W saloniku zrobiło się ciemniej. To jedna z pięciu świec na komodzie powoli dogasała. Była to biała, mała świeczka. W zamian za to silniejszym światłem zabłysła niebieska, ustawiona tuż za nią. Pan na fotelu zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Siedział dalej w tej samej pozycji i w skupieniu słuchał opowieści. Ogeretl przestał rysować kółeczka nożem, zaczął natomiast - dla zabawy - wyrywać kolce stojącej przed nim róży. Przy piątym kolcu przestał, gdyż ukłuł się w palec. - Boli? – zapytał pan z fotela - Nie. - Nie należy wyrywać kolców. Wtedy róża szybciej więdnie. – pouczył Ogeretla mężczyzna w pelerynie. Jego szarozielone oko zaiskrzyło się. – Co było w czwartym przedziale? W czwartym przedziale było jedno wolne miejsce. Siedziało tam siedem staruszek i czytało gazety. Zatrzymaliśmy się przed wejściem. Staruszki nie odwróciły nawet wzroku. Spojrzeliśmy na siebie. „Miejsce jest jedno” – powiedziałem do Omohecce. „Tak, tylko jedno.” – odparła – „Pozwól mi zostać. Źle się czuję w tym wagonie, a to miejsce wydaje mi się w miarę bezpieczne. Nie mam już siły iść dalej. Ty jesteś młody, poradzisz sobie. Mam jednak dla Ciebie kilka rad. Przede wszystkim nigdy nie przestań szukać dla siebie miejsca. Nie zatrzymuj się na korytarzu, ani nie staraj się przesiedzieć całej podróży w toalecie. Pamiętaj, gdzie jedziesz. Uważaj, żebyś na pewno tam dojechał. Nie wolno Ci wysiąść przed ostatnią stacją. Dziękuję za to, że pomogłeś mi tutaj trafić. Bez ciebie byłoby mi dużo ciężej. Mam nadzieję, że ja pomogę Ci przynajmniej tymi radami. Obyśmy spotkali się w Gaudiumville. Będę cię wypatrywać na peronie. Żegnaj!” Poczekałem, aż Omohecce zajmie miejsce, po czym uściskałem ją serdecznie i podziękowałem za rady. Z ogromnym smutkiem odwróciłem się w końcu do wyjścia i przeszedłem do piątego przedziału. Czułem się znowu bardzo samotny, otoczony przez wrogi świat. Ogarniała mnie chandra, a ja nie miałem na kogo ją przelać; nie miałem z kim się nią podzielić. Dopiero teraz zrozumiałem, czego najbardziej brakowało mi w Solitasville. W piątym przedziale zastałem grupę młodych ludzi. Wszystkie miejsca były wprawdzie zajęte, ale oni widząc, że nie mam gdzie usiąść, rozsunęli się i zapraszającym gestem wskazali siedzenie. Dziękując pięć razy, zająłem w końcu upragnione miejsce. Wyjąłem „Giaura” i zacząłem czytać. W przedziale toczyła się gorąca dyskusja. Młodzi z wielkim ożywieniem rozmawiali na temat obecnej sytuacji politycznej. „Tak nie może dłużej być! Trzeba coś z tym zrobić! Dlaczego ludzie nie mogą żyć w pokoju i miłości? Tylko dlatego, że monopolistyczne konsorcja specjalnie wywołują konflikty społeczne i wojny! Wielkim firmom produkującym amunicję i broń opłaca się wywołać konflikt, bo wtedy mają największe zyski! Skorumpowani przedstawiciele władz państwowych są na ich usługach, bo bez nich i ich pieniędzy straciliby posady!” Słuchałem tego wywodu z coraz większym zainteresowaniem, odrywając się zupełnie od lektury. Może chłopak ma rację... Może to nie gatunek ludzki jest zły, lecz pojedyncze jednostki, które akurat teraz sprawują władzę? Co by się stało, gdyby usunąć te jednostki, znieść prawa rynku, sprowadzić społeczeństwo do