Rozdział drugi Tak minął dzień. Ciepło i cisza rozluźniały węzły mięśni jej grzbietu i szyi, od tak dawna napiętych. Natknęli się na maleńką strugę czystej wody i napili, po południu przysiedli koło stosu kamieni i Paks zdrzemnęła się. Gdy się obudziła, Kuakgana nie było, lecz nim zdążyła przeciągnąć się po raz wtóry, ujrzała go nadchodzącego między drzewami. Od czasu do czasu przypominała sobie wczorajsze cierpienie, lecz nie była w stanie go dotknąć. Zupełnie, jakby od rzeczywistości oddzielała je gruba tafla szkła. Nie potrafiła wymyślić, co powinna uczynić i dokąd pójść, toteż w końcu zarzuciła próby planowania. O zmierzchu wrócili do domu Kuakgana. Paks zdjęła suche rzeczy z krzaków i złożyła je. Czuła się przyjemnie zmęczona i lekko głodna. Kuakgan uśmiechnął się. – Usiądź w cieple, a ja przyniosę kolację – zaproponował. – A może chcesz pójść ze mną? Na myśl o gospodzie żal powrócił z całą mocą. Napięcie pofałdowało jej czoło i zgarbiło ramiona. Spróbowała wyprostować się. Zanim zdążyła ułożyć odpowiedź, Kuakgan pokręcił głową. – Nie. Jeszcze nie. Zostań. Tego się obawiałem: leczenie potrwa dłużej niż jeden dzień. – I poszedł na przełaj przez polanę, by dotrzeć ścieżką do wsi. Siedziała rozdygotana, nienawidząc siebie za strach, który z powrotem zagościł w jej umyśle. Nie mogła nawet pójść do karczmy – nawet tutaj, gdzie miała przyjaciół i żadnych wrogów. Przyjrzała się własnym dłoniom, szerokim i pobliźnionym przez lata wojen. Co mogła robić, skoro nie potrafiła utrzymać miecza ani łuku? Nie mogła zostać na zawsze u Kuakgana, to nic nie da. Pomacała pas w poszukiwaniu sakiewki i przypomniała sobie, że włożyła ją do misy ofiarnej. Wszystko zniknęło, nagromadzone przez te lata przedmioty odeszły, jakby nigdy ich nie było. Wojownicy nie mogą nosić zbyt wiele, lecz przywiązują się do swego skromnego dobytku. Wciąż bolało oddanie ostatnich skarbów Kuakganowi: czerwonego konika Sabena, medalionu Canny. Nie zostawiła sobie nawet pierścienia Księcia, trzeciego, który jej dał, pomyślała ponuro, a ona wszystkie je jakoś straciła. Podobnie jak poprzednio nie była pewna, ile czasu go nie było. Pojawił się nieoczekiwanie w półmroku z garnkiem w ręku. Zmusiła się do wstania, gdy do niej podszedł. Kiwnął głową i razem udali się do domu. Tym razem pomogła mu odpakować garnek i nie protestowała przeciwko jedzeniu. Przyniósł plastry baraniny pływające w sosie i warzywa z masłem i grzybami. Znowu. Podniosła głowę, chcąc powiedzieć coś o kosztach, lecz napotkała jego wzrok i porzuciła ten pomysł. Jadła z apetytem, ciesząc się posiłkiem bardziej, niż oczekiwała, a jednocześnie z lękiem czekając na pytania, którymi z pewnością zasypie ją po kolacji. Lecz on nie odzywał się, kiedy jadła, a gdy skończyła i złożyła naczynia, wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Zabrała stojący przed nim pusty talerz i wytarła go, po czym włożyła do garnka. Wtem spojrzał na nią i uśmiechnął się przelotnie. – Zastanawiasz się, kiedy zacznę cię wypytywać. Spuściła wzrok, zaraz jednak zmusiła się do spojrzenia mu w oczy. – Tak. – Myślałem o tym wieczorze, ale zmieniłem zdanie. – Zapadło długie milczenie. Paks odwróciła wzrok i rozejrzała się po pokoju, po czym wróciła do jego twarzy. Była nieprzenikniona. – Dlaczego? – zapytała wreszcie. Westchnął i potrząsnął głową. – Nie jestem pewny, jak – i ile – mam ci powiedzieć. Jak wiesz, Kuakgani kultywują sztukę uzdrawiania. – Przytaknęła. – Cóż, ważną częścią tej sztuki jest wiedza, kiedy. Kiedy zacząć, a kiedy zaczekać. W przypadku ludzi trzeba także wiedzieć, kiedy zapytać, a kiedy milczeć. Nie jesteś jeszcze gotowa o tym mówić, czymkolwiek to jest. Poruszyła się niespokojnie. – Ty... myślałam, że coś słyszałeś... – Hmmm. – Zawibrowało tak samo jak wcześniejsze buczenie do pszczół. Podniosła na niego wzrok. – Słyszę wiele rzeczy. Większość z nich to fałszywe pogłoski. Most Piwowarów leży nieco na uboczu, nie dociera tu zbyt wiele wiarygodnych wieści. – Spojrzał jej w oczy. – A niezależnie od tego, co usłyszałem, liczysz się ty. To ty sama uleczysz się, gdy będziesz gotowa. Spojrzała w bok. Zapiekły ją oczy. – Nie jesteś jeszcze gotowa. Nie martw się, to przyjdzie samo. Niech przez najbliższe dni twoje ciało nabiera sił. Już jest z tobą lepiej, choć tego nie czujesz. – Ale nie mogłam pójść... – Głos jej się załamał, ukryła twarz w dłoniach. – To minie. To minie. – Poczuła ogarniającą ją falę ciepła i spokoju, ból zelżał. Lecz kilka nocy później sen powrócił. Znowu walczyła o życie głęboko pod ziemią, dręczona głodem, pragnieniem i bólem ran. Czuła smród zielonych pochodni i ciosy noża i bata, które rozszarpywały jej bok. Chwytała powietrze, dusiła się, gmerała palcami przy gardle – i obudziła się, by zobaczyć siedzącego przy niej Kuakgana, trzymającego ją za ręce. Pokój oświetlał łagodny blask świec. Patrzyła na niego dzikim wzrokiem, zatracona we śnie i rozdygotana od włożonego w walkę wysiłku. – Leż spokojnie – przemówił cicho. – Nie próbuj mówić. Rozpoznajesz mnie? Po sekundzie czy dwóch skinęła głową. Język nie mieścił się jej w ustach, z trudem nim poruszała. – Mistrz Oakhallow. – Jej głos zabrzmiał dziwnie. – Tak. Jesteś bezpieczna. Leż spokojnie, przyniosę coś do picia. Woda o miętowym smaku wypłukała z ust wspomnienie przeżytej grozy. Spróbowała usiąść, lecz Kuakgan pchnął ją lekko z powrotem na łóżko. Trzęsła się, a ból starych ran powrócił, wysysając z niej wszystkie siły. – Wciąż cię boli? – zapytał. Pokiwała głową. – Jak dawno zadano ci te rany? Próbowała policzyć wstecz. Umysł zasnuła jej mgła, która jednak rozwiała się zaraz. – To było zeszłego lata. Pod koniec. – Tak dawno? – Uniósł brwi. – Jaka magia je wiąże? Pokręciła głową. – Nie wiem. Paladyn i marszałek próbowali leczenia. Pomogło, ale ci... kuaknomi coś zrobili... – Kuaknomi! Co z nimi robiłaś? Zwiesiła głowę, dygocząc. – Porwali mnie. W Kolobii. – Ach, tak. Nie dziwię się już, że masz poważne kłopoty. To oni zadali ci te rany? – Nie... niedokładnie. To... – Napływ wspomnień odebrał jej mowę. Gwałtownie pokręciła głową. Kuakgan złapał ją i unieruchomił. – Na razie wystarczy. Śpij. Nie będziesz miała koszmarów – odpowiedział lękowi w jej oczach. – Potrafię je odpędzić i będziesz smacznie spać, jak pierwszej nocy. Śpij. – Zanurzyła się w jego głosie i kryjącej się za nim ciszy. Usnęła. * * * Rano obudziła się wypoczęta, jak jej obiecał. Wstydziła się jednak swojego załamania i przyszła do stołu milcząca i bez uśmiechu. – Nie będziesz więcej miała tych snów – powiedział cicho, gdy jadła. – Zaczniesz śnić dopiero, jak wyzdrowiejesz. Masz moją obietnicę. Czekałem z leczeniem twego ciała, jak długo mogłem, Paksenarrion, teraz przyszła pora na umysł. Cokolwiek złego cię spotkało, najwyraźniej wpłynęło na obie te sfery. Przytaknęła w milczeniu, zajęta chlebem. – Muszę obejrzeć rany, o których wspominałaś. – Sięgnął po jej ramię. Zamarła, po chwili wyciągnęła rękę. Podwinął rękaw, odsłaniając purpurowe, nabrzmiałe blizny. – Masz ich więcej? – Tak. – Dużo? – Tak. – Zadrżała mimo woli. – I wszystkie mają pół roku? – Pokiwała głową. – Oznacza to potężną i niebezpieczną magię. Czy one w ogóle przybladły? Ile czasu zabrało im zabliźnienie się do takiego stanu? – Czasami... znikają – odparła cicho. – Na tydzień, czasem dłużej, jakby się goiły. A potem z powrotem nabrzmiewają i czerwienieją. Początkowo... nie wiem, ile to trwało. Chyba dzień lub dwa, ale straciłam poczucie czasu. – Rozumiem. Czy widział to jakiś prawdziwy elf? – Tak. Ten, który był z nami. Uznał, że wykorzystały magię, jakiej prawdziwe elfy używają do przyspieszania i spowalniania wzrostu roślin. – Ach. Faktycznie mogło tak być. Wypaczyli to, jak to w ich zwyczaju, żeby szybko zaleczyć rany i tak je pozostawić. Tylko po co? Walczyła z pragnieniem zwinięcia się w kulkę, niczym jeż. Nie spodziewała się, że mówienie o tym sprawi jej taką trudność. – Żebym... żebym mogła walczyć. – Walczyć? – Kuakgan zamilkł. Nie odzywała się, więc dodał: – Powiedziałaś, że to nie oni cię poranili. Chcieli, byś była zdolna do walki, ale utrudniali ci. A teraz nie możesz walczyć. To także ich dzieło? – Nie. – Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Usłyszała westchnięcie Kuakgana. – Wypróbuję coś na jednej z ran. Niestety, będzie bolało. – Ujął jej ramię i lekko ścisnął. Nie zwróciła na to uwagi. Wyczuła, jak przebiega palcami wzdłuż blizn. Po chwili poczuła w jednej chłód, a w innej gorąco. Wrażenie zaraz znikło. Zerknęła na niego, twarz miał zamkniętą i oddaloną. Ramię przeszył jej wściekły ból, który zaraz minął. Cierpienie równe temu, które towarzyszyło zranieniu, wyrwało jęk z jej ust. Spojrzała na ramię, szrama była ciemniejsza niż przedtem. Po chwili ból minął, Kuakgan skupił wzrok na niej. – Elf miał rację. Nie zagoją się bardziej bez interwencji. Podjął próbę? – Twierdził, że brak mu umiejętności. Znał kogoś, kto to potrafił, ale... – Rozumiem. Paksenarrion, będzie to wymagało czasu i cierpliwości. Nie będzie to dla ciebie łatwe, trzeba oczyścić rany z trucizny. Jeśli zdołasz znieść ból nieco dłużej, twe ciało nabierze sił do dalszego leczenia. Podołasz? Zmusiła się do uśmiechu. – Po tylu miesiącach? Oczywiście. Odprężył się nieco. – Dobrze. Teraz musimy przejść do czegoś innego – to nie cierpienie pchało cię do pozbawienia się życia. Co jeszcze ci uczynili? – Czy muszę...? Teraz? – Tak uważam. Wyleczenie tego – usunięcie trucizny – będzie wymagało siły od nas obojga. Zanim zacznę, muszę wiedzieć, co jeszcze jest nie w porządku. – Jak każdego ranka zaczął sprzątać po śniadaniu. Paks siedziała w milczeniu. Po wysypaniu okruszków na parapet obrócił się do niej. – Na dworze będzie łatwiej. Światło słońca oczyszcza lepiej niż płócienna szmatka. Przespacerujmy się. Wędrowali po gaju przez godzinę, nim Paks przemówiła, zaczynając od pierwszych dni w koszarach Fin Panir. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy doszła do kryjówki kuaknomów. Nawet w słonecznym blasku, gdyż zdążyli wrócić na polanę, czuła mrok i zepsucie tamtego miejsca. Mówiła krótkimi, urywanymi zdaniami, lecz Kuakgan nie poganiał jej. Gdy zamilkła, ciszę wypełniło bulgotanie fontanny. – Nie mogłam wymówić jego imienia – powiedziała w końcu. – Nie mogłam wezwać Girda. Z początku próbowałam. To pamiętam. Lecz potem... nie byłam w stanie go wymówić. I musiałam walczyć, byli przy mnie przy każdym przebudzeniu i zmuszali do pojedynków. – Opowiedziała wszystko, co pamiętała, o potyczkach na arenie i przerażeniu na widok olbrzymiego pająka pożerającego pokonanych. – Więcej nie pamiętam. Ci, którzy mnie uratowali, mówili, iż miałam na sobie zaczarowaną zbroję i symbol Achryi na szyi. – Kto cię znalazł? – Reszta wyprawy: Amberion, marszałek Fallis i pozostali. W ogóle tego nie pamiętam. Podobno następnego dnia obudziłam się i rozmawiałam z nimi, lecz następne, co sobie naprawdę uświadamiam, to marsz przez inną dolinę w poszukiwaniu drogi do fortecy Luapa. – A więc ona istnieje – znaleźliście ją? – O tak, istnieje. Potężna twierdza, wydrążona głęboko w skale, pełna magii. – Oczyma wyobraźni ujrzała tamten łuk z czerwonej skały prowadzący do głównej twierdzy. – Gdyby nie czary, nie wrócilibyśmy tak szybko do Fin Panir. – Magia, ale nie lecząca? Przerwała na chwilę. – Nie. Przynajmniej nie mnie. – Opowiedziała o wydarzeniach po powrocie do Fin Panir. Jak Marszałek-Generał orzekła, że została skażona złem kuaknomów i jak w końcu wyraziła zgodę na zabieg. Drżała, opisując to, Kuakgan przerwał jej. – Wracajmy na kolację. Już późno. – Słońce zdążyło skryć się za drzewami. Kiedy weszli do domu, Paks bała się zostać sama, choć nie przyznała się do tego. Lecz Kuakgan wyjął chleb i ser. Zjedli w milczeniu, był zamyślony. Po kolacji po raz pierwszy rozpalił w kominku. Usiedli przed płomieniami. – Mów dalej – zachęcił ją. – Tylko się nie spiesz. Co zaproponowała Marszałek-Generał? Czemu, jej zdaniem, Gird cię nie ochronił? – Tego nie powiedziała – zaczęła od odpowiedzi na ostatnie pytanie. – Myślę jednak, iż ich zdaniem byłam zbyt świeżą wyznawczynią Girda i zanadto podatną na wpływy kandydatką na paladyna. Mówili, że w trakcie szkolenia jesteśmy bardziej otwarci na zło. Walka dla iynisin otworzyła złu dostęp do mego umysłu. Można je było wykorzenić, ale... – Urwała, po czym uspokoiła się i ciągnęła wpatrzona w płomienie: – Powiedziała, że zło było bardzo blisko tego, co czyniło ze mnie wojowniczkę i że zniszczenie jednego może pociągnąć za sobą zniszczenie drugiego. – A co to było według niej? – Moja odwaga. – Z trudem to wyszeptała, lecz ukryty w słowach ból zadźwięczał w całym pomieszczeniu. Kuakgan zanucił cicho. Paks siedziała sztywno jak pika, czekając na jego reakcję. Poruszył pogrzebaczem drwa w kominku. W górę komina poleciały skry. – A teraz nie jesteś wojowniczką. Myślisz, że to dlatego? – Ja to wiem, panie. – Siedziała zgarbiona, wpatrzona w złożone na podołku dłonie. – Ponieważ poznałaś strach? Przedtem nigdy się nie bałaś? Myślałem, że lękałaś się mnie podczas pierwszej wizyty. I zaklęcia prawdy mistrza Zinthysa – sama to przyznałaś. – Przedtem zawsze dawałam sobie z tym radę. Mogłam walczyć. I zazwyczaj nie bałam się. Zanadto. – A teraz nie możesz. – W jego głosie nie usłyszała nic. Ani aprobaty, ani przygany. – Zgadza się. Próbowałam od pierwszej chwili, jak tylko opuściłam łóżko, lecz przerażała mnie własna zbroja. Broń, hałas, ich miny, wszystko. Z początku nie mogłam chodzić i nie radziłam sobie z najprostszymi czynnościami. Marszałek-Generał twierdziła, że to normalne, więc kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki miecz i poczułam się dziwnie, nie byłam zaniepokojona. Lecz potem... – Pokręciła głową, przypominając sobie pierwszą lekcję szermierki. – To były zwykłe ćwiczenia – powiedziała powoli. – Wiedzieli, że zostałam ranna, nie skrzywdziliby mnie. Lecz ja nie mogłam stawić im czoła. Zamarłam na widok zbliżającego się ostrza. Powiedzieli mi potem, że zemdlałam. Nawet mnie nie dotknęło. Nazajutrz było jeszcze gorzej. Cała dygotałam, zanim jeszcze znalazłam się na placu ćwiczeń. Nie potrafiłam dosiąść konia. Wiesz przecież, panie, jak kochałam konie – podniosła głowę i Kuakgan przytaknął. – Mój własny rumak – karosz, którego tutaj dostałam – nie pozwolił mi się dosiąść. Wyczuwał mój strach i płoszył się, a ja byłam w stanie myśleć jedynie o tym, jakie ma wielkie kopyta. Mieli nadzieję, że pomoże mi przejażdżka, więc wsadzili mnie na najłagodniejszą klacz. Siedziałam na niej sztywna i spadłam, gdy tylko przeszła w trucht. – Więc odeszłaś. A może wyrzucili cię? Pokręciła głową. – Nie. Byli wspaniałomyślni. Marszałek-Generał zaproponowała mi pozostanie u nich i przyuczenie do dowolnego zawodu. Wiesz jednak, panie, że Gird jest patronem wojowników. Jakże mogli mnie zrozumieć? Byłoby to nie w porządku i wyznawcy Girda doskonale o tym wiedzieli. A Książę... – Głos się jej załamał. – Był tam? Odzyskała panowanie nad sobą. – Tak. Przyjechał, kiedy... kiedy powiedzieli mu, że ja... co zamierzają zrobić. Zaoferował mi posadę kapitana. Ale... ja wiedziałam... że to oni mają rację. Coś poszło źle. Trzeba było to zrobić. Nadal tak uważam. Był także później, kiedy wiedzieli już, że zabieg się nie udał. Dał mi... – Pierścień, który zostawiłaś w misie. – Przytaknęła. Kuakgan westchnął. – Twój Książę to niezwykły człowiek. Nie pała miłością do wyznawców Girda, a do Marszałka-Generała w szczególności. Musiał dużo o tobie myśleć. – Teraz już nie – mruknęła żałośnie. – Przecież dał ci pierścień później, prawda? Gdy wiedział już, co się stało? Nie oceniaj go zbyt nisko, Paksenarrion. – Znowu poruszył drwa. – Widziałem go kiedyś, dawno temu. Zastanawiałem się wtedy, kim zostanie. Potem słyszałem o nim, lecz tylko to, co wiedzieli wszyscy. Przeważnie. – Czemu tak nie lubi czcicieli Girda? – zapytała. Kuakgan pokręcił głową. – To nie moja sprawa. Słyszałem co nieco, lecz niekoniecznie prawdę. Może pewnego dnia opowie ci o tym sam. – Ja... nie sądzę. – Ponieważ uważasz, że nigdy nie wrócisz? Bzdura. Powinnaś spotkać się z nim i uspokoić z czystej grzeczności. – Ale...
|
|