Wojciech Zawistowski |
Pan krańca wszechświata |
Autor pisze o sobie: Urodzony 11.02.77 r. Z zawodu programista. Zagorzały miłośnik fantasy (zwłaszcza w klasycznym, howardowskim wydaniu) i wszystkiego co się z tym wiąże: CRPG, heavy metalu, malarstwa Frazetty, Broma i Howe'a, historii starożytnej... "Pan krańca wszechświata" to moje drugie opowiadanie (po opublikowanych w Esensji 1/2003 "Inkarnacjach"). |
 |
 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | - Panie Rowler. – Mechaniczny służący jak zwykle poruszał się bezszelestnie. Mężczyzna, zapatrzony w barwną gmatwaninę abstrakcyjnego obrazu, w ogóle nie był świadomy jego obecności. Dźwięczne, metaliczne słowa rozbrzmiały niespodziewanie zaledwie o krok od wielkiego fotela, w którym półleżał, niby w głębi olbrzymiej, skórzanej poduchy. Choć niezbyt głośne, w spowitym ciszą pokoju były niczym błysk flesza na tle nocnej czerni; na ich dźwięk niemal drgnął, zaskoczony. Niemal – gdyż dawno temu zapomniał, jak uzewnętrzniać emocje. Niewzruszone opanowanie, wyćwiczone mozolnie kosztem wielu wyrzeczeń, z biegiem lat przekształciło się w odruch, stało się drugą naturą. Nieludzko zimna samokontrola była opoką, na której najbardziej wpływowy i najbogatszy człowiek na świecie wsparł swoją potęgę. Pozwalała mu przetrwać w nieustannym, bezlitosnym boju, w którym stawką była władza absolutna. Toczył go przez całe życie – aż w końcu definitywnie zwyciężył. Dzięki wybitnej inteligencji i profetycznej niemalże intuicji. I bezwzględnemu brakowi skrupułów. W głębi duszy Edmund Rowler wiedział, że równie wiele zawdzięczał niewiarygodnej dozie szczęścia, które - choć nigdy nie starał się na to zasłużyć - czuwało u jego boku niczym nadprzyrodzony opiekun. W jego burzliwym życiu fortuna uśmiechała się do niego tak często, że zakrawało to niemal na interwencję sił wyższych. Choć oczywiście cieszył się z tego, nie opuszczał go dojmujący niepokój: gorzkie, palące uczucie, zatruwające każdą chwilę radości. Nie był hazardzistą; zawsze bazował na chłodnej, wnikliwej kalkulacji. Myśl o tym, ile razy był na granicy klęski, której uniknął jedynie dzięki losowi - nie poddającemu się planowaniu, logice czy świadomej kontroli - dla człowieka tak zachłannie łaknącego władzy, jak Rowler, była niemalże fizycznie bolesna. Obawa, że szczęście w końcu go kiedyś opuści, że przypadek zwróci się przeciwko niemu, wżerała się w jego serce jak złośliwa narośl, oplatała duszę niczym lepki kokon. Sprawiała, że człowiek, pod którego gromowładnym wzrokiem drżeli generałowie, patriarchowie kościoła, dyktatorzy i bossowie mafii, budził się w środku nocy roztrzęsiony, z krtanią zdławioną przestrachem. Tak było do niedawna. Osiągnął wreszcie tak wielką potęgę i tak starannie ją zabezpieczył, że nikt nie był w stanie jej zagrozić. Szczęście i pech, hołubione dotąd jak bóstwa, stały się tylko pustymi słowami. Tylko jeden przeciwnik mógł jeszcze powstrzymać jego dominację nad światem. Z nim miał uporać się dzisiaj. Edmund Rowler zmierzył robota spojrzeniem swoich beznamiętnych oczu – bladobłękitnych i mroźnych niczym tafle lodu. Służący różnił się znacznie od dostępnych w sprzedaży seryjnych automatów. Baniasty, pękaty korpus podtrzymywała osadzona na trójkołowej podstawie teleskopowa rura, przypominająca nogę biurowego fotela. Tors robota zdobił zestaw kolorowych lampek i kilka analogowych wskaźników o eleganckich, białych cyferblatach. Krótki, gruby przegub łączył tułów maszyny z pudełkowatą głową, z której - niczym czułek metalowego owada - sterczała wygięta antenka. W miejscu oczu migotały półkule dwóch sporych żarówek, a substytutem ust był archaiczny z wyglądu, osłonięty metalową kratownicą, głośnik. Automat pochylał się lekko. Jedną z giętkich, rurowatych, zakończonych szczypcopodobnymi chwytakami rąk spuścił swobodnie wzdłuż ciała; drugą, z wprawą doświadczonego kelnera, podtrzymywał srebrną tacę, z centrum której , niczym smukły, kryształowy obelisk, mierzył w górę wrzecionowaty kieliszek. Tułów maszyny wykonany był z chromowanego