 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Konrad Wągrowski To właśnie miłość
Pisaliśmy o tym filmie już dwa razy – w recenzji i przekrojowym tekście o kinie Richarda Curtisa – nie ma więc chyba sensu w tej chwili po raz kolejny szerzej go oceniać i opisywać. Dlatego też tym razem pozwolę sobie rzucić jedynie garść refleksji, które nasunęły mi się podczas seansu kina domowego...
Jasne, wiem, że ten film był od początku do końca skrojony pod osiągnięcie sukcesu według najlepszych sprawdzonych wzorów. Temat – miłość jest wszędzie wokół nas. Dużo słodyczy, świetne dialogi, jakaś postać odbiegająca od przyjętych wzorców, dająca wytchnienie od miłosnych tematów (tu podstarzały rockman Billy Mack), dobra muzyka, plejada aktorów, ładne dziewczyny i przystojni faceci, odrobina wzruszenia i mnóstwo brytyjskiego humoru w najlepszym wykonaniu. Owszem część wątków jest ewidentnie bajkowa (premier, Anglik i amerykańskie dziewczyny), część dość sztampowa (pisarz i Portugalka), ale są i takie, w których czuje się naprawdę szczerość (małżeński trójkąt, miłość do żony przyjaciela). Jednocześnie brak jakichś głębszych myśli, mnóstwo wątków, brak jednolitej fabuły – film zdecydowanie dla serca, nie dla rozumu. Krytykom za bardzo się więc nie spodoba, ale widzowie będą szaleć na jego punkcie. I słusznie! Bo co w tym złego, że obejrzy się film, który będzie doskonałą zabawą, rozrywką, sposobem na poprawę humoru w ponury dzień. Więcej takich filmów!
Dygresja: jednym z krytyków filmu jest nasz redakcyjny kolega Michał Chaciński (o czym świadczy jego tetryczna notka). Smaczkiem więc dla wtajemniczonym będzie fakt, że to cytat z wypowiedzi Michała wziął dystrybutor na okładkę płyty, w celu reklamy filmu. Zaiste – nie wierzcie temu, co pisze się na okładkach!
Czego się z filmu dowiemy? Na przykład tego, że Angole mogą czerpać dużo satysfakcji z utarcia nosa swoim większym braciom zza jeszcze większej wody. Że mają jednak dużo lepsze mniemanie o swoich politykach – spróbujcie sobie wyobrazić któregoś z naszych premierów w takiej roli jak Hugh Grant. Dowiemy się też, że, pomimo tego co się powszechnie (przeważnie słusznie) uważa – zdarzają się ładne Angielki. Ale przede wszystkim – okaże się, że to kolejny film, który można bez znudzenia oglądać wiele razy i za każdym razem tak samo dobrze się bawić. Taniec brytyjskiego premiera i telewizyjne występy podstarzałego piosenkarza są tego najlepszym dowodem.
Dodatki (80%)
Choć to wydanie jednopłytowe, to materiały dodatkowe bardzo zacne są i równie sympatyczne jak sam film. Poza komentarzami (Curtis, Grant, Nighy, Sangster) standardowym dokumentem, w którym o produkcji opowiada sam Curtis, wyjaśniając przesłanki niektórych wątków (dowiadujemy się, że poważniejszy wątek Rickmana i Thompson został włączony w ostatniej chwili – całe szczęście), otrzymujemy szereg felietonów opisujących ilustrację muzyczną filmu, doskonały i przezabawny teledysk świąteczny piosenki „Christmas is All Around” Billa Nighy’ego (tak, wykonanie ze skąpo ubranymi świątecznymi dziewczętami), ale przede wszystkim zestaw niewykorzystanych w filmie scen.
