nr 4 (XXXVI)
maj 2004




powrót do indeksunastępna strona

Wojciech Zawistowski
Pan krańca wszechświata
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     * * *
     
     Z satysfakcją czuł, jak jego sprężyste muskuły napinają się pod warstwą jędrnej skóry. Były silne i szybkie. Jakby na potwierdzenie tej myśli wykonał kilka błyskawicznych uderzeń. Pięści z głuchym trzaskiem rozdarły nieruchome powietrze. Wziął głęboki wdech i zaatakował ponownie, dłuższą i trudniejszą kombinacją. Ponowny wdech i kolejna eksplozja uderzeń. I jeszcze raz. A potem kopnięcia, krótkie i dynamiczne. I znów ciosy dłońmi. Coraz szybsze. Coraz silniejsze. Atakował zapamiętale, puentując każdą technikę energicznym okrzykiem.
     Przerwał po kwadransie. Rozpoczął ćwiczenia oddechowe, ale szybko z nich zrezygnował – nie czuł zmęczenia i nie potrzebował relaksu; nawet się nie zasapał. Zrobił parę głębokich skłonów i wykopów w pełnym szpagacie, jakby badając i rozkoszując się elastycznością swych ścięgien. Spróbował krótkiego wyskoku. Zadowolony, powtórzył go, mocniej i wyżej, a po chwili jeszcze raz, uderzając piętą z półobrotu. Wylądował miękko jak kot. Znów wziął głęboki oddech. Wypuścił powoli powietrze, napinając mięśnie, aż poczęły drżeć niczym struny. Jeszcze jeden potężny wdech, niemal rozsadzający szeroką klatkę piersiową. A potem cios. Z całej siły, z głośnym, wibrującym okrzykiem, aż echo poszło po ścianach. Miał wrażenie, że jego dłoń dosłownie roztrzaskała powietrze, rozłupała je niczym bryłę kamienia. Poczuł euforię. Znowu zaczął z pasją atakować. Poruszał się coraz szybciej. Potężne uderzenia i zamaszyste kopnięcia zlały się w niepowstrzymaną, śmiercionośną nawałę. Już nie stał w miejscu: wykonywał gwałtowne wypady, wyskoki, błyskawiczne uniki. Był niczym dziki tygrys, niczym smok, wprost płonął wewnętrzną energią. Zagubił się w tych ćwiczeniach, niczym w bezkresnej otchłani; popadł w stan bliski transu.
     Skończył kata dopiero po czterdziestu minutach. Oddychał ciężko. Jego atletyczne ciało, niemal nagie, całe lśniło od potu. Pomyślał z zadowoleniem, że musi w tej chwili wyglądać niczym jeden z herosów starożytnej Hellady. Mocnym, sprężystym krokiem pomaszerował po ręcznik, zarzucony niedbale na oparcie skórzanego fotela. Pomaszerował! Nie pokuśtykał, jak rozsypująca się mumia. Jak przez tyle ostatnich lat…
     Ach, jak wspaniale było wyzwolić się z ciała zmurszałego starucha, porzucić obleśną powłokę niczym zużytą skorupę! Niby wciąż był tym samym Edmundem Rowlerem, lecz… żywym. Tak, wreszcie czuł w sobie życie! Rozpierała go siła. Skończył właśnie ćwiczenia, które zmęczyłyby wyczynowego sportowca a mimo to wciąż tryskał energią. To była najczystsza ekstaza. Nie do opisania. Po raz pierwszy od lat roześmiał się na głos. Jego biotechnicy wykonali naprawdę pierwszorzędną robotę. W pełni zasłużyli na premię. Choć pewnie najwspanialszą premią było dla nich to, że wraz ze swymi najbliższymi wciąż żyli… – uśmiechnął się ironicznie.
