nr 4 (XXXVI)
maj 2004




powrót do indeksunastępna strona

Wojciech Bedyński
Bagno Płonące
Autor pisze o sobie:
Wojciech Bedyński, lat 18: absolwent I SLO "Bednarska" (matura 2003), obecnie student I roku etnologii i antropologii kultury na Wydziale Historii UW, gdzie trafił w końcu po zdaniu egzaminów na: etnologię, historię, kulturę antyczną i archeologię. Z urodzenia romantyk, z zamiłowania historyk, etnolog, podróżnik, "góral" i pisarz. Irlandczyk z wyboru. Pisze "od zawsze", ale do tej pory dla siebie.

     „Śmierć i Otchłań strącono
     w bagno płonące,
     A bagno płonące – to śmierć wtóra!
     I strącony jest w bagno płonące
     Każdy, który nie znalazł siebie
     Zapisanego w Zwoju Życia”
     (Apokalipsa św. Jana, 20, 14-15)
     
     „Nie można uciec od samego siebie przenosząc się z miejsca na miejsce...”
     
Od Autora:
Pomysł napisania niniejszego opowiadania zrodził się w czasie rozmowy, jaką przeprowadziłem z moim przyjacielem Jackiem Kopciem podczas długiej drogi powrotnej pociągiem z Paryża do Warszawy. Jechaliśmy wtedy 26 godzin w standardowych warunkach drugiej klasy i z braku lepszego zajęcia wymyślaliśmy parodie różnych książek i filmów. Między innymi sparodiowaliśmy „Morderstwo w Orient Expressie”. Powstał z tego dość specyficzny i zabawny horror, który zapewne otrzymałby w recenzji jedną gwiazdkę z prośbą recenzenta o dodanie specjalnych kategorii oceniania dla tego typu bzdur. Niemniej jednak ta nasza zabawa stała się inspiracją do napisania opowiadania. Z początku zdecydowałem nie zmieniać tytułu, jaki nadaliśmy wtedy naszej radosnej twórczości („Pociąg Mięsa”), ale po tym jak praca zmieniła diametralnie swój pierwotny charakter, postanowiłem jednak dokonać zmiany. Odpowiedniego cytatu dostarczyła mi Apokalipsa Św. Jana.
     
     Małe pomieszczenie sprawiało wrażenie przytulnego, ciepłego saloniku w stylu rokoko. Pokoik urządzony był skromnie, ale gustownie. Pośrodku, na kwadratowym, czerwonym dywanie, stał okrągły stoliczek z taboretem. Pod ścianą, obok olbrzymich rozmiarów komody, z której wyłaziły rzucone w bezładzie, zapisane ręcznym pismem strony, przejście tarasował głęboki fotel z rzeźbionymi w roślinne motywy nogami. Na stoliku, w niebieskim wazonie tkwił pojedynczy kwiat, czerwona róża. Obok wazonu, na stosie kartek, leżał nóż do cięcia papieru. Wzrok przykuwały masywne, drewniane drzwi. Zastanawiający był natomiast brak okien. W kącie stał też stary, ozdobny zegar, służący jednak najwyraźniej tylko do dekoracji, gdyż brakowało mu wskazówek. W pomieszczeniu, oświetlonym jedynie blaskiem płonących na komodzie pięciu świec, panował półmrok.
     Na taborecie siedział wyprostowany, wyraźnie spięty mężczyzna, którego wiek trudno było odgadnąć. Nie wyglądał już jednak młodo. Wpatrzony w kwiat, uchwytem noża do cięcia papieru nerwowo rysował na stole kółeczka. Naprzeciwko niego, rozparty wygodnie w fotelu spoczywał starszy, szpakowaty pan, założywszy swobodnie nogę na nogę. Długa, czarna peleryna spływała mu do kolan. Zdjęty uprzednio cylinder leżał na dywanie. Okulary, które tonęły w bujnym zaroście, kryły bardzo ciekawe zjawisko. Mężczyzna miał bowiem, jak się zdawało, jedno oko zdecydowanie ciemniejsze od drugiego. Ponadto szarozielone oko, w odróżnieniu od niebieskiego, nie miało źrenicy. Na twarzy jegomościa malowało się skrajne znużenie. Najwyraźniej nie podzielał zdenerwowania swego towarzysza. Po dłuższej chwili milczenia grobową ciszę przerwał pan z fotela:
     - Więc co Pana tu sprowadza, panie...?
