Pasko uśmiechnął się szeroko. – Właściwie twierdza i zajazd. Kendrik nie ma zbyt wielkiego zaufania do niektórych swoich sąsiadów. Szpon skinął głową. Mury wyglądały solidnie, a las ze wszystkich stron został wycięty, aby dać łucznikom na blankach dobre pole do ostrzału. Droga, wyłaniająca się z lasu, skręcała gwałtownie w kierunku zajazdu i opasywała zabudowania, kończąc się w bramie, która zdawała się być umieszczona po drugiej stronie domostwa. Żaden taran ani płonący wóz nie mógł być skutecznie wymierzony w bramę, a zniszczenie jej wymagało raczej sporego trudu. Przyjrzał się rozmieszczeniu budynków. Łucznicy w oknach na górnych piętrach zajazdu mogli wspomagać obrońców na murach jako druga linia. Zwrócił oczy w kierunku drzwi i zobaczył, że zostały wzmocnione pasami metalu. Wyobraził sobie, że można je także zabarykadować od środka. Jedynie bardzo silni mężczyźni z ciężkimi toporami mogliby przebić się przez te odrzwia. Podniósł wzrok wyżej i zobaczył prześwity nad każdymi drzwiami. Przez te otwory obrońcy mogli razić napastnika napierającego na zajazd gorącym olejem, wodą, a nawet strzałami. – Ci jego sąsiedzi muszą być bardzo uciążliwi – odezwał się w końcu chłopiec. Pasko zachichotał. – W rzeczy samej. Kiedy stali tak na szczycie muru, drzwi do zajazdu otworzyły się i wyszła przez nie młoda dziewczyna, niosąca wielkie wiadro. Spojrzała do góry, zobaczyła ich i machnęła kilkakroć ręką. – Witaj, Pasko! – Witaj, Lela! – A kimże jest twój przyjaciel? – zapytała zaczepnie. Wyglądała na kilka lat starszą od Szpona, ale, inaczej niż dziewczęta, które znał ze swojej rodzinnej wioski, miała ciemną skórę. Jej cera była ciemnooliwkowa, a włosy czarne jak noc. W dużych brązowych oczach migotały iskierki, kiedy się śmiała. – Chłopak, którego zabraliśmy po drodze. Zostaw go w spokoju. Masz już chyba wystarczająco wielu adoratorów. – Nigdy za wielu! – zawołała wesoło i zawirowała tanecznym krokiem, kołysząc mocno kubłem, a potem ruszyła dalej. – Przydałaby mi się pomoc. Muszę przynieść wody – powiedziała z zalotnym uśmiechem. – Jesteś zdrową i wystarczająco silną dziewczyną, a chłopiec jest ranny. – Pasko przerwał na chwilę, a potem dokończył. – Gdzie są Lars i Gibbs? – Kendrik wysłał ich na zewnątrz – powiedziała Lela, znikając za przeciwległą ścianą stodoły. Szpon stał cicho przez chwilę po tym, jak dziewczyna zniknęła im z oczu, a potem zapytał: – Co mam teraz robić? – W sercu czuł głęboką rezygnację i zwątpienie. Był bezwolny, po raz pierwszy w swoim młodzieńczym życiu poczuł się bezradny. Bez rodziny… Wspomnienia rodzinnej wioski spowodowały, że łzy napłynęły mu do oczu. Orosini byli ludem bardzo emocjonalnym. Głośno świętowali w czasie radości i otwarcie płakali, gdy dławił ich żal. Ale w obecności obcych powściągali zawsze uczucia. W tej jednakże chwili wszystko wydawało się bez znaczenia i chłopiec pozwolił łzom płynąć po policzkach. – Musisz o to zapytać Roberta, kiedy wróci – odparł Pasko, nie zwracając uwagi na płacz chłopca. – Ja robię tylko to, o co mnie poproszono. Zawdzięczasz mu swoje życie, więc musisz jakoś spłacić ten dług. Teraz przejdźmy się jeszcze trochę, a potem musisz wracać do środka, żeby odpocząć. Szpon czuł chęć, aby poznać to miejsce lepiej, wejść do zajazdu i zbadać jego cudowne tajemnice. Tak wielki budynek musiał posiadać ich całe mnóstwo, myślał chłopiec. Ale Pasko zaprowadził go z powrotem do stodoły i kiedy dotarli do