Curtis przyznaje, że pierwsza wersja filmu miała 3.5 h, więc cięcia musiały być ostre. Wyleciały niektóre wątki w całości, pozostałe zostały poprzycinane. Reżyser prezentuje smakowity wybór wyciętych sekwencji. Jest wśród nich przede wszystkim przezabawne rozwinięcie wątku ojczyma i syna, o zachęcającym tytule „Claudia Schiffer nago, nago, nago”. Wielka szkoda, że w wersji kinowej zabrakło tej sceny. Mamy wyrzucone w całości wątki syna Emmy Thompson i jego nauczycielki – wątek syna jest dość zabawny, ale tu mógł iść pod nóż bez wielkiego bólu – bo dziecięco–rodzicielskie tematy jednak w filmie pozostały. Jest smutna i niezła scena Laury Linney z chorym bratem, inna (akrobatyczna) wersja biegu chłopca przez lotnisko do odjeżdżającej koleżanki, kilka ciekawych, choć niekoniecznych scenek z ...Afryki (postacie na plakatach ożywają, by ukazać, że miłość rzeczywiście jest wszędzie) i kolejna dobra scena z galerii, rzucająca nieco światła na postać Mii i przesłanki jej niezrealizowanego (?) romansu z Alanem Rickmanem. Są to scenki lepsze i gorsze, bardziej i mniej potrzebne – ale dla miłośnika filmu z pewnością będą ogromną atrakcją, pozwalając na przedłużenie z nim obcowania.
"To właśnie miłość"
Kup w Merlinie
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Konrad Wągrowski Pan i władca: Na krańcu świata
Filmy takie jak „Pan i władca: Na krańcu świata”, imponujące od strony realizacyjnej, z pewnością zasługują na staranne i bogate wydania DVD. Obraz miał przecież aż 10 oscarowych nominacji, które zamienił na dwie, absolutnie zasłużone statuetki – za montaż dźwięku i wspaniałe zdjęcia. Kinomaniacy z pewnością będą chcieli spojrzeć za kulisy tej produkcji, co mogłaby im umożliwić płyta bogata w materiały. I takie też wydanie się ukazało, dwupłytowe z mnóstwem dodatków. Wśród nich szczegółowy dokument o realizacji filmu, przyjrzenie się realizmowi w odtwarzaniu historycznych szczegółów, wraz z opowieścią Petera Weira o pochodzeniu i znaczeniu antycznych eksponatów, ukazanie procesu nagrywania dźwięku (ciekawe, gdyż mało kto ma pojęcie o tej części filmowego przemysłu) wreszcie Interactive Cannon Demonstration pozwalająca na posłuchanie dźwięków artyleryjskiej potyczki (wciska w fotel kinowy) z różnych lokalizacji. Poza tym interaktywne spojrzenie na bitwy, ryciny obrazujące powstawanie koncepcji filmu plus duży zestaw wyciętych scen. Zaiste – wydanie warte filmu.
Tak – ale nie u nas. Nie w polskim wydaniu.
Polski dystrybutor zrezygnował całkowicie z dodatków wydając film tylko na jednej płycie. Jaka za tym stała logika – nie mam pojęcia. Owszem, dzięki temu DVD jest może ze 20 zł tańsze, ale czy jeden z efektowniejszych i bardziej nagradzanych obrazów zeszłego roku nie zasługiwał na lepsze potraktowanie? Czy tak trudno jest się domyśleć, że są widzowie, którzy lubią szersze obcowanie z filmem niż sam seans, że chcą się o nim dowiedzieć czegoś więcej, poznać tło? I bez żalu dodadzą 20 zł do zakupu, aby to otrzymać, zwłaszcza, że wydanie zachodnie jest naprawdę na wysokim poziomie? Czy nie to jest sensem DVD – obudowanie filmu ciekawymi materiałami? Cóż, trzeba będzie zamówić kopię z 1 regionu...
Sam film – oczywiście wart uwagi. Epicka, morska opowieść samego Petera Weira, rewelacyjnie sfilmowana, z kolejną świetną rolą Russella Crowe’a (choć tym razem nie docenioną przez Akademię – niesłusznie) powinna zainteresować nie tylko wielbicieli tematów marynistycznych. Atutami filmu jest niezwykła dbałość w odtwarzaniu realiów XIX wiecznej marynarki wojennej, każdy kto się kiedyś zaczytywał przygodowymi książkami powinien to zobaczyć. Mamy trochę historii i dramatycznych ludzkich wyborów. Bez zapierających dech w piersiach bitew i szczypty humoru też się nie obejdzie. Nie oczekujcie jednak drugich „Piratów z Karaibów” – „Master and Commander” to niespieszna opowieść o morzu i ludziach morza sprzed 200 lat.
Dodatki (10%)
Na płycie napisane mamy „Dostęp do wybranych scen”. Nie no, nie róbcie sobie jaj.
"Pan i władca: Na krańcu świata"
Kup w Merlinie
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Ale jazda!
Jeśli już zawiesiliście oko na tytule i macie zamiar zrezygnować z lektury, bardzo Was proszę, nie róbcie tego. To nie jest kolejna recenzja dla kretynów. Poważnie. Wiem, co teraz pomyśleliście. Manipulant namawia do czytania, bo chce niniejszym tekstem zająć czołowe miejsce w statystykach. Albo po prostu nie chcecie wejść z czystej przekory, boście naród polski. Doskonale zdaję sobie sprawę, że można stokroć milej spędzić czas niż na czytaniu tej recenzji. Spacer z dziewczyną, wypad do kina czy przeglądanie stron z gołymi Szwedkami. Ale...
Właśnie, ale. Zastanawialiście się czasem, czy aby nie przegapiliście tzw. filmu swojego życia? Przez przypadek, bo kiedy zaczęliście coś oglądać i zapowiadało się interesująco, wysiadł prąd. Przez pomyłkę, bo weszliście w kinie nie do tej sali projekcyjnej co trzeba. Przez kobietę, bo trudno skupić się na filmie podczas uprawiania seksu oralnego. A najczęściej przez szatańskie pomioty, bardziej znane jako tłumacze. Pamiętam jak kiedyś o mały włos nie obejrzałbym znakomitego „She’s gotta have it” Spike’a Lee, gdyż zacna TVP puściła go późną porą pod tytułem „Nola, mężczyźni i seks”, sugerującym raczej erotyczną komedię niż obyczajowy dramat. Przykłady można by mnożyć (do dziś dnia zachodzę w głowę, dlaczego „Juice” Dickersona funkcjonował swego czasu w wypożyczalniach jako „Miasto aniołów 2”, skoro z oryginalnym „Miastem aniołów”, tanią kopanką z Olivierem Grunerem, nie miał nic wspólnego). Ale my nie o tym.
Zapewniam, iż powyższy akapit wcale a wcale nie powstał wyłącznie w haniebnym celu wydłużenia recenzji (nie, nie mam problemów natury emocjonalnej, wydłużanie recenzji nie rekompensuje mi braku tego, czego przedłużeniem ponoć bywa samochód u macho’s). Serio, nie leję wody. Cel był w tym takowy, by uświadomić Wam, jak wiele możecie stracić, gdy, bacząc na głupiutki tytuł, olejecie „Ale jazdę!”. Powiem więcej. Jeśli nie kupicie tego filmu, być może przegapicie film swego życia bądź chociaż jeden z ulubionych (nie, nie jestem agentem żadnego sklepu z DVD).
U mnie „Ale jazda!” plasuje się w ścisłej czołówce, a z początku wzdrygałem się na samą myśl o zakupie. Pierwszy raz natknąłem się na ów tytuł w Empiku, po czym, wziąwszy za jakąś marną kserokopię „American Pie”, odłożyłem. Historia jednak pokazała, że „Interstate 60”, tak bowiem brzmi oryginalna nazwa filmu, był mi przeznaczony.
Dnia pewnego zawitał do mnie kolega i z tajemniczym uśmiechem obwieścił, że ma coś dla mnie. Adrenalina skoczyła, bowiem byłem święcie przekonany, że oto przybywa posłaniec z newsem, iż wybrano mnie na nowego szefa Polsatu. Niestety, to nie był dzień rezygnacji Solorza, czas Ibisza jeszcze nie dobiegł końca (ale jakby co, to petycje na maila proszę). To był dzień „Interstate 60”. Obejrzałem, zachwyciłem się i teraz Was usilnie próbuję nakłonić.
Wyjaśnijmy coś sobie jednak. To nie jest film dla wszystkich. To nawet nie jest film dla większości z Was. Pociąg do takiego kina trzeba mieć we krwi. Dlatego, by ograniczyć nieco ilość bluzgów płynących w mym kierunku po zakupie tegoż dzieła i rozczarowaniu się, postaram się w miarę logicznie wyłuszczyć, komu „Interstate 60” jest pisany.
Przede wszystkim, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, dużym dzieciom. Tym nieszkodliwym fanatykom, co to dobrze już po 30-tce będąc, zaczytują się w „Spider-manie”, potrafią jeszcze niekiedy oddać się fantazjom, mają marzenia i przedkładają magię kina nad najbardziej nawet sprawne rzemiosło. Optymistom i idealistom wierzącym w przeznaczenie. Zagubionym nastolatkom szukającym sensu życia. Osobom stojącym właśnie na przysłowiowym rozstaju dróg. Wreszcie, mniej górnolotnie, fanom bajek w rodzaju „Powrotu do przyszłości”. Nieprzypadkowo zresztą piję do filmu Zemeckisa, bowiem obie produkcje łączy postać Boba Gale’a, scenarzysty „Powrotu...” i zarazem scenarzysty/reżysera „Ale jazdy!”. Gale nie jest jedynym spoiwem między tymi filmami, ponownie, choć tym razem na krótko zetkniemy się z Michaelem J. Foxem (cameo) i Christopherem Lloydem (drugi, może trzeci plan). Palmę pierwszeństwa dzierży tu Cyklop z „X-Menów”, czyli James Marsden. Dzierży poprawnie, bardzo sympatyczny chłopak, ale nie do niego cały ten show należy. To, co wyprawiają panowie Gary Oldman (jako O. W. Grant, ktoś w rodzaju spełniającego życzenia dżina) i Chris Cooper (Bob Cody, opętany obsesją mówienia prawdy), to już wyższa szkoła jazdy. W obsadzie jeszcze m.in. Amy Smart, Ann-Margret i Kurt Russell, by jednak nie psuć zabawy, nie zdradzę w jakich rolach.
Sam film opowiada historię młodzieńca szukającego swego miejsca we Wszechświecie, który pod wpływem ingerencji magii wyrusza w podróż autostradą międzystanową nr 60, która, de facto, nie istnieje. Podczas tej swoistej przejażdżki napotyka na swej drodze różne osobliwe postacie i odwiedza zadziwiające miejsca (np. miasto, gdzie wszyscy mieszkańcy to prawnicy, miasto, gdzie pewien mocny narkotyk jest zalegalizowany etc.). Daleko jednak temu obrazowi do przyjemnej, acz błahej fantastyki. Pod płaszczykiem onirycznej komedii i przygodowego kina drogi kryje się tu bowiem zaskakująco mądry film. Pełna błyskotliwych nawiązań, inteligentna satyra, obśmiewająca dominujący dziś pragmatyzm i przyziemność, biurokrację, fałsz i zakłamanie, karierowiczostwo, nietolerancję i inne współczesne plagi. Czasem jest to kpina rubaszna (genialna scena z przydrożną nimfomanką), czasem smutna („i rak płuc może mieć swoje dobre strony”), ale zawsze urzekająca. Dajcie się uwieść i Wy.
Dodatki (10%)
Ludzie od dystrybucji najwyraźniej nie są docelowymi odbiorcami tej czarującej bajki. Śmiem twierdzić, że to pesymistycznie nastrojeni do świata imbecyle i buraki. Na awersie okładki napisali, że w filmie grają Bill Paxton i Harvey Keitel, co jest wierutną bzdurą. Zaś na tylniej stronie wypisali, iż dodatkowo na płycie znajduje się menu główne i wybór scen. Ponury, nie śmieszny żart.
Tytuł: Ale jazda!
Tytuł oryginalny: Interstate 60
Reżyseria: Bob Gale
Zdjęcia: Denis Maloney
Scenariusz: Bob Gale
Obsada: Kurt Russell, Gary Oldman, Chris Cooper, Amy Smart, James Marsden, Wayne Robson, Michael J. Fox, Christopher Lloyd, Ann-Margret, Deborah Odell, Melyssa Ade, John Bourgeois, Roz Michaels, Amy Stewart, Amy Jo Johnson, Rebecca Jenkins, Ted Ludzik
Muzyka: Christophe Beck
Czas projekcji: 116 min.
WWW: Strona
Gatunek: fantasy, komedia, przygodowy
Kup w Merlinie