     Rowler pomyślał, że komercjalizując tą technologię mógłby błyskawicznie zbić krocie. Któż nie oddałby wszystkiego za zdolność regeneracji? Niewyobrażalnie skutecznej regeneracji: zwalczającej wszelkie choroby a nawet… blokującej starzenie się tkanek. To była praktyczna realizacja odwiecznego snu o nieśmiertelności; spełnienie najskrytszego marzenia ludzkiej rasy. Za zdradzenie tego sekretu mógłby otrzymać, czego tylko zapragnął. Myśl była niezmiernie kusząca, jednak natychmiast ją stłamsił. Dysponował tak wielką władzą, że nie musiał się z nikim targować, by zaspokoić swoje pragnienia. Najważniejsze było zachowanie tej władzy. Nie zamierzał oferować życia wiecznego konkurentom. Od tego mają księży, pomyślał ze zjadliwością. Od lat torpedował podobne badania prowadzone przez niezależne placówki i nie planował niczego w tym względzie zmieniać. Stał się unikatowym okazem, jedynym przedstawicielem nowego gatunku człowieka – a raczej nadczłowieka – i jak dotąd nie tęsknił za towarzystwem.
     Pobieżnie starł pot i nie fatygując się ubieraniem – kto myśli o przeziębieniu, gdy jego organizm w parę sekund zwalcza AIDS i ebolę? – przeszedł do sąsiedniego pokoju, którego sporą część zajmował imponujący , egzotycznie wyprofilowany barek z jasnego drewna w chromowanych okuciach. Sięgnął po wielki puchar z ozdobnie ciętego kryształu i napełnił go swoją ulubioną ultierą. Od czasu zabiegu pił ją niemal bez przerwy; jego układ pokarmowy osiągnął wydajność, przy której zatrucie czy uzależnienie nie wchodziły w rachubę. Właściwie nie mógł nawet się upić. Na szczęście nie był człowiekiem, którego by to martwiło; cenił smak trunku, nie efekty uboczne.
     Kpiącym gestem wzniósł puchar w niemym toaście. Przez chwilę z rozbawieniem trwał w tej pozycji. Król Ziemi. Pan świata. Dysponował taką potęgą jak… bóg? A czemu by nie? – jego nieziemsko przystojna twarz rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. Nie mógł umrzeć; kształtował losy planety i jej mieszkańców niemal jednym słowem, wręcz myślą; jego supremacji nie dało się przeciwstawić… Czyż nie były to atrybuty boskości?
     Edmund Rowler – bóg wszystkich narodów. Aż po kres wieczności. Spodobała mu się ta myśl. To było coś na miarę jego ambicji…
     Uniósł kielich do ust.
     Ultiera zniknęła. Nagle, bez ostrzeżenia, przestała po prostu istnieć; jeszcze nim wargi Rowlera zdążyły jej posmakować. W jednym, nieskończenie krótkim przebłysku. Razem z pucharem.
     Razem z podziemną fortecą, kontynentem i rozległym obszarem otaczającej go toni. Spory fragment globu przeistoczył się w nicość. Pozostał tylko obłok rozproszonych atomów, spowijający straszliwą ranę w ciele zaskoczonej planety na podobieństwo sinego całunu.
     
     ***
     
     - O żesz!… O w!… O!… – Da-Orat nie był wstanie wydusić nic więcej. Opuścił bezwładnie macki i wpatrywał się tępo w największy wyświetlacz, ukazujący cel ich zadania. Jego tułów oklapł, jakby ktoś wyssał z niego wnętrzności. Zaciął się na ostatnim „O!” i powtarzał je w kółko niczym zepsuty automat.
     - Nawet ultra-czułe przyrządy nie będą w stanie niczego zarejestrować – stwierdził drwiąco Króciak, w komiczny sposób podrabiając barwę głosu Teniego.
     Daleko w dole, zamarła w przerażeniu planeta doświadczała właśnie apokalipsy w pełnej okazałości. W gigantyczną wyrwę, sięgającą chyba samych czeluści piekielnych, wlewał się tysiącmilową kaskadą spieniony dziko ocean. Milcząca otchłań kosmosu pochłaniała wszelkie odgłosy, jednak Tualanie wiedzieli, że wściekły ryk rozpędzonych mas wody musi przypominać wstrząsający posadami świata krzyk bogów. Lodowata woda, w zetknięciu z obnażonymi wnętrznościami planety, z sykiem wściekłego smoka zamieniała się w słup wrzącej pary, wznoszący się ku przestworzom na podobieństwo dźwigającego firmament filaru. Powierzchnia globu drżała, jakby trawiła go jakaś międzygwiezdna malaria. Spazmy niszczycielskich wstrząsów obracały w perzynę całe połacie zamieszkałych okolic. Planeta, niczym pchnięta przez rozgniewanego giganta, zmieniła prędkość i oś swego obrotu, a nieokiełznane wichury, niby horda wygłodniałych demonów, odzierały jej ciało niemal do gołej skały. Dopełnieniem upiornego widowiska były ponure, stalowoszare obłoki pyłu i żrących oparów, spowijające prawie całą półkulę skłębioną, duszącą powłoką.
