nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Chaz Brenchley
Wieża Królewskiej Córy: Księga Pierwsza Outremeru
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Sieur Anton z wdziękiem wyszedł mu na spotkanie, światło słońca płynęło po jego ostrzu. Nigdy nie próbuj przewidzieć ruchów szermierza zwykł Marronowi powtarzać w nieskończoność jego stryj. Obserwuj czubek, nadgarstek, ramię. Reaguj na to, co robi, a nie, co wydaje ci się, że zrobi. Ale – przebiegło Marronowi przez głowę – on myśli, że jestem tępym klocem. Sądzi, że obawiam się czubka jego miecza. Zamarkuje pchnięcie, po to, bym odskoczył i posiniaczy mi żebra. On myśli...
     Marron skupił się na palcach u nóg, i tak oto przyszło – roziskrzone ostrze pchnięte do przodu, prosto w jego pierś, a później nastąpił zamach z boku, by wykonać bolesne płazowanie. Z tym, że Marrona już tam nie było, by przyjąć to uderzenie. Rzucił się do przodu w chwili pchnięcia, na tyle źle obliczając ruch, że ostrze zawadziło o jego habit przy swojej wędrówce w bok. Jedno przelotne spojrzenie w rozszerzające się ze zdumienia oczy przeciwnika, jedynie o stopę oddalone od jego własnych. I wtedy skierował tępe ostrze drewnianego miecza na kciuk sieur Antona, no proszę, niech upuści miecz na oczach swojego mistrza, niech on się okaże głupcem, nie ja...
     Ale miecz sieur Antona nie upadł. Młody rycerz odsunął się miękko poza zasięg i pokazał, że docenia akcję Marrona skinieniem głowy, w którym wyrażał się zdumiony szacunek. Lecz przecież... metalowe ogniwa w kolczej rękawicy, pomyślał Marron, przybity, i teraz już się będzie miał na baczności, nie pozwoli już sobie drugi raz na nieuwagę...
     On też nie. Zwarli się znowu i tym razem walczyli jak równi sobie, uderzenie i zablokowanie, cięcie i parowanie. Przez pięć ciężkich minut okrążali się i walczyli, nieświadomi niczego innego na dziedzińcu. Pod koniec tego czasu oczy Marrona piekły od potu, oddech był wytężony, a ramię od miecza okrutnie bolało, a każdy ruch, jaki wykonywał, był jedynie do tyłu. Ponieważ tak naprawdę nie byli sobie równi: to sieur Anton był tutaj mistrzem i obaj o tym wiedzieli.
     Lecz Marron całe życie walczył z silniejszym od siebie mężczyzną, nigdy nie dorównał swojemu stryjowi, jeżeli chodzi o wzrost, szybkość czy umiejętności. Jego silną stroną była obrona i desperacko korzystał ze wszystkiego, co umiał. Zablokować i sparować, zamarkować i cofnąć się, i ponownie zablokować. Sieur Anton trzymał teraz rękojeść miecza obiema rękoma, a twarz miał pobladłą z upokorzenia. Pomimo obietnicy, używał też ostrza, odłupując wióry z drewnianego ostrza Marrona. Czy walka zakończy się, gdy kij pęknie? Czy magister Ricard rozkaże rycerzowi się zatrzymać. I czy sieur Anton usłyszy lub usłucha takiego wezwania?
     Marron nie był pewien, lecz ta myśl, chwilowa przerwa w koncentracji, wystarczyła, by odciągnąć jego oczy na bok, by poszukać zbrojmistrza. A więc jednak to on był głupcem: wiedział o tym w chwili, gdy to zrobił i szybko z powrotem skierował oczy na rycerza, lecz zbyt późno. Sieur Anton już kierował miecz przez jego rozkojarzoną osłonę – bez wahania, ostry jak brzytwa czubek, ramię napędzane przez całą jego frustrację.
     W tym momencie Marron zobaczył, jak twarz rycerza się zmienia, w chwili, gdy zadawał cios. chłopiec zanurkował i potoczył się – zawsze tocz się w kierunku swojego przeciwnika, nigdy od niego. Wejdź w jego zasięg, zbij go z nóg, jeśli zdołasz, jeśli musisz, ugryź go w kostki. Jeśli się odtoczysz, pójdzie za tobą i będzie się śmiał, w chwili, gdy będzie cię zabijał – ale umarłby, bez względu na wszystko, byłby martwy, zanim upadłby na ziemię, gdyby sieur Anton z głośnym okrzykiem nie odrzucił miecza.
     Nie starczyło czasu, nawet przy tym geście, by ocalić skórę Marrona, lecz ocaliło mu to życie. Ostrze ominęło serce, ominęło całą pierś, rozdarło habit i ciało na lewym ramieniu, zanim nie potoczyło się na kamieniach dziedzińca. Marron czuł rozdzierający chłód tego dotknięcia i bijące gorąco, które za nim podążyło. Lecz toczył się, toczył do stóp przeciwnika, aż spojrzał na pobladłą twarz rycerza i odkrył, że jego drewniany miecz spoczywa nadal w jego gorączkowym uchwycie.
     I pchnął w górę, bezsilnie, nic mu już siły nie zostało. Lecz dosyć, by ominąć pierś mężczyzny w kolczudze. Skierował tępy czubek na gardło sieur Antona i uderzył na tyle mocno, by pozostawić, jak sądził, siniaka. Na tyle mocno, by ciąć, gdyby miał klingę z ostrzem, które by mogło tego dokonać. Ciąć i przekręcić, dla mnie śmierć, jak sądzę...
     Sieur Anton odskoczył poza jego pole widzenia, kaszląc i przeklinając, a później pojawił się znowu, jedną ręką pocierając gardło, lecz mimo tego z niewyraźnym uśmiechem na twarzy.
     – Dobra robota. Chociaż, jak sądzę, ja pierwszy zadałem śmierć. – Jakby mógł odczytać myśli Marrona z jego twarzy. Może tak było.
     Wyciągnął dłoń do dołu ponownie. Marron upuścił drewniany miecz i sięgnął, by ująć podaną sobie rękę. Sieur Anton z łatwością postawił go na nogi i przytrzymał, gdy zagroziło, że nogi się pod nim ugną. Dał chwilę na złapanie oddechu i równowagi. Potem powiedział: – Pokaż mi – gestem wskazując na drugie ramię.
     Popatrzyli razem. W rękawie było rozdarcie, wokół szeroka mokra plama. Sieur Anton odsunął rękaw i odkrył długą, rozległą ranę na przedramieniu.
     – Nie za głęboka. Niestety, pokryje się blizną, ale niezbyt dużą. Nie będzie przeszkadzała w posługiwaniu się ręką. Powiedz mi jeszcze raz swoje imię.
     – Marron...
     – A więc, fra Marronie – znowu się z nim drażnił, lecz już bez śladu pogardy – niech ktoś to obmyje i opatrzy, a potem wróć tu z powrotem, dobrze?
     Kiwnięcie głową, klepnięcie po ramieniu i sieur Anton odwrócił się, podniósł miecz i zbadał jego ostrze, wyciągnął z pasa kawałek materiału, by je wytrzeć. Marron patrzył za nim, nagle poczuł, że kręci mu się w głowie i jest zdezorientowany, a ból w jego przedramieniu zaczął się wciskać coraz głębiej w ciało jak rozpalony pręt do znakowania bydła. Potrząsnął głową, by odpędzić słabość, rozejrzał się, zdał sobie sprawę, że na dziecińcu nie było już żadnego innego ruchu, że inne ćwiczenia już dawno się skończyły, że wszyscy jego bracia z oddziału i rycerze stali pod ścianami, że oczy wszystkich koncentrowały się na nim, sieur Antonie i ich poruszeniach.
     Zachwiał się odrobinę wtedy i Aldo pospieszył mu z pomocą. Silny bark go podparł, ramię otoczyło pierś i potoczyły się szeptane słowa: – Dobrze się spisałeś, byłeś cudowny, z prawdziwym mieczem w dłoni, sprawiłbyś mu lanie, i czy on próbował cię zabić, tutaj...? – A Marron jedynie stał i potrząsał głową i obserwował, jak krew spływa w dół i skapuje z palców, aż fra Piet podszedł i powiedział, gdzie powinni się udać, by znaleźć bandaże i wodę, i świeży habit. I nawet on dla Marrona miał pochwalne skinięcie głową i proste słowa uznania, że walczył dobrze i nie zawiódł braci. Lecz jakoś słowa, które najmocniej rozbrzmiewały w głowie Marrona, były te, które sieur Anton wypowiedział na odchodne, wróć tu z powrotem, dobrze?
