 |
Goci zostali zdziesiątkowani i z wielkiej hordy, która dwa lata wcześniej wstrząsnęła posadami cesarstwa, zostały niedobitki. Ale nawet w czasie, gdy Rzym rościł sobie prawa do Dacji, góry na północy regionu opierały się legionom. Goci roztapiali się na tych dzikich terenach niczym śniegi na wiosnę. Teraz jednakże panowała zima i dobrze zaopatrzone legiony mogły uzyskać przewagę nad barbarzyńcami, którym kurczyły się zapasy. Taką przynajmniej mieliśmy nadzieję. Gdy siedziałam przed ogniem, myśli o przemoczonym i zgłodniałym Konstancjuszu mroziły mnie do szpiku. Ale nie mogłam temu zaradzić. Tylko moja utęskniona dusza szybowała do niego przez dzielące nas mile, jak gdybym w ten sposób mogła przynieść mu jakąś pociechę. W miarę upływania kolejnych dni zimy zaczęłam odnosić wrażenie, że istotnie nawiązuję kontakt z jego duszą. Próbowałam tego dokonać, gdy Konstancjusz był w Syrii, lecz wówczas nie odniosłam powodzenia. Może dziecko wzmocniło istniejącą między nami więź albo może błogosławiony stan przywrócił mi pewność siebie, utraconą po wypędzeniu z Avalonu? Nie śmiałam zbyt wnikliwie dociekać prawdy. Wystarczało mi siedzenie przed ogniem w długie zimowe wieczory, gdy czesałam włosy, nucąc cicho i pozwalając, by obraz Konstancjusza materializował się wśród płonących węgli. Jednego wieczoru, tuż przed przesileniem, kiedy żołnierze świętowali narodziny Mitry, ujrzałam w ogniu wizje o niezwykłej wyrazistości. Bryła zwęglonego drewna przemieniła się w zbocze góry, a rozżarzone patyki stały się prostokątnym ostrokołem rzymskiego obozu z rzędami namiotów. Z uśmiechem pobłażałam fantazji. Konstancjusz mógł spędzać noc w takim właśnie obozie. Pochyliłam się, pragnąc zobaczyć jego namiot… i nagle znalazłam się w obozie. Widziałam przewracane namioty i biegnących ludzi w świetle płonącej palisady, gdy Goci przypuścili atak. Groty włóczni zamigotały niczym błyskawice, miecze jęły skakać w jęzorach płomieni, gdy Rzymianie otrząsnęli się z zaskoczenia. Gorączkowo szukałam Konstancjusza i wreszcie go znalazłam. Oparty plecami o plecy Krokusa, bronił się legionowym pilum, podczas gdy rosły Germanin walczył dłuższą germańską włócznią, i męstwo obu tworzyło wokół nich krąg bezpieczeństwa. Ale nawet wspólnymi siłami nie mogli pokonać całej gockiej armii, a reszta Rzymian znajdowała się w równie złym położeniu. Najeźdźców było tak wielu! Kolejna wataha pędziła w stronę Konstancjusza. Odruchowo skoczyłam na wroga z nieartykułowanym krzykiem. Nie wiem, co ujrzeli Goci, ale się cofnęli. Nagle przypomniałam sobie informację, która w Avalonie podawano jako historyczną ciekawostkę, bo przecież dla nas była bezużyteczna. Otóż w pradawnych czasach druidzkie kapłanki uczyły się magii bitewnej, czarów chroniących wojowników i wrzasku Kruczej Bogini, który siał popłoch w szeregach nieprzyjaciela. Ten wrzask, czułam, narastał w moich piersiach: krzyk wściekłości, rozpaczy i sprzeciwu. Furia przepełniła moje ciało i duszę i wyciągnęłam ramiona, a wówczas ręce przemieniły się w czarne skrzydła i uniosły mnie w górę. Goci podnieśli głowy i otworzyli usta, palcami kreśląc znaki przeciw złu, gdy płynęłam w ich stronę. Nie byli Rzymianami, którzy czczą abstrakcje – oni wiedzieli, że świat duchów istnieje naprawdę… – Walkiria! Haliruna! – krzyknęli, gdy na nich runęłam. Wtedy otworzyłam