     - Ogeretl, nazywam się Ogeretl. – nerwowo wyjaśnił pan zza stolika.
     - No właśnie. – powiedział pan z fotela, obrzucając młodszego przeszywającym spojrzeniem swoich oczu. – Więc dlaczego pan tu jest? Szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy się pana. Jak pan tu trafił i skąd pan przybywa?
     - Przyjechałem pociągiem.
     - Ach tak... A skąd pan wyruszył?
     - Z Solitasville.
     - Hmmm... daleko. Przejechał pan niemały kawał drogi tym pociągiem. Może mi pan dokładnie opowiedzieć o przebiegu tej podróży?
     - Tak. Postaram się, choć niektóre szczegóły już wyleciały mi z pamięci. Inne zaś, jak przypadkowe liczby, nazwy i imiona pamiętam doskonale.
     
     Na dworcu zjawiłem się kilka minut przed południem. Zegar na peronie wskazywał, z tego co pamiętam, dokładnie 11:50. Idąc grzęzło się w resztkach topniejącego śniegu. Zima miała się ku końcowi. Z pobliskiego zagajnika dolatywał wesoły świergot ptaków. Pociąg do Gaudiumville miał planowo odjechać o 12:00, ale spóźnił się o cały kwadrans z powodu awarii lokomotywy. Trzeba ją było wymienić. W tym czasie wzdłuż torów ustawiali się wciąż nowi podróżni. Były tam kobiety z dziećmi, samotni mężczyźni, para staruszków, dostrzegłem nawet kilku księży. Widać wybierali się na jakiś zjazd seminaryjny. Gdy w końcu podstawili pociąg, ludzie rzucili się do wejść włażąc sobie nawzajem na głowę. Chcieli za wszelką cenę być pierwsi. Ja nie lubię się rozpychać i jestem raczej cierpliwy, więc poczekałem, aż wszyscy wejdą. Dopiero po przekroczeniu drzwi zrozumiałem swój błąd. Cały wagon był zatłoczony. Wszystkie miejsca siedzące były już dawno pozajmowane, nawet na korytarzu ciężko było nogę postawić. „Trudno” – pomyślałem sobie – „jak ruszymy trzeba się będzie przejść i poszukać dla siebie miejsca”. W tym właśnie momencie rozległ się gwizd i pociąg powoli ruszył . Był to bezpośredni ekspres Solitasville – Gaudiumville, więc nie było szansy na to, że ludzie wysiądą gdzieś po drodze. Wziąłem mój skromny bagaż, na który - oprócz prowiantu na drogę - składały się tylko cztery książki – „Kometa nad Doliną Muminków”, „Giaur”, „Bracia Karamazow”, oraz „Pianista”, i ruszyłem. Klucząc wśród palących przy otwartych oknach osób, szedłem przez korytarz i zaglądałem do każdego przedziału. Gdy dobrnąłem do końca wagonu, w oknie zobaczyłem oddalające się ostatnie zabudowania Solitasville. Nigdy nie lubiłem mojego miasteczka. Przeciwnie – za wszelką cenę starałem się z niego wyrwać i wykorzystywałem każdą nadarzającą się okazję, by to uczynić. Ale tym razem coś mnie zabolało na widok niknących w oddali małych domków z czerwonymi dachówkami - takich spokojnych i bezpiecznych.