bardziej pierwotnego, naturalnego stanu? Może wtedy ludzie byliby życzliwsi sobie nawzajem, może jeden dla drugiego przestałby być wilkiem? Jak tego jednak dokonać? Przyjrzałem się sąsiadom. Pierwszy raz w życiu spotkałem takie osoby. Ci ludzie naprawdę mają po co żyć. Postawili sobie cel i - choć z pozoru wydaje się on niewykonalny - jest piękny i wart zachodu. Może tak trzeba? Może jeśli nie ma się celu w życiu, to trzeba go sobie wymyślić, by mieć chociaż złudzenie, że życie ma sens? Może warto walczyć za ideę samej walki? Z rozmyślań wyrwał mnie głos drugiego chłopca, który przejął najwyraźniej pałeczkę w dyskusji. „Pamiętacie ostatnią demonstrację? Haha! To dopiero była jazda! Pięciuset policjantów, ale dziesięć razy tyle naszych. Jak w ruch poszły kamienie, pryskali na wszystkie strony! Nawet posiłki nie na wiele się zdały. W Gaudiumville też zrobimy rozróbę. Może zrozumieją w końcu, że będą musieli się poddać. A wtedy...” „A wtedy my przejmiemy władzę i zaprowadzimy terror jeszcze gorszy od tego, który obalamy!” – dokończyłem w myślach. – „To jednak nie jest droga. Oni po prostu nie mają co ze sobą zrobić. Ta idea jest im potrzebna wyłącznie dla zduszenia w sobie beznadziei, oraz jako gwarant dobrej zabawy.” Słuchając ich, coraz bardziej oddalałem się emocjonalnie. W końcu nie byłem w stanie chwytać tych powtarzanych w kółko zdań, które w moich uszach były stekiem bzdur. Wstałem z miejsca, spakowałem książkę i - nie przerywając coraz bardziej zaogniającej się rozmowy - wyszedłem po cichu z przedziału. Odetchnąłem z ulgą, otworzyłem okno i zaczerpnąłem świeżego, wiejskiego powietrza. Od razu zapachniało lasem. Na zewnątrz wiosna była w pełni, choć pogoda raczej kiepska. Padało i nad łąką unosiła się cienka, szara mgiełka. Mijany krajobraz miał nieco mistyczny charakter. Jego widok urzekał mnie i przypominał scenki z różnych książek o duchach, zjawach i przygodach awanturników. „Dlaczego takie przygody zdarzają się tylko w bajkach? Jakże pięknie byłoby spędzić dwadzieścia lat życia na ściganiu rycerza, który przedtem obraził damę Twojego serca, by potem - zaznawszy wielu przygód i wychodząc zwycięsko z wielu niebezpieczeństw - zmazać hańbę i odebrać nagrodę w postaci jednego, symbolicznego pocałunku...” Gapiłem się najpierw na mijaną łączkę, potem na ciemny bór, który zaczął się jednak stawać zbyt monotonny. Roland Roland od lat ćwiczył się w fechtunku na najlepszych polskich stadionach. Wiele razy był w sąsiednich królestwach, ale tam, wobec przytłaczającej przewagi wrogów, nie mógł w pełni wykazać swojej odwagi. W każdym razie u siebie, w Ostrowcu, należał niezaprzeczalnie do kwiatu rycerstwa. Miał siłę niedźwiedzia, zwinność rysia, braki mądrości nadrabiał cnotą i poświęceniem. Tak, Roland był w pełni zaangażowany i oddany sprawie. Przestrzegał ściśle rycerskiego kodeksu, żył w zgodzie z ideą. Zawsze dbał o honor swojego zespołu. Nie darował nikomu, kto chcący, lub niechcący nadszarpnął jego czci. Gdy trzeba było stanąć w jej obronie, czynił to mężnie i bez cienia wahania, ze śpiewem na ustach idąc na dużo liczniejszą gromadę wrogów. Swoich nie bił, chyba że po pijaku. Zawsze hucznie radował się z sukcesów swojego