nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Robin Wayne Bailey
Miecze przeciw Krainie Ciemności
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Na ulicy Taniej ruch uliczny wzmógł się nagle. Szlachcice podążali wzdłuż szerokiej alei w palankinach z jedwabnymi zasłonkami, niesionych na ramionach służących. Kupcy stali przed sklepami i stoiskami, warkliwie zachęcając ciżbę kupujących. Staruszki pochylały się nad wystawionymi warzywami i owocami, marszczyły nosy i narzekały na jakość, próbując stargować cenę. Kurczęta, kaczki i gęsi w drewnianych klatkach darły się ogłuszająco, gdy przyszli nabywcy oglądali je uważnie i dźgali przez pręty. Tłuste, spętane pieski na smyczach, rozłożone pod jednym z namiotów, skamlały pozbawione nadziei, tocząc wokół załzawionymi oczami. Tak jak i ptactwo w klatkach, je również przeznaczono na czyjś obiad.
     Na rogu ulic Taniej i Rzemieślników rozlokowała się para młodych, półnagich kuglarzy. Młoda asystentka z lśniącymi czarnymi włosami, związanymi jaskrawą wstążką, prześlizgiwała się wśród tłumu. Potrząsała drewnianą miską, próbując łowić monety. Mężczyźni przerzucali się sztyletami. Widać, że byli mistrzami w swoim fachu. Gorące słońce błyszczało na spoconej skórze i fruwającej stali, ale żonglerzy śmiali się, wykrzykiwali przytyki pod swoim adresem i próbowali wzajemnie odwrócić uwagę, ryzykując, że ten drugi chybi.
     Do miski dziewczynki wpadło tylko kilka monet. Kocur zmarszczył brwi. Żałował, że nie ma choć jednego miedziaka, by nagrodzić czymś ich niezwykłe umiejętności.
     – Skąpa ta publika – skomentował. – Cieszą się przedstawieniem, a niczym się nie odwdzięczają.
     Ruszyli na południe, przepychając się przez zatłoczoną ulicę. Słońce paliło ich głowy i karki. Fafhrd oblizywał usta, obracając głowę w prawo i w lewo. Kocur podejrzewał, że towarzysz myśli o karczmie i zimnym napitku.
     Nagle olbrzym dał susa w lukę w ciżbie i pociągnął przyjaciela za przód szarej tuniki. W tej samej chwili głowa Kocura znalazła się na drodze ogromnego dywanu, niesionego niepewnie przez tragarza na ramionach, a między nogami zaplątał się mu na wpół zagłodzony, szukający resztek ogar.
     Fafhrd szarpnął, ściągając swojego mniejszego towarzysza tragarzowi z drogi, i ponownie postawił go na nogi. Ogar wystrzelił z przeraźliwym warkotem w przeciwnym kierunku, wprost pod nogi nic nie widzącego tragarza z dywanem. Mężczyzna wrzasnął, pies zaskowyczał, a przynajmniej dziesięciu przechodniów zaklęło donośnie. Gobelin rozwinął się w powietrzu i błysnął barwnie. Dywan i tragarz przez chwilę wisieli nad ziemią, a potem legli w pyle ulicy, a inni przechodnie zaczęli się o ich potykać. Pies, ogarnięty paniką, przeskoczył ponad plecami leżących i wpadł między sklepikarzy, rozrzucając wokół torby i paczki.
     Fafhrd przybrał niewinny wyraz twarzy i zagwizdał melodyjnie, a następnie odwrócił się plecami do zamieszania. Kocur popatrzył na niego gniewnie i poszedł za nim. Wciąż jednak zerkał przez ramię. Szaleństwo zataczało coraz szerszy krąg. Grupka uliczników wykorzystała zamieszanie, by ukraść nieostrożnemu kramarzowi pomidory. Mężczyzna zauważył kradzież zbyt późno, by jej zapobiec, więc tylko rzucał za nimi garściami pomidorów, niestety trafiając niewinnych przechodniów. Ci, wzburzeni, zdecydowali się stawić mu czoła.
     Dwie staruszki walczyły o główkę zakurzonej kapusty, którą upuściła jedna z nich. Kocur przysiągłby, że w życiu nie słyszał takich słów z ust kobiet w tak podeszłym wieku. Obserwował, jak obydwie chwyciły nagle nieszczęsne warzywo, a w powietrze wyfrunęły zielone liście. Staruszki przez chwilę patrzyły na to oszołomione, a potem rzuciły się sobie do gardeł.
     W ciągu kilku sekund rozpętało się piekło. Kupiecki kram rozpadł się pod ciężarem trójki okładających się pięściami mężczyzn. Jedna z klatek z gęsiami pękła. Ptactwo rozbiegło się, gęgając histerycznie.
     Kocur żwawo przebierał nogami, żeby nadążyć za Fafhrdem. Olbrzym wysforował się nieco przed niego, pozostawiwszy za plecami chaos. Dopiero gdy Kocur się z nim zrównał, zauważył, że towarzysz przyciska do piersi niewielką lutnię z różanego drzewa.
     – Przepraszam bardzo – powiedział grzecznie Kocur – ale zdaje się, że jakaś lutnia przyczepiła się panu do ręki.
     – Ojej, naprawdę? – zapytał Fafhrd z zaciekawieniem. – Cóż, zdaje się, panie Kocurze, że ma pan rację. Cóż za bystre oko.
     Kocur odchrząknął.
     – Ostatnim razem moje bystre oko widziało taki instrument na kołku w kupieckim namiocie za ladą kramu z sałatą.
     Fafhrd nie odpowiedział. Przebiegł delikatnie palcami po strunach lutni, nie wygrywając żadnej melodii, a jedynie wydobywając kilka pojedynczych melodyjnych nut.
     – Masz zwinne palce, przyjacielu – stwierdził Kocur, wiedząc, że Fafhrd zrozumie podwójne znaczenie jego słów.
     Olbrzym uśmiechnął się szeroko.
     – Potrzebujemy jedzenia i dachu nad głową – powiedział – nie wspominając o monetach na łapówkę dla pewnego strażnika, któremu zapłacimy dziś wieczorem w gospodzie. Zdecydowałem się wyśpiewać nam kolację.
     Kocur zerknął przez ramię i potarł brodę.
     – Doskonały pomysł – odparł – ale najpierw oddalmy się od kupca z kapustą oraz tego całego denerwującego i hałaśliwego zamieszania.
     Trzy kamienice dalej, gdy dotarli do publicznej fontanny przy skrzyżowaniu Taniej i Winiarzy, Fafhrd przybrał odpowiednią postawę, podniósł lutnię i przygotował do pierwszego akordu. Kocur szturchnął przyjaciela pod żebro, zanim ten zdążył zagrać choć nutę.
     – Miska, idioto – szepnął, obserwując tłum wokół nich. – Żebracza miska albo kubek. Jak sądzisz, w co wsypią nam monety?
     Fafhrd opuścił lutnię i poskrobał się po krótkiej rudej brodzie. Na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. Wtem zzuł prawy but i ustawił go przed sobą. Ponownie podniósł lutnię, zagrał pierwszy akord i zaczął śpiewać.
     