     Nie pytanie ani nie zaproszenie, prawie rozkaz. I Marron nie wiedzieć czemu, chciał wrócić. Wróci, jeśli mu na to zezwolą.
     
     * * *
     
     Pierwsza słabość minęła i na prośbę Alda Marron osuszył krwawiące ramię zakrwawionym rękawem, przyciskając materiał mocno, by powstrzymać upływ krwi. Przekonał się, że może chodzić już mniej lub bardziej pewnie, lecz Aldo poszedł z nim bez względu na wszystko i bez bezpośredniego pozwolenia. Czynić to, co nie zostało wam rozkazane, jest nieposłuszeństwem. Stąpali po kamieniach ostrożnie jak po jajkach, czekając na głos fra Pieta odwołujący Alda.
     Nie nadszedł i żaden z nich nie obejrzał się, by zobaczyć, czy są obserwowani. Lepiej może nie wiedzieć. Aldo miał cichą zgodę, albo nie. A jeśli nie, to dowie się z pewnością później. Czasem wątpliwość była lepszym kompanem od pewności.
     Znaleźli infirmerię, pytając o drogę dwa razy. Brat aptekarz polał ranę ognistym, palącym płynem, który bardziej od rany sprawił, że Marron zaskowyczał. Później owinął ją lnianymi pasmami materiału i obiecał bliznę nie szerszą niż szerokość palca, a długą na dwa palce. A stamtąd do zakrystii – Marron spodziewał się, że będzie musiał sam uprać i naprawić habit, co było zwyczajem w opactwie, lecz odkrył, że zabrano mu go i dano inny bez słowa komentarza – i z zakrystii z powrotem na dziedziniec. Nawet bez rozkazu sieur Antona nie wiedziałby, gdzie indziej ma pójść.
     Znajdowała się tam cała szóstka Rycerzy Odkupicieli, toczyli pojedynki ze sobą. Fra Piet i oddział odeszli, tak samo jak magister Ricard.
     Po chwili sieur Anton dojrzał, że stoją w drzwiach, o ile nie wyglądał ich powrotu specjalnie. Odszedł od ćwiczeń, wznosząc lewą rękę i obniżając miecz, jego partner kiwnął głową i stał bez ruchu, podczas gdy sieur Anton przeszedł do nich przez dziedziniec.
     – Ty – powiedział nieuprzejmie do Alda – twój oddział odszedł do zbrojowni. Masz tam ich dogonić. – Tędy – wskazał, widząc wyraźne wahanie Alda. A do Marrona: – A ty stań tam i przyglądaj się. Och, nie martw się. Wybłagałem ciebie od twojego spowiednika. Przynajmniej na godzinę. Obserwuj mnie.
     Wrócił do ćwiczeń. Aldo rzucił Marronowi niepewne spojrzenie i ruszył, niemal biegnąc, by odnaleźć oddział.
     A co ze mną, myślał Marron, z niespokojnym spojrzeniem na słońce wysoko na niebie, kiedy dzwon wezwie nas na modlitwę, czy będę musiał pójść do sali razem z rycerzami? Nie mógł sobie tego wyobrazić, lecz również nie mógłby czekać przed drzwiami. Przestrzeganie czterech Wielkich Godzin było najważniejszym obowiązkiem każdego z braci, bez względu na rangę.
     
     * * *
     
     Brat Szeptacz jeszcze się nie odezwał, ale winny był posłuszeństwo też tutaj. Pomyślał, że nawet jeśli nie jako brat wobec rycerza, zgodnie z Regułą – bo tego nie wiedział lub nie mógł sobie przypomnieć – to przynajmniej jako kmieć wobec pana, co stanowiło przyzwyczajenie całego życia. Marron stał tam, gdzie mu polecono, i obserwował, jak sieur Anton walczy.