     - Faktycznie, ciężko będzie wywnioskować, czy podczas transferu cokolwiek się wydarzyło – kpił dalej Króciak, wyraźnie zadowolony z widocznych na monitorach rezultatów ich przedsięwzięcia.
     Teni otrząsnął się z odrętwienia, popadając dla odmiany w stan paniki pomieszanej z wściekłością.
     - Czyś ty doszczętnie oszalał!? – wywrzeszczał, jakby chciał dźwiękiem tych słów rozedrzeć poszycie kadłuba. – To nie jest wesołe! Nie jest!!! Rozumiesz!? – jego przeciążony głos nie wytrzymał i załamał się przy końcowym pytaniu.
     - Co cię napadło? – spytał Króciak z urazą. – Przecież misja nie mogła powieść się lepiej…
     - Lepiej?! – Teniemu aż tchu brakło z wrażenia. Umilkł na długą chwilę. – W ogóle się nie powiodła. Mamy przerąbane! Już po nas!!!
     - Stary, co ty pleciesz? Załatwiliśmy Ta-Mariego! Ak-Tar pewnie niedługo przejmie jego rewir. Będziemy bezpieczniejsi niż kiedykolwiek…
     - Ta-Mariego? Ta-Mariego!? Ty idioto, załatwiliśmy kilka miliardów cywilizowanych istot myślących! To największa masowa eksterminacja od… od… chyba w całej historii wszechświata! Co innego zignorować te pokraczne, zacofane szkarady i zataić fakt ich istnienia. Ale wytłuc na dzień dobry pół populacji!? Teraz dobierze się do nas GalPol, rząd, wojsko, służby specjalne i… i… – zająknął się, bliski histerii – i pewnie cała kupa organizacji, o których istnieniu nawet nie mamy pojęcia!
     - Spokojnie, Da-Orat – Króciak wymówił jego nazwisko niemal jak d’urat – nazwę smrodliwego zwierzątka, słynącego z chorobliwego tchórzostwa.
     Teni, kompletnie przybity, nie zareagował nawet drgnięciem powieki na obraźliwą zaczepkę.
     - Ale z ciebie panikarz! – skomentował jego towarzysz. – A może los tych pokrak tak bardzo ciąży ci na sumieniu?
     - Na sumieniu? – skrzywił się w pogardliwym grymasie, tak ostentacyjnym, że starczyłby za całą odpowiedź. – Skądże. Niestety władze nie podzielą mojego podejścia… Dorwą nas – skwitował zrezygnowany.
     - Skąd pochodziła używka, która stała się naszym największym rynkowym przebojem? – spytał znienacka Króciak.
     - A jakie to ma w tej chwili znaczenie!?
     - Ma. No, powiedz, Da-Orat – uparł się.
     - Kto by pamiętał!? – odburknął Teni ze złością. – Zrobiła furorę z racji swej egzotyki – właśnie dlatego, że sprowadzaliśmy ją z absurdalnie daleka. Wyeksploatowaliśmy wszystkie zasoby, nim konkurencji udało się zlokalizować ten sektor…
     - Jesteśmy w tej chwili o dziewiętnaście sektorów dalej od centrum układu, niż tamto „absurdalnie daleko”… – zrobił wymowną pauzę. – Podam ci jeszcze parę innych przykładów: najdalszy legalny szlak handlowy – ponad osiemdziesiąt sektorów od nas; najodleglejsza zamieszkała planeta – przeszło sto trzydzieści sektorów; najbardziej wysunięta placówka wojskowa – około pięćdziesięciu pięciu; naj…
     - Dobra, rozumiem. Wiem, że w pobliżu nie ma żywego ducha, ale jednak...
     - Co znowu za „jednak”!? Nikt nie mógł nas tutaj przydybać. W dodatku mamy doskonały system maskowania. Niemożliwe, by ktokolwiek się o nas dowiedział!
     - I w tym niestety się mylisz. Owszem, nasza obecność tutaj jest nie do wykrycia. Ale dowiedzieć, to się o niej dowiedzą… I to prędzej niż myślisz! Ta-Mari skakał z obstawą, a TO – wskazał na monitory – raczej ciężko przegapić. W dodatku wiadomo, kto go do transferu namówił. I nietrudno dotrzeć do pracowników IBORK-u, którzy dokonali odkrycia. Nasza wojna z Ta-Marim też nie jest żadnym sekretem. W końcu ktoś wywnioskuje, co naprawdę tu zaszło.
     - No i co z tego? Niech sobie wnioskują… Będą przynajmniej przed nami czuć respekt – Króciak znów kpił. – Przejmujesz się reputacją? Zamierzasz ubiegać się o jakieś stanowisko publiczne? GalPol, mając jedynie poszlaki, może nam wpełznąć na grzbiety… A dowodów nigdy nie zdobędzie. Przecież nas tu nie było! – zaśmiał się.
     - Przy przestępstwie tej skali mogą się nie bawić w dowody, tylko nas cichcem załatwić.
     - Przesadzasz. Gdybyśmy tak spustoszyli cywilizowaną planetę, pewnie rozwaliliby nas od macki nawet się z tym nie kryjąc. Ale czemu mieliby się przejmować tą dziurą? Nie ma znaczenia strategicznego. Według analiz IBORK-u nie występują tu żadne wartościowe surowce. Te okolice nie są atrakcyjne nawet dla turystyki!
     - Ale mieszkańcy …
     - Te zacofane istoty? – Króciak nie dał mu skończyć. – Zbyt duża różnica kulturalna i technologiczna, by kontakty z nimi mogły przynieść profity. Z militarnego punktu widzenia są niczym, podobnie z politycznego – na ich poparciu jeszcze długo nikomu nie będzie zależeć. A doprowadzenie tak prymitywnej cywilizacji do poziomu umożliwiającego pełnoprawne włączenie jej w intergalaktyczną wspólnotę, to tylko kolosalne kłopoty. Podejrzewam, że nasz rząd wolałby nie dowiadywać się o istnieniu tego sektora, dopóki jego mieszkańcy samodzielnie nie osiągną odpowiedniego pułapu rozwoju. A prędko do tego nie dojdzie… Zresztą katastrofa mogła być dziełem przypadku – fachowcy z IBORK-u twierdzili, że istnieje możliwość wystąpienia samoczynnego impulsu.
     - Obyś miał rację… – głos Teniego był niemal błagalny.
     - Mam. Ale jeśli wpadniemy na szukającą Ta-Mariego obstawę, możesz już nie mieć okazji by się o tym przekonać.
     - Faktycznie! – Da-Orat nagle otrzeźwiał. Rzucił się do konsolety pojazdu. – Lada chwila zaczną przetrząsać ten sektor!
     Króciak też już manipulował przy urządzeniach kontrolnych.
     - Poza tym, im wcześniej wrócimy, tym prędzej będzie balanga – dodał, mrużąc oko przebiegle. – Ak-Tar na pewno stosownie uczci śmierć Ta-Mariego. Pamiętasz ostatnią hulankę? Na samą myśl ciarki przechodzą… – udał, że jego ciałem wstrząsnął dreszcz podniecenia. – Szef wie, czym Tualaninowi dogodzić…
     - Ty obleśny dekadencie! – Teni parsknął. Wreszcie się trochę rozluźnił. – Nawet perspektywa rychłej śmierci nie jest w stanie cię ostudzić!
     Króciak tylko wzruszył mackami. Zlustrował szybko wskaźniki.
     - W porządku? – spytał Da-Orat. Trzymał już mackę na starterze silników.
     - W porządku. Możesz odpalać. …I nie zamartwiaj się. To najodleglejsze peryferia kosmosu. Kraniec wszechświata. Kogóż mogłyby obchodzić?…

powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.