Rozdział piąty Zdała sobie sprawę z dotyku czegoś chłodnego i twardego na skórze, nim jeszcze uświadomiła sobie, co się stało. Było ciemno. Zaczęła dygotać z zimna. W nos kłuł ją gryzący, żywiczny zapach. Gdy próbowała podrapać się po nim, przekonała się, że nie może ruszać ramionami. Wpadła w panikę: mrok, zimno, uwięzienie. Chciała się uwolnić. Czuła nacisk na niemal całe ciało. Wszystko trwało w bezruchu. Szarpnęła się gwałtownie, nie zważając na ocierającą skórę szorstkość. Wzbiła tylko tumany kurzu, zatykające jej nos i wywołujące kichanie, które z kolei podniosło kolejną kurzawę. Powrócił cień rozsądku: kichanie oznaczało, że nie została całkowicie zmiażdżona. Starała się myśleć. Bolała ją głowa. Ramiona – próbowała je wyczuć, poruszyć palcami. Coś poskrobało ją w plecy, kiwała palcami w przód i w tył. Druga dłoń lekko drgnęła. Więziło ją coś podobnego do worka z jadłem: ciężkiego, lecz miękkiego. Gdy spróbowała unieść głowę z pyłu, uderzyła się o coś twardego i to dokładnie w bolące miejsce. Wymamrotała kompanijne przekleństwo i pozwoliła opaść głowie. Odnotowała także kolejną nieudaną próbę poruszenia nogami. Były uwięzione pod tym samym ciężarem co reszta ciała. Wtuliła policzek w pył i zasnęła. Kiedy usłyszała głosy, zrazu myślała, że śni. Srebrzyste elfie głosy, podobne do Ardhiela, tkały złożoną materię dźwięku. Leżała, mrugając w ciemnościach oczami i nasłuchując. Po chwili uświadomiła sobie, że ciemności nie są już całkowite. Kilka cali od nosa ujrzała powęźlony korzeń drzewa. Przypomniała sobie twardą przeszkodę nad głową i obróciła się ostrożnie, starając podnieść wzrok. Przez to, co ją więziło, przesączały się nieśmiałe promyki światła. Głosy wciąż rozmawiały ze sobą bądź śpiewały. Możliwe, że to nie sen. Nasłuchiwała. – ...gdzieś tutaj, o ile prawidłowo usłyszałem wezwanie. Matko Drzew! Daskdraudig musiał spaść prosto na nich. – Dokładnie tak. Patrz, jak połamane są drzewa. – Lecz jodły starały się wytrzymać... – Żadne drzewo by tego nie wytrzymało. – Nagle zdała sobie sprawę, że zna te głosy. Giron. Łowcy. Wracały wspomnienia. – Muszą być martwi. – Kobiecy głos. Tamar? Tak, tak właśnie brzmiało jej imię. – Tego się obawiam. – Znowu Giron. – Zaprawdę, tego właśnie się obawiam. Lecz musimy szukać dalej. Nie zostawię ich kości pod tymi nieczystymi głazami. – O ile zdołamy je poruszyć. – Inny mężczyzna, Clevis albo Ansuli – nie potrafiła stwierdzić. Sprawiał wrażenie znużonego albo rannego – jego głosowi brakowało głębi. – Nie ty, Ansuli. Staniesz na warcie, a ja i Tamar będziemy szukać. Dotarło do niej, powoli jak we śnie, że powinna się odezwać. Spróbowała, lecz – znowu jak we śnie – nie mogła wydać dźwięku: usta miała wyschnięte i pełne kurzu. Podjęła drugą próbę i tym razem wydała z siebie cichy skrzek. Usłyszała kroki na pobliskim kamieniu, zabrzmiały głośniej od jej wołania. Jeszcze raz: nieco głośniejsze krakanie, nie przypominające dźwięków wydawanych przez człowieka. Kurz zakręcił jej w nosie i kichnęła. Buty zaszurały na skale. – Phaer! Żyjesz? Paksenarrion? – Dźwięki zbliżały się. Spróbowała ponownie. – Ehm! Tutaj. Tutaj. – Nie było to zbyt głośne, lecz łowcy mieli wyostrzony słuch. Usłyszała szuranie i rumor, z góry spłynęło więcej światła. – Pod tym drzewem? – zapytał skądś z wysoka Giron. – Kto tam jest? – Paks – wykrztusiła. – Tutaj, na dole. – Gdzie jest Phaer? Żyje? – Nie wiem. – Mówiąc to, uświadomiła sobie, czym musiał być ów „worek z jadłem”, przygniatający jej ramię. Próbowała wyczuć, czy oddycha, lecz nie mogła – ramię zupełnie jej zdrętwiało. – Chyba... chyba też jest tutaj. – Możesz się poruszyć, Paksenarrion? – To była Tamar, też na górze. – Nie... nie bardzo. Mogę obracać głowę. – Bezskutecznie starała się rozprostować skurczone ramię. – No to zaczekaj i nie bój się. Uwolnimy cię. – Co mnie tu trzyma? – Po chwili ciszy usłyszała: – Nie martw się tym. Uwolnimy cię. Zabierze to trochę czasu. Odniosła wrażenie, że trwało to całą