posłania, chłopiec był z tego więcej niż zadowolony, gdyż czuł wielkie zmęczenie w całym ciele. Rany na jego piersi bolały i ciągnęły niemile i wiedział, że nawet ten mały wysiłek z pewnością rozerwał świeże blizny i będzie potrzebował jeszcze wiele czasu, aby skóra na powrót stała się w pełni zagojona. Pamiętał, że gdy Stojący Niedźwiedź został poraniony przez odyńca, kulał przez prawie pół roku, zanim odzyskał pełną władzę w nodze. Szpon położył się na posłaniu i zamknął oczy, podczas gdy Pasko kręcił się po szopie, rozkładając jakieś rzeczy, które przyniósł z wozu. Mimo tego, że zaledwie pół godziny temu, kiedy się obudził, chłopiec czuł się w pełni przytomny i wypoczęty, teraz momentalnie zapadł w sen. Cierpliwy z natury, Szpon pozwalał, aby dni mijały i nie domagał się odpowiedzi od Paska. Było dla niego oczywiste, że sługa jest raczej małomówny i jego pan nie zezwolił mu na wyjaśnienia. Chłopiec mógł liczyć tylko i wyłącznie na swoje zmysły, więc wiedzę czerpał z obserwacji. Ból, jaki czuł po utracie swoich bliskich, nigdy nie opuszczał jego duszy. Płakał nocami przez tydzień, ale potem, w miarę jak upływały dni, żal przeminął, zastąpiony przez zimny gniew. Wiedział, że gdzieś tam, poza murami zajazdu, żyją ludzie odpowiedzialni za masakrę w wiosce. Postanowił sobie, że będzie ich ścigał, a kiedy ich dopadnie, zemści się. Tak postępowali Orosini. Ale chłopiec był także realistą i rozumiał, że jeden młody człowiek nie ma szans sam wymierzyć sprawiedliwość. Będzie musiał nabrać sił, nauczyć się władać bronią różnego typu, posiąść wiedzę o obcych krainach i wiele jeszcze innych rzeczy. Wiedział, że jego przodkowie będą go prowadzić. Srebrny Jastrząb stanie się jego totemem. Chłopiec znany kiedyś jako Kielianapuna zostanie szponem swego ludu. Dni upodobniły się jeden do drugiego. Każdego ranka chłopiec budził się i jadł śniadanie. Potem szli razem z Paskiem na spacer. Na początku chodzili wokół ogromnego budynku zajazdu, w obrębie zabudowań, potem zapuszczali się nawet w okoliczne lasy. Szpon powoli odzyskiwał siły i zaczął pomagać Paskowi w jego obowiązkach. Przynosił wodę, rąbał drewno, naprawiał uprzęże, siodła i kantary dla koni. Był sprytny i inteligentny i szybko się uczył. Wystarczyło, że raz zobaczył, jak wykonać zadaną pracę. We wszystkim, co robił, z zaciekłością dążył do doskonałości. Czasami Szpon widział Roberta przebiegającego w pośpiechu przez zajazd i kręcącego się po zabudowaniach, często w towarzystwie dwóch albo trzech mężczyzn. Szpon nie pytał Paska o ich imiona, ale dobrze sobie zapamiętał ich twarze. Pierwszy z nich, jak się wydawało chłopcu, był Kendrikiem. Poruszał się po terenie zabudowań w taki sposób, w jaki zachowuje się ich właściciel. Był wysoki, miał siwe włosy i krzaczastą brodę. Nosił bardzo piękną tunikę i pierścień z ciemnym kamieniem oprawionym w złoto, ale buty i spodnie miał zwyczajne, nadające się do pracy. Często zatrzymywał się, aby wydać rozkazy służbie – dziewczynie o imieniu Lela i dwóm młodym mężczyznom, Larsowi i Gibbsowi. Lars i Gibbs często bywali w stodole, szczególnie gdy w zajeździe nocowali ludzie, gdyż młodzieńcy zajmowali się końmi. Drugi człowiek, którego widział Szpon, miał włosy białe jak śnieg, więc chłopiec w myślach nazywał go Ośnieżonym. Mimo siwych włosów mężczyzna nie wyglądał na starszego niż trzydzieści lat. Nie był tak wysoki jak Kendrik czy Robert, ale w jakiś sposób zdawał się patrzeć