     I w końcu zrozumiał, dlaczego ci mężczyźni nosili kolczugi nawet do ćwiczeń, i zrozumiał, jak mu się udało wytrzymać podczas własnego pojedynku tak długo. Przynajmniej do momentu, w którym sieur Anton został pokonany przez gniew. W jakimś zakątku swojego umysłu rycerz musiał jednak wciąż pamiętać, że jego miecz jest zaostrzoną stalą, a Marron nie ma zbroi i łagodził każde uderzenie ostrożnością. Śladu nie widział takich zahamowań teraz, pomiędzy mężczyznami jednako uzbrojonymi, wyszkolonymi i chronionymi. Marron nie przeżyłby nawet minuty takiej zaciekłej szermierki, nie mówiąc o pięciu. Ani też nie przeżyłby wielu, lub raczej żadnego, z uderzeń, które, jak widział, krzesały iskry z kolczug, gdy się od nich odbijały.
     Cała szóstka rycerzy była doskonale wyszkolona, możliwe, że lepszych nigdy nie widział. Sieur Anton, jak ocenił, był z nich najlepszy. Miecz tego człowieka oszukiwał, zwodził, tańczył ze światłem, drażniąc się, kusząc, by potem uderzyć na serio. Żadna walka nie trwała długo, zmieniali partnerów często, czasem walcząc dwóch na jednego, i nawet w tych starciach sieur Anton częściej wygrywał, niż przegrywał.
     W końcu ogłosili koniec. Schowali miecze w pochwach, wymienili kilka zdań cichymi głosami. Pięciu odeszło razem, podczas gdy sieur Anton pozostał tam, gdzie stał, przyzywając do siebie Marrona wzrokiem.
     – Jak ramię? Nie dokucza zbytnio? – I gdy Marron skinął głową: – Dobrze. Chodź ze mną.
     Marron popatrzył na niebo, zobaczył, że słońce zbliża się do zenitu, i chciał zapytać, dokąd zmierzają. Jakiejkolwiek by mu odpowiedzi udzielił rycerz, chciał powiedzieć: później, proszę, teraz muszę iść na modlitwę – lecz tego nie zrobił. Nic nie powiedział, tylko szedł w milczeniu za wysokim, młodym rycerzem, podtrzymując bolące lewe ramię obolałym prawym i podążał posłusznie przez wąskie przejście i w górę kręconych schodów, i przez korytarz do drzwi, które otworzył sieur Anton.
     Jego prywatne kwatery: mała komnata, zupełnie nieluksusowa według standardów szlachty, lecz młodszemu bratu Zakonu wydawała się oszałamiająco wygodna. Ściany zawieszono kolorowymi gobelinami, na podłodze leżały dywaniki, okno miało okiennice, a łóżko pokrywały futra. Rzeźbiona skrzynia stała w jednym kącie, goły, drewniany stojak w drugim.
     Sieur Anton odpiął pas z mieczem i rzucił je na łóżko, a za nimi poleciały wysłużone skórzano-metalowe rękawice, które ocaliły go przed upokorzeniem po ciosie kijem Marrona, a możliwe też, że przed utratą palca w czasie jednego z pojedynków. Przeciągnął ręką po zmatowiałych od potu włosach i wsunął ją pod kołnierz kolczugi.
     – Pomóż mi z tym. Jeśli możesz...
     Jedną ręką Marron wciąż przytrzymywał łokieć zranionego przedramienia. Puścił je szybko i podszedł, by złapać kolczugę w ramionach, dziwiąc się, jak delikatne były poszczególne ogniwa i jak giętka okazała się zrobiona z nich zbroja. Sieur Anton schylił się i kilka razy skręcił tułów, cofnął się o krok i wyślizgnął z kolczugi. Ciężar przyciągnął ręce Marrona do ziemi, sprawiając, że zasyczał z bólu, który ponownie przebudził się w jego ramieniu.
     – Powieś ją tutaj – powiedział rycerz, wskazując w kierunku stojaka.
     Kolczuga opadła na drewnianą ramę ze szmerem ogniw. Gdy Marron odwrócił się, zobaczył, że sieur Anton siedzi na łóżku i podsunął jedną z obutych nóg w jego stronę.
     – Jeśli jesteś tak łaskaw...