wieczność. Niebo pociemniało, zanim Tamar zsunęła się ostrożnie na dół i przytknęła Paks flaszkę wody do ust. Następnie postawiła stopę tuż przed jej nosem i zabrała się do pracy. Po dźwięku piłowania i noża Paks domyśliła się, że większość ciężaru pochodziła od drzewa – lub wielu drzew. Stopniowo otwierała się wokół niej coraz większa przestrzeń. Mogła już spojrzeć wzdłuż ciała, Tamar odcinała gałęzie, więżące jej biodra. Dokładnie nad nią zwieszał się pień dużej sosny – nadal nie mogła unieść głowy z pyłu wyżej niż na cal. Wyciągnęła spod siebie lewe ramię. Było ciężkie i pozbawione życia, nie mogła rozewrzeć pięści. Ostrożnie przekrzywiła głowę i spojrzała w inną stronę. Twarz Phaera była tak blisko niej jak kochanka. Zimna i blada, poważna i najwyraźniej martwa. Zamarła, przerażona. Nie wiedziała, że był tak blisko niej – poza tym, skoro znajdował się tak blisko, to czemu on nie żył, a ona była bezpieczna? Wyciągnęła szyję i spojrzała ponad prawym ramieniem. Leżał na nim Phaer, przykrywały go gałęzie, które przywalały głazy, ciągnące się w górę zbocza, aż do grzbietu, który wcześniej widziała. Znowu spróbowała uwolnić ramię, lecz nie mogła go poruszyć. – Tamar! – Pracujemy, Paks. Nie wolno nam pozwolić sobie na pośpiech – drzewo może obsunąć się i zgnieść cię. – Wiem. Mogę jednak lekko się obrócić i zobaczyłam Phaera... – Wiemy – dobiegł ją głos Girona z drugiej strony sterty głazów. – Tamar zdołała spojrzeć ponad tobą. – Ale on... – Nagle oczy wypełniły się jej łzami. – Zginął godnie. Strzelał grotami daskin, prawda? – Daskin? Kryształowymi? – Tak. – Tak, strzelał nimi. Oba trafiły. Lecz potem chłosnął nas ogonem... – Wiem. – Giron westchnął, był wystarczająco blisko, by ją słyszeć. – Mimo wszystko musimy uważać się za szczęściarzy, tracąc jedynie dwóch towarzyszy w starciu z daskdraudigiem. Mógł zabić nas wszystkich, a potem ta wstrętna istota zbezcześciłaby skałę. Doceniam twoją percepcję, nikt z nas nie wyczuł go przed tobą ani nie potrafił odszukać. To jego umiejętność: rozpostarcie swojej esencji na skałę tak, by nie można było go znaleźć. – Paksenarrion – odezwała się Tamar, z powrotem przy jej głowie. – Możesz określić, jaka część twojego ciała jest uwięziona pod Phaerem? – Nie... co najmniej prawe ramię... może noga... – Nie możemy przyspieszyć, ale słabniesz. Proszę: wypij to i daj się nakarmić. Usiadła w opróżnionej przestrzeni i podsunęła jej butelkę. Paks napiła się powoli, mogła pociągać małe łyczki. Tamar rozmasowała jej lewe ramię, do którego powoli wracało czucie, najpierw jako mrowienie, potem fala ognia. Rozprostowała palce, krzywiąc się z bólu, zdołała jednak wziąć od opiekunki kawałek chleba podróżnego i podnieść do ust. Tamar zdjęła płaszcz i okryła nim Paks. – Nie upadaj na duchu – powiedziała. – Na pewno uwolnimy ciebie i ciało Phaera. – Czym jest daskdraudig? – zapytała Paks. – Phaer wykrzykiwał to, a ja nie wiedziałam. – Hmmm... – Było to niemal tak długie jak mruczenie Kuakgana. W końcu Tamar dodała: – Jeśli naprawdę nie wiesz, wolałabym nie rozmawiać o tym tutaj. Będzie na to wystarczająco wiele czasu, gdy znajdziemy się daleko stąd, w ciszy i spokoju. – Ale jest martwy... prawda? – Wyczuwasz w nim życie? Wzdrygnęła się, wolała nie wczuwać się w to obrzydlistwo. W jej umyśle jednak nic nie drgnęło: żadnego ostrzeżenia, żadnego wstrętu. – Nie – odparła wreszcie. – Dobrze. W takim razie nie musimy się na razie martwić. – Tamar wstała i pogłaskała Paks lekko po głowie. – Zaufaj nam i leż spokojnie. Powiedz nam natychmiast, jak poczujesz przesuwanie się ciężaru. Nie chcemy wyrządzić ci jeszcze większej krzywdy. Pracowali, a ciemność gęstniała między drzewami. Spiętrzone głazy były wielkie, ciężkie i nieporęczne. Dwukrotnie przesunęły się nagle pod stopami Girona. Oboje z Tamar omal nie zostali zgniecieni przez kamienie, które próbowali poruszyć. Podszedł do nich Ansuli. Próbował pomagać, lecz Paks słyszała w jego postękiwaniu cierpienie. W