 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | O tej porze cmentarz był pusty. W środku nocy odwiedzały go tylko duchy. Przeważnie duchy. Bezgłośne, niewidzialne, snuły się pomiędzy nagrobkami, powoli polatując nad wąskimi alejkami, zanurzały się w cienie rzucane przez wiekowe buki. W wiecznym milczeniu, beznamiętnie. O tej porze cmentarz należał do istot z zaświatów, nie do ludzi. Większość mieszkańców miasta spała w swych domostwach, śniąc sny o lepszym jutrze, poleciwszy się bogom w wieczornej modlitwie. Inni pracowali, wykonując swe zlecenia pod peleryną nocy. Księżyc powoli zakrył się brudnoszarą chmurą. Na wieży ratuszowej zegar uderzył dwa razy. Kiedy metaliczny, lekko fałszywy dźwięk umilkł w ciemnościach, wyszedłem powoli zza rozszczepionego pnia starego buka i spokojnym krokiem ruszyłem ku wyznaczonej mogile. Trzymany w dłoni szpadel zdawał się być dwakroć cięższy, niż zwykle. Krok za krokiem, szedłem błotnistą alejka, pomiędzy szpalerem drzew. Pochmurna noc, wszechobecna wilgoć, chłód na karku. Cichy plusk błota pod butami. Dotarłem do skrzyżowania i skręciłem pomiędzy groby. Na grubym konarze jednego z drzew dostrzegłem cień ciemniejszy niż wszystko dookoła Wyczułem silną aurę głodu, nadziei na ciepło życia i chęci zaspokojenia pragnienia, które po chwili przeszły w rozczarowanie i zobojętnienie. Rozpoznał mnie. Wiedział, że moją krwią nie zaspokoi głodu. Zła to krew. Trucizna dla takich, jak on. Znalazłem odpowiedni grób. Dokładnie według wskazówek. Kobieta zmarła przed trzynastu laty. Byłem wtedy pięcioletnim brzdącem, sierotą, dzieckiem ulicy, wychowywanym przez starą żebraczkę, mieszkającą na rynku. Już wtedy dla zabawy rozrywałem wzrokiem szczury, przebiegające uliczny bruk, czerpiąc satysfakcję z widoku resztek zwierzęcia, padających na kocie łby. Inni też to widzieli, ale nikt nie kojarzył tych zdarzeń z umorusanym pięciolatkiem, biegającym boso po zaułkach. Ot, jeszcze jedna atrakcja przeklętego miasta. Ziemia poddawała się ciosom szpadla. Schodziłem głębiej i głębiej. Podkopana płyta nagrobna, przewróciła się cicho na kupę liści. Pracowałem w niemal zupełnej ciemności i dopiero, kiedy szpadel przebił zgniłe deski trumny, pozwoliłem sobie na zapalenie świeczki. Zegar ratuszowy wybił piątą. W izbie paliły się dwie pochodnie, dodatkowo mrok rozjaśniały świece, stojące na stole. Grubas trzymał żółtoszary czerep. Dłonią, zdobną w złote pierścienie, odgarniał z niego resztki ziemi. Stałem w półmroku, z głową ukrytą pod kapturem, nie z chęci ukrycia się przed grubasem, ale na wypadek, gdyby do komnaty wszedł ktoś trzeci. Otwarte okno było dwa kroki ode mnie. - Bardzo dobrze, Capricho. Bardzo dobrze. - chodząca kupa tłuszczu odezwała się wreszcie, odkładając czaszkę na stół. - Czerep i piszczele, dokładnie tak jak ustaliliśmy. Spojrzał na mnie swoim prawym okiem. Zamiast lewego w oczodole tkwił duży, zielonkawy opal, do złudzenia przypominający oko zaszłe bielmem. Ten, co mu je wstawił, znał się na rzeczy. - Domagasz się zapłaty co, hieno? - rzucił pogardliwie. - Owszem, Jospin. I to teraz. - odparłem spokojnie, choć coś zaczynało we mnie drgać. Już sam widok łysego łba Jospina, osadzonego w środku koronkowego kołnierza, działał mi na nerwy. Mężczyzna wyciągnął zza pasa mieszek i rzucił w moją stronę. Chwyciłem, zanim upadł na ziemię. Mało. - Umawialiśmy się na dwieście guldenów Jospin. Tutaj nie ma nawet setki. - powiedziałem, odrzucając woreczek na stół. Złote monety wysypały się z brzękiem. - Pięćdziesiąt starczy ci na żarcie i tę twoją dziwkę do końca tygodnia. - Jospin uśmiechnął się paskudnie. - Resztę otrzymasz później. - Umowa była na dwieście. Całość zaraz po robocie! - Nie unoś się, Capricho, bo sobie krzywdę zrobisz. - odrzekł z jadowitą słodyczą Jospin. - Uważaj, żebym ja ci krzywdy nie zrobił, sukinsynu. - Bacz na to, do kogo mówisz, kundlu. - Jego twarz przybrała nagle wyraz groźnej powagi. - Nie zapominaj, że jestem rajcą miejskim. Cholerny opal. Rozerwałbym grubasa na strzępy a za jego pierścienie i łańcuch