metalu, tak wypolerowanego, że w silniejszym świetle mógłby oślepiać. Kontrastowało z nim bure, prawie czarne tworzywo, z którego zrobiono kółka, przeguby i łączniki kończyn oraz obramowania zegarów. Całość nieodparcie kojarzyła się z zabytkowymi filmami SF. Wizerunek doskonale dopełniało syntetyczne brzmienie głosu automatu. W jakimkolwiek innym miejscu służący zdawałby się śmiesznie – żałośnie wręcz – zacofany. Jednak do retro-futurystycznego wystroju apartamentu pasował wprost idealnie. W pomieszczeniu dominował chrom i buro-czarne tworzywo, a także ciemnobrązowa skóra, drewno w jasnobeżowym, przygaszonym kolorze oraz śliskie, podobnie ubarwione plastiki. Duży, okrągły hol otaczało kilkanaście pokoi. Były one różnej wielkości, lecz o niezmiennym kształcie wycinka torusa. Niektóre były zamknięte – funkcję drzwi spełniały spiralnie zwierające się grodzie – reszta ukazywała bogactwo fantazyjnie zaprojektowanych mebli i równie ekscentrycznie wykonanego wyposażenia. Gładkie, refleksyjne ściany, podobnie jak ozdobiona wąskim dywanem podłoga i niski – niemal zbyt niski – sufit, sprawiały wrażenie raczej tworzywa niż tynku. Obłe, panoramiczne okna – w rzeczywistości supernowoczesne, holograficzne wyświetlacze – ukazywały sięgający horyzontu bezkres kolosalnej metropolii, oglądanej z wysokości co najmniej kilkuset pięter. Apartament porażał kosztownym przepychem: sprytnie wkomponowane w ściany walcowate świetlówki, zieleniące się gąszczem liści kryształowe donice, obramowania drzwi i wizjerów, detale mebli, nawet automatycznie chowane pokrywy niewielkich klawiatur przy wejściach – każdy szczegół był niebywale ozdobny i drogi. Mimo to wystrój był bardzo gustowny. Wyszukany smak właściciela podkreślały doskonale dobrane abstrakcyjne płótna i rzeźby, równie mistrzowskie jak cenne. Gdyby nie przepych, apartament sprawiałby wrażenie wnętrza międzygwiezdnego pojazdu z wczesnych dwudziestowiecznych seriali. Jednak królujący w nim luksus, artyzm oraz wystawność kojarzyły się raczej z pałacem galaktycznego cesarza. Było to jak najbardziej na miejscu, gdyż tylko kosmiczny despota – pominąwszy fakt, że był postacią fikcyjną – mógłby równać się z potęgą Rowlera. Rowler zdjął z tacy kieliszek. - Dziękuję – mruknął. - Proszę bardzo – odpowiedział służący. – Schłodzone dokładnie tak, jak pan lubi. Mam nadzieję, że umili panu podziwianie nowego nabytku – pustym chwytakiem wskazał w kierunku obrazu, który mężczyzna właśnie kontemplował. - Co o nim sądzisz? – zadawanie takich pytań maszynie było z pozoru dziwaczne, lecz elokwencja robota potrafiła szokować; zupełnie nie przystawała do powierzchowności rupiecia. - Jest wspaniały – odparł z przekonaniem automat. – To doskonałe uzupełnienie kolekcji. W pełni mieści się w ramach jej nadrzędnej idei, jednocześnie dopełniając ją i poszerzając poprzez wprowadzenie nowych, intrygujących koncepcji. Jak zwykle dokonał pan wyjątkowo udanego zakupu. Jestem pełen uznania. Wizjonerstwo, nietuzinkowość i głębokie znawstwo sztuki – oto cechy, które uważam za wyróżnik prawdziwego konesera. Rowler niemal się uśmiechnął. Lizusostwo robota sięgało czasami pogranicza parodii. Spece z przodującego w swej branży A.I. Corp, chcąc przypodobać się chlebodawcy, dalece przekroczyli granice przyzwoitości. Jednak intencje doceniał, a geniuszu nie sposób im było odmówić. Wiedział, że żadna sieć neuronowa nie była jeszcze zdolna do odbierania wrażeń estetycznych. Mimo to sprytny automat potrafił bezbłędnie wybrnąć z dyskusji o sztuce. Podobnie było z każdym dowolnym tematem, choć w gruncie rzeczy o większości z nich nie miał pojęcia. Umysły jego „rodziców” bez wątpienia musiały być równie pokrętne jak światłe. - Cieszę się, że ci się podoba – nie starał się ukryć ironii, którą służący jakimś programistycznym cudem potrafił bezbłędnie wyczuwać. Jednak dziś Rowler nie miał ochoty drażnić się ze swą maskotką. – Możesz odejść – machnął niedbale dłonią. Służący skłonił się płynnym, elegancko zaprojektowanym gestem, po czym, bezgłośny jak