     Nigdy nie zdecydowałbym się na bezpowrotny wyjazd, na przeprowadzkę na stałe. Zawsze jakaś niewidzialna siła ciągnęła mnie z powrotem w te ciche uliczki, którymi można spacerować przez cały wieczór słuchając muzyki płynącej z pobliskiej kawiarenki; do tych ławeczek w parku, gdzie spędziłem wiele godzin nad wciągającymi książkami; do mostu nad rzeczką Tseeneb, skąd obserwowałem płynące pod prąd pstrągi. Teraz po raz pierwszy opanowało mnie wrażenie, że tracę te piękne chwile bezpowrotnie, że już nigdy nie uda mi się ich odtworzyć.
     Po chwili nostalgicznych rozmyślań przypomniałem sobie, że do Gaudiumville jadę po to, by było mi lepiej; by wreszcie odnaleźć sens w moim bezsensownym życiu, jak dotąd polegającym wyłącznie na czytaniu bez zrozumienia, na słuchaniu muzyki bez jej czucia, na obserwowaniu pstrągów bez znajomości ich smaku. Chciałem w końcu zaznać nieco radości, wyjść poza mój własny, zamknięty i ograniczony świat, zobaczyć jak toczy się życie poza moim miasteczkiem. Nie byłem nigdy w Gaudiumville, ale słyszałem o nim wiele dobrego. Jest to dużo większe miasteczko, ma jednak zdecydowanie mniej mieszkańców od naszego. Domy są tam ładniejsze, ulice szersze i czystsze. W centrum jest mały placyk, na którym rośnie olbrzymi dąb, którego gałęzie sięgają ponad dachy otaczających go domów, przybierając kształt płaszcza okrywającego całe miasteczko. Przeczytałem o tym wszystkim w przewodniku, nie znam jednak żadnego człowieka, który by tam był.
     W końcu oderwałem wzrok od okna, za którym migały już tylko obrazy podmiejskich pól. Spojrzałem ostatni raz na otaczające Solitasville góry Sivelapluc i otworzyłem drzwi do następnego wagonu. Z początku uderzyło mnie światło, którego było tu zdecydowanie więcej. Potem dostrzegłem numer wagonu – 1. Pomyślałem, że to zabawne. Jeśli ten wagon ma numer pierwszy, to poprzedni musiał być wagonem „0”, bo pamiętałem, że na peronie ustawiłem się na początku pociągu. Nie miałem jednak ochoty zawracać i przeciskać się jeszcze raz przez tłumy na korytarzu, żeby to sprawdzić. W nowym wagonie było dużo luźniej. Nie musiałem już wdychać oparów z dziesiątków papierosów palonych przez ludzi w wąskim przejściu. Było spokojnie, czysto i przyjemnie. Pierwszy przedział był jednak pełen. Mężczyzna i kobieta, otoczeni gromadką małych dzieci, obrzucili mnie nieprzychylnym spojrzeniem mówiącym dobitnie, że nie jestem mile widzianym przybyszem. Przemknąłem więc obok udając, że nie interesuje mnie to, co się dzieje w środku. W drugim przedziale siedziały trzy starsze panie, najwyraźniej babcie piątki dzieci, które z wielkim wrzaskiem ganiały dookoła małego pomieszczenia, włażąc niemalże babciom na głowy. Jedno z nich krzyknęło: „Oddawaj, to mój samochód!”, drugie: „Babciu, ona mi zabrała lalkę!”. Starsze panie ze stoickim spokojem patrzyły w okno, za którym między ostatnimi płatami śniegu widać było już trawę i krokusy. Poszedłem dalej. Nie miałem ochoty pytać o miejsce, by potem przez całą podróż niańczyć rozwydrzone bachory, z którymi babcie najwyraźniej nie dawały sobie rady. W trzecim przedziale siedział mały chłopiec i kiwał głową w takt stukotu jadącego pociągu. Gdy usłyszał kroki, odwrócił twarz w moją stronę. Płakał. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, po czym chłopak wrócił do poprzedniej czynności, widocznie nie chcąc dłużej zauważać mojej obecności. Przez chwilę stałem w drzwiach, potem odwróciłem się, i z ciężkim sercem zajrzałem do czwartego przedziału. Było tam wolne miejsce. Jedną stronę okupowały dwie kobiety, z których każda miała po swojej prawej stronie koszyczek z niemowlakiem. Z drugiej strony siedziała pani z dwójką dzieci, oraz samotna kobieta koło czterdziestki. Właśnie obok niej jedno miejsce było wolne. Spytałem grzecznie czy mogę usiąść. Moje pytanie jakby wyrwało ją z zadumy. Przytaknęła z uśmiechem. Zająłem więc miejsce i wyjąłem książki. Gdy moja sąsiadka zobaczyła, że mam „Kometę nad Doliną Muminków” spytała, czy może poczytać ją dzieciom. Przystałem na to z ochotą. Rzadko miałem okazję słuchać, jak ktoś czyta książki na głos. Zawsze sam czytałem je w pośpiechu, w trakcie lektury myśląc już o następnych. Kobieta wzięła ode mnie książkę i przyjemnym, kojącym głosem zaczęła czytać. W połowie pierwszego rozdziału zaczęła ogarniać mnie senność. Wraz z dźwiękami jadącego pociągu, głos tworzył melodię działającą skuteczniej od najlepszej kołysanki. Przechyliłem głowę na bok, kładąc ją na oparciu i słuchałem.
     Gdy już miałem odpłynąć na Zachód do krainy Morfeusza, rozbudził mnie skrzekliwy jazgot dobiegający od drzwi przedziału. Stała w nich starsza kobieta, trzymająca na rękach małą dziewczynkę. „To moje miejsce! Niech pan się stąd wynosi! Pan nie ma prawa tu być!” Po krótkiej chwili, która musi upłynąć na przejście ze snu do rzeczywistości, zrozumiałem, że kobieta - pochylając się zresztą niedwuznacznie - kieruje te słowa do mnie. „Poszłam tylko na chwilę do WARS-u, bo moje maleństwo ma alergię i potrzebuje co trzy godziny napić się mięty! Pokazać panu rezerwację?!”. Nie miałem ochoty oglądać papierków, które niewiasta już podsuwała mi pod oczy. Zabrałem swoje rzeczy i po chwili byłem z powrotem na korytarzu. Nie uszedłem jednak dwóch kroków, jak poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Była to pani, która czytała moją książkę. „Ja także nie mam rezerwacji” – powiedziała i już chwilę potem szliśmy razem przez korytarz i zaglądaliśmy do przedziałów. Nie znaleźliśmy jednak wolnego miejsca. Wszędzie powtarzało się to samo. W przedziałach siedziały albo samotne kobiety, albo pary, zawsze jednak z dużą ilością dzieci. Dopiero pod koniec korytarza zdałem sobie sprawę, że na każdych drzwiach widniał malutki napis „REZERWACJA dla rodzin z dziećmi”. Nie było więc szans na znalezienie miejsca, skoro cały wagon był objęty rezerwacją. Moja towarzyszka przez cały czas nie odezwała się ani razu. Czułem się z nią jednak bezpieczniejszy, nabrałem pewności, że w końcu uda nam się znaleźć miejsce. Całą swoją osobą roztaczała pewną aurę, którą czułem już w przedziale, gdy czytała dzieciom „Kometę nad Doliną Muminków”. Była to ciepła aura pewności, opieki, bezpieczeństwa, zrozumienia. Kobieta była dużo starsza ode mnie. Może to sprawiało, że czułem się przy niej mały, zupełnie jakbym był dzieckiem. Biła od jej osoby jakaś mądrość i ta część wiedzy, która przede mną była jeszcze zasłonięta. Czułem, że ona może wiedzieć więcej o Gaudiumville, ale nie miałem odwagi o to spytać. Potem miałem tego żałować.