     
     * * *
     
     W ten sposób Marron – który przysiągł stryjowi, że nigdy nie zostanie niczyim sługą i będzie służył tylko Bogu – klęczał przed tym człowiekiem, ściągając mu buty. I pozostał na kolanach, wciąż się zastanawiając, co tu robi, poza tym, że okazał się być przydatny w swojej usłużności, gdy wzbudzający dreszcz dźwięk wielkiego dzwonu przebudził jego kości, przypominając im, która godzina.
     Wciągnął gwałtownie powietrze, nie mógł się opanować. Zerknął na sieur Antona z niemą prośbą w oczach, muszę pójść teraz, chociaż nie znam drogi. I otworzył usta ze zdziwienia, ponownie nie potrafił tego ukryć, gdy rycerz zsunął się z łóżka na kolana obok niego.
     – Czy znasz nabożeństwo?
     – Tak, sieur. – Oczywiście, że je znał, lecz...
     – Dobrze. Zmówimy je razem.
     Marron czekał, aż sieur Anton rozpocznie. Sieur Anton cierpliwie odczekał, aż dzwon uderzy po raz siódmy, który ogłaszał, że modlitwy rozpoczęły się w wielkiej hali. I wtedy obaj zaczęli recytować starożytne słowa, po kolei. Jeśli nawet było dziwne, że świecki rycerz prowadzi, podczas gdy brat po złożonych ślubach jedynie odpowiada, jak robiłby ktokolwiek nie związany z kościołem, nie wydało się to wtedy takim Marronowi.
     
     * * *
     
     Szybciej uporali się z nabożeństwem niż ludzie zgromadzeni w hali, a dwa przemawiające cicho głosy mniej poruszały niż setki braci odzywających się razem, lecz dla Marrona taka modlitwa była nie mniej pobożna. Sieur Anton pozostał jeszcze na kolanach przez dobrą minutę po tym, jak skończyli, jego usta poruszały się w prywatnej modlitwie, a jego spojrzenie po niej wydawało się tak otwarte, tak zachęcające, że Marron zaryzykował pierwsze pytanie.
     – Proszę o wybaczenie, sieur, lecz – czy zawsze odmawiasz modlitwy tutaj, samotnie w swojej komnacie?
     – Tak. Przestrzegam wszystkich Godzin, tak samo jak ty, lecz robię to w samotności. – Widząc zdziwienie Marrona, zareagował gorzkim śmiechem. – Myślałeś, że będę obnosił się ze swoją pobożnością przed tymi zarozumiałymi bufonami, innymi rycerzami, robił z siebie przedstawienie przed twoimi braćmi i Bogiem? Że będę wystawiać na widowisko swoje pochodzenie i niepodważalną wartość. Nie, dziękuję. Nie...
     Gwałtownie wstał i przeszedł do wąskiego okna, które przepuszczało jedynie przytłumiony cień dnia. Marron czuł się niezręcznie, na końcu języka miał już przeprosiny, lecz nie rozumiał, dlaczego miałby przepraszać, w jaki sposób rycerza obraził.
     Po chwili sieur Anton odwrócił się i ulokował w prześwicie, przybierając bardziej naturalny uśmiech. – Raz jeszcze: nie. Lecz to ciebie nie dotyczy, Marronie. A teraz mnie posłuchaj. My, rycerze Zakonu, możemy ze sobą sprowadzić pazia albo giermka na czas naszej tu służby. Niestety, nie mam żadnego. Nie przez zaniedbanie, mogę cię o tym zapewnić. Nie ukryłem też nigdzie jego zwłok. I preceptor oświadczył, że mogę wybrać kogoś z nowo przybyłych braci, aby wypełnić ten brak. Chciałbym wybrać ciebie, lecz powiedziano mi, że nie mogę tego na nikim wymusić. Muszę poprosić. – Uśmiech, z jakim to mówił przez chwilę wyrażał żal, jakby żałował zmiany w statusie, do jakiej nie przywykł. – Tak więc ten jeden raz to ja zwracam się z prośbą do ciebie, Marronie. Czy będziesz służył mi jako giermek? Obowiązki nie są męczące, nie jestem wymagającym panem. I mogę nauczyć cię więcej, niż się do tej pory nauczyłeś, a nawet więcej niż byś się nauczył przez dwadzieścia lat, jakie byś spędził w Roq jako garnizonowy braciszek. Władać mieczem i o innych sprawach. Zgodzisz się? Nie poproszę po raz drugi – dodał jako chłodne ostrzeżenie, by Marron nie zaczął go zwodzić czy się targować.
