nr 4 (XXXVI)
maj 2004




powrót do indeksunastępna strona

Wojciech Bedyński
Bagno Płonące
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Saviviretla pociągnęła mnie za sobą do drugiego przedziału. Siedziała tam samotnie mała dziewczynka. Miała cztery, może pięć lat. Pochlipywała wtuliwszy głowę w małe rączki. Na jej widok oboje z Saviviretlą bardzo się wzruszyliśmy. Weszliśmy do środka. Na odgłos otwieranych drzwi dziecko odwróciło zapłakaną twarzyczkę w naszą stronę i uśmiechnęło się przez łzy. Saviviretla puściła moją rękę, podeszła do dziewczynki i przytuliła ją do siebie. Potem posadziła ją sobie na kolanach i gładziła delikatnie po włosach. Usiadłem naprzeciwko i patrzyłem ze wzruszeniem na tą piękną scenkę. Nigdy w życiu nie czułem takiego spokoju, takiej wewnętrznej ciszy dzwoniącej w duszy. Patrząc na Saviviretlę obejmującą małe, słabe stworzenie miałem ochotę malować. Tyle głębi, tyle emocji mieściło się w tym obrazie: początek i koniec, jedność i wielość, smutek i radość, cielesność i duchowość... Małe było bezbronne w mocy dużego, duże bezsilne przy małym.
     Saviviretla kołysała dziecko dopóki nie zasnęło cichym, spokojnym snem. Wtedy wzięła je delikatnie na ręce i posadziła mi na kolanach. Ciepło dziecięcego ciała podziałało usypiająco. Powoli, opierając głowę o ramię Saviviretli zasnąłem.
     Obudził mnie krzyk. To dziewczynka, którą z powrotem trzymała siedząca obok Saviviretla, darła się na całe gardło. Zaspanym głosem spytałem, co się stało. „Chyba jest głodna” – odparła Saviviretla. – „Pójdź znaleźć dla niej coś do jedzenia!” – powiedziała tonem niemal rozkazującym. Nie spodobał mi się ten ton. Poza tym skąd w jadącym pociągu znaleźć jedzenie? „Trzeba będzie pójść do WARSu” – pomyślałem i z wysiłkiem wstałem z miejsca. „Zaraz wrócę” – powiedziałem i wyszedłem z przedziału. WARS znajdował się w kolejnym wagonie, więc nie musiałem długo szukać. Kupiłem soczek marchewkowy, kanapkę z serem i jakieś ciastka. Wróciłem z tym łupem do przedziału. Saviviretla wzięła prowiant bez słowa podziękowania i zaczęła karmić dziecko. Nieco zły usiadłem i wyjąłem „Braci Karamazow”. Nie przeczytałem jednak dwóch stron, jak Saviviretla przerwała mi, prosząc bym zaprowadził dziewczynkę do toalety. I tym razem w jej głosie wyczułem tę nutkę rozkazu. Ale dlaczego? Dlaczego ja mam to robić? Przecież równie dobrze ona sama może wziąć dziecko. Zagryzając wargi odłożyłem książkę, wziąłem dziewczynkę za rękę i pospiesznym krokiem zaprowadziłem ją na drugi koniec wagonu. Po chwili byliśmy już z powrotem. Chciałem natychmiast wrócić do lektury, ale Saviviretla już czekała na mnie z nowym zadaniem. Tym razem miałem posprzątać przedział, który faktycznie tonął w różnych śmieciach od papierków, ogryzkach i rozdeptanych orzeszkach ziemnych. „O nie! Tego już za wiele” – pomyślałem sobie – „mnie tam brud nie przeszkadza. Jak chce, to niech sama sprząta!” Powiedziałem jej to samo w nieco łagodniejszy sposób, po czym - nie chcąc przeszkadzać w porządkach - wyszedłem z książką na korytarz i usiadłem na kaloryferze. W głowie miałem pełno czarnych myśli. Chciałem zabić je czytając książkę, ale to tylko pogorszyło sprawę. Myśli wracały, uciekały ciągle podkopem z więzienia podświadomości. Patrzyłem najpierw na krzątającą się w przedziale Saviviretlę, potem na podłogę pode mną. Następnie wlepiłem wzrok w okno, za którym lato było w pełni. Wszystko, żeby pokonać natrętne wirusy, które mnożąc się w zawrotnym tempie opanowywały cały mój umysł.
     „Co ja tu robię? Dlaczego związałem się z tą kobietą? Po co siedzę tu teraz jak głupi na korytarzu nie mogąc nawet czytać spokojnie, bo mi się tyłek przypieka?! Czemu mam być od kogoś uzależniony, czemu mam słuchać rozkazów, których wcale nie mam obowiązku wykonywać? Dlaczego mam się dobrowolnie wtłaczać w niewolę?” Tak, potrzeba wolności odezwała się nagle we mnie z mocą trąb jerychońskich. Rozwaliła mury, które zbudowało chwilowe szczęście wywołane krótkim impulsem zauroczenia. Popatrzyłem jeszcze raz na Saviviretlę. Ale już bez tej opaski na oczach, która powodowała u mnie częściową ślepotę. Teraz dostrzegłem jej wady, których wcześniej nie widziałem. Następnie włożyłem inną opaskę, przez którą zacząłem zauważać tylko wady, żadnych zalet. I wtedy Saviviretla wydała mi się obca. Tak jak kiedyś byłem pewien, że znam ją od zawsze, tak teraz wydawało mi się, że w ogóle się nie znamy, że nasze spotkanie było jedną wielką pomyłką, jakimś totalnym nieporozumieniem. Popatrzyłem jeszcze raz na Saviviretlę i dziewczynkę, połączone teraz twardym, szczęśliwym snem. Potem zamknąłem książkę, którą przez cały czas trzymałem otwartą na trzeciej stronie i powoli, oglądając się co dwa kroki za siebie, niepewnie ruszyłem korytarzem...
     