usta i wrzask, który się z nich dobył, ich pozbawił zmysłów, a mnie przytomności. Kiedy podniosłam powieki, Druzylla i Filip pochylali się nade mną z twarzami bladymi ze strachu. – Pani! Pani! Co to było? Usłyszeliśmy krzyk… Spojrzałam na nich i pomyślałam, że nie chcę, by miłość, jaką mnie darzyli, przeobraziła się w strach. – Pewnie koszmarny sen – szepnęłam. – Musiałam zasnąć przed kominkiem. – Dobrze się czujesz? Czy dziecko… Z nagłą trwogą przycisnęłam rękę do brzucha, ale wszystko było dobrze. – Jest synem żołnierza – zdobyłam się na uśmiech. – Trzeba większego hałasu, żeby go wystraszyć. „To Goci są wystraszeni” – pomyślałam z satysfakcją, jeśli pamiętałam nie sen, tylko prawdziwe widzenie. Po tym zdarzeniu co ranek posyłałam Filipa na targ po wieści i wreszcie doczekałam się listu od Konstancjusza. Pisał, że ma się dobrze i żebym się nie martwiła, jeśli usłyszę o bitwie, bo wyszedł w niej bez szwanku. Donosił, że w walce zginął król Gotów, Cannabaudes, i dodawał – tu mogłam niemal usłyszeć pełen zażenowania śmiech, jakim Rzymianie kwitowali pomysł, że czczone przez nich moce rzeczywiście mogą być prawdziwe – iż wedle Krokusa wroga przepędziła bogini z moją twarzą… Kiedyśmy się zespolili w Wielkim Rytuale, Konstancjusz widział mnie jako Boginię, podobnie jak w noc poczęcia. Dlaczego zatem był taki sceptyczny? Rzymianie, dumałam, otulając się szalem, mają skłonność do popadania w skrajności – albo utrzymują, że świat widoczny jest tylko niedoskonałym odbiciem Ideału, który próbuje doścignąć filozof, albo żyją w świecie nieprzewidywalnych sił, które stale trzeba sobie zjednywać. Jedni gardzili światem, inni zaś się go obawiali, a chrześcijanie podobno robili jedno i drugie, wzywając boga, by ich ratował przed swoim własnym sądem. Wszyscy jednakże wierzyli w znaki wieszcze. Gdyby Konstancjusz nie zapewniał mi utrzymania, mogłabym zarabiać na życie jako jasnowidząca, korzystając z umiejętności nabytych w Avalonie. A jakiego omenu powinnam się doszukać w wizji bitwy? Położyłam rękę na brzuchu i uśmiechnęłam się, gdy poczułam ruch. „Czy natchnął mnie twój mężny duch, maleńki? Z pewnością wyrośniesz na wielkiego dowódcę, skoro pomagasz wygrywać bitwy jeszcze przed przyjściem na świat!”. „A w co ja wierzę?” – zapytałam się potem. Nie bałam się świata, ale też go nie odrzucałam. W Avalonie znaliśmy trzecie podejście. Nauczyłam się wyczuwać ducha we wszystkim i uznawałam, że większa część świata nie jest zainteresowana ludźmi. Kruk kraczący na dachu nie wiedział, że słuchający go człowiek w krakaniu usłyszy wiadomość – to odmieniony umysł człowieka wykrywał znaczenie w głosie ptaka. Duch przenikał wszystko i nauczenie się życia w harmonii z nim stanowiło Drogę Mądrości. Dziecko znów się poruszyło w moim brzuchu, a ja się roześmiałam, bo coraz lepiej pojmowałam, dlaczego wyobrażając sobie Najwyższą Moc, widzieliśmy ją jako Boginię. Teraz, gdy pierwsze miesiące przyzwyczajania się do ciąży dobiegły końca, nigdy nie czułam się lepiej. Pełna i spełniona, byłam świadoma własnego ciała i siły życia, która przenika wszystko. * Gdy zima upływała, a brzuch nie przestawał rosnąć, moja euforia przygasła. Rozumiałam teraz, dlaczego Bogini czasami chce, by stworzone przez nią istoty dbały same o siebie. Chlubiłam się swoją rolą żywego rogu obfitości, ale niekiedy