     To nie było potrzebne. Marron nie miał nic, co mogłoby być przedmiotem targu, nie widział też nic, o co mógłby się targować. Rzekł więc tylko: – Ja... ja nie chcę opuścić swojego oddziału, sieur... – Najbardziej ze wszystkiego nie chciał odejść od Alda. Potrzebny mu był przynajmniej jeden przyjaciel na tym rozległym zamku, w tym nowym i – tak – tym rozległym, ponurym życiu. Lecz poza tym między wszystkimi braćmi z oddziału była prawdziwa więź, której nie chciał zrywać z własnej woli.
     – Tak się nie stanie. W większości przypadków nie będziesz mi potrzebny przez więcej niż dwie, trzy godziny dziennie. Będziesz nadal bratem tutaj, ze wszystkimi obowiązkami brata, wymagać będę od ciebie dodatkowej pracy. Powiedz tak lub nie, Marronie, ale powiedz to szybko.
     – W takim razie, tak, sieur. I dziękuję...
     Sieur Anton pokręcił głową ironicznie. – Rozcinam mu ramię do kości, a potem obarczam dodatkową robotą, a on mi dziękuje za ten przywilej. Takie jest życie paniątka, Marronie. Sam nasz dotyk sprowadza błogosławieństwo. Podejdź tu. Nie, tutaj. – Podniósł się na nogi i sięgnął, chwytając ramię Marrona, pociągnął go do okna. Wskazał coś. – Tam. Widzisz?
     – Wieża, sieur?
     – Tak, ta wieża.
     Okno wychodziło na jeszcze inny dziedziniec, mniejszy niż ten, na którym byli poprzednio. Prawdopodobnie mniejszy od wszystkich innych na zamku, Marron pomyślał. W kącie stała pojedyncza kwadratowa wieża, z obu stron otaczał ją niski mur. Właściwy Roq był kwadratowy jak dziedziniec, lecz ta wieża wychodziła poza ten zarys. Musi stać z prawej strony na wzniesieniu, na samym brzegu skały, która stała się podstawą dla zamku. Ten mur musi skrywać za sobą bardzo głęboką przepaść.
     – To najstarsza część cytadeli – powiedział sieur Anton. Jego ręka sięgnęła do szyi Marrona i przytrzymała, by nie przestawał patrzeć. – Pierwsza forteca, która została wzniesiona tutaj przez Szarajów. Zwykle nie budują, lecz w tym miejscu to zrobili i utrzymali, aż ją im odbiliśmy. Całą resztę postawiliśmy sami, zewnętrzne wybrzuszenie jest całkowicie naszym dziełem, lecz tej wieży nawet Szarajowie nie zbudowali. Była tutaj już wcześniej. Postawili swoją fortecę wokół wieży. Może by nią w ten sposób zawładnąć? Jeśli znano powód, nikt mi go nie wyjawił. Czy wiesz, jak się ta wieża nazywa?
     – Nie, sieur.
     – Jeśli Szarajowie mieli dla niej nazwę, to jej nie słyszałem, lecz my nazywamy ją Wieżą Królewskiej Córy.
     – Sieur?
     – Słucham, Marronie.
     – Lecz król... król nie ma córki.
     – Zgadza się. Sam nadał jej tę nazwę. Według legendy, przybył tu po upadku Ascariela, lecz przed Konklawe. – Oczywiste, że przed Konklawe, kiedy indziej mógłby przyjechać? – Popatrzył na wieżę i nakazał Zakonowi, by dobrze jej strzegł. Mówią, że śmiał się, gdy nadawał jej to miano.
     Mogło dokładnie tak być. Było to śmieszne, jeśli ktoś ośmieliłby się śmiać. Żadnych córek nie miał król Outremeru i żadnej twarzy, jaką by widziano poza jego pałacem w ciągu tych czterdziestu lat. Wybrał sprawowanie rządów w zupełnym odosobnieniu, bez najmniejszych wyjątków, i bez wyjaśnień.
     Wprawdzie nazwa była dziwna, lecz nie wydawała się ważna, a mimo to uścisk sieur Antona nie osłabł.
