Używając wyszczerbionych cegieł jako stopni, Cal wdrapał się na szczyt dwu i półmetrowego muru dzielącego ten dziedziniec od sąsiedniego. Słońce mocno grzało go w tył głowy i szyję, toteż powróciło uczucie osłabienia, którego doświadczył wewnątrz domu, na schodach. Usiadł okrakiem na murze, jak na koniu, i powoli przyzwyczajał się do nowej pozycji. Chociaż jego siedzisko miało szerokość cegły i było dostatecznie szerokie, żeby po nim spacerować, to jednak Cal nie czuł się bezpiecznie na wysokościach. – Wygląda to na ładny kawałek ręcznej roboty – powiedział Gideon. Cal zerknął w dół i ujrzał go na kolanach, pochylonego nad dywanem, który zdążył już częściowo rozwinąć. Bazo podszedł do Gideona, przyglądając się uważnie wymyślnym wzorom na obrzeżach kobierca. Cal widział stąd, że Bazo zaczynał łysieć i miał przerzedzające się włosy posmarowane jakimś kremem. – Szkoda że jest w takim kiepskim stanie – odezwał się Shane. – Spokojnie – odrzekł na to Bazo. – Przyjrzyjmy się dobrze... Cal powrócił do swoich problemów. Musi jakoś wstać. Robotnicy, zajęci dywanem, nie będą zwracali uwagi na jego poczynania. Oby tylko starczyło mu czasu! W powietrzu panował absolutny bezruch. Ani jeden podmuch wiatru nie łagodził skwaru. Cal czuł, jak po plecach spływa mu pot i przylepia slipy do pośladków. Wstawanie rozpoczął od położenia jednego kolana na murze. Cały czas trzymał się kurczowo parkanu. W miarę jak Gideon rozwijał dywan, pomruki podziwu stawały się coraz głośniejsze. – Spójrzcie tylko na tę robotę – rzekł Gideon. – Czy myślisz o tym, o czym i ja myślę? – zapytał zniżając głos Bazo. – Skąd mam wiedzieć, co ci chodzi po głowie? – odpowiedział Gideon. – Może byśmy to zabrali do Gilchrista? Powinniśmy dostać niezłą cenę. – Szef się zorientuje, że coś zniknęło – zaprotestował Shane. – Ciszej. – Bazo przypomniał kumplom o obecności Cala, ale ten zbyt był zajęty nieudolnym balansowaniem na murze, żeby przejąć się jakąś nieistotną kradzieżą. Udało mu się w końcu postawić obie stopy na wąskiej powierzchni i teraz pozostało jedynie wstać. Na dziedzińcu zaś kontynuowano rozmowę. – Chwyć ten drugi koniec, Shane. Przyjrzyjmy się temu w całości. – Myślisz, że to perski? – Nie mam, cholera, zielonego pojęcia. Cal prostował nogi bardzo powoli. Ramiona miał wyciągnięte pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i czuł się wystarczająco stabilnie, że zaryzykował nawet krótkie spojrzenie na parapet okienny. Ptak ciągle tam siedział. Z dziedzińca dobiegł odgłos rozwijanego dywanu i słowa podziwu zmieszane z pomrukami zadowolenia. Ignorując, w miarę swych możliwości, obecność robotników, Cal zrobił pierwszy chwiejny krok na murze. – Hej, ty tam... – rzekł półgłosem do uciekiniera – pamiętasz mnie? Numer 33 zdawał się go nie zauważać. Cal odważył się na drugi niepewny krok, a potem na trzeci. Był coraz bardziej pewny siebie. Wreszcie udało mu się opanować sztukę balansowania na wysokościach. – No dalej, złaź – powiedział do gołębia, jak mało romantyczny Romeo do swojej kochanki. W końcu ptak rozpoznał chyba głos właściciela i przekręcił głowę w jego kierunku. – No dobrze już, chłopie – szepnął Cal wyciągając ostrożnie rękę w stronę okna i jednocześnie robiąc następny krok. W tym momencie stopa ześliznęła mu się z parkanu, albo też pękła pod nim cegła. Usłyszał, jak z jego gardła wydobywa się wrzask, który spłoszył ptaki odpoczywające na parapetach. Wzniosły się w górę i odleciały, a furkot ich skrzydeł zabrzmiał mu w uszach jak szyderczy aplauz. Jego przerażony wzrok powędrował najpierw w dół, na stopy, a potem na dziedziniec. Nie, nie na dziedziniec; już go nie było. Pod nim leżał rozwinięty dywan i zakrywał wszystko od parkanu do parkanu. To, co nastąpiło później, trwało zaledwie kilka sekund, ale dla Cala było to wystarczająco długo. Może wyobraźnia płatała mu figle, a może świat