     

Och, te północne dziewczyny
Są w smaku jak cytryny
I okropne żony z nich.
Czarnoksięskie poczwary
Mają szpicruty i czary
Układają nimi mężów swych.

     
     Fafhrda szkolono za młodu na barda w skutej lodem krainie zwanej Zimne Pustkowia. Kocur nigdy nie słyszał lepszego głosu. Przysłuchując się pieśni, obserwował dłonie Fafhrda, dziwiąc się, że potrafiły dzierżyć śmiercionośną broń, a jednocześnie tańczyć z delikatną, fascynującą pewnością po strunach lutni.
     Melodyjna piosenka wygrywana przez Fafhrda spodobała się przechodniom, którzy podchodzili bliżej i przystawali, by się jej przysłuchać. Fafhrd, który miał skłonność do przesady, wspiął się na murek okalający fontannę, by być lepiej widzianym. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, że wygląda nieco komicznie bez jednego buta.
     
     
Och, lód jedzą na kolację,
By zachować szczupłą grację –
Bo lubią być przeraźliwie chude, o tak.
Ale powiem wam, kumie,
Co „oziębła”, nikt nie zrozumie,
Póki mej dziewczyny nie położy na wznak!

     
     Publiczność zachichotała z aprobatą. Wzrost Fafhrda i czerwonozłote włosy zdradzały jego pochodzenie i dziedzictwo. Słuchacze zdawali się jeszcze bardziej cieszyć z piosenki, bo kpił z własnego ludu. Nad cholewką pustego buta przesunęło się dużo dłoni. Kilka z nich upuściło nawet monety. Pewien mężczyzna wrzucił rumiane jabłko.
     Twarz Kocura zastygła w niemym przerażeniu. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zatopiłby zębów w jabłku, które spoczęło na dnie buta Fafhrda. Całe szczęście, że w mieście hulał silny, świeży wiatr, inaczej Fafhrd, z bosą i wilgotną stopą, nigdy nie utrzymałby wokół siebie publiki. Zamiast tego ludzie uciekliby, łapiąc się za nosy i błagając o litość.
     
     
Wciąż pamiętam tę noc,
Świat otulił biały koc,
Wkradłem się tam, gdzie stała łożnica,
Ścisnąłem ją w ramionach,
Pragnąłem skosztować jej łona,
Lecz odkryłem, że patrzę w martwe lica.
I świntuchem jestem może,
A wy krzykniecie „Mój Boże!”,
Lecz wyznam wszystko szczerze wam –
Nie było miło z tym ciałem,
Lecz dwa razy ją miałem
I wciąż żadnej różnicy nie było, mówię wam!

     
     Publiczność, która była już całkiem liczną, ryknęła śmiechem. Śmiali się i mężczyźni, i kobiety. Kocur przemykał między nimi, przypatrując się z ukosa ich twarzom, gdy skupili całą uwagę na Fafhrdzie. Jedną ręką wysupłał rękojeść sztyletu – Kociego Pazura. Drugą podtrzymywał wciąż rosnący ciężar sakiewek, chowanych z przodu tuniki.
     