     – Przyjrzyj się... – wyszeptał i nic więcej.
     W końcu: – Sieur? Nie widzę drzwi... – Żadnych drzwi ni okien po tych dwóch stronach, jakie były widoczne, jedynie jednolity kamień, na którym swój ślad odcisnęły lata, a mur okalający wieżę został zbudowany zbyt blisko, by zmieściło się tam przejście, którego nie mógł dojrzeć.
     – Zgadza się. Nie ma drzwi. I taki według niektórych moich współbraci powinienem być ja: samotny, odizolowany. Bez drzwi, bez okien. Być może odkryjesz, że przekazali to nastawienie swoim sługom. Jeszcze jedno błogosławieństwo, jakie ci przypadnie za sprawą mojego dotyku. Czy wiesz, jak naostrzyć miecz?
     – Sieur?
     – Czy potrafisz posłużyć się toczydłem?
     – Tak, sieur. – To była pierwsza lekcja, jakiej udzielił mu stryj, zanim jeszcze zezwolił na użycie ostrza podczas ćwiczeń.
     – Dobrze. – Sieur Anton rzucił swój miecz, pochwę i pas, wszystko razem. Marron złapał niezręcznie. – Nazywa się Josette. Wyszczerbiłem ostrze, o ile się nie mylę na kolczudze Raffela. Zabierz ją do stajni, pokażą ci, gdzie jest toczydło. Przynieś ją, gdy skończysz i traktuj z szacunkiem, pochodzi z lepszego rodu niż ty. Potem będziesz mógł się oddalić do swojego oddziału. Nabożeństwo już się skończy i będą szukać obiadu.
     – Sieur?
     – Tak?
     – Czy nie powinienem przynieść obiadu tobie? – Bez względu na to, czy był giermkiem, czy sługą znał obowiązki człowieka, który miał pana.
     Sieur Anton zaśmiał się krótko. – Nie. Nie jadam w środku dnia. I nie będzie to twoim obowiązkiem, rano czy wieczór. Stołuję się z kilkoma moimi konfratrami, którym, jak ci pewnie zostanie powiedziane, obojętne jest towarzystwo, w jakim przebywają. Raffel i jemu podobni. Widziałeś nas dzisiaj razem w czasie ćwiczeń. Wystarczy ich giermków, by nas wszystkich obsłużyć. Lecz dziękuję za to, że o mnie pomyślałeś. Miecz, Marronie, zajmij się mieczem. Możesz się przekonać, że jestem drobiazgowy, jeśli chodzi o broń.
     Przerzucił zakryte pończochami nogi na łóżko, wyciągnął się, splótł dłonie za głową i zamknął oczy.
     Marron pobiegł.
     Gdy biegł, pomyślał, że o czymś jeszcze przypomniała mu wieża bez drzwi, bez okien, bez wejścia. Nie o sieur Antonie, nie – tego nie zrozumiał – lecz coś jakby poruszyło się, załaskotało go w jakimś zakamarku głowy.
     Biegł, spieszył przez przejścia i owijał się wokół zakrętów pokonywanych kłusem, podczas gdy jego umysł bezowocnie próbował uchwycić na wpół uformowaną myśl. Oczywiście się zgubił. Prawdopodobnie zgubił się, zanim jeszcze rozpoczął tę wędrówkę. Nie widział w pobliżu braci, których mógłby zapytać o drogę. Musieli wciąż być zajęci modlitwą. Także żadnych rycerzy ani ich sług: południe było najwznioślejszą Godziną zarówno dla świeckich, jak i ludzi Kościoła. Wieśniacy przerywali pracę na polu, gdy słyszeli dzwon w południe, aby uklęknąć na ziemi i zmówić modlitwę. Przyzwoici mieszkańcy miast gromadzili się w kościołach. Każdy w klasztorze przyszedłby do kaplicy. W klasztorze, a jak widać i na zamku, przynajmniej jeśli ten zamek stanowił własność Zakonu.
     Każdy, z wyjątkiem sieur Antona.