     Na kolejnym wagonie widniał numer „6”. „Więc jednak nie są ustawione po kolei – pomyślałem i przestąpiłem próg. W wagonie było ciemno, powiedziałbym nawet - mroczno. Nie był to wyłącznie mrok zewnętrzny. Wszedłszy do wagonu poczułem pustkę i beznadzieję egzystencji. To samo uczucie, choć w znacznie mniejszym stopniu, nękało mnie przez całe dotychczasowe życie w Solitasville. Jest to moment zawieszenia w czasie, kiedy świat traci jakikolwiek sens i znaczenie. Moment, w którym nie tyle pragnęlibyśmy umrzeć, co raczej nigdy się nie narodzić. Wtedy właśnie po raz pierwszy pojawiło mi się w głowie zwątpienie. Myślałem: „Po co ja tam jadę? Czy nie lepiej mi było w moim spokojnym miasteczku? Jaki ma sens szukanie miejsca w tym pociągu, jaki ma sens ta podróż w nieznane, jaki sens ma życie, skoro i tak cel pozostaje jeden – śmierć... Tak, śmierć. Nieważne, co byśmy w życiu robili, za czym gonili, co starali się osiągnąć, jak bardzo się od siebie różnili i jak bardzo starali się różnić. I tak meta naszej ziemskiej wędrówki, finisz tego ciągłego miotania się i pogoni za wciąż umykającym światłem będzie jeden – dwumetrowy dół, kilka desek i trochę kwiatów.” Z tych rozmyślań wyrwał mnie ciepły głos starszej pani, która mi towarzyszyła. „Zapomniałam się przedstawić. Nazywam się Omohecce. A ty?”. Ten głos odpędził ode mnie czarne myśli, choć ich cień pozostał we mnie aż do końca mojej podróży. „Ogerelt” – odparłem z zadumą – „Przepraszam, to ja powinienem był przedstawić się pierwszy”. „Nie szkodzi” – powiedziała – „Teraz najważniejsze to znaleźć miejsce. Idziemy?”. Przytaknąłem skinieniem głowy.
     W ciemnym korytarzu unosił się nieprzyjemny zapach piwa, połączony z dymem papierosowym. Nie widać było jednak nikogo. Pociąg stukotał tu jakby głośniej, ale czas pomiędzy jednym odgłosem a drugim był zdecydowanie dłuższy. W pierwszym przedziale leżały cztery osoby, po dwie na każdej ławce. Spały, podkuliwszy nogi. Przez uchylone drzwi dolatywał ze środka zapach rozlanych na podłodze trunków. Nie chcieliśmy budzić zapijaczonego towarzystwa, siedzenie w środku nie wydawało się zresztą przyjemną perspektywą. Przeszliśmy obok, patrząc z lekką pogardą na wykrzywione i zaplute twarze młodych chłopców i dziewczyn, którzy w alkoholowym śnie byli w stanie przespać całą podróż. Czy jednak takie rozwiązanie nie byłoby słuszne, a przede wszystkim skuteczne? Może wtedy nie musielibyśmy troszczyć się o znalezienie miejsca, bo wystarczyłoby położyć się na podłodze i w słodkim zapomnieniu dojechać do ostatniej stacji... Jakby na potwierdzenie tych myśli potknąłem się o jakiegoś śpiącego pasażera, leżącego na środku ciemnego korytarza. Na przejście mu po plecach zareagował jedynie lekkim westchnięciem i przekręceniem się na drugi bok. Na twarzy Omohecce dostrzegłem lęk i odrazę, ale jednocześnie coś na kształt współczucia.
     W tym momencie w drugim przedziale usłyszeliśmy krzyk, oraz podniesiony męski głos i przekleństwa wymawiane spokojnym głosem przez kobietę. Byliśmy już na tyle blisko, żeby dostrzec, co działo się w środku. Na ławce siedział gruby, wąsaty facet, w wieku około czterdziestu lat. Na kolanach trzymał młodą dziewczynę. Raz za razem wymierzał jej siarczyste ciosy grubym, skórzanym pasem. Obok siedziała kobieta, najwyraźniej jego żona, która dopingowała męża, używając przy tym bardzo wyszukanego języka. „To za nieposłuszeństwo!” – wrzeszczał ojciec. „...tatuś ma k... rację, ty mała smarkulo! Spróbuj jeszcze raz wrócić do domu po 22.00, to potem przez miesiąc będziesz siedziała zamknięta w pokoju! Dorosłości się zachciało, co? Na imprezy chodzić?! Już ja Ci wybiję z głowy te imprezy! Dawaj Waldek, mocniej, żeby przez najbliższy tydzień nie mogła wstać z miejsca!” Staliśmy jak wryci. Z szeroko otwartymi oczami oglądaliśmy scenkę, nie mogąc uwierzyć w to, co widzimy. W końcu Omohecce wzięła mnie za rękę i błagalnie patrąc, pociągnęła dalej.
     W trzecim przedziale było mnóstwo osób. Ludzie siedzieli sobie na kolanach, niektórzy wisieli uczepieni półek na bagaż. Z sufitu zwisał przymocowany na taśmę klejącą krzyżyk. Pośrodku, tuż pod krzyżykiem, stał ksiądz ubrany w czarną sutannę i przemawiał. Zatrzymaliśmy się w drzwiach, ale nie udało nam się zmieścić w środku. Zaczęliśmy słuchać. „Dzisiejszy świat stoi na krawędzi zagłady. Laicyzacja postępuje. Człowiek odwrócił się od Boga, w pogoni za dobrami materialnymi i zyskiem. Ludzie, walcząc o doczesne korzyści i władzę zapominają, że wszystko to zawdzięczają Stwórcy.” Ksiądz mówił płomiennie i czuć było od niego niezachwianą pewność siebie. Widać było na pierwszy rzut oka, że ten człowiek miał charyzmę. „Ale czas rozrachunku jest bliski! Siódma pieczęć niedługo zostanie złamana i wtedy świat pozna smak bożego gniewu, a wszyscy czciciele Szatana zostaną potępieni na wieki. Pierwsza Bestia już przyszła, jest pośród nas. Ślepi są ci, którzy nie potrafią jej dostrzec w dzisiejszym świecie. Udając przyjaciela, obiecując lepsze, zdrowsze i przyjemniejsze życie, kusi nas i zwodzi, byśmy spadli wraz z nią w przepaść bez dna. Ba, nadeszła już nawet Druga Bestia! Są to media, które - wtłaczając nam do głów slogany i utarte sentencje - odarły nas ze wszelkich przejawów suwerennego myślenia. To właśnie jest metoda walki Fałszywego Proroka! Bądźcie jednak silni i opierajcie się jadowitemu językowi Bestii, który prowadzi was do zagłady! Czyńcie wszystko, żeby w Dniu Gniewu znaleźć się w gronie owych 144. tysięcy bez skazy, idących za Barankiem! Bądźcie kroplą świętości w morzu nienawiści, kagankiem w mrokach zniszczenia!...”
     Ludzie zamarli w jednej pozycji, wpatrzeni w czarną sutannę. Wydawało się, że cały przedział jest wystawą figur woskowych, z których żadna nie oddycha, żadna nie mruga powiekami. Wszyscy byli poruszeni do najwyższego stopnia. Ja też. Po chwili jednak mężczyzna, który znajdował się najbliżej drzwi i był cały czas wypychany na zewnątrz, nie wytrzymał nacisku i przewrócił się. Gdy wstał, nie było już na jego twarzy tego uniesienia, które malowało się jeszcze chwilę wcześniej. Popatrzył na nas i zorientowawszy się, że jesteśmy nowi, powiedział uprzejmie, ale dobitnie: „Przepraszam, ale państwo chyba nie są ze Wspólnoty. Nie chciałbym państwa wyrzucać, ale jak sami państwo widzą miejsca jest mało i konieczne jest zamknięcie drzwi, by można się było o nie oprzeć”. Zrozumieliśmy tę delikatną sugestię i usunęliśmy się o krok dalej. Mężczyzna ukłonił się i zatrzasnął nam drzwi przed nosem. Chcąc nie chcąc, musieliśmy kontynuować naszą wędrówkę w poszukiwaniu miejsc.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.