końcu Giron kazał im przestać. – Nie możemy pracować po ciemku, jeden fałszywy krok grozi nam okaleczeniem. Musimy zapewnić sobie światło – Tamar, myślisz, że Paksenarrion wytrzyma tę noc? Słysząc to pytanie, Paks chciało się krzyczeć. Nie mogła – nie mogła – zostać unieruchomiona pod tym drzewem przez całą noc. Zacisnęła szczęki. Nie mogła ich do niczego zmusić: jeśli postanowią zostawić ją tam, będzie musiała zostać. – Gironie, zniosła więcej, niż oczekiwałabym po człowieku. Lecz jeszcze jedna noc w tym chłodzie – bez możliwości uwolnienia kończyn – nie. Musimy dalej pracować. – Uzgodniliśmy, że nie będziemy korzystać przy niej z elfane hier... – Jest teraz jedną z nas. Jesteśmy jej to winni. – Też tak uważam – wtrącił Ansuli. – Widziała elfane taig, wpadła w ręce mrocznych kuzynów, a czyż nie powiedziano nam, że lord Ardhiel zadął w elfi róg, o którym mówi się, że sam Wielki Książę Wewnętrznego Dworu Pana słyszy jego zew i spieszy z pomocą. Zdążyła już zobaczyć tyle elfane hier, ile każdy elf. Paks próbowała coś zrozumieć. Znała elfane taig, ale czym było elfane hier? Gra na rogu – nie potrafiła tego zapomnieć. Rozmyślania przerwało jej pojawienie się miękkiego, białego światła, jakby zmieszano ze sobą blask wszystkich gwiazd. Nie widziała, skąd się brało, zdawało się rozprzestrzeniać niczym słońce we mgle, nie rzucając cieni. – Macie siłę, żeby to unieść? – zapytał Ansuli. – Więcej od ciebie – odparł Giron. – Podtrzymuj światło, jeśli możesz. Tamar? – Jestem gotowa. Paks znów usłyszała zgrzyt kamienia o kamień i odległe łupnięcia, towarzyszące upadkowi odrzucanych głazów. Przez Phaera nie widziała wielkości pozostałej sterty. Kostniała z zimna, ciągnącego od ziemi i otaczających ją kamieni. Próbowała leżeć spokojnie i oszczędzać siły, w końcu zasnęła wyczerpana. Obudził ją ostry ból. Prawe ramię, plecy, nogi – wszystko płonęło. Ktoś ją ciągnął i szarpał, obdzierając ze skóry. Otworzyła usta do krzyku i ujrzała nad sobą twarz Tamar. – Paksenarrion. Spokojnie. Jesteś wolna. Czujesz, jak wraca ci krążenie, to wszystko. Jakimś cudem nie masz złamanej ani jednej kości. Sądząc po cierpieniu, nie była tego taka pewna. Ból był wszędzie, kłujący, pulsujący. Próbowała wziąć głęboki wdech i rozkaszlała się gwałtownie. Tamar podtrzymała ją i podała wodę. Paks zdołała przełknąć kilka łyków. Cierpienie ograniczyło się stopniowo do znanych otarć i ran. Napięte mięśnie rozluźniły się, włókienko po włókienku. Rozejrzała się. Giron rozpalił małe ognisko, grzało jej bok. Nie wiedziała, gdzie są. Koło ogniska dojrzała kłębek koców: Ansuli nareszcie wypoczywał. – Ciało Phaera leży w lesie – powiedziała Tamar, jakby odpowiadając na pytanie. – Jutro ułożymy nad nim stos gałęzi, na razie Giron otoczył go zaklęciem strzegącym. Clevisa zabiła przednia część atakującego nas potwora, jego także zostawiliśmy. Ty i Ansuli wyzdrowiejecie, choć spodziewam się, że przez kilka dni będziesz słaba. – Wyjęła ręce spod głowy Paks. – Przyniosę ci coś gorącego, wciąż jesteś zmarznięta. Parzący napój uśmierzył ból dziewczyny. Spróbowała poruszyć stopami i poczuła, jak suną powoli po ziemi. Prawe ramię nadal pozbawione było czucia i nie odpowiadało na jej sygnały. Tamar zaczęła nim poruszać, zginając i prostując łokieć i nadgarstek. W końcu odzyskała w nim władzę. Była już w stanie samodzielnie poruszać wszystkimi kończynami i właśnie miała pójść spać, gdy dojrzała na niebie pierwsze przebłyski świtu. Trzymający straż Giron wrócił do ogniska, by ugotować strawę. Tamar poszła po wodę. Ansuli przetoczył się, jęknął i podźwignął na łokciu. – Co z nią? – Nic mi nie jest – odrzekła Paks. Nadal czuła się ociężała i zesztywniała, wiedziała jednak, że to minie. – Cóż – ozwał się Giron, wodząc spojrzeniem od Ansuli do Paks i z powrotem – nawet gdyby coś jej było, to i tak sprawiła się lepiej, niżbym oczekiwał. – Zamieszał posiłek w garnku. – Tamar mówi, że nie wiesz, co to było. To prawda, Paksenarrion?
|
|