     
     * * *
     
     Marron musiał wykreślić swoją własną ścieżkę przez dziedzińce i korytarze, wokół niespodziewanych i niemile przez niego widzianych zakrętów, w górę schodów, choć wędrówka nimi nie była mu po drodze, skoro powinien iść w dół. Wydawało się, że nie ma przejścia. Każde okno, jeśli tylko do niego podszedł, wzmagało jego zagubienie, ukazując mu widok, którego nie oczekiwał. To musi być dodatkowy walor obronny, uznał, o jakim pomyśleli budowniczowie zamku, ma wprowadzić zamieszanie w szeregach najeźdźcy, jeśli dotarłby tak daleko. Lub też była to magia. Zaklęcie rzucone, gdy budowniczowie zakończyli pracę, które miało sprawić, by stopy każdego obcego zeszły z właściwej ścieżki...
     Nie jestem obcym. Jestem jednym z braci! Pragnął wykrzyczeć te słowa bezdusznym ścianom ukrywającym przed nim drzwi, gdy ich potrzebował, w miejscach, gdzie, jak sądził, powinny się były znajdować.
     Bez okien, bez drzwi... Znowu ta myśl – czy raczej nie myśl, bardziej obraz czy idea...
     
     * * *
     
     W końcu pewne przejście ofiarowało mu ulotny widok, moment rozpoznania: z całą pewnością wspinał się wczoraj tą wąską, słabo oświetloną rampą, kiedy fra Tumis przeprowadził ich ze światła słonecznego w cień, zanim sprowadził wszystkich w dół do Komnaty Królewskiego Oka.
     Marron ruszył biegiem. Tak, był tu ten sam wybrukowany dziedziniec i wewnętrzna fosa i za nimi w końcu stajnie. I tutaj byli szarajscy stajenni, niewolnicy i niewierni, nie ochrzczeni, którym nie wolno było uczestniczyć w praktykach religijnych. Zapytał o toczydło i jeden z chłopców zaprowadził go.
     Gdy pokręcił kołem i wyciągnął miecz sieur Antona z pochwy, pomyślał: – Surayon!
     Surayon, oczywiście, że o to chodziło. Surayon, Zawinięta Kraina: bez drzwi, bez okien. Żadnej drogi do środka czy na zewnątrz.
     Był zadowolony, że ta myśl nie przyszła mu do głowy przed oknem w komnacie sieur Antona. Mógłby ją wypowiedzieć na głos. Samo wypowiedzenie nazwy Surayonu było nieposłuszeństwem, które karano bardzo surowo, a było tak w opactwie w domu. Tutaj nawet nie miał śmiałości wyobrazić sobie, jaka mogłaby go spotkać za coś podobnego kara.
     Przynajmniej oficjalna kara. W komnacie sieur Antona... Pomyślał, że ręka sieur Antona wymierzyłaby mu własną karę, ale ta też okazałaby się surowa. Gdyby wydawało się, że Marron łączy ze sobą te trzy rzeczy, wieżę, rycerza i Zawiniętą Krainę z legendy, pogłoski, wymienianej przerażonym szeptem herezji – och, na chwałę bożą, pomyślał, że zapłaciłby za tę bezczelność swoją własną krwią...
     Lecz jego krew już została przelana i pieczenie w ramieniu o tym mu przypominało. Najwyraźniej Bóg wymierzył pokutę, nawet za myśli nie wypowiedziane, jeśli dotykały czegoś całkowicie zakazanego. Krainy, która została obłożona anatemą, do której nie można było pojechać, odszczepieńca niepodległego sprawiedliwości, nieuchwytnego wroga, ukrywającego się w tajemny sposób.
     Surayon, Zawinięta Kraina. Bez drzwi, bez okien. I taka sama wieża, i rycerz, który tak o sobie mówił, czy temu zaprzeczał, czy też jedno i drugie zarazem. Wbrew sobie Marron połączył te sprawy, gdy przyłożył miecz sieur Antona do obracającego się kamienia i zagryzł zęby, czując ból, gdy zmuszał się, by trzymać odskakujące ostrze równo.
     Wydawało mu się, że słyszy płacz dziecka w krzyku stali na kamieniu. Wydawało mu się, że widzi krew rozpryskującą dookoła zamiast iskier. Pragnął zaryglować także swoje drzwi, uszczelnić wszelkie okna, jakie posiadał, być wieżą silną, niezawodną, niezdobytą, samotną.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

34
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.