na tych dwóch z góry. Nosi się jak jakiś wódz albo szaman, myślał sobie Szpon. Ośnieżonego otaczała aura władzy i siły. Oczy miał bladobłękitne, a twarz spaloną słońcem. Nosił ciemnozieloną suknię z intrygującym wzorem wyszytym na rękawach i na obrzeżu, spod którego wystawały bardzo starannie wykonane buty. Czasami miał ze sobą drewnianą laskę, a czasem na głowie siedział mu smętnie zwisający kapelusz, w kolorze pasującym do sukni. Ostatni człowiek był nieco podobny do drugiego, tak jakby należeli do jednej rodziny, ale miał włosy ciemnobrązowe, prawie takiego koloru jak włosy Szpona. Podobnie jego oczy były barwy ciemnego brązu, a ruchy przywodziły na myśl myśliwego albo wojownika. Szpon nazywał go w swoich myślach Ostrze, gdyż lewa ręka tego człowieka wydawała się zawsze spoczywać blisko głowni miecza, którego ostrze, wąskie i smukłe, nie przypominało chłopcu żadnej widzianej do tej pory broni. Nosił niebieskie nogawice wpuszczone w buty, sięgające do kolan, i ciemnozieloną bluzę, a na niej sznurowaną kamizelę. Zawsze, kiedy Szpon go widział, miał na głowie kapelusz, identyczny krojem do kapelusza Ośnieżonego, ale czarnego koloru. Raz Szpon widział go o wschodzie słońca, wyruszającego gdzieś z długim łukiem. Mężczyzna powrócił w nocy z wypatroszonym jeleniem na ramieniu. Natychmiast chłopiec poczuł do niego sympatię i podziw. Myśliwi byli uważani za ludzi o doskonałych umiejętnościach pomiędzy Orosinimi. Robert, Pasko i Szpon byli traktowani jak część nieożywiona otoczenia zajazdu. Tylko Lela zawsze znalazła chwilkę, aby zawołać kilka słów powitania do Paska i Szpona, albo tylko skinąć głową i zamachać ręką. Lars, mocno zbudowany rudowłosy chłopak, i Gibbs, szczupły i nieco starszy, rozmawiali z nimi rzadko, pytając o rzeczy związane z pracą, o pożyczenie hacli, albo o potrzymanie konia, który miał być siodłany. Obaj unikali jednakże przyjacielskich pogawędek na codzienne tematy. Przez większość czasu Szpon czuł się, jakby on i Pasko nie istnieli w umysłach ludzi, którzy znajdowali się w środku zajazdu. Kiedy minął miesiąc, Szpon obudził się rano i zobaczył Roberta pogrążonego w cichej rozmowie z Paskiem. Młody człowiek wstał cicho i ubrał się, a potem podszedł do rozmawiających. – Ach, młody Szpon – powiedział Robert, uśmiechając się do niego. – Pasko mówił mi, że szybko wracasz do zdrowia. Szpon przytaknął. – Moje rany już się zabliźniły i nie czuję bólu. Odzyskałem też pełną sprawność. – Czy czujesz się na siłach, aby wybrać się na polowanie? – Tak – odpowiedział bez wahania. – Dobrze. Więc chodź ze mną. Wyszedł ze stodoły, ze Szponem kroczącym u jego boku. – Panie, jestem twoim dłużnikiem, nieprawdaż? – zapytał Szpon, kiedy weszli do gospody. – Zgadza się – odpowiedział Robert. – Jak więc mam spłacić mój dług? Robert zatrzymał się. – Ocaliłem twoje życie, prawda? – Tak – powiedział chłopiec. – Jeżeli dobrze rozumiem obyczaje twojego ludu, jesteś mi winien życie, mam rację? – Tak – Szpon odpowiedział spokojnie. Życiowy dług był nieco skomplikowanym zobowiązaniem. Obejmował służbę trwającą całe lata, bezpośrednio, bądź to poprzez wykonywane zadania. Kiedy człowiek pochodzący z ludu Orosini uratował życie swojemu ziomkowi, dłużnik oddawał się na usługi swego wybawiciela. Tak jakby stawał się członkiem jego rodziny, ale bez przywilejów danych innym. Pętały go więzy honorowych zobowiązań. Rodzina wybawcy jadła, a on chodził głodny. Spłacał