzucić swe kości na wzgórzach, to jestem pewny, że z przyjemnością pomoże ci w tym jakiś ork lub wilk.
     – Teraz już nie chcę – mruknęła cicho.
     – To dobrze.
     – Myślę... wiem, że chcę być znowu zdrowa. O ile to możliwe. Jeśli problemem jest trucizna... muszę pozwolić ci to zrobić. Cokolwiek to będzie.
     Przez resztę popołudnia zbierali w gaju zioła i inne ingrediencje. Większości nie znała, Kuakgan wyjaśniał niewiele, przeważnie tylko wskazując rośliny do zerwania. Wieczorem poszedł do karczmy po posiłek, nakazując jej uprzednio pozostanie wewnątrz domku. Wrócił z jednym z kuchcików, usłyszała jego głos. Kazał zostawić mu naczynia na stopniu, a kiedy chłopak odszedł, zawołał Paks, by pomogła wnieść jedzenie do środka.
     – Trzeba nam zapasów na kilka dni – wyjaśnił. – Jutro musisz się najeść podczas moich medytacji, a ja będę potrzebował jedzenia w trakcie uzdrawiania. – Rozpakował bochny chleba, małą szynkę, plastry baraniny, jajka i inne specjały.
     Następny dzień ciągnął się dla Paks w nieskończoność. Przyzwyczaiła się już do wędrówek po gaju, w domu była niespokojna. Kuakgan zostawił tajne przejście otwarte, spędziła więc trochę czasu na kąpieli i myciu włosów, lecz i tak miała przed sobą długie godziny nudy. Zapomniała o obiedzie. Trochę po południu brzuch przypomniał jej o sobie, więc wzięła kilka plasterków szynki z serem. O zmierzchu rozważała, czy Kuakgan zjawi się na kolację. Drzwi do jego osobistego pokoiku były zaryglowane przez cały dzień, nie ośmieliła się zapukać. Uznała jednak, że zjedzenie kolacji bez niego byłoby nietaktem.
     Zapalała świece, gdy zjawił się w korytarzu. Bez słowa skinął jej głową i poszedł pozamykać okiennice. Chciała coś powiedzieć, lecz uciszył ją płynnym ruchem ręki. Rozpalił ogień w kominku. Paks stała, nie wiedząc, co ma robić. Pokazał na szynkę, a potem na nią. Gdy podała mu plasterek, pokręcił głową, ale usiadł przy stole i patrzył, jak je. Straciła apetyt, szynka ciążyła jej w żołądku niczym kamień, w ustach zaschło. Podniosła na niego oczy, przypatrywał się jej ciepłym wzrokiem. Jego spojrzenie ukoiło ją i zdołała przełknąć parę kęsów, zapijając je wodą. W końcu dotknął jej dłoni i wskazał legowisko pod ścianą. Spojrzała na nie i opanowała ją panika, o której zdążyła już zapomnieć. Zaczęła dławić się własnym oddechem, zacisnęła powieki, nie wypuszczając niechcianych łez, a dłonie pochwyciły kurczowo brzeg stołu. Milczał. Czas mijał. W końcu odetchnęła i zobaczyła pobielałe dłonie – rozkurczyła palec po palcu. Nie patrząc mu w oczy, zmusiła oporne ciało do wstania z ławy i przemierzenia pokoju.
     Dłonie, którymi dotknął jej skroni, były suche i chłodne, bezosobowe niczym kora drzewa. Leżała z zamkniętymi oczami, sztywna i wyczekująca. Pierwszy dotyk mocy był inny, niż oczekiwała. Przypominał raczej wspomnienie ostatnich poranków, wiosny, złotego blasku przesączającego się przez młode listowie. Nie czuła bólu, a jedynie ciszę i spokój, pozwoliła sobie na dryfowanie w to światło jak liść unoszący się w basenie fontanny. Nie wiedziała, kiedy światło snu przyblakło.
     Powrót z tego piękna i spokoju był trudniejszy. Wezwanie, na które nie mogła odpowiedzieć, walka, zamieszanie, powrót lęku. Obudziła się, nie mając pojęcia: gdzie ani kiedy – przez długą chwilę była pewna, iż wróciła do Kompanii Księcia i próbuje przedrzeć się do Phelana po napaści Siniavy na Strażnicę Krasnoludów.
     – Książę – wymamrotała. – Saben... – Potem przypomniała sobie na tyle dużo, by wiedzieć, że Saben nie żyje, a Książę znajduje się daleko stąd. Nie poznała twarzy Kuakgana, a zrozumienie, gdzie jest, zabrało jej sporo czasu.
     – Przeszłaś długą drogę – odezwał się. Oblicze miał pobrużdżone i zapadnięte. – Zaiste długą. Nie byłem pewny, czy w ogóle powrócisz. – Sięgnął po jej nadgarstek i wymacał puls. – Znacznie silniejszy. Jak się czujesz?
     – Trochę słabo... to wszystko. Nie mam ochoty na ruch.
     – Nic dziwnego. Nie musisz, przynajmniej przez pewien czas. – Westchnął i przeciągnął się. – Dziwi mnie, iż twoja Marszałek-Generał nie dostrzegła, jak poważne są te rany. Możliwe nawet, że uległy pogorszeniu. Byłaś już prawie poza moją mocą. W jednej z ran wciąż tkwił ułamek jakiejś broni – czubek kamiennego ostrza. Musiałem ją otworzyć. – Złapał dzbanek i nalał do kubka jakiejś cieczy. – Postaraj się wszystko wypić. – Siorbała powoli, osuszając kubek do dna. Była rozpaczliwie zmęczona. Potem nie była w stanie przypomnieć sobie, czy obudziła się w dzień czy w nocy.
     Spała, budziła się i znowu zasypiała. Wreszcie obudził ją blask płomieni w kominku. Była głodna i mogła się ruszać. Kuakgan był przy niej. Jak zawsze. Kiedy poruszyła się i wymówiła jego imię, uśmiechnął się.
     – Z pewnością już ci lepiej. Głodna? Mam nadzieję. Pomogę ci dojść do ubikacji.
     Zachwiała się, gdy stanęła, oszołomiona i słaba, zanim jednak dotarli do korytarzyka i schodków, była już w stanie trzymać się ściany. Wróciła samodzielnie, choć powoli i bez odrywania ręki od ściany. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło. Tymczasem Kuakgan postawił na stole jedzenie: gulasz z chlebem. Osunęła się na ławkę i oparła o stół. Zjadła wszystko i nieco pewniej wróciła do łóżka.
     Nazajutrz obudziła się normalnie, czując taką samą słabość jak po dniu zbyt ciężkiej pracy lub walki. Umysł zdawał się być dziwnie opróżniony z uczuć, lecz ciało słuchało jej, nawet jeśli nieco nieskładnie.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

45
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.