zamarł na chwilę w bezruchu... Miał w każdym razie dość czasu, by zachwycić się zadziwiającą zawiłością wzoru, który nagle objawił się pod nim; szokującą obfitością wyśmienicie wypracowanych detali. Stulecia zamazały blask kolorów tkaniny, zamieniając cynober w róż i pokrywając patyną kobaltowy błękit. Tu i ówdzie tkanina była tak wytarta, że pojawiły się szare plamy, ale z miejsca, na którym chwiał się Cal, widok był zachwycający. Każdy centymetr przedstawiał przeogromne bogactwo motywów. Nawet brzeg dywanu kipiał ornamentami, które różniły się od siebie. Nie było jednak w tym przesady i Cal mógł spokojnie delektować się wielokolorową mozaiką. Miejscami wzory splatały się ze sobą, gdzie indziej tworzyły odrębne, wręcz wrogie światy. Niektóre ściśle przylegały do brzegu dywanu, inne koncentrowały się wokół zagęszczonego detalami środka. Tam, na tle nasyconego brązu i zieleni, wstęgi kolorów kreśliły arabeski, wzory czysto abstrakcyjne; jaskrawe malunki, jakby zaczerpnięte ze szkicownika człowieka, który postradał zmysły. Ta gmatwanina barw i kresek traciła jednak swój blask w samym centrum dywanu, tuż przy ogromnym medalionie mieniącym się odcieniami sierpniowego ogrodu i przeładowanym detalami o geometrycznych kształtach. Oko ludzkie mogło je uznać zarówno za rozwijający się kwiat, jak i skomplikowaną bryłę. Dla jednych mógł to być widok niemiły, bo chaotyczny, dla innych kojący, bo uporządkowany. Cal objął to wszystko jednym zachwyconym spojrzeniem. Gdy zerknął po raz drugi, dywan zaczął ulegać transformacji. Kątem oka dostrzegł, że reszta świata – dziedziniec, robotnicy, parkan, na którym balansował – powoli zanika. Czuł, że wisi w powietrzu, a dywan rozrasta się pod nim pchany nieznaną siłą. Sploty drgnęły, jakby usiłując wyzwolić się z jarzma tkaniny. Kolory zlewały się i z tego połączenia barw wyłaniały się nowe formy. Stała się rzecz nadzwyczajna: dywan ożył. Z osnowy i wątku wyłaniał się krajobraz, a może raczej bajeczna mieszanina krajobrazów. Czy to nie szczyt góry przedzierał się przez chmurę kolorów? A tamto, czy to nie rzeka? I czyż nie słyszał huku wody w zacienionym wąwozie? W dole rozciągał się świat. I nagle poczuł, że jest ptakiem, bezskrzydłym ptakiem, który przez jedną, cudowną chwilę trwa zawieszony w kojącym powietrzu napełnionym wonnościami. Jest jedynym świadkiem cudu. Tylko on widzi, jak śpiąca piękność budzi się do życia. Z każdą sekundą pojawiały się nowe szczegóły i serce biło mu coraz mocniej. Oto jezioro z miriadami wysepek rozcinających spokojne wody niczym rozbawione delfiny; pstrokate poduszki pól, na nich trawa i pszenica wysmagane tym samym wiatrem, który jego unosi w powietrzu; aksamit lasu wspinającego się po gładkim zboczu góry; na jej szczycie strażnica z pobielonymi ścianami, które lśnią w słońcu i granatowieją, gdy przemyka obok deszczowa chmura. Były też inne oznaki obecności ludzi, chociaż Cal nie dostrzegł ani jednego człowieka. Gromadka domów przytuliła się do rzeki; kilka chat sterczało niebezpiecznie na krawędzi klifu, jakby usiłując sprawdzić istnienie prawa ciążenia. Było też miasteczko, którego plan pochodził zapewne z najkoszmarniejszych snów architekta: kręte ulice, nie kończące się serpentyny albo Ślepe zaułki prowadzące prosto w przepaść. To samo lekceważenie ładu widać było zresztą wszędzie. Wszystko wydawało się dziwnie wymieszane i nie uporządkowane. Gorące strefy klimatyczne sąsiadowały z zimnymi, ziemia urodzajna była przeplatana ugorami; wszelkie prawa geologiczne i klimatyczne zostały złamane. Może ten świat pochodził od Boga, który uwielbiał sprzeczności? Jak cudownie byłoby móc tam spacerować, pomyślał Cal. Zachwycała go ta wielka różnorodność wciśnięta w tak maleńki skrawek przestrzeni. Pełno tam było niespodzianek: za kolejnym rogiem czy drzewem mogła czekać na przybysza pustynia, ale mógł to