dług, pracując na polach tego, który go uratował od śmierci, zaniedbując swe własne uprawy. Uratowany spłacał dług w każdym aspekcie codziennego życia. I Robert tego właśnie oczekiwał od Szpona: chłopiec miał mu służyć jak swemu panu i nie mógł odejść od niego, aż jego pan zwolni go z obowiązku. – Ten dług bardzo ciężko jest spłacić, nieprawdaż? – Tak – odrzekł Szpon spokojnie. Lekki wietrzyk poruszał liśćmi odległych drzew. Robert nie odzywał się, ważąc coś w myślach. – Muszę poddać cię próbie, młody Szponie. Ocenię twoje starania i wtedy zdecyduję, czy się nadajesz – odezwał się w końcu. – Do czego się nadaję, panie? – Do wielu rzeczy. Przez pół roku mógłbym o nich mówić i nie opowiedziałbym nawet o połowie. Jeżeli okażesz się nieprzydatny, oddam cię na służbę Kendrikowi na wiele lat, żebyś się nauczył dbać o siebie w świecie innym niż góry zamieszkiwane przez Orosinich, gdyż życie wśród rodaków zostało ci na zawsze zabrane. Szpon usłyszał te słowa i poczuł się, jakby otrzymał cios w głowę, ale zdołał utrzymać beznamiętny wyraz twarzy. To, co powiedział Robert, było prawdą. Był teraz ostatnim z Orosinich, chyba że ktoś jeszcze przetrwał rzeź i ukrył się w niedostępnych lasach, a samotne życie w tych górach było po prostu niemożliwością. – A jeżeli się okaże, że się nadaję? – zapytał w końcu Szpon. – Wtedy zobaczysz i poznasz takie rzeczy, o których nawet się nie śniło Orosinim, mój młody przyjacielu. – Odwrócił się, widząc nadchodzącego mężczyznę. Chłopiec rozpoznał Ostrze, który miał dwa łuki, jeden przerzucony przez ramię, a drugi w dłoni, oraz kołczan do zawieszenia przy pasie, pełen strzał. – Ach, więc jesteś. – I zwrócił się ponownie do Szpona. – Tego człowieka zapewne już widziałeś, jestem pewien, gdyż doskonale sobie radzisz z obserwowaniem otoczenia. To zauważyłem już dawno. Szponie, to jest Kaleb. On i jego brat Magnus są moimi towarzyszami. Szpon skinął głową nowo przybyłemu, który nie odezwał się, tylko przypatrywał się chłopcu z uwagą. Widząc go z bliska, Szpon doszedł do wniosku, że Kaleb jest młodszy, niż mu się z początku wydawało. Może nawet nie dziesięć lat starszy od niego, ale postawa mężczyzny znamionowała pewnego siebie i dojrzałego wojownika. Kaleb podał łuk i kołczan Szponowi, który zapiął pas wokół bioder i przyjrzał się dokładnie broni. Łuk był dłuższy niż ten, z którym chłopiec miał do czynienia. Kiedy próbował naciąg, kątem oka widział, że Kaleb uważnie obserwuje każdy jego ruch. Na jednym końcu cięciwa była nieco przetarta, ale Szpon zdecydował, że uszkodzenie nie stanowi jeszcze problemu. Mimo tego, zapytał: – Czy mamy zapasowe cięciwy? Kaleb skinął głową. Szpon przerzucił sobie łuk przez plecy. – Więc chodźmy na polowanie – powiedział. Kaleb odwrócił się i poprowadził chłopca. Wkrótce szybkim krokiem podążali ścieżką w głąb lasu. Poruszali się cicho pomiędzy drzewami. Kaleb nie wymówił jeszcze do Szpona ani jednego słowa. Po pół godzinie zeszli ze ścieżki i zanurzyli się w las. Polowanie się zaczęło. Chłopiec przypatrywał się dokładnie trasie, jaką przebyli, aby punkty orientacyjne pozwoliły mu znaleźć drogę powrotną, gdyby zaszła taka potrzeba. Kaleb prowadził Szpona, utrzymując stałe, dosyć szybkie tempo, które dla chłopca nie stanowiłoby problemu, gdyby był w pełni sił. Ale rany osłabiły Szpona i po godzinie dotrzymywanie Kalebowi kroku stało się trudne. Młodzieniec rozważał właśnie prośbę o krótki popas, kiedy mężczyzna