     Czerwona świeczka spadła ze świecznika i z łoskotem stoczyła się na podłogę. Gorący wosk rozlał się po dywanie i zastygł tworząc różne finezyjne kształty. W tym wosku utopił się delikatny płomień. W saloniku przez moment panowała cisza. Ogeretl wpatrywał się w drgający natrętnie blask dwóch pozostałych świec. Teraz żółta świeczka, mała, ale gruba rozbłysła silniejszym światłem.
     
     Don Kichot
     
     Słynny rycerz don Kichot z Manczy wraz ze swym wiernym giermkiem, Sanczo Panczą jechali przez zieloną krainę pokrytą trawiastymi wzgórzami. Wiele przygód mieli już za sobą. Mnóstwo czasu upłynęło od dnia, kiedy szlachcic opuścił swoje rodzinne strony ruszając za rycerskim powołaniem. Jego wspaniały rumak zdążył już posiwieć. Sanczo, który zawsze był przy kości, teraz roztył się do przerażających rozmiarów. Stary muł, na którym jechał ledwo utrzymywał taki ciężar. Lśniąca niegdyś zbroja zardzewiała od obfitych deszczów, straconą w boju kopię zastępował teraz sosnowy kij. Rycerz zatrzymał konia na rozstaju, pogładził siwą brodę, która sięgała mu niemal pasa, po czym skręcił w błotnisty trakt biegnący pod górę. Zwierzęta z trudem stąpały po śliskiej drodze. Dookoła nich, brzęcząc natrętnie latał rój much.
     Osiągnąwszy szczyt wzgórza, don Kichot rozejrzał się po okolicy. Był środek lata. W upale, przy pełnym słońcu cały świat wydawał się leniwy i ospały. Z kominów okolicznych wiosek wylatywał szary dym, który powoli i prosto unosił się ku niebu. Gdzieś w oddali szczekały psy. Nagle uwagę rycerza przykuły brązowe kształty na drugim końcu doliny. „Olbrzymy!” – zakrzyknął spiąwszy ostrogami konia. Stara kobyła jeszcze raz poderwała się do cwału. Don Kichot w postawie bojowej, z kijem skierowanym do przodu mknął w dół wzgórza. Do galopującego rycerza dotarły jeszcze tylko wykrzyczane przez giermka słowa: „Proszę za...” Reszty nie usłyszał. Sanczo na swym mule został daleko w tyle.
     Rycerz w galopie zasunął hełm, upewnił się czy miecz gładko wychodzi z pochwy i już skupiony, gotowy na wszystko, pędził przed siebie. Olbrzymy okazały się rzeczywiście wielkie. Stojąc na lekkim wzniesieniu machały groźnie potężnymi ramionami, które - jak się zdawało - mogłyby wyrywać drzewa z korzeniami. Nie przeraziło to jednak dzielnego szlachcica. Pochylił się niżej w siodle i rzucił w sam środek tego zbiegowiska gigantów. Pierwszy cios olbrzymiego ramienia pozbawił go kopii, drugi wysadził rycerza z siodła. Don Kichot przeleciał kilka metrów, po czym wylądował ciężko u stóp drugiego wielkoluda. „Znowu wiatraki!” – jęknął rycerz próbując przekręcić się na wznak. Stara rana, jaką kiedyś otrzymał od nie dającej się uratować panny dała o sobie znać. Don Kichot oparł się o ścianę wiatraka i oddychał ciężko. Był załamany. Po raz kolejny jego marzenie o wielkości i sławie rycerskiej spełzło na niczym. To kolejne z rzędu rozczarowanie załamało w nim wiarę, że gdzieś na tym świecie istnieją olbrzymy, z którymi trzeba walczyć, panny, które potrzebują pomocy. Zdał sobie sprawę, że wielkoludy i smoki można znaleźć tylko w bajkach i tych jego romansach rycerskich, że przekupki bazarowe i wiejskie baby nie wymagają opieki rycerza. Nagle poczuł się głupio w tej ciężkiej zbroi, która nie była ubiorem z jego epoki i z tą sosnową pałką, która leżała teraz złamana kilka metrów dalej. Począł ze złością odpinać hełm, który po upadku zsunął mu się na oczy. Odrzucił za siebie wysłużony miecz.
     Nagle ziemia zaczęła się trząść. Sanczo Pancza, który do tego czasu zdążył już zjechać ze wzgórza, krzyczał coś przerażonym głosem. „Olbrzymy! Olbrzymy!” – dotarło do uszu rycerza. Nie przejął się tym. W nic już nie był w stanie uwierzyć. Gdzieś w lesie za nim zwaliło się drzewo. Rycerz nie zwrócił na to żadnej uwagi. Zaabsorbowany był zdejmowaniem żelaznej rękawicy, w której zaplątał się pasek. Sanczo spiął muła, wyjął swój mały mieczyk z pochwy i ruszył koślawym cwałem w kierunku rycerza. Ten już jednak tego nie doczekał. Dostał bowiem potężny cios gigantyczną maczugą.
     
     Szedłem jakby po omacku przez pusty korytarz. W głowie mi dudniło, płuca ledwo nadążały z łapaniem oddechu. Czułem się winny, miałem wrażenie że zaraz zostanę postawiony przed sądem, który wyda wyrok. Wiedziałem jaki będzie ten werdykt. Nie mogłem liczyć na ułaskawienie. Na końcu korytarza opadłem ciężko na podłogę. Czułem się zmęczony. Zmęczony winą, zmęczony ucieczką przed samym sobą, zmęczony podróżą. Usiadłem na brudnej posadzce. Całe ciało jakby odmawiało mi posłuszeństwa. Kończyny miałem słabe, oddech nierówny i ciężki. Postanowiłem, że odpocznę tutaj przez jakiś czas. Wiatr zawiał silniej za oknami. Na twarzy poczułem kilka kropel. Na zewnątrz padało, ale nie chciało mi się zamknąć okna. Siedziałem wpatrzony w zasunięte zasłony ostatniego przedziału. Nie miałem jednak motywacji, by otworzyć drzwi. Zresztą – pewnie i tak nie przyniosłoby to rezultatu. Wyjąłem z torby „Pianistę” Szpilmana i zacząłem czytać.
     
     Czerwono-bury liść oderwał się od przydrożnej jabłoni i niesiony silnym podmuchem zachodniego wiatru poszybował wysoko ku niebu. Targany na różne strony, zderzając się z towarzyszami ostatniej podróży tego roku, znalazł się niebezpiecznie blisko torów kolejowych. Wtem zawirował uderzony tabliczką umieszczoną na lokomotywie. Na tabliczce widniał napis: „Gaudiumville”. Listek wirował jeszcze przez jakiś czas, potrącany przez kolejne wagony. W końcu wleciał przez otwarte okno do jednego z nich. Najpierw balansował delikatnie na krawędzi, jakby jeszcze się wahając, potem wolno, zataczając szerokie koła, opadł na dół.
     