dostałbym bez problemu dwie setki, gdyby nie ten kamień. Moje zdolności więdły w pobliżu opali. Wiedział o tym? Pewnie tak, skoro starał się mnie wyprowadzić z równowagi. Przeklęty tłuścioch. Zawsze zostawał mi jeszcze sztylet z zatrutej miedzi, trzymany w cholewie... Jospin zebrał z powrotem monety do worka i podszedł do mnie. - Uspokój się, Capricho. Na tym, co mam ci do zaproponowania, możesz zarobić dziesięciokroć więcej, niż jest tutaj. - podał mi mieszek. Zaciekawiony, wziąłem pieniądze. - Mów. - Zapewne znana jest ci postać Mauriaca Bouche, członka czcigodnej rady naszego miasta? Otóż zacny mąż ten, mianowany ostatnio sędzią miejskiego trybunału, zaczyna gromadzić w swym ręku zbyt wiele zaszczytów. A na dodatek jest trudny w rozmowach i - co najgorsze - nieprzekupny. - Co mam mu ukraść? A może zgwałcić mu córkę? Podobno jest ładna. - Nienajgorsza. A co do Bouche... Chcę, żebyś zabrał mu... życie. - Mam go zabić? - udałem przerażenie. - Jospin, jestem złodziejem, czasem nawet hieną cmentarną, ale nie mordercą. Nie zabijam ludzi! - Kiedyś trzeba zacząć, Capricho - grubas odwrócił się i ruszył w kierunku stołu. Spojrzałem na jego szerokie plecy. Dwa szybkie ruchy... prosto między żebra... Zdążyłbym? - Wynajmij kogoś od Darniera. To oni są specjalistami od zabijania. - odpędziłem pokusę. - Pięćset guldenów, Capricho. I tym razem dotrzymam słowa. Płatne na pogrzebie Mauriaca. - Dlaczego ja? - Ktoś od Darniera zawsze mógłby puścić farbę. Zostawić ślady czy nawet wpaść. A ty? Zawsze wyłgasz się, że chciałeś zawinąć srebrną kolię żony Bouche. Posiedzisz najwyżej miesiąc w cytadeli. O zabójstwo nikt cię nie będzie podejrzewał. Jesteś złodziejem, czasem nawet hieną cmentarną, ale przecież nie mordercą? Ujrzałem znowu jego obrzydliwy uśmiech. Ten człowiek rzeczywiście działał mi na nerwy. - Sześćset pięćdziesiąt - powiedziałem po chwili zastanowienia. Jospin zatrząsł się niczym w drgawkach. Bogowie, jak obleśnie może wyglądać śmiejący się grubas. - Widzę, że nie dajesz za wygraną. Niech będzie sześćset pięćdziesiąt. I jeszcze coś, co może ułatwić ci robotę: Mauriac Bouche nie lubi opali - uniósł dłoń do twarzy i znacząco postukał palcem w sztuczne oko. Sukinsyn. Margit leżała obok mnie. Wtulona w poduszkę, pochrapywała cicho. Włosy, niczym czarna kotara, przykrywały plecy i część ramienia, spływając miękko ku kształtnej, okrągłej piersi. Spała. Dziś w nocy było nam dobrze. Wczoraj wcześniej skończyła pracę w knajpie na dole i razem ze mną udała się do pokoiku na poddaszu. Pragnęliśmy siebie. Nie pamiętam nawet, w jaki sposób znalazłem się nagi w jej objęciach, zaczęliśmy się całować już na schodach, przed drzwiami. A potem... Potem była ciemność, szybkie oddechy, zapach jej wilgotnej skóry i krzyk... Mokra od potu pościel kleiła mi się do ciała. Sądząc po gwarze na ulicy, musiało być koło południa. Nie chciało mi się wstawać. Spojrzałem na dziewczynę. Uśmiechała się przez sen. Przewróciłem się na plecy. Popatrzyłem na pochyłe deski nad swoją głową. Dzisiaj, po zapadnięciu zmroku, kiedy radca Mauriac Bouche pójdzie spać, zjawię się w jego sypialni, by go zabić. Śmierć za sześćset pięćdziesiąt guldenów. Ten palant Jospin wiedział o mnie dużo, ale nie znał całej prawdy. W swoim życiu już nie raz zabijałem. Jak przy każdej robocie, najgorzej było za pierwszym razem. Potem widok umierającego nie robił już na mnie żadnego wrażenia. Bardzo szybko oswoiłem się ze śmiercią. Czy to kolejny dar mojej krwi? Złej, przeklętej? A może błogosławionej? Nigdy w życiu nie bałem się. Strach był dla mnie czymś obcym, zupełnie nieznanym. Zawsze, kiedy groziło mi niebezpieczeństwo, w miejsce strachu pojawiała się chłodna kalkulacja. W ułamku chwili decydowałem się na najwłaściwszy krok. Raz czy dwa zdarzyło mi się być w sytuacji niemal beznadziejnej, ale nawet wtedy miałem pełną świadomość swego położenia. Czy jestem wariatem? Moja matka podobno była szalona, o ojcu nie wiem nic. Zupełnie nic. Powoli zwlokłem się z łóżka i odszukałem swoje spodnie. Margit nadal spała.
|
|