zwolnił. Na lewym biodrze zwisał mu skórzany bukłak z wodą, w miejscu, gdzie zwykle znajdował się miecz. Kaleb odwiązał bukłak i podał go chłopcu. Szpon podziękował skinieniem i napił się odrobinę, tak, aby tylko zwilżyć wargi i gardło. Czując się znacznie lepiej, podał bukłak z powrotem Kalebowi. Milczący człowiek zrobił ruch dłonią, jakby pytał chłopca, czy ma ochotę na jeszcze jeden łyk wody, ale Szpon odmówił, przecząco kręcąc głową. Patrząc na wilgotne lasy wokół siebie, Szpon doszedł do wniosku, że w pobliżu musi być wiele miejsc, z których można czerpać wodę. Potoki, źródła i jeziorka z pewnością gęsto pojawiały się wśród drzew, ale wychowany w wysokich górach, gdzie o wodę nie było łatwo, chłopiec był przyzwyczajony do jej oszczędnego spożycia podczas polowań. Podjęli przerwane polowanie, ale teraz Kaleb szedł znacznie wolniej. Nie biegł już, wypatrując uważnie tropów na leśnym mchu. Po kilku minutach znaleźli się na łące i Szpon zatrzymał się. Trawa sięgała mu prawie do pasa. Źdźbła były blade, żółtozielone od letniego słońca i panującej suszy. Szybko nałożył cięciwę i klepnął Kaleba łukiem lekko w ramię. Pokazał lewą ręką i mężczyzna spojrzał w kierunku, który wskazywały palce. Weszli na łąkę, zwracając uwagę na trawy, które zostały jakby rozdzielone i podeptane. Szpon ukląkł i zaczął szukać śladów. W zagłębieniu, w wilgotnej ziemi, dostrzegł jeden odcisk. – Niedźwiedź – odezwał się cicho. Wyciągnął dłoń i zbadał połamane źdźbła traw. Ciągle były wilgotne w miejscu zagięcia. – Jest blisko. Kaleb przytaknął. – Masz dobre oczy – powiedział łagodnie. Poczęli iść śladem niedźwiedzia, aż pokonali prawie połowę łąki. Kaleb uniósł nagle dłoń i zatrzymali się. A potem Szpon usłyszał go. Z pewnej odległości dobiegały odgłosy węszenia i sapania oraz głuche dudnienie. Podkradali się dalej, aż dotarli do małego źródełka. Po drugiej jego stronie stał wielki brązowy niedźwiedź, pracowicie walący w spróchniały pień. Zwierzę darło korę pazurami, próbując dostać się do gniazda leśnych pszczół, które wściekle latały wokół głowy misia. Niedźwiedź w końcu rozerwał pień i wygrzebał gruby plaster miodu, podczas gdy pszczoły bezskutecznie próbowały żądlić jego grubą skórę. W końcu jednak jeden z rozeźlonych owadów znalazł czuły punkt zwierza, jego wrażliwy, niczym nie osłonięty nos. Ugryziony niedźwiedź zawył z bólu i wściekłości, ale chwilę później powrócił do wyjadania miodu z gniazda. Szpon klepnął Kaleba w ramię i ruszył w kierunku niedźwiedzia, ale starszy mężczyzna pokiwał przecząco głową i nakazał odwrót. Cicho oddalili się od miejsca przy źródle i po przebyciu krótkiego dystansu Kaleb znów narzucił szybkie tempo. Powrócili na drogę. Dwaj myśliwi powrócili do zajazdu o zapadnięciu zmroku. Kaleb niósł przerzuconego przez ramię jelenia, a Szpon dźwigał związane razem za nóżki dwa dzikie indyki. Robert czekał przy bramie. Kiedy do niego podeszli, pojawił się Gibbs i wziął indyki od Szpona. Robert spojrzał na Kaleba. – Chłopiec potrafi polować – powiedział myśliwy. Szpon obserwował twarz Roberta i zauważył błysk zadowolenia w jego oczach. Nie był pewien, co miały oznaczać te słowa, ale nie miał wątpliwości, że kryło się za nimi coś więcej niż tylko zwykła pochwała umiejętności myśliwskich. Kaleb poszedł za Gibbsem do gospody i zniknął za rogiem budowli, gdzie znajdowały się kuchenne drzwi. Robert położył ręce na ramionach Szpona. – A więc, zaczyna się.
|
|