     Gdy czytałem czwarty rozdział, na kolanach wylądował mi zżółkły, jesienny liść jabłoni. Poderwałem się na równe nogi. Miałem niewiele czasu, wiedziałem o tym. W głowie pojawił mi się obraz Omohecce i słowa jej rady: Nigdy nie przestawaj szukać dla siebie miejsca!” Schowałem książkę i szybko pociągnąłem drzwi próbując je rozsunąć. Na próżno, ani drgnęły. Były zamknięte od wewnątrz. Podbiegłem do końca wagonu i chwilę potem byłem już w WARSie.
     Tam od razu zmienił mi się nastrój. W wagonie restauracyjnym panowała wesoła atmosfera, towarzystwo siedzące za stołami śmiało się i co chwilę wołało któregoś z uwijających się jak mrówki kelnerów. Zająłem miejsce przy oknie, obok miło wyglądającej starszej pani. Wziąłem kartę menu i złożyłem zamówienie: rumsztyk po wiedeńsku z ziemniakami i surówką z kapusty pekińskiej. Do tego włoskie wino. Gdy zostałem obsłużony i zjadłem ze smakiem pyszne danie, na nowo zdjęło mnie znużenie. Rozsiadłem się wygodnie i popijając małymi łyczkami wino patrzyłem na krajobraz za oknami. Była jesień. Wiatr targał korony prawie już łysych drzew, grube krople deszczu uderzały o szybę. Ogarnęła mnie typowa, jesienna melancholia. Nie zwracałem uwagi na rozbawione twarze półpijanych sąsiadów. Interesował mnie tylko rysujący się w oddali i przyćmiony obfitym deszczem budynek stodoły. Gapiłem się na niego dopóki nie został daleko w tyle. A i potem długo nie spuszczałem bezmyślnego wzroku z przydrożnych topoli.
     Nagle do WARSu weszło dwóch kontrolerów. Szli przez wagon kłaniając się z uśmiechem każdemu z osobna i prosząc uprzejmie o bilety do kontroli. Zerwałem się z miejsca jak poparzony. Przeciskając się wśród zabieganych kelnerów skierowałem kroki w przeciwną stronę. Dopiero gdy znalazłem się na końcu wagonu odetchnąłem swobodniej. Nie miałem jednak dużo czasu. Kontrolerzy szybko uporali się ze znaczną częścią rozbawionego WARSu. Nie mieli zresztą powodów do opóźnienia. Wszyscy pasażerowie mieli bilety i rezerwacje. Ja nie. Rozsunąłem drzwi do kolejnego wagonu. W pośpiechu zdążył mignąć mi przed oczami numer – 77. Wagon „77” – pomyślałem i nie zastanawiając się wtedy nad tą dziwną numeracją ruszyłem dalej.
     Kap, kap, kap... – kapała woda z sufitu saloniku. W suficie była mała dziurka. Pech chciał, że znalazła się tuż nad niską, grubą, żółtą świeczką stojącą na staromodnej komodzie. Ciężkie krople bombardowały ją intensywnie i z zacięciem, aż w końcu jedna z nich, wycelowawszy prawidłowo, trafiła w płomień. Świeczka zasyczała, zadymiła, ale nie zdołała już uratować żaru. Zgasła. W pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. Stary zegar rzucał posępny cień na zamknięte drzwi. Ostatnia, czarna, wysoka i masywna świeca paliła się równym, stabilnym choć małym płomieniem. Oczy Ogeretla z trudem przyzwyczajały się do półmroku. Ledwo dostrzegał iskrzące się zielonkawo zagadkowe oko swojego rozmówcy.
     W pierwszym przedziale siedziało ośmiu staruszków podpierając się na nieco spróchniałych laskach, może nawet starszych niż ich właściciele. Minąłem szybko ten przedział i kolejny, okupowany tym razem przez same staruszki. Gdy dochodziłem do trzeciego przedziału, z tyłu pojawili się konduktorzy. Przyspieszyłem kroku. Nagle poczułem głuche uderzenie w uszach. Na zewnątrz zrobiło się ciemno. Pociąg w szalonym tempie wjechał do tunelu. Szybkim krokiem przechodziłem obok kolejnych przedziałów wypełnionych po brzegi staruszkami. „Nie ma miejsca, nie ma miejsca!” – ta jedna myśl pozostała mi w głowie. Wdzierała się do wszystkich jaźni. Opanowała najpierw podświadomość, następnie nadświadomość. Najtrudniej jej było pokonać barierę świadomości. I ta jednak wkrótce została przełamana. I wtedy przeraziłem się nie na żarty. Zacząłem biec. Nagle poczułem silny ból w nogach. Musiałem zwolnić kroku, z ogromnym wysiłkiem, mimo potwornego bólu stawiałem nogę za nogą.
     W końcu poddałem się. Przystanąłem na chwilę, oparłem ręce o kolana. I w tym momencie usłyszałem nad sobą gruby głos: „Bilety do kontroli!” Ten głos otworzył do końca wrota świadomości. Natrętna myśl, jaka wąziutkim strumieniem wlewała się do niej wcześniej, uderzyła teraz z mocą rwącej, górskiej rzeki. „Nie ma miejsca!” – krzyczał cały mój umysł. „Nie ma miejsca!” – śpiewały zgodnym chórem dusza i ciało.
     Kontroler wymownym gestem powtórzył żądanie. Drżącą ręką sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem z niej pomiętą i zakurzoną metrykę urodzin. „A rezerwacja?” – spytał drugi kontroler chwiejnym barytonem. Bezradnie rozłożyłem ręce próbując głupią miną pokryć potworny strach. Kontrolerzy z politowaniem pokiwali głowami. „W takim razie nie ma pan prawa kontynuować podróży” - słowa jak kamienie wpadały z łoskotem w moje uszy – „pozwoli pan z nami”.
     Zaprowadzili mnie na koniec wagonu, gdzie z kolei widniał numer 24. Naraz zza okien wlało się oślepiające światło. Pociąg wyjechał z tunelu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że ten wagon był ostatni, a za nim znajdowała się już tylko lokomotywa. Nie było do niej jednak żadnych drzwi. Żałowałem tego, gdyż bardzo zapragnąłem poznać maszynistę. Spytałem się jednego z kontrolerów o jego imię. „Agemoafla” – odparł jeden z nich.
     W tym momencie rozległ się przeraźliwy gwizd. Pociąg zatrzymał się z piskiem. Znad lokomotywy poleciała para. „Będzie pan łaskawy wysiąść” – rozległ się głos obu kontrolerów. Wysiadłem więc. Czułem w sercu pustkę i niewypowiedziany żal. Obróciłem się, popatrzyłem jeszcze chwilę na pociąg, na mój pociąg. Stałem tak bez ruchu na peronie wiejskiej stacji, patrząc jak ostatni wagon z napisem „Solitasville” niknie w gęstej zamieci. Padał śnieg, cały świat był pokryty grubą warstwą puchu. Zima była w pełni. Włożywszy ręce do kieszeni i wtuliwszy szyję w sweter, szybkim krokiem ruszyłem wzdłuż peronu. Na jego końcu stała ubrana na czarno piękna kobieta o zielonych oczach z niesamowicie szerokimi źrenicami. „Dzień dobry” – zagadnąłem – „Czy mogłaby mi pani powiedzieć jaka to stacja?” Kobieta, patrząc w dal, jakby szukając wzrokiem dawno już zapomnianego pociągu, wcisnęła mi do ręki bukiecik fiołków i rzuciła pierwszą garść ziemi...
     