być również lodowiec. Takiej gmatwaniny krajobrazów nie wymyśliłby żaden kartograf. W tym świecie życie nie mogło być nudne. W centrum owej kwitnącej krainy był widok najbardziej zadziwiający: skupisko stalowoszarych chmur, których wnętrze poruszało się nieustannie po linii spirali. Ten obraz przypomniał Calowi ptaki kołujące nad ulicą Rue – lustrzane odbicie tego, co teraz tutaj zobaczył. Wspomniał miejsca, które za sobą zostawił, i ptaki nad miastem. Wtedy usłyszał ich krzyk. W tym momencie wiatr z tego niezwykłego świata, wiejący od dołu i utrzymujący go dotąd w powietrzu, ucichł. Cal poczuł, jak strach ściska mu najpierw żołądek, a potem wszystkie mięśnie. Zrozumiał, że za chwilę spadnie. Wrzawa nad jego głową stawała się coraz głośniejsza. Ptaki obwieszczały światu swoją radość z upadku człowieka, który miał czelność uzurpować sobie prawo do ich tajemnic. Teraz, skoro ujrzał dla nich tylko zastrzeżony cud, musi umrzeć. Pęd powietrza wcisnął wołanie o pomoc z powrotem do gardła. W uszach miał huk, włosy stanęły mu dęba. Próbował rozłożyć ramiona, żeby zwolnić spadanie, ale zamiast tego przekoziołkował kilkakrotnie i już nie wiedział, gdzie jest ziemia, a gdzie niebo. Może to nawet dobrze – przemknęło mu przez głowę. Przynajmniej nie będzie wiedział, ile czasu mu pozostało. Po prostu stoczy się w dół, aż w końcu... ...aż w końcu zniknie świat. Runął w ciemność nie rozjaśnioną gwiazdami. W uszach ciągle słyszał krzyk ptaków. Spadł na ziemię. Twardą ziemię. Bolało. Bardzo bolało. Pomyślał, że to dziwne. Zawsze sądził, że niebyt jest stanem bezbolesnym. I niemym. On jednak słyszał jakieś głosy. – Powiedz coś... – zażądał jeden. – Nawet jeśli ma to być „żegnaj”. Rozległ się śmiech. Podniósł lekko powieki. Oślepiło go słońce, ale szybko zasłonił je Gideon. – Złamałeś sobie coś? – zapytał. Cal otworzył oczy trochę szerzej. – Powiedz coś, chłopie. Podniósł głowę o kilka centymetrów i rozejrzał się. Leżał na dziedzińcu, a właściwie na dywanie. – Co się stało? – Spadłeś z muru – odpowiedział Shane. – Musiałeś się pośliznąć – rzucił Gideon. – Spadłem – powtórzył Cal podnosząc się do pozycji siedzącej. Czuł mdłości. – Chyba nic sobie nie zrobiłeś – rzekł Gideon. – Kilka zadrapań i to wszystko. Cal spojrzał na swoje ciało, sprawdzając słowa robotnika. Zdarł sobie naskórek z przedramienia i miał potłuczone pośladki, ale nie odniósł chyba poważniejszych obrażeń. Na tym upadku ucierpiała jedynie jego godność, a to rzadko bywa przyczyną śmierci. Wstał wykrzywiając z bólu twarz. Skierował wzrok w dół. Kobierzec milczał. W sieci splotów nie było śladu najmniejszego ruchu. Nic nie wskazywało na to, żeby za chwilę z plątaniny wzorów i kolorów miały wyłonić się góry, rzeki, wąwozy i lasy... Twarze robotników też pozostawały niewzruszone, jak gdyby nie mieli pojęcia o cudzie, który przed chwilą tu się stał. Wszystko wskazywało na to, że dywan, który leżał pod stopami Cala, był tylko zwykłym dywanem. Utykając, ruszył w stronę bramy. Zdołał na koniec wykrztusić z siebie słowa podziękowania. Gdy znalazł się na ulicy, doszło go wołanie Bazo: – Twój ptak odfrunął. Cal nieznacznie wzruszył ramionami i skierował się w stronę domu. Czym było to, co widział przed chwilą? Halucynacją wywołaną przez nadmiar słońca albo przez kiepskie śniadanie? Jeśli tak, to wizja ta była niewiarygodnie prawdziwa. Spojrzał w górę. Ptaki ciągle kołowały nad ulicą Rue. One również wyczuwały coś niezwykłego; dlatego przyleciały tu ze wszystkich zakątków miasta. A jeśli nie dlatego? To znaczy, że zarówno ptaki, jak i on sam, padli ofiarami jakiegoś wielkiego oszustwa. Jednego tylko był pewny: całe ciało miał potłuczone i obolałe. I może jeszcze tego, że choć znajdował się zaledwie trzy kilometry od domu, w mieście, w którym spędził całe swoje życie, poczuł się zagubiony i samotny, jak małe, bezradne dziecko.
|
|