     
Lecz nagle, niech kat mi świeci!
Posiadłem ją po raz trzeci!
Niech mnie diabli do piekła porwą, cóż –
Cztery, pięć! Gdy żyła,
Nigdy nieboszczka nie była
W miłosnych zapasach tak dobrą i już!

     
     Fafhrda zupełnie pochłonęło jego przedstawienie, a tłum wiwatował nieustannie. Kocur nie zdołał ściągnąć jego uwagi, by nieznacznie kiwnąć głową lub ręką i dać znak, że czas ruszać dalej. W końcu poddał się i wyśliznął z tłumu wokół fontanny. Idąc, próbował nie dzwonić pieniędzmi w sakiewkach. Zajął miejsce w cieniu w alejce kilka kroków dalej. Oparł się plecami o ścianę sklepu, po czym kucnął i przygotował na długie oczekiwanie.
     Fafhrd skończył śpiewać pięćdziesiąt siedem wersów później. Kocur podniósł się i wyjrzał na ulicę. Dostrzegł, jak olbrzym złazi z murku fontanny, podnosi but i rozgląda wokół. Obywatele Lankhmaru, widząc, że przedstawienie się skończyło, szybko zajęli się swoimi sprawami.
     Kocur machnął ręką do Fafhrda, kiedy ten w końcu spojrzał w jego kierunku. Dał mu znak, by zszedł z rozgrzanej słońcem ulicy i zagłębił się w cienisty chłód alejki.
     – Już zaczynałem myśleć, że robią tam nabór na dworskiego minstrela – skarcił olbrzyma, gdy ten do niego przykuśtykał. – Wydawało mi się, że prędzej słońce zajdzie, niż ty dośpiewasz do końca swoją sprośną piosenkę.
     Olbrzym oparł lutnię o mur i wysypał zawartość buta. Na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie. Odwróciwszy do góry nogami swoje śmierdzące obuwie, wytrząsnął na dłoń sześć miedziaków, pojedynczego srebrnego smerduka i już nie tak rumiane jabłko.
     – Ci lankhmarczycy to naprawdę straszne liczykrupy i skąpiradła – warknął. – W każdym innym mieście już mielibyśmy nocleg i godziwą miskę gulaszu z chlebem posmarowanym masłem. Ale w nieocenionym Lankhmarze będziemy mieli szczęście, jeśli znajdziemy stodołę i torbę sucharów!
     Fafhrd, zniesmaczony, potrząsnął głową i w zamyśleniu ugryzł jabłko.
     Kocur stłumił mdłości.
     – Wciąż mam lutnię i buta – ogłosił Fafhrd pogodniejszym tonem, rzucając ogryzkiem w głąb alejki. – Może na innym rogu nam się bardziej poszczęści.
     – Oszczędzaj swój słowiczy głos – powiedział Szary Kocur i uniósł tunikę, by pokazać pękatą sakiewkę. Wsypał do niej zawartość pozostałych torebek, a puste posłał w pobliże porzuconego ogryzka.
     Fafhrdowi oczy rozbłysły na widok ciężkiej sakiewki.
     – Och, Kocurze – rzekł z cichym podziwem – ależ z ciebie kieszonkowiec. Tak patrzę i myślę, że chyba najlepszy w tym fachu.
     – Kieszonkowiec? Bzdura! – Mężczyzna w szarym ubraniu uniósł brew. – Te monety to hołd złożony twoim niesamowitym talentom śpiewaczym. Pomogłem tylko nieco twojej publiczności w odpowiednim wyrażeniu podziwu, bo niewłaściwie pojęta skromność uniemożliwiła im wyrażenie go we właściwy sposób.
     Olbrzym uśmiechnął się szeroko i zaczął wzuwać but.
     – Wierzę, że te „datki” pochodziły tylko od tych dobrze ubranych, których było na nie stać?
     Kocur chrząknął.
     – Znaczna ich część pochodziła od kogoś bardzo dobrze ubranego. Koniec, kropka – odparł. – Para amatorów z Gildii Złodziejskiej też pracowała w tłumie. Nie widziałem powodu, by też skorzystali na twoim przedstawieniu.
     Na wzmiankę o Gildii Złodziejskiej twarz Fafhrda zachmurzyła się. Olbrzym posmutniał nieco i rozgniewał się.
     – Już z nimi załatwiliśmy porachunki, nieprawdaż, Kocurze? – spytał ponuro. – Przypomnij mi, że tak było, bo zacznę myśleć, że coś nam jeszcze pozostało.
     – Załatwiliśmy z nimi wszystko, co mieliśmy do załatwienia, Fafhrdzie – odparł Kocur. Stare wspomnienia przytłoczyły go. – Ale może oni nie wszystko załatwili z nami.
     – To dobrze – odrzekł Fafhrd, prostując swoje siedem stóp wzrostu. Zacisnął pięść i wpatrzył się w jasną ulicę, sam stojąc w cienistym mroku alei. – Będę bardzo szczęśliwy, jeśli dowiedzą się, że tu jesteśmy, i zechcą się z nami policzyć.

powrót do indeksunastępna strona

54
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.