nr 4 (XXXVI)
maj 2004




powrót do indeksunastępna strona

Tomasz Pacyński
Wrota światów. Zła piosenka
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     * * *
     
     Basile na szczęście nie posłuchał, kiedy Jason przynaglał go, by jak najszybciej ruszyli w drogę. Oglądał martwego potwora, jego długie pazury i monstrualne kły. Zwłaszcza te drugie zaciekawiły go szczególnie.
     Długo kombinował, jak zabrać je ze sobą. Początkowo zamierzał odciąć cały łeb bestii, jednak Jason stanowczo zaprotestował. Rozżalony Basile odparł wtedy ostro, że bez kłów nigdzie się nie ruszy, a Jason może iść sam, gdzie go oczy poniosą.
     Jason patrzył zrezygnowany, jak olbrzym, umazany we krwi po łokcie, próbuje dłubać nożem w szczękach potwora. Nie szło. W końcu zniecierpliwiony uderzył kamieniem i kieł pękł niczym szkło zaraz przy nasadzie. Z drugim poszło równie łatwo.
     Zęby bestia miała imponujące. Długie prawie na dwie dłonie. Kiedy Basile otarł je z krwi, błysnęły bielą. Były gładkie, a ich wewnętrzna krawędź ostra niczym nóż.
     Jason znalazł w swoim tobołku kawałek rzemienia. Związał nim kły, które olbrzym zawiesił sobie dumnie na szyi.
     Nazywając Basile pogromcą bestii, śmiejąc się pobłażliwie, a ten nadął się cały z dumy. Znów był dawnym, prostym chłopakiem, niewydarzonym zbójem.
     Przestało być śmiesznie, kiedy dotarli do osady.
     Okazało się, że jest już niedaleko. Wkrótce za zakrętem, na którym dopadł ich potwór, las zaczął się przerzedzać. Minęli starą porębę, sterczące pniaki były spróchniałe i poczerniałe, między nimi panoszyły się młode, kilkuletnie brzózki. Potem przekroczyli mostek z bali nad strumieniem, w którym Jason obmył twarz i ręce. Pozbył się wreszcie piżmowego odoru.
     Las skończył się może o staje dalej. Wyszli na ugory, porośnięte trawą i chwastami, które falowały w podmuchach wiatru. Pustka ciągnęła się aż po horyzont, gdzie majaczyła ledwie widoczna, samotna sylwetka wieży strażniczej.
     Dopiero później Jason zdał sobie sprawę, jak wiele mieli szczęścia, napotykając potwora. Owszem, mogli zginąć, niewiele przecież brakowało. Ale gdyby nie bestia, zginęliby później. Dla ludu zamkniętego w warownej wiosce, otoczonej ugorami zarosłymi chwastami i burzanem, byli obcy.
     Obcych się zabija bez zadawania zbędnych pytań. Jason zaczynał już pojmować sens ostrzeżenia, które przekazała kobieta starszego ludu. Brzmiało ono: „Idziesz między swoich, dlatego uważaj”.
     
     * * *
     
     Chrapliwy jęk rogów rozchodził się daleko w mroźnym powietrzu. Słońce już zachodziło. Czerwony dysk znikał za horyzontem, dziwnie spłaszczony, przekreślały go ciemne smugi obłoków. Krwawa poświata zwiastowała nadejście chłodów.
     Niewidoczni strażnicy w drewnianej czatowni na wałach byli czujni. Rogi odezwały się, zanim jeszcze Jason mógł rozróżnić szczegóły. Zarys osady był niczym ciemny, górski masyw, zwieńczony koroną wałów i szczytami strzech. W niskiej i chrapliwej melodii rogu brzmiało coś takiego, że Jason zwolnił, czując nagły chłód.
     Ostrzegawczy dźwięk rogów zamilkł dopiero wtedy, gdy podeszli na tyle blisko, by ujrzeć zamkniętą na głucho bramę z potężnych bali i najeżony zasiekami wał z rzadkim ostrokołem. Nie mogli dostrzec nikogo. Wieża pod stromym krytym gontem dachem miała tylko wąskie szczeliny strzelnic, ciemne i skrywające wszystko we wnętrzu.
     Zatrzymali się przed mostem nad rowem okalającym osadę. Jason nie wiedział, co dalej. Nikt nie pojawił się na wałach, nie wykrzyknął zwyczajowych pytań, kim są i po co przychodzą.
     Poczuł niepokój spoglądając w czarne szczeliny strzelnic. Basile trącił go w rękę. Kiedy chłopak wskazywał na wały, twarz miał jak zwykle bez wyrazu. Jason dopiero teraz zauważył co było zatknięte na palach ostrokołu.
     Nie usłyszał szczęku zwalnianej cięciwy ani świstu pocisku. Wiedziony instynktem rzucił się w bok, kiedy kątem oka dostrzegł w ciemnej strzelnicy jakiś ruch. Bełt wbił się w ziemię dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą stał.
     Jason przeturlał się po ziemi. Zdawał sobie sprawę, że i tak nie ma się gdzie ukryć. Dokoła osady rozciągała się płaska równina, a co wyższe chwasty były starannie powycinane. Mógł próbować ucieczki, zerwać się na nogi i biec jak najdalej, poza zasięg broni, w nadziei, że ktokolwiek strzelał nie ma pod ręką drugiej, napiętej kuszy.
     Nadzieja rozwiała się szybko. Tym razem wyraźnie usłyszał szczęknięcie spustu. Skulił się tylko, czekając na uderzenie, które jednak nie nastąpiło. Ten strzał przeznaczony był dla Basile’a. Chybił, bełt świsnął tuż obok głowy chłopaka i wbił się w trakt kilkanaście kroków dalej, wzbijając fontannę żwiru.
     Jason mimo całej beznadziejności sytuacji poczuł zalewająca go wściekłość. Strzelali, żeby zabić. Nie czekali, aż się okrzykną. Nie padły nawet zwyczajowe wyzwiska. Tak się nie robi, kołatała mu się w głowie bezsensowna myśl.
     Zanim padł następny strzał Jason doczekał się także i wyzwisk. Basile zareagował irracjonalnie. Zamiast skulić się i paść na ziemię, rzucił po prostu tobołki. Płynnym ruchem zdjął z ramienia swój miecz. Potem zaczął kląć.
     W pierwszej chwili Jason chciał obalić chłopaka na ziemię, by choć trochę utrudnić tamtym celowanie. Ale gdy spojrzał, zamarł na czworakach.
     Widok olbrzyma z ogromnym mieczem i zwisającymi na piersi kłami potwora musiał porazić nie tylko Jasona. Plugawe przekleństwa odbijały się gromkim echem od zamkniętej na głucho bramy. Podziw Jasona wziął wkrótce górę nad strachem. Jak dotąd Basile nie powtórzył się ani razu. Lata pracy w karczmie przyniosły efekty.
     Z prześwitu strzelnicy nie wyleciał z już następny bełt.
     Kiedy chłopak przerwał na chwilę, by zaczerpnąć oddechu, z wieży zaryczał znowu róg. Jason zrozumiał z ulgą, że na razie pewnie nie zginą. Zebrał się z ziemi i stanął u boku olbrzyma, który opuścił już miecz.
     – Zwariowałeś – mruknął.
      Zdawał sobie sprawę jak bardzo jest niesprawiedliwy. Wściekłość i bluzgi uratowały im życie, choć może pomysł był nierozważny.
     Basile zerknął z ukosa i poczerwieniał. Znów wyglądał jak niepewny siebie, głupawy zbój.
     – Źle zrobiłem? – spytał z wahaniem. – Przepraszam, wkurwiłem się…
     Jason parsknął nerwowym śmiechem.
     – Nie, w porządku – zaprzeczył szybko, widząc grymas na twarzy chłopaka.
     Ostatnio Basile coraz częściej się złościł, gdy ktoś się z niego śmiał.
     – Bo jakże to tak? – obruszył się olbrzym, już rozchmurzony. – Tak od razu strzelać, bez dania racji? Przecież mogli nas zabić.
     I o to im chodziło, pomyślał Jason. Takie tu obyczaje. Powiódł wzrokiem po wałach. Mógł teraz zobaczyć wyraźnie rząd czaszek, które szczerzyły zęby z ostrokołu. Niektóre trofea powlekała jeszcze skóra i niedojedzone przez ptaki resztki ciała. Pomyślał, że mało brakowało aby wraz z Basile’em spoglądali na okoliczne ugory z wysokości wału. Zapewne niedługo, bo ptaki najpierw wybierały co najlepsze, zostawiając puste oczodoły.
     – Jakże tak? – marudził wciąż Basile. – Człowiek przychodzi, okrzyknąć się nawet nie dadzą. I jak tu poznać bez okrzyknięcia, porządny on zali, czy zwykły zbój? Ech, nie podobają mi się takie obyczaje.
     Chłopak był wyraźnie zgorszony. Mnie też się nie podobają, chciał powiedzieć Jason. Nie zdążył jednak. Skrzydła bramy drgnęły i z przeraźliwym skrzypieniem zawiasów zaczęły się otwierać. Jason zobaczył, jak mięśnie Basile'a napinają się niczym postronki. Skoro powitano ich bełtami, ot tak bez dania racji i wstępnych rozmów, to teraz z czeluści za wałem może wyskoczyć horda zbirów.
     Nie wyskoczyła. Ale Basile nie opuścił miecza na widok samotnego człowieka, idącego ku nim po balach mostu.
     Człowiek ów, o ile mogli dostrzec w zapadającym coraz szybciej zmroku był bardzo blady. Szedł ostrożnie, coraz wolniej, w miarę jak się zbliżał. Wzrok miał utkwiony w młodym olbrzymie. Niósł nagi miecz. Trzymał go dłonią w długiej, nabijanej ćwiekami rękawicy, w połowie ostrza.
     Zatrzymał się parę kroków przed Jasonem i Basile’em. Wyglądał na żołnierza, starego zbrojnego z doświadczeniem wypisanym na poznaczonej bliznami twarzy o ostrych, zdecydowanych rysach. Odziany był w staroświecką broigne, nabijaną żelaznymi łuskami, zza jego pasa sterczał nadziak na długim trzonku. Ze sposobu jakim opierał na nim wolną dłoń można było sądzić, że broń jest oznaką władzy. Ale na twarzy o wyrazistych, twardych rysach Jason ze zdziwieniem dostrzegł strach i szacunek.
     Zanim zdążyli coś powiedzieć człowiek przyklęknął na jedno kolano. Schylił głowę aż długie, siwe włosy opadły mu na twarz. Ostrożnie złożył nagi miecz u stóp Basile’a.
     Wyprostował się, wciąż nie podnosząc wzroku odstąpił o krok. Skłonił się. Potem stał w milczeniu, jakby na coś czekał.
     Basile szarpnął Jasona za rękaw.
     – Te – zająknął się zdezorientownay. – I co ja mam zrobić?
     A żebym to ja, kurwa, wiedział, pomyślał Jason. Jedno było pewne. Chyba na razie przeżyją.

powrót do indeksunastępna strona

34
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.