żałowałam, że nie mogę bodaj na chwilę odłożyć na bok płodnego brzucha. W czasie, gdy Konstancjusz i Dardanowie wrócili z kampanii, zaraz na początku drugiego miesiąca roku, mogłabym pozować do posągu Taueret, egipskiej bogini-hipopotamicy, opiekunki brzemiennych. Gdy żony oficerów, kolegów Konstancjusza, zwiedziały się, że jestem przy nadziei, szybko uraczyły mnie opowieściami o okropnościach rozwiązania, czerpanymi rzecz jasna ze skarbnicy folkloru, zarazem radośnie proponując mi usługi egipskich lekarzy i greckich akuszerek. W Avalonie odbieranie porodów nie było moją specjalnością, ale na szczęście wchodziło w skład nauk o uzdrawianiu. Kiedy budziłam się w środku nocy, roztrzęsiona przez koszmary o komplikacjach, wiedza nabyta na Świętej Wyspie pomagała mi uśmierzyć najgorsze obawy. Druzylla znalazła mi akuszerkę Marcję, cieszącą się dobrą opinią w mieście. Krzepka, rzeczowa kobieta z kędzierzawą kasztanową czupryną i rozłożystymi biodrami nalegała na rozmowę z przyszłymi matkami na długo przed połogiem i godziła się pracować wyłącznie dla tych, które przestrzegały jej wskazówek tyczących się diety, ćwiczeń i odpoczynku. Kiedy zmierzyła mnie w talii i obliczyła datę rozwiązania, zaleciła ruch. Dziecko jest duże, oświadczyła, i poród będzie łatwiejszy, jeśli nastąpi wcześniej. Domyśliłam się tego, czego nie powiedziała. Kiedy dziecko jest zbyt duże, trzeba wybrać między rozcięciem brzucha matki, jak podobno narodził się Cezar, albo rozczłonkowaniem dziecka, żeby wyciągnąć je z łona. Wtedy zaczęłam składać ofiary Eilythii, prosząc o bezpieczne rozwiązanie. Gotowa byłam umrzeć dla Dziecięcia Proroctwa, ale gdyby Konstancjusz musiał dokonać wyboru, wiedziałam, że pragnąłby ocalić mnie. W lutym rankiem chodziłam na targ z Druzyllą, a popołudniami spacerowałam nad rzeką i wracałam na wzgórze, nie bacząc na zmartwione miny Konstancjusza. Chodziłam w nieczęstym słońcu, nie zważając na kurcze łona, które szykowało się do wypełnienia zadania, i w słocie, nawet kiedy padał deszcz ze śniegiem. – Nie szkolisz żołnierzy do bitwy, trzymając ich bezczynnie w obozie – mówiłam Konstancjuszowi. – To moja bitwa i zamierzam przystąpić do niej w jak najlepszej kondycji. Dwudziestego siódmego dnia tego miesiąca wróciwszy na wzgórze do naszego domu, pośliznęłam się na mokrym bruku i usiadłam ciężko. Gdy Druzylla pomogła mi wstać, poczułam gorącą wodę z łona łączącą się z zimną, którą nasiąkła moja suknia, i pierwszy ostry ból porodowy. Domownicy z popłochem zakrzątnęli się wokół mnie, ja zaś odetchnęłam z ulgą, bo wypadek przyspieszył poród. Gdy jedna z dziewcząt pobiegła po Marcję, a Filip siadł na koń i pogalopował do fortecy po Konstancjusza, położyłam się na łóżku i uśmiechałam z triumfem, dopóki nie nastąpił kolejny skurcz. Dziecko pragnęło wyjść na świat przed czasem, lecz łono nieskłonne było je wypuścić. Skurcze trwały przez resztę dnia i całą noc. Błogosławieństwo niepamięci, które pozwala matce ponownie stawić czoło perspektywie porodu, zaćmiło moje wspomnienia. W istocie czasami to ojciec lepiej pamięta swoje lęki i nie zezwala żonie na powtórne cierpienie. Wątpię, czybym przeżyła, gdyby nie codzienne ćwiczenia, bo nastał drugi dzień, a odstępy między skurczami zamiast się skracać, stale się wydłużały. Doglądające mnie kobiety miały ponure miny i pamiętam, że powiedziałam Marcji, iż jeśli trzeba będzie wybierać, musi mnie rozciąć i ratować dziecko. Deszcz przestał padać i wpadające przez okno światło zachodzącego słońca opromieniło jej włosy. – Nie – odparła. – To prawda, że gdy wody odeszły, narodzin nie wolno zbyt długo opóźniać, ale daj ciału chwilę spoczynku. Zostało mi w zapasie parę sztuczek, które ci dopomogą. Byłam wyczerpana i nie dałam jej wiary. Zamknęłam oczy, krzywiąc się, gdy dziecko wymierzyło mi kopniaka. Uwięzione w worku, który wciskał je w przejście zbyt dla niego wąskie, też musiało przechodzić trudne chwile. Teraz jednakże, jak ja, nie miało wyboru. – Bogini, czy narodziny świata były dla Ciebie równie ciężkie? – krzyknęłam bezgłośnie. – Widziałam pasję, która pcha Twoje stworzenia do pomnażania swojego rodzaju. Pomóż mi wydać to dziecko! Uczynię, cokolwiek zechcesz! I zdało mi się, że z głębin bólu nadeszła odpowiedź. – Cokolwiek zechcę? Nawet gdybyś w zamian miała je utracić? – Wszystko, byleby żyło! – odparłam. – Zatrzymasz je, a potem stracisz. Dziecko złamie ci serce, wypełniając swoje przeznaczenie. Nie przewidzisz ani nie odwrócisz zmian, które sprowadzi, ale nie wolno poddawać się rozpaczy. Nawet gdy przysporzy ci bólu, wiedz, że wzrost i przemiana są częścią Mego planu i że wszystko stracone pewnego dnia powraca… Już srodze cierpiałam i nie mogłam tego pojąć. Wiedziałam tylko, że muszę urodzić dziecko. Pokiwałam głową na zgodę i nagle znów znalazłam się w swoim ciele. Marcja przykładała mi do ust kubek z naparem, którego goryczy nie łagodziła nawet domieszka miodu. Chciałam zidentyfikować zioła, lecz poznałam tylko smak krwawnika i czerwonego cedru. Cokolwiek to było, gdy trafiło do mojego pustego żołądka, natychmiast zaczęło działać. Skurcze powróciły z taką siłą, że krzyknęłam, choć wcześniej obiecałam sobie tego nie robić. Ból atakował co chwila, lecz obecnie mogłam doszukać się w nim rytmu. Marcja przeniosła mnie na stołek do rodzenia i dała mi zrolowaną szmatkę do zagryzienia w zębach. Druzylla stanęła za mną, a jedna z dziewcząt złapała mnie za drugą rękę. Dowiedziałam się później, że ściskałam im nadgarstki tak mocno, że powstały siniaki, ale w tym czasie nie byłam tego świadoma. Poczułam ciepłą krew i gorącą oliwę, którą Marcja mnie nacierała. – Dobrze się sprawiasz – powiedziała. – Kiedy najdzie cię pragnienie, przyj z całej mocy! Potem ogromna ręka ścisnęła mnie raz jeszcze i wytężyłam się, nie dbając, czy ktoś słyszy mój krzyk. Parłam i parłam, aż pomyślałam, że zaraz pęknę na dwoje. – Mam główkę – powiedziała Marcja, a potem chwycił mnie ostatni konwulsyjny skurcz i wysunęła się reszta dziecka. Czerwone, ruchliwe maleństwo mignęło mi przed oczami, gdy je podnosiła – niewątpliwie chłopiec – a potem w pokoju zabrzmiał ryk protestu, który z pewnością dorównywał mojemu krzykowi. Niejasno zdawałam sobie sprawę, że przeniesiono mnie na łóżko. Kobiety krzątały się wokół, tamując krwawienie, obmywając mnie, zmieniając pościel. Nie zwracałam uwagi na ich rozmowy. Co mnie obchodzi, że z powodu okropnego wewnętrznego rozdarcia nie będę mogła nosić innych dzieci, skoro to dziecko żyło! Słyszałam jego pełne siły krzyki, dobiegające z sąsiedniego pokoju. Twarze pochyliły się nade mną. Przyszedł Sopater z człowiekiem w szatach chaldejskiego kapłana, który, jak pamiętałam, był astrologiem. – Twój syn przyszedł na świat pięć godzin po południu – rzekł Sopater. – Mamy już wstępny horoskop. Mars gości u Byka, a Saturn wchodzi do domu Lwa. To dziecko będzie wojownikiem, niezłomnym w czasie klęski i z uporem dążącym do zwycięstwa. Jowisz panuje w znaku Raka i tam również jest jego księżyc – twój syn będzie troszczyć się o swoją rodzinę. Ale nade wszystko władać będzie nim Wodnik, wznoszący się z Wenus i słońcem. Pokiwałam głową, gdy się odwrócił, nadal podekscytowana. Usłyszałam szczęk kielichów i zrozumiałam, że w sąsiednim pokoju piją za zdrowie dziecka. „Jakie to nieuczciwe” – pomyślałam. Przecież na mnie spoczywał cały trud! Lecz taki był obyczaj, kiedy mężczyzna uznawał swojego syna, i powinnam się cieszyć. Wedle Rzymian byłam dzieckiem z nieprawego łoża. Mój ojciec, choć uznał mnie na brytyjską modłę, nigdy nie dopełnił formalnej adopcji, bo od początku byłam przeznaczona do Avalonu. W oczach rzymskiego prawa byłam konkubiną Konstancjusza i moja pozycja, aczkolwiek prawnie uznawana, nie dorównywała statusowi prawowitej małżonki. Ale nawet gdybyśmy pobrali się confarreatio, w najbardziej starożytnym i formalnym stylu patrycjuszowskim, decyzja o uznaniu i życiu dziecka należałaby do mojego męża. Gdy tak leżałam, zbyt wyczerpana, by otworzyć oczy i zarazem przepełniona podnieceniem, doszłam do wniosku, że mężczyzna nie powinien dysponować taką władzą. Nie on tworzył dziecko z własnego ciała, nie on je karmił. Wspomniałam opowieści Cigfolli, która starszym dziewczętom odsłaniała tajniki porodów. Kobieta w dawnych czasach posiadała siłę, jakiej nam dziś brakuje. Jeśli miała zbyt liczne potomstwo albo była za słaba na wychowanie kolejnego dziecka, albo jeśli wykarmienie go pozbawiłoby plemię żywności w ubogiej porze roku, patrzyła noworodkowi w twarz, podnosiła rękę i odsyłała go w nicość, jakby nigdy się nie narodziło. Dopiero teraz, leżąc w łóżku i słuchając szmeru rozmów mężczyzn w sąsiednim pokoju, w pełni zrozumiałam znaczenie słów Cigfolli. Uświadomiłam sobie, że kobieta nie powinna rodzić dzieci wtedy, gdy straci prawo do decydowania o ich losie. Mężczyzna musi wiedzieć, że oddycha, bo matka spojrzała mu w twarz i uznała, że jest godny jej poświęcenia i z własnej woli postanowiła go wykarmić. Obiecałam sobie, że dziecko, któremu dałam tyle siebie, nigdy nie zapomni, że mnie zawdzięcza życie. Potem mężczyźni wrócili do mojej komnaty i złożono mi w ramiona mojego maleńkiego synka. Konstancjusz popatrzył na nas. Na jego twarzy malowała się udręka, która, jak przypuszczałam, była echem mojego bólu, ale w oczach jaśniała radość. – Dałam ci syna – wyszeptałam. – Jest pięknym chłopcem – odparł. – Ale gdybyś odeszła, byłby dla mnie marnym wynagrodzeniem. Nazwiemy go Konstantyn. Popatrzyłam na główkę porośniętą złotym meszkiem, krągłą jak pierś, której szukało maleństwo, już głodne. Prawnie Konstancjusz był jego ojcem, ale to ja, przez swoją troskę albo zaniedbanie, miałam zadecydować o jego przeżyciu. I przeżyje! Dla tego dziecka przeszłam przez katusze porodu, dla niego porzuciłam Avalon i wszystkich, których kochałam. Musi być warte ocalenia, aby usprawiedliwić mój ból! Przystawiłam syna do piersi, czerpiąc tajemną satysfakcję z rozpamiętywania, że wszystkie kobiety mają w sobie tę straszliwą moc dawania… albo odbierania życia.
|
|
 |
|