klubu, nigdy nie tracił nadziei w gorszych chwilach. Nie porzucił też wiary, że kiedyś w końcu będzie mógł oglądać występy swojej drużyny w III lidze. Tak, Roland był wspaniałym rycerzem. Przez długie lata swego rycerskiego żywota wielokrotnie był ranny, nigdy jednak się nie poddał. Zawsze zwycięsko wychodził z najgorszych opresji. W końcu jednak przyszła najcięższa próba. Po ostatnim zwycięstwie nad sąsiednim królestwem z IV ligi, zwyciężeni wezwali na pomoc potężnych sojuszników. Tak rozpoczęła się wojna z niewiernymi, najcięższa, i - jak się miało okazać - dla Rolanda ostatnia. Wszyscy Saraceni ubrani byli w niebieskie mundury. Na głowach nosili ciemne hełmy z daszkiem, na nogach mieli czarne, skórzane buty. Zamiast zwyczajowego okrzyku bojowego niewierni nawoływali się gwizdkami. Ich straszną i zabójczo skuteczną bronią były długie, owalne miecze wykonane z twardej gumy. W ostateczności nie wahali się też użyć potężnych machin miotających z piekielną siłą hektolitry wody. Armia Saracenów wtargnęła zdradziecko i niespodziewanie przez czwartą bramę stadionu. Tam opór był najmniejszy. Brakowało też broni. Kamieni i desek starczyło raptem na dwie salwy. Przełamawszy pierwszą linię obrony niewierni z ogromnym impetem wdarli się na trybuny, czyniąc popłoch i zamęt wśród obrońców. Tłukąc bezlitośnie pałkami parli przed siebie. Roland, który gdy tylko zorientował się w sytuacji, rzucił się z okrzykiem „jeb.. skurwi....!” w sam środek piekła, szybko zdał sobie sprawę, że sytuacja jest już beznadziejna. W całej tej zawierusze spadł mu z głowy piękny hełm z napisem ‘Chicago Bulls’. Wycofał się zatem o kilka kroków, stanął na krześle i począł skrzykiwać walczących jeszcze rycerzy. „Waldek, Zdzichu, Ryba, do mnie!” – wrzeszczał ochrypłym głosem, przekrzykując wrzawę bitewną i gwizdki Saracenów – „Ustawić się, k... w kole i rozwalić mi te krzesła!”. Gdy ławki zostały rozwalone, kazał rycerzom wziąć największe kawałki desek. Postanowił bronić się do końca. Rycerz umiera, ale nie poddaje się. Garstka dzielnych obrońców, otoczona przez morze niewiernych, walczyła ramię w ramię jeszcze z dziesięć minut. Ciosy desek były precyzyjne i silne. Niewiele jednak mogły zrobić wyposażonym w doskonałe tarcze wrogom. W końcu rycerze zaczęli słabnąć. Jeden za drugim padali pod ciosami gumowych pałek. Przyparci do ziemi wiązani byli metalowymi sznurami i odsyłani do obozu Saracenów. Padł Waldek, padł Zdzichu, padł i Ryba. W końcu Roland został sam. Nadludzkimi siłami zdołał jeszcze nabrać rozpędu i machając przed sobą wyrwanym oparciem rzucił się na ciżbę wrogów. Wielu z nich ranił. Swoją odwagą jakby nieco onieśmielił Saracenów. Ci jednak, świadomi swojej ogromnej przewagi zebrali się w sobie i dodając sobie otuchy gwizdaniem, rzucili się z furią na samotnego rycerza. Roland odpierał dzielnie ciosy, lecz nagle poczuł lekkie stuknięcie w głowę i przed oczami pojawiła się ciemność. „O kurwa!” – otwierając lewą powiekę Roland. ujrzał kraty. Tył głowy zdawał się ważyć sto kilo i pulsował cyklicznym, silnym bólem. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się w małym, ciemnym pomieszczeniu. Poza łóżkiem, na którym leżał, stało tu pojedyncze, drewniane krzesło i stolik. Jedyne małe okienko było zakratowane. Roland po chwili namysłu zdał sobie sprawę, że znalazł się w obozie Saracenów. Spotkało go najgorsze co może przytrafić się rycerzowi – dostał się do niewoli. Szybko przeszedł się po pokoju usiłując znaleźć jakieś wyjście. Drzwi były zamknięte na klucz. Wydawały się być solidne. Próby wyważenia ich mogłyby ponadto zaalarmować niewiernych. Zostało okno. Roland podszedł do krat, złapał je obiema silnymi rękami i spróbował wygiąć. Na próżno. Potem wpadł na pomysł przysunięcia stolika i z tej wysokości próbował kopnąć. Daremnie - kraty ani drgnęły. Nagle za drzwiami usłyszał szybkie miarowe kroki, a potem odgłos klucza wkładanego do zamka. „Trudno” – pomyślał – „skoro nie uda mi się stąd wydostać, muszę chociaż umrzeć po rycersku!”. W okamgnieniu zeskoczył ze stolika, chwycił taboret i w momencie, kiedy Saraceni przekręcili klucz w zamku, czekał już zwarty i gotowy, z krzesłem uniesionym do ciosu. W końcu drzwi powoli się uchyliły. Za nimi stało dwóch Saracenów. Jeden z nich trzymał tacę, na której był postawiony talerz z obiadem i butelka wody. Drugi miał w rękach złożone w kostkę ubranie w paski. Gdy drzwi otworzyły się do końca, Roland z głuchym okrzykiem runął na wrogów. Pierwszego z nich powalił potężnym uderzeniem taboretu. Drugi, widząc los swojego towarzysza poderwał się do ucieczki. Nie przebiegł jednak dwóch kroków, jak Roland dopadł go drugim ciosem swej prowizorycznej broni. Taca z jedzeniem poleciała na dół, talerz z hukiem rozbił się o podłogę, z butelki zaczęła ciec woda. Odgłos tłukącej się porcelany doszedł do uszu innych Saracenów, znajdujących się na końcu korytarza. Teraz - w sile około dziesięciu - biegli z obnażonymi mieczami w kierunku Rolanda. Rycerz uniósł do góry taboret i zasłoniwszy się nim jak tarczą, również zaczął biec. Tym razem jednak nie dał rady niewiernym. Szybko pozbawili go broni, przyparli do ściany i zaczęli okładać pałkami. Roland miotał się, gryzł, obrzucał Saracenów najgorszymi przekleństwami. Po kilku chwilach poczuł silne ukłucie w prawe ramię. To jeden z niewiernych wbił mu po samą rękojeść cienki sztylet z trucizną. „Teraz umrę” – pomyślał rycerz. Ale nie poddawał się. Zebrał się w sobie, wyrwał trzymającym go Saracenom i silnym, celnym ciosem powalił ubranego w biały fartuch niewiernego, który ranił go zatrutym sztyletem. Wtem zrobił się dziwnie senny, zaczęła go opanowywać niemoc. Trucizna działała. Czując zbliżający się koniec, a znając obyczaj rycerski, zwrócił się twarzą w stronę, gdzie - jak mu się wydawało - znajdował się jego stadion. Następnie podgarnął pod siebie złamaną nogę od drewnianego krzesła, która było jego ostatnią bronią. Cichym głosem zaczął śpiewać hymn swojej drużyny. Nie skończył jednak. Zasnął... Fama semper vivat! Po dłuższej chwili zamknąłem okno i podszedłem do przedziału numer „6”. W środku było ciemno. Drzwi były zasunięte, a nad nimi czarną kredą ktoś narysował pentagram. Okna były przykryte zasłonami. Kiedy odsuwałem drzwi, poczułem lekki dreszcz na karku. W środku siedziało sześć osób. Wszyscy poubierani na czarno, w długie, skórzane płaszcze. Pomiędzy nimi, na podłodze paliło się sześć