     Zakończenie
     
     W życia wędrówce, na połowie czasu
     Straciłem z oczu szlak niemylnej drogi,
     Wszak nie znalazłem tam ciemnego lasu...

     
     - I co było potem? – spytał rozbawionym głosem pan z fotela.
     - Potem przeszedłem przez wszystkie tory i perony. Chciałem jak najszybciej dostać się do hali dworcowej. Pogoda była paskudna. Z ciężkich, czarnych chmur sypał zimny śnieg. Za ostatnim, dziewiątym peronem stała brama. Nie była to normalna, żelazna, do połowy zżarta przez rdzę furtka, jakie spotyka się często na wiejskich dworcach. Wrota były potężne, marmurowe. Przypominały klasyczne, rzymskie łuki triumfalne.
     - Prawda, że ładne? – podchwycił czarny jegomość.
     - Ładne?! – powtórzył Ogeretl – Przerażające! Na czarnym kamieniu widniały ułożone w półokrąg, wyryte na czerwono litery. Nie byłem w stanie ich przeczytać, zresztą wtedy nie zwróciłem na nie większej uwagi. Coś mnie ciągnęło w stronę budynku dworca. Szybko przeszedłem bramę...
     - Powiem panu, co było wyryte na bramie. Nie jest to żadną tajemnicą, nie wiem dlaczego nie mógł pan przeczytać napisu. Brzmi on: MORS META MALORUM.
     Stary, zepsuty zegar w małym saloniku z czerwonym dywanem znowu przypomniał o sobie przeciągłymi, głuchymi uderzeniami. Raz, dwa, trzy,... liczył Ogeretl. Dwanaście. Uderzeń było dwanaście. Za dwunastym w zegarze chyba ostatecznie poplątały się sprężyny, gdyż odgłos nie mijał. Pojedyncze uderzenia przerodziły się w długi, wibrujący dźwięk. W pozbawionym okien pokoju, za zamkniętymi drzwiami nagły, silny powiew wiatru zdmuchnął płomień stojącej na komodzie czarnej świecy. W saloniku zapanowała ciemność. I cisza. Przerwał ją tylko na chwilę odgłos spadającego na podłogę noża do cięcia papieru. Echo odbijało ten dźwięk jeszcze przez jakiś czas, po czym salonik pogrążył się ostatecznie w mroku, ciszy i zapomnieniu.

powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.