zawsze, pospiesznie opuścił pokój. Rowler, przy akompaniamencie skrzypnięć i pojękiwań skórzanego obicia, umościł się lepiej w fotelu. Z rozkoszą upił łyk ultiery - prawdziwej rewolucji kulinarnej na stołach zasobnych smakoszy. Jak wiele przebojów rynkowych kilku ostatnich dekad, była ona patentem firmy, w której miał większość udziałów. Co zresztą nie mogło dziwić, zważywszy w ilu przedsiębiorstwach miał wpływy. Sieć jego koneksji była wprost wszechobecna; milionami niewidzialnych włókien wplatała się w każdy obszar aktywności człowieka. Od komercji, nauki i sztuki począwszy, poprzez religię, wojsko, kulturę i politykę, na terroryzmie i zorganizowanej przestępczości skończywszy. Przedsięwzięcia, które kontrolował oficjalnie bądź z pomocą finezyjnie utkanej pajęczyny tajnych zobowiązań, pośredników i wpływów, zazębiały się w jedną, monumentalną konstrukcję: tytaniczne narzędzie dominacji nad światem. Ludzkość nie miała pojęcia, jaką miał nad nią kontrolę, jaką władzę dzierżył w swoich starych dłoniach. Nie był sławny. W każdym razie nie bardziej, niż wymuszała to pozycja najbogatszego biznesmena na świecie. Parę razy wystąpił publicznie – nie dało się tego uniknąć – jednak przeciętny obywatel kojarzył jego nazwisko dość słabo. Nikt nawet nie podejrzewał, jak globalny jest zasięg jego skrytych rządów. Nie rozkazywał otwarcie jak niegdysiejsi królowie, lecz mimo to mógł narzucać swą wolę miliardom mieszkańców planety, kształtować lub niszczyć ich życia wedle swoich kaprysów. I gromadzić niewiarygodną fortunę. Kwoty, figurujące obok nazwiska Rowlera w zestawieniach najbardziej zamożnych, nie ukazywały nawet setnej części jego rzeczywistego bogactwa. Dysponował majątkiem przyćmiewającym zasoby największych światowych mocarstw. Gdyby zechciał, mógłby kupić nawet całe państwo. Wiele państw. Tylko po co? Przecież i tak rządził nimi wszystkimi… Pragnął czegoś innego. Pragnął zabezpieczenia tej władzy – gwarancji, że nikt mu jej nie wydrze, że nic go jej nie pozbawi. To także dało się kupić. Budowa podziemnego kompleksu zajęła ponad trzy lata i pochłonęła pokaźną część jego majątku. . Lecz pieniądze nigdy nie były dla Rowlera istotne. Stanowiły przydatne narzędzie, środek umożliwiający osiągnięcie celu, ale nigdy nie były celem samym w sobie. W przeciwieństwie do niesamowitej budowli, wydrążonej w głębi litej, granitowej skały, setki metrów pod powierzchnią bujnej puszczy. Ta forteca zapewniała wymarzone bezpieczeństwo. Była nienaruszalnym gwarantem trwałej nietykalności, najdoskonalszą konstrukcją obronną jaką kiedykolwiek stworzono. Zabezpieczona szczelną powłoką elektronicznych zaklęć i strzeżona przez hordy cybernetycznych demonów, przypominała odwróconą czarnoksięską wieżycę – miast ku chmurom kierującą swój szczyt w trzewia Ziemi. Pełna potężnych, komputerowych artefaktów komnata mistrza zapewniała stałą łączność z Siecią – dziesiątkami należących do Rowlera satelitów i tysiącami innych telekomunikacyjnych urządzeń: jego szpiegów, strażników, posłańców i orędowników absolutystycznej woli. Oraz narzędzi zagłady – setki silosów i koszar mechanicznych żołnierzy kryły się na powierzchni, wyczekując upragnionego rozkazu. Cytadela była samowystarczalna; była niemal kompletnym, autonomicznym ekosystemem. W obłym, wrzecionowatym ciele olbrzymiego, podziemnego czerwia mieściła plantacje żywności i kilka alternatywnych źródeł praktycznie niewyczerpanej energii. Miała własne moduły wytwarzania wody pitnej i tlenu. Dysponowała doskonałym laboratorium oraz wszechstronną sekcją medyczną. Nic, nawet globalny kataklizm, nie mogło zakłócić funkcjonalności budowli. Rowler zażartował kiedyś, że stworzył świat wewnątrz świata, niepowstrzymane perpetuum mobile, które przeżyje planetę, przetrwa apokalipsę. Jego życie i jego wszechwładza były na zawsze bezpieczne. Pozostało jeszcze tylko jedno zagrożenie, jeden wróg czyhający na stare, słabowite ciało. Śmierć. Tylko ona mogła pomieszać mu szyki. Jednak Rowler był szybszy. To nie jego plany zostaną pokrzyżowane. W porównaