nr 4 (XXXVI)
maj 2004




powrót do indeksunastępna strona

Raymond E. Feist
Szpon Srebrnego Jastrzębia
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział drugi: Zajazd Kendrika
     
     Kieli poczuł, jak jego ciało przeszywa ostry ból.
     Nie potrafił się zmusić do otwarcia oczu, ale wiedział, że żyje. Poczuł na sobie dotyk rąk i usłyszał głos mamroczący coś jakby z wielkiej odległości.
     – Ten ciągle żyje.
     – Wrzućmy go na wóz. Stracił mnóstwo krwi – powiedział ktoś inny.
     Część umysłu Kieliego zarejestrowała, że słowa, które właśnie usłyszał, wypowiadano w języku kupców, nazywanym wspólnym językiem, a nie w języku Orosinich.
     Poczuł na sobie kolejną parę rąk. Kiedy zaczęli go podnosić, jęknął i ponownie stracił świadomość.
     
     
     Kieli budził się powoli, czując ból w całym ciele. Zmusił się do otwarcia oczu i spróbował podnieść głowę. Wysiłek wywołał kolejną falę cierpienia i żołądek chłopca skurczył się, chociaż nie zawierał w sobie nic, co można by zwymiotować. Obezwładniające uczucie bólu, które przemknęło przez jego ciało, sprawiło, że chłopiec głośno westchnął i jęknął.
     Nie mógł zogniskować wzroku, więc nie zobaczył właściciela delikatnych dłoni, które pchnęły go z powrotem na posłanie.
     – Leż spokojnie, kolego. Oddychaj powoli – powiedział do niego mężczyzna.
     Kieli widział przed sobą kształty: zarysy głowy w cieniu, błyski na niebie ponad nim. Mrugnął i spróbował przetrzeć oczy.
     – Masz, pij – powiedział ktoś inny gdzieś ponad nim i tykwa, wypełniona wodą, dotknęła ust chłopca.
     – Pij powoli – dodał pierwszy z mężczyzn. – Straciłeś wiele krwi. Myśleliśmy, że nie uda ci się z tego wylizać.
     Pierwszy łyk wywołał spazmy i Kieli zwymiotował tę odrobinkę wody na posłanie.
     – Pij mniejszymi łyczkami.
     Zrobił, jak mu kazano, i część wody pozostała w żołądku. Nagle poczuł pragnienie tak wielkie jak nigdy w życiu. Próbował połykać wodę, ale tykwa odsunęła się od jego ust. Spróbował podnieść rękę, aby złapać oddalające się naczynie, ale ramię nie chciało się ruszyć.
     – Małymi łyczkami, mówię – powtórzył mężczyzna. Tykwa znów dotknęła jego ust i zaczął sączyć wodę. Czuł, jak zimny płyn spływa w dół gardła do żołądka.
     Skoncentrował całe swe słabe siły na tym, aby woda spływała do żołądka i tam już została. A potem podniósł oczy ponad krawędź tykwy i spróbował dojrzeć twarze swoich dobroczyńców. Ale mógł tylko zobaczyć niewyraźne zarysy, zamazane we wszechobecnej szarości. Ponownie stracił przytomność.
     
     
     Na pewnym etapie podróży zatrzymali się na dłuższy popas. Chłopiec przyglądał się ciekawie otoczeniu; leżał w jakiejś stodole czy szałasie, nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością. Czuł, że przez długi czas padało. Powietrze było ciężkie i wypełnione zapachem wilgotnej ziemi, a nasiąknięte drewno wydzielało z siebie zbutwiałą woń.
     Potem obrazy zamazywały się w pamięci chłopca. Jechał na wozie. Przez chwilę poczuł, że jest południe i jadą przez lasy, ale drzewa były odmienne od tych, które otaczały jego rodzinną wioskę. Wiedział, że to nie jego strony – sylwetki drzew nie pasowały do zapamiętanych kształtów, charakterystycznych dla cedrów, sosen i świerków rosnących w jego lesie. Widział zamiast tego dęby, jesiony i inne drzewa, których nie znał. Z powrotem zanurzył się w niespokojny sen.
     Pamiętał kęsy jedzenia, które wpychano mu między wargi i to, jak je połykał, z palącym gardłem i bólem w przełyku. Pamiętał gorączkowe sny i przebudzenia, kiedy cały zlany potem czuł, jak jego serce tłucze się w klatce piersiowej. Pamiętał, jak przez sen wołał imię swego ojca.
     Jednej nocy śnił, że jest znów w swojej wiosce, w ciepłym okrągłym domu z matką i innymi kobietami. Czuł, jak spływa na niego fala ich miłości. A potem obudził się na twardej ziemi z nozdrzami pełnymi zapachu mokrej gleby; dym z ogniska, przed momentem zalanego wodą, snuł się nisko przy ziemi. Zobaczył dwóch mężczyzn śpiących po obu jego stronach i z powrotem opadł na posłanie, zastanawiając się, w jaki sposób i z kim przybył w to miejsce. Nagle pamięć podsunęła mu zapomniane obrazy i przypomniał sobie atak na wioskę. Poczuł nieproszone łzy w kącikach oczu i zapłakał, czując, jak cała radość i nadzieja umiera w jego sercu.
     Nie potrafił policzyć dni. Nie wiedział, ile już trwa ta podróż. Niosło go dwóch mężczyzn, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy zdradzili mu oni swoje imiona. Pamiętał, jak zadawali mu pytania i że na nie odpowiadał, ale nie mógł sobie przypomnieć tematu tych rozmów.
     A potem, pewnego poranka, umysł nagle mu się rozjaśnił.
     Kieli otworzył oczy i, chociaż był słaby, odkrył, że poznaje otoczenie, w którym przebywa. Znajdował się w ogromnej stodole, z drzwiami na obu końcach. Słyszał, jak w zagrodzie obok konie żują powoli swój pokarm. Leżał na snopku siana przykrytym podwójnie złożonym kocem. Kolejne dwa pledy okrywały ciało chłopca. Powietrze było sine od dymu wydobywającego się z małego obozowego piecyka, który był niczym więcej niż tylko metalową beczką z płonącymi w środku węglami. Piecyk był bezpieczniejszy od ogniska, przynajmniej w stodole pełnej siana. Kieli oparł się na łokciu i rozejrzał dookoła. Dym podrażniał mu trochę oczy, ale na szczęście większość oparu uciekała przez otwarte drzwi. Było cicho, więc Kieli doszedł do wniosku, że na dworze nie pada.
     Bolało go całe ciało i czuł się zesztywniały, ale ostrożne ruchy nie wywoływały już fal obezwładniającego bólu, jak to miało miejsce wcześniej.
     Naprzeciw chłopca, na drewnianym stołku siedział człowiek, wpatrując się w niego ciemnymi oczyma. Włosy mężczyzny były prawie całkowicie siwe, chociaż tu i ówdzie chłopiec dostrzegał jeszcze czarne pasma. Długie wąsy opadały po obu stronach ust, mocno zaciśniętych, jakby ich właściciel mocno się nad czymś zastanawiał. Masa włosów opadała mu na czoło, zakrywając je prawie w pełni. Kosmyki sięgały aż do ramion.
     Mrugając, Kieli usunął resztki ropy z kącików oczu.
     – Gdzie ja jestem? – wychrypiał do obcego.
     Człowiek wpatrywał się w chłopca z zaciekawieniem.
     – A więc powróciłeś między żywych? – zapytał, nie oczekując odpowiedzi. Na chwilę zapadła cisza. – Robercie! – zawołał przez ramię w kierunku drzwi stodoły.
     Chwilę później drzwi się otworzyły i kolejny mężczyzna wszedł do stodoły. Nowo przybyły klęknął obok posłania Kieliego.
     Ten mężczyzna był starszy. Jego siwych włosów nie ożywiał żaden kolor, ale oczy starca świadczyły o jego potędze. Spojrzał w oczy chłopca.
     – Cóż, Szponie, jak się czujesz? – zapytał łagodnie.
     – Szponie?
     – Powiedziałeś nam, że twoje imię brzmi Szpon Srebrnego Jastrzębia – wyjaśnił starszy mężczyzna.
     Chłopiec zamrugał i spróbował zebrać myśli, zastanawiając się, dlaczego miałby się przedstawiać tym obcym ludziom w podobny sposób. W końcu przypomniał sobie wizję i zdał sobie sprawę, że, w rzeczy samej, te obrazy miały nadać mu imię. Odległy głos odbił się echem w jego umyśle. Powstań i bądź szponem swojego ludu.
     – Co sobie przypominasz?
     – Pamiętam bitwę… – Czarna otchłań otworzyła się w jego duszy i poczuł, jak w oczach zbierają mu się łzy. Odpychając smutek na bok, powiedział: – Wszyscy nie żyją, prawda?
     – Tak – odpowiedział człowiek o imieniu Robert. – A czy pamiętasz, co wydarzyło się po bitwie?
     – Pamiętam wóz… – Kieli, który teraz myślał o sobie jako o "Szponie", zamknął na chwilę oczy. – Zabraliście mnie stamtąd – dodał.
     – Tak – zgodził się Robert. – Nie mogliśmy cię tak po prostu zostawić, żebyś tam umarł z upływu krwi. Poza tym jest parę rzeczy, których chcielibyśmy się dowiedzieć o tobie i o bitwie – dodał łagodnie
     – Jakich rzeczy? – zapytał Szpon.
     – To może jeszcze poczekać.
     – Gdzie ja jestem? – ponownie zapytał Szpon.
     – Jesteś w Zajeździe Kendrika.
     Talon próbował sobie przypomnieć. Słyszał już o tym miejscu, ale nie mógł przywołać z pamięci żadnych szczegółów. – Dlaczego mnie tu zabraliście?
     Człowiek z długimi wąsami zaśmiał się.
     – Uratowaliśmy twą nędzną powłokę cielesną, bo się do tego poczuwaliśmy.
     – I poza tym – kontynuował Robert – to miejsce doskonale się nadaje na odpoczynek i powrót do zdrowia. – Wstał i ruszył w kierunku drzwi ze schyloną głową, żeby nie uderzyć się w niski sufit. – Ta chata należy do myśliwego i nie jest używana od lat. Kendrik pozwala nam tu przebywać bez żadnych opłat. Co prawda w jego zajeździe jest cieplej, mają czystsze posłania i lepsze jedzenie…
     – … ale także zbyt wiele tam niepożądanych oczu i uszu – dokończył drugi.
     Robert rzucił mu spojrzenie i lekko potrząsnął głową.
     – Nosisz imię mężczyzny, ale na twojej twarzy nie widać żadnych tatuaży – powiedział człowiek z wąsami.
     – Bo w dniu nadania imienia wybuchła ta bitwa – odpowiedział słabo Szpon.
     Drugi mężczyzna, ten o imieniu Robert, spojrzał na swego towarzysza, a potem ponownie odwrócił się do chłopca.
     – To było ponad dwa tygodnie temu. Podróżujesz z nami od tego czasu, od kiedy Pasko znalazł cię w twojej wiosce.
     – Czy ktokolwiek jeszcze przeżył? – zapytał Szpon głosem drżącym z emocji.
     Robert ponownie podszedł do chłopca, uklęknął przy jego posłaniu i położył delikatnie ręce na jego ramionach.
     – Nie. Wszyscy odeszli – powiedział.
     – Łotry były bardzo dokładne, to trzeba im przyznać – dodał Pasko.
     – Ale kto? – zapytał Szpon.
     Dłoń Roberta delikatnie popchnęła chłopca na posłanie.
     – Odpoczywaj. Pasko nakarmi cię niebawem odrobiną gorącej zupy. Cudem uniknąłeś śmierci. Przez długi czas sądziliśmy, że nie przeżyjesz. Żywiliśmy cię jedynie wodą i zimnym rosołem. Teraz musisz jeść, aby odzyskać siły. – Przerwał na chwilę. – Musimy pomówić o bardzo wielu rzeczach, ale mamy na to jeszcze dużo czasu. Bardzo dużo czasu, Szponie Srebrnego Jastrzębia.
     Szpon nie chciał odpoczywać. Chciał usłyszeć odpowiedzi na pytania, ale jego osłabione ciało odmówiło posłuszeństwa. Położył się i zasnął ponownie.
     
     
     Ptasie trele powitały go następnego dnia, kiedy się obudził wygłodniały jak wilk. Pasko przyniósł mu wielki gliniany kubek gorącego rosołu i zmusił do spokojnego wypicia płynu. Ten drugi mężczyzna, Robert, gdzieś zniknął.
     Szpon poparzył sobie usta gorącą zupą.
     – Co to za miejsce? – zapytał.
     – Zajazd Kendrika? To, hm… gospoda, ukryta gdzieś w lasach Latagore.
     – Dlaczego?
     – Co dlaczego? Dlaczego tu jesteśmy, czy dlaczego ty właśnie przeżyłeś?
     – Chcę obu odpowiedzi, tak mi się wydaje – odparł Szpon.
     – Najpierw odpowiem na drugie – powiedział Pasko, siadając na niskim stołeczku i biorąc w dłonie swój własny kubek rosołu. – Znaleźliśmy ciebie pośród takiego mrowia trupów, jakiego nie widziałem od czasów mojej młodości, kiedy byłem żołnierzem w służbie księcia Dungarren, w Far Loren. Zostawilibyśmy cię krukom na żer, tak jak pozostałych, ale na szczęście usłyszałem, jak jęczysz… cóż, to nawet nie był jęk, bardziej brzmiał jak głośniejsze westchnienie. Przeżyłeś tylko dzięki sprzyjającemu losowi. Byłeś cały zalany krwią, a twoją klatkę piersiową przecinała naprawdę paskudna rana, więc obaj na początku myśleliśmy, że jesteś martwy. W każdym razie oddychałeś i mój pan rozkazał mi zabrać cię z pobojowiska. On ma miękkie serce, mówię ci.
     – Muszę mu podziękować – powiedział Szpon, mimo tego, że czuł się bardzo nieszczęśliwy. On jeden przeżył, a myśl o członkach rodziny, którzy odeszli, nie nastrajała go do wdzięczności.
     – Podejrzewam, że on już znajdzie sposób, abyś spłacił mu zaciągnięty dług – odparł Pasko. Mężczyzna wstał. – Masz ochotę rozprostować trochę nogi?
     Szpon skinął potakująco głową. Zaczął się podnosić, ale zakręciło mu się w głowie, a całe ciało ogarnął ból. Nie miał siły, żeby wstać.
     – Spokojnie, kolego! – zawołał Pasko, podbiegając, aby podać chłopcu pomocną dłoń. – Jesteś słabszy od jednodniowego kociaka. Potrzebujesz więcej odpoczynku i więcej jedzenia, aby dojść do siebie, ale teraz najlepiej ci zrobi mała przechadzka.
     Pasko pomógł Szponowi podejść do drzwi stodoły i wyszli razem na zewnątrz. Poranek był bardzo rześki. Szpon czuł, że znajdują się w dolinie na nizinach. Powietrze pachniało inaczej niż na wysokogórskich łąkach, gdzie się wychował. Nogi Szpona drżały z wysiłku i jego towarzysz zmusił go, aby szedł małymi kroczkami. Pasko zatrzymał się i pozwolił chłopcu rozejrzeć się dookoła.
     Znajdowali się na ogromnym dziedzińcu, otoczonym wysokim murem z dopasowanych kamieni. Chłopiec rzucił okiem na ich konstrukcję i natychmiast uznał mury za fortyfikacje; kamienne stopnie przyklejone do ścian prowadziły na szczyt wału z kilku miejsc leżących blisko dużego budynku, który wyglądał jak zajazd. Wierzchołek muru ukształtowany był w blanki i załomy i tak szeroki, że dwóch mężczyzn mogło się po nim swobodnie przechadzać, pilnując albo broniąc zabudowań.
     Zajazd był największym budynkiem, jaki Szpon widział w swoim dotychczasowym życiu. Długie i okrągłe domy w jego rodzinnej wiosce wyglądały przy nim jak karły. Zajazd wznosił się do góry na trzy piętra, a jego dach pokrywały kamienne dachówki, zamiast zwyczajowej słomy czy drewna. Pomalowany był na biało, okienne i drzwiowe otwory obłożono drewnem. Framugi i drzwi miały wesoły, zielony kolor. W niebo wznosił się dym z kilku kominów, wysoko sterczących nad dachem.
     Przy ścianie stodoły stał wóz i Szpon domyślił się, że to właśnie tym pojazdem go tu przywieziono. W oddali widział wierzchołki drzew, co pozwoliło mu mniemać, że las wokół zabudowań zajazdu został starannie wykarczowany.
     – I co zobaczyłeś? – zapytał nieoczekiwanie Pasko.
     Szpon spojrzał na mężczyznę, który przypatrywał mu się z uwagą. Zaczął mówić, a potem, przypominając sobie radę dziadka, żeby widzieć także to, co nie jest oczywiste, zamilkł i kiwnął na Paska, aby tamten pomógł mu przejść jeszcze kilka kroków w kierunku stopni prowadzących na szczyt muru. Powoli wdrapali się na nie i stanęli na górze, spoglądając na świat poza ścianą.
     Zajazd umiejscowiono w środku naturalnej polany, ale pnie ściętych drzew wskazywały na to, że kilka lat temu obszar został sztucznie powiększony. Karcze pokrywały trawy i skłębione zarośla jeżyn, ale zagłębiająca się w lesie droga utrzymana była w nienagannym porządku.
     – I co widzisz? – powtórnie zapytał Pasko.
     Szpon ciągle nie odpowiadał, ale ruszył w kierunku zajazdu. Kiedy się odwrócił w kierunku zabudowań, ich kształt uwolnił wreszcie w jego umyśle odpowiednie skojarzenia. Zawahał się. Posługiwał się wspólnym językiem ze sprawnością podobną jak każdy inny chłopiec z jego wioski. Nie mówił wiele w tym języku, wyłączając dni, kiedy do wioski przyjeżdżali kupcy… Myśl o domu sprawiła, że do serca chłopca powróciło lodowate uczucie beznadziei. Odepchnął ból i zastanowił się nad słowem, którego zamierzał użyć.
     – To jest twierdza, a nie żaden zajazd – powiedział w końcu.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.