nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Guy Gavriel Kay
Władca cesarzy
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Ponadto widział owego lata dość nagłych śmierci i rozpaczliwego, pełnego ludzkiej nędzy bólu, by wrócić do żony i małego dziecka, z którym rzadko się widywał przed wyjazdem na wschód. Po powrocie Rustema pojawił się ten dom i ogród na skraju wioski, a potem jeszcze jedna żona i malutka dziewczynka. Chłopczyk, którego przedtem zostawił z matką, miał teraz siedem lat i siedział właśnie na macie pod drzwiami pokoju lekarskiego, słuchając wykładów ojca.
     A lekarzowi Rustemowi wciąż śniło się podczas niektórych nocy pole bitwy na wschodzie, kiedy odcinał kończyny krzyczącym mężczyznom w dymiącym, niepewnym świetle pochodni płonących na wietrze, ponieważ słońce nie chciało już patrzeć na masakrę. Pamiętał czarne fontanny krwi, pamiętał, jak cały był pokryty jej gorącymi plamami; spryskane nią miał ubranie, twarz, włosy, ręce, pierś… Sam stawał się ociekającym posoką potworem.
     Ręce miał tak śliskie, że ledwie mógł utrzymać narzędzia potrzebne do piłowania, cięcia i przyżegania, a ranni przybywali nie kończącym się korowodem, bez chwili przerwy, nawet po zapadnięciu nocy.
     Następnego ranka uznał, że są gorsze rzeczy niż wiejska praktyka w Bassanii, i od tego czasu trwał niezłomnie w tym przekonaniu, chociaż czasami budziła się w nim ambicja i mówiła co innego, uwodzicielska i niebezpieczna niczym kurtyzana z Kabadhu. Rustem znaczną część swego dorosłego życia usiłował wyglądać na starszego, niż był w rzeczywistości. Nie był jednak stary.
     Jeszcze nie. O zmroku, kiedy zwykle pojawiają się takie myśli, wiele razy zastanawiał się, co by zrobił, gdyby do jego drzwi zastukały możliwość i ryzyko.
     Kiedy potem to wspominał, nie pamiętał, czy owego dnia rzeczywiście rozległo się stukanie do drzwi. Wydarzenia zaczęły rozwijać się z zawrotną szybkością i Rustem mógł to stukanie przeoczyć. Wydawało mu się jednak, że drzwi wejściowe po prostu nagle rozwarły się z hukiem, niemal uderzając pacjentkę, która czekała pod ścianą, a do cichego pokoju wpadli ciężko obuci żołnierze, napełniając go chaosem świata.
     Rustem znał jednego z przybyłych, ich dowódcę – stacjonował on w Kerakeku od dłuższego czasu. Twarz miał wykrzywioną, oczy rozszerzone, płonące jakby w gorączce. Kiedy się odezwał, jego chrapliwy głos przypominał zgrzytanie piły do drewna.
     – Masz przyjść! Natychmiast! Do fortecy!
     – Czy coś się stało? – zapytał Rustem ze swojej maty starannie modulowanym głosem, nie zważając na rozkazujący ton żołnierza, usiłując przywrócić spokój własnym zachowaniem. Była to część lekarskiego wyszkolenia i Rustem chciał, by uczniowie zobaczyli, jak wprowadza je w życie.
     Ludzie przychodzący do lekarza często byli poruszeni; lekarz nie mógł sobie na to pozwolić. Zauważył, że kiedy żołnierz wypowiadał pierwsze słowa, był zwrócony na wschód. To neutralna wróżba. Pochodził oczywiście z kasty wojowników, co mogło być albo dobre, albo złe, zależnie od kasty chorego. Wiatr wiał z północy: niedobrze, ale przez okno nie było widać ani słychać żadnych ptaków, co w pewien sposób równoważyło zły omen.
     – Wypadek! Tak! – wrzasnął żołnierz, nie wykazując ani krzty opanowania.
     – Szybko! Chodzi o króla królów! Strzała!
     Spokój Rustema zniknął niczym rekruci mający przed sobą sarantyńską kawalerię. Jeden z uczniów głośno wciągnął powietrze. Kobieta z chorym okiem padła na podłogę i ze szlochem zwinęła się w kłębek. Rustem wstał szybko, usiłując uporządkować galopujące myśli. Do pokoju weszło czterech ludzi. Pechowa liczba. Razem z kobietą było ich pięcioro. Czy można ją policzyć, by złagodzić złowróżbne znaki?
     Obliczając pośpiesznie swoje szanse, podszedł do dużego stołu obok drzwi i chwycił niewielką lnianą torbę. Wrzucił do niej kilka wiązek ziół i garnuszków z lekami, po czym wziął do ręki skórzany futerał z narzędziami chirurgicznymi. W zwykłych okolicznościach wysłałby najpierw z torbą ucznia albo służącego, by uspokoić ludzi w fortecy, i by nikt nie widział, jak wypada na dwór, lecz ta sytuacja nie pozwalała na zwykłe zachowanie.
     Chodzi o króla królów!
     Rustem zdał sobie sprawę, że mocno bije mu serce. Usiłował uspokoić oddech. Czuł się tak, jakby zaraz miał dostać zawrotów głowy. W gruncie rzeczy bał się. Z wielu powodów. Nie wolno było tego okazywać. Biorąc do ręki laskę, rozmyślnie zwolnił i włożył na głowę kapelusz. Odwrócił się do żołnierza, ustawiając się twarzą dokładnie na północ, i powiedział:
     – Jestem gotowy. Możemy iść.
     Czterej żołnierze wypadli na dwór przed nim. Rustem zatrzymał się, by zadbać o porządek w pomieszczeniu, które opuszczał. Patrzył na niego Bharai, jego najlepszy uczeń.
     – Możecie ćwiczyć z narzędziami chirurgicznymi na warzywach, a potem na kawałkach drewna, posługując się sondami – rzekł Rustem. – Oceniajcie się nawzajem. Wyślijcie pacjentów do domu. Jeśli wiatr się wzmoże, zamknijcie okiennice. Macie pozwolenie na rozpalenie ognia i użycie oliwy do lamp.
     – Panie – odparł Bharai z ukłonem.
     Rustem wyszedł na dwór.
     Zatrzymał się w ogrodzie i znów stając twarzą ku północy, na złączonych stopach, urwał trzy pędy bambusa. Może ich potrzebować na sondy. Podnieceni i przerażeni żołnierze czekali niecierpliwie na drodze. Powietrze pulsowało niepokojem. Rustem wyprostował się, wymruczał modlitwę do Peruna i Pani, i odwrócił się, by podejść do żołnierzy. Zauważył wtedy Katyun i Dżaritę stojące we frontowych drzwiach domu. W ich spojrzeniu malował się strach, a oczy Dżarity były ogromne, co widział nawet z tej odległości.
     Patrzyła na niego w milczeniu, opierając się o Katyun i trzymając na rękach niemowlę. Pewnie któryś z żołnierzy powiedział kobietom, co się dzieje.
     Rustem kiwnął do nich uspokajająco głową; Katyun odpowiedziała mu tym samym i położyła Dżaricie rękę na ramieniu. Nic im nie będzie. Jeśli wróci.
     Wyszedł przez bramkę na drogę, robiąc pierwszy krok prawą stopą i wzrokiem szukając jakiegoś znaku w górze wśród ptaków. Nie zauważył żadnego – wszystkie schroniły się przed coraz silniejszym wiatrem. Tu nie znajdzie żadnej wróżby. Wolałby, by przysłano inną liczbę żołnierzy. Ktoś powinien być mądrzejszy. Teraz jednak niewiele da się zrobić. W fortecy zapali kadzidło jako ofiarę błagalną. Rustem mocniej uchwycił laskę i usiłował przywołać na twarz wyraz spokoju. Nie sądził, by mu się to udało.
     Król królów. Strzała.
     Zatrzymał się gwałtownie na zakurzonej drodze.
     W chwili, kiedy to zrobił, przeklinając się za głupotę i szykując do powrotu do pokoju lekarskiego, wiedząc, jak bardzo to zły omen, usłyszał za sobą głos.
     – Tato – powiedział ktoś cicho.
     Rustem odwrócił się i zobaczył, co jego syn trzyma w rękach. Serce mu na chwilę stanęło albo przynajmniej tak mu się wydało. Z nagłym trudem przełknął ślinę. Zmusił się do zaczerpnięcia jeszcze jednego głębokiego oddechu, stojąc bardzo spokojnie tuż za bramką.
     – Tak, Shaski – odezwał się cicho. Kiedy tak patrzył na chłopca stojącego w ogrodzie, ogarnął go dziwny spokój. Obserwowali go jego uczniowie i pacjenci zbici w ciasną grupkę na portyku, żołnierze stojący na drodze, kobiety w drzwiach. Wiał wiatr.
     – Ten człowiek powiedział… mówił o strzale, tato.
     I Shaski wyciągnął małe dłonie, podając ojcu narzędzie, które przyniósł z sobą.
     – Rzeczywiście, mówił o strzale – powtórzył poważnie Rustem. – A więc powinienem to wziąć z sobą, prawda?
     Shaski skinął głową. Stał wyprostowany, a w jego ciemnych oczach kryła się powaga kapłana składającego ofiarę. „On ma siedem lat”, pomyślał Rustem. „Niech Anahita ma go w swej opiece”.
     Przeszedł przez drewnianą bramkę, pochylił się i wziął od drobnego chłopca wąskie skórzane etui. Narzędzie było darem pożegnalnym od jego ispahańskiego nauczyciela.
     Żołnierz istotnie wspomniał o strzale. Rustem poczuł nagłe, całkiem nieoczekiwane pragnienie, by położyć rękę na tych ciemnobrązowych, kędzierzawych włosach i poczuć ciepło główki syna. Oczywiście wiązało się to z możliwością utraty życia. To mogło być pożegnanie. Nie można odmówić leczenia króla królów, a zależnie od tego, gdzie utkwiła strzała…
     Wyraz twarzy Shaskiego był pełen niezwykłego napięcia, jakby chłopiec rzeczywiście miał jakieś nadprzyrodzone przeczucia. To oczywiście było niemożliwe, ale właśnie uratował ojca przed straszliwie niepomyślną czynnością, jaką był powrót do pokoju lekarskiego, skoro już raz z niego wyszedł i zebrał pędy bambusa, albo przed posłaniem tak kogoś innego.
     Rustem stwierdził, że nie może wydusić słowa. Patrzył jeszcze przez chwilę na Shaskiego, a potem zerknął na żony. Nie było czasu, by cokolwiek im powiedzieć. Jednak świat wtargnął do jego domu. To, co ma się stać, zostało zapisane dawno temu.
     Rustem odwrócił się, szybko przeszedł przez bramkę, a potem poszedł z żołnierzami stromą drogą pod górę, prosto w porywy północnego wiatru.
     Nie oglądał się, wiedząc, jaka się z tym wiąże wróżba, ale był pewien, że Shaski wciąż tam stoi i patrzy za nim, sam w ogrodzie, prosty jak włócznia, mały jak trzcina nad brzegiem rzeki.
     
     Vinaszh, syn Vinaszha, dowódca południowej twierdzy Kerakek, urodził się daleko na południu, w maleńkiej oazie na wschód od Quandiru, na osamotnionej zielonej wysepce otoczonej zewsząd pustynią. Była to oczywiście osada targowa. Wymieniano tam towary i usługi ze smagłymi, ponurymi plemionami ludzi piasku, przyjeżdżającymi na wielbłądach, a potem znów znikającymi na drgającym horyzoncie.
     Dorastając jako syn kupca, Vinaszh dość dobrze poznał koczownicze plemiona, zarówno w czasach handlu i pokoju, jak i wtedy, gdy Wielki Król wysyłał swoje armie na południe w kolejnej bezowocnej próbie wymuszenia dojścia do morza leżącego poza piaskami. Uniemożliwiała to raz po raz pustynia, przynajmniej w takim samym stopniu, jak przemierzające ją dzikie plemiona. Ani piaski, ani ci, co wśród nich mieszkali, nie mieli ochoty dać się ujarzmić.
     Jednakże dzieciństwo spędzone na południu uczyniło z Vinaszha – który porzucił kupieckie życie na rzecz armii – doskonałego, oczywistego kandydata na dowódcę jednej z pustynnych fortec. Kiedy osiągnął odpowiedni stopień, urzędnicy w Kabadhu wykazali się nieczęsto spotykaną jasnością myśli, dając mu pod komendę Kerakek, a nie na przykład dowództwo nad żołnierzami strzegącymi jakiegoś portu rybackiego na północy, gdzie miałby do czynienia z kupcami odzianymi w futra i najeźdźcami z Moskavu. Czasami wojsku udawało się zrobić coś właściwie, niemal wbrew sobie samemu. Vinaszh znał pustynię, darzył ją należytym szacunkiem i nie przeszkadzał mu piasek w łóżku czy zagłębieniach ciała.
     Mimo to nic w jego wcześniejszym życiorysie nie wskazywało, że służący w wojsku syn kupca Vinaszha mógłby mieć dość zuchwałości, by nie pytany odezwać się w obecności najpotężniejszych osób w Bassanii i zaproponować wezwanie do umierającego króla królów małomiasteczkowego lekarza, nie pochodzącego nawet z kasty kapłanów.
     Oprócz innych konsekwencji, słowa te sprowadziły ryzyko śmierci na samego komendanta. Gdyby później ktoś uznał, że leczenie wiejskiego doktora przyśpieszyło lub spowodowało śmierć króla – nawet gdyby Wielki Shirvan już zwrócił twarz do ognia, jakby szukając w płomieniach Peruna od Gromu lub ciemnej postaci Pani – to Vinaszh straciłby życie.
     Strzała tkwiła bardzo głęboko. Z rany powoli sączyła się krew, plamiąc pościel i lniane chusty ułożone wokół. Właściwie na cud zakrawał fakt, że król wciąż oddychał, że wciąż pozostawał wśród swoich dworzan, nieruchomym wzrokiem obserwując taniec płomieni. Na zewnątrz wzmagał się pustynny wiatr. Pociemniało niebo.
     Shirvan najwyraźniej nie miał chęci przekazywać dworzanom żadnych ostatnich wskazówek ani oficjalnie wyznaczyć swego następcy, chociaż wykonał gest, pozwalający się domyślać jego wyboru. Przy łóżku modlił się na klęczkach trzeci syn króla, Murash; posypawszy sobie głowę i ramiona gorącym popiołem z paleniska, kiwał się przód i w tył. Innych królewskich synów nie było. Oprócz ciężkiego oddechu Wielkiego Króla w pokoju było słychać tylko głos Murasha, wznoszący się i opadający w szybkim, modlitewnym rytmie.
     Kiedy w końcu dobiegł z korytarza tupot obutych nóg, dało się go w tej ciszy wyraźnie słyszeć, nawet mimo zawodzenia wiatru. Vinaszh zaczerpnął tchu i na chwilę zamknął oczy, wzywając Peruna i przeklinając rytualnie Wiecznego Nieprzyjaciela Azala. Następnie odwrócił się i zobaczył, jak przez otwarte drzwi wchodzi lekarz, który wyleczył go z krępującej wysypki, jakiej nabawił się podczas jesiennego zwiadu w kierunku nadgranicznych sarantyńskich miast i fortów.
     Lekarz, poprzedzający wyraźnie przerażonego dowódcę straży Vinaszha, postąpił kilka kroków, a następnie zatrzymał się, wsparty na lasce, i rozejrzał po pokoju; dopiero potem spojrzał na postać leżącą na łóżku. Nie miał z sobą żadnego służącego – na pewno wyszedł z domu w wielkim pośpiechu, Vinaszh wydał swemu dowódcy wyraźne rozkazy – i sam niósł swoją torbę. Nie oglądając się do tyłu, wyciągnął lnianą torbę, laskę i jakieś narzędzie w futerale, a dowódca straży skwapliwie je od niego wziął. Lekarz – nazywał się Rustem – miał powściągliwy, pozbawiony wesołości sposób bycia, który niezbyt się podobał Vinaszhowi, ale studiował w Ispahanie, raczej nie powodował śmierci pacjentów i rzeczywiście wyleczył go z tej wysypki.
     Lekarz przygładził siwiejącą brodę, po czym ukląkł i ukorzył się, wykazując się nagle stosownym zachowaniem. Wstał na słowo wypowiedziane przez wezyra. Król nie odwrócił wzroku od ognia; młody książę nie przerwał modlitwy. Lekarz skłonił się wezyrowi, a potem ostrożnie się odwrócił – Vinaszh zauważył, że ustawił się prosto na zachód – i powiedział energicznie:
     – Z tą przypadłością będę walczył.
     Nie zbliżył się nawet – a co dopiero mówić o zbadaniu – do pacjenta, ale właściwie nie miał żadnego wyboru. Musiał zrobić, co w jego mocy. „Po co zabijać jeszcze jednego człowieka?”, zapytał przedtem król. Proponując sprowadzenie lekarza, Vinaszh prawie na pewno skazał go na śmierć.
     Lekarz odwrócił się, by spojrzeć na niego.
     – Byłbym wdzięczny, gdyby komendant garnizonu został mi do pomocy. Być może przyda mi się doświadczenie żołnierza. Natomiast muszę prosić pozostałych szlachetnych i łaskawych panów o opuszczenie tego pokoju.
     – Nie odejdę od ojca – odezwał się gwałtownie książę, nie wstając z kolan.
     Kiedy ustanie oddech człowieka leżącego na łóżku, Murash prawie na pewno zostanie królem królów, Mieczem Peruna.
     – To zrozumiałe pragnienie, mój książę – rzekł spokojnie lekarz. – Jeśli jednak drogi jest ci ukochany ojciec, a widzę, że tak jest, i chcesz mu teraz pomóc, zaszczycisz mnie, czekając na zewnątrz. Nie można dokonać zabiegu chirurgicznego w tłumie ludzi.
     – Nie będzie żadnego… tłumu – stwierdził wezyr, krzywiąc usta przy tym słowie. – Książę Murash pozostanie, podobnie jak ja. Ani ty, ani dowódca nie pochodzicie z kasty kapłanów. Dlatego musimy tu zostać. Wszyscy inni wyjdą, jak o to prosisz.
     Lekarz po prostu potrząsnął głową.
     – Nie, panie mój. Zabij mnie już teraz, jeśli chcesz. Nauczono mnie jednak, w co wierzę, że nie wolno udzielać pomocy choremu w obecności jego rodziny i przyjaciół. Wiem, że aby zostać królewskim lekarzem, trzeba pochodzić z kasty kapłanów. Nie mam jednak takiej pozycji… jedynie służę Wielkiemu Królowi, wezwany do niego w potrzebie. Inaczej na nic się nie przydam królowi królów, a jeśli tak się stanie, to moje życie będzie dla mnie ciężarem.
     Vinaszh pomyślał, że ten lekarz to nadęty, przedwcześnie siwiejący, ale odważny pedant. Zobaczył, że książę Murash podnosi czarne, płonące oczy.
     Zanim jednak zdążył się odezwać, z łóżka dobiegł słaby, zimny głos:
     – Słyszałeś, co powiedział lekarz. Został tu sprowadzony z powodu swoich umiejętności. Dlaczego w mojej obecności toczą się jakieś spory? Wyjdźcie. Wszyscy.
     Zapadła cisza.
     – Oczywiście, łaskawy panie – odezwał się wezyr Mazendar, a książę wstał niepewnie, otwierając i zamykając usta. Król wciąż nie odrywał wzroku od płomieni. Vinaszhowi wydawało się, jakby jego głos już dobiegał z miejsca położonego gdzieś poza dziedzinami żywych ludzi. Umrze on, umrze doktor, bardzo prawdopodobne, że umrze Vinaszh. Dobiegając kresu życia, okazał się głupcem i durniem.
     Ludzie zaczęli nerwowo wychodzić na korytarz, gdzie zapalono już pochodnie umieszczone w ściennych uchwytach. Wiatr świstał nieziemskim, tęsknym zawodzeniem. Vinaszh zobaczył, jak jego dowódca straży położył na ziemi rzeczy lekarza, po czym szybko wyszedł. Młody książę zatrzymał się tuż przed smukłym lekarzem, który stał nieruchomo, czekając, aż wszyscy opuszczą pokój. Murash uniósł dłonie i mruknął cicho, lecz groźnie:
     – Uratuj go, albo tymi palcami zakończę twoje życie. Przysięgam na grom Peruna.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

56
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.