świec, także wpisanych w kształt pentagramu. Na mój widok wysoka dziewczyna o długich, kręconych, kruczoczarnych włosach wskazała palcem miejsce i władczym głosem powiedziała: „Witaj, czekaliśmy na ciebie”. Usiadłem niepewnie przy drzwiach. Moim sąsiadem był szczupły blondyn z długim kucykiem związanym czarną gumką. Odwrócił się opierając rękę na moim kolanie i powolnym ruchem zamknął drzwi. Kiedy ciemność znów wtargnęła do przedziału, otaczające mnie postacie wydały się znacznie większe i potężniejsze. Ich cienie migały w blasku płomieni świec poruszanych miarowymi oddechami, układając się w jakiś dziwny taniec bezkształtnych istot, nieziemskich odbić ich cielesnych odpowiedników. Lustra po obu stronach pomieszczenia odbijały światło w nieskończoność, rozciągając przestrzeń i wszystkie trzy wymiary. A może było ich wtedy więcej?... Od skupionych wokół świec osób biła jakaś moc i energia. Wydawało się, że są w tej chwili zdolni do zrobienia czegoś, co wykracza poza ludzki rozum, czegoś, czego nie można zobaczyć, a można tylko poczuć. Nagle, po kilkunastu minutach grobowej ciszy, dziewczyna o kruczoczarnych włosach zaintonowała niskim głosem pieśń w dziwnym, nieznanym mi zupełnie języku. „Fainne is baile a ábhalmhór baineacht beidh aiféala ort, Fainne is baile a bhfagraíonn na scáileanna.” Na co wszyscy pozostali chóralnie odpowiedzieli: „dá bharr sin bheirim go bhfaigheadh duoine bás daoine a thuigeann...” Pieśń wzbijała się ponad dym świec, przybierała na sile. Głosy, początkowo słabe i niepewne, teraz z mocą powtarzały refren, który następował po krótkiej ciszy, gdy kończyła się zwrotka śpiewana przez dziewczynę. Małe pomieszczenie dawało niesamowitą akustykę. Siedziałem wpatrzony w płomień najbliższej świecy, wtapiając się w prostą melodię. Nie obchodziła mnie treść niezrozumiałych słów, zafascynowany byłem tylko potęgą pieśni. W pewnym momencie, po kolejnym refrenie, dziewczyna otworzyła zielone, kocie oczy i zwróciła się do mnie: - Czy czujesz Moc? Pozwól, by opanowała cię, by napełniła twoją duszę. Pozwoli ci patrzeć jaśniej. Nie daj światu panować nad sobą, kiedy to ty możesz panować nad światem. Rób rzeczy, na które ona pozwala, wyzwól się z więzów przeciętności, otwórz się na jej magię, naucz się nią władać! A dhath deacair! Tak, czułem w sobie moc. Miałem świadomość wielkich i wciąż rosnących możliwości. „Jestem potężny, ponadprzeciętny!” – myślałem i podświadomie zacząłem powtarzać refren, który inni śpiewali podczas przemowy czarnej dziewczyny. Spod ławek zaczął unosić się dym o dziwnym, ale przyjemnym zapachu i łącząc się z oparami ze świec napełniał przedział duszną atmosferą. Do pieśni, dołączyła muzyka, dobiegająca jakby z zewnątrz pomieszczenia. Były to rytmiczne uderzenia w bęben i dźwięki różnych instrumentów, których nie byłem w stanie rozpoznać. Zebrani wokół świec zaczęli rytmicznie ruszać głowami i coraz głośniej śpiewać refren, który nie był już przeplatany zwrotkami. Dziewczyna powoli wznosiła obie ręce do góry. Czułem, że za chwilę wydarzy się coś niezwykłego, coś co odmieni moje dotychczasowe życie, da mi potęgę i moc, którą już teraz czułem blisko. Uniesione ręce dziewczyny sięgnęły wysokości luster i natychmiast w przedziale pojawiły się tysiące wyciągniętych do góry dłoni udekorowanych trzema pierścieniami. „dá bharr sin bheirim go bhfaigheadh duoine bás daoine a thuigeann...” W tym momencie coś załomotało na zewnątrz - ktoś zastukał w zamknięte drzwi przedziału. Przez ciemne zasłony do środka wlał się strumień światła. Po chwili drzwi się rozsunęły i do pomieszczenia weszło dwóch nieprzeciętnej tuszy mężczyzn w mundurach konduktorskich, oślepiając nas światłem latarki. „Co wy tu robicie?! Nie wolno palić ognia w przedziałach! Nie czytaliście przepisów? Otwórzcie okno! Chcecie się podusić? Banda smarkaczy! Wynocha stąd! I zgasić mi to świństwo, pewnie jakieś ziółka!?...” Chwilę potem wszyscy znaleźliśmy się na korytarzu, nie mogąc przyzwyczaić się do normalnego światła. Wlewało się ono przez otwarte okna wraz z powiewem świeżego powietrza, które w kontraście z atmosferą z przedziału, wydawało się odurzające. Reszta towarzystwa jakby posmutniała. „Co robimy?” – spytała niemal płaczliwym tonem czarna dziewczyna. Teraz wydawała się znacznie niższa, trupio chuda i blada. Nie doczekała się odpowiedzi. Cała gromadka usiadła podkuliwszy nogi i obserwowała, jak konduktorzy wyrzucają do śmieci niedopalone świece i kadzidełka. „I żeby mi to było ostatni raz” – powiedział na odchodnym jeden z nich. Nie miałem ochoty dłużej przebywać w tym towarzystwie. W pewnym sensie zawiodłem się na nich. Mieli mieć moc zmieniania świata, a nie poradzili sobie, z dwoma tłustymi pracownikami kolei, którzy ośmielili się przerwać ich pieśń. Ba – pozostali wobec nich zupełnie bierni. Miałem też żal do samego siebie. Widać nie byłem jednak stworzony do wielkich czynów, nie byłem nieprzeciętny, wyższy i potężniejszy od szarego tłumu. Przeciwnie – okazałem się od niego dużo słabszy. Oni przynajmniej mają swoje miejsce na tym świecie, który nimi rządzi, a ja nie mogąc zmienić świata nie potrafię się nawet w nim odnaleźć. Z uczuciem pustki poszedłem dalej. „Może jednak nie jest za późno. Może uda mi się jeszcze odszukać moje miejsce w tym pociągu.” Doszedłem do ostatniego przedziału w wagonie. Odwróciłem się i jeszcze raz popatrzyłem na grupkę młodych ludzi ubranych na czarno, którzy położyli się na środku korytarza i tak postanowili chyba dotrwać do ostatniej stacji. Pokręciłem głową z żalem i współczuciem. Następnie rozsunąłem drzwi do ostatniego przedziału. Od razu ogłuszyła mnie głośna muzyka typu łup-łup, która dobiegała z ustawionych w czterech rogach klitki głośników. W przystrojonym we wstążki, serpentyny i baloniki przedziale odbywała się prawdziwa dyskoteka. Osiem lub dziewięć osób tańczyło skacząc po siedzeniach. Na rozbawionych twarzach odbijała się radość i zapomnienie. Pod śmietnikiem na podłodze stała odkorkowana butelka szampana. Obok niej leżały inne, puste już butelki. Na mój widok jedna z wymachujących ramionami dziewczyn pochyliła się, wzięła mnie za rękę i wciągnęła na ławkę. Chwilę potem ruszałem się wraz z innymi w takt łupiącej cały czas ten sam rytm muzyki. Po kilku łykach szampana, jakie zaserwował mi sprawujący pieczę nad butelką mężczyzna o posturze barmana, wszystkie złe myśli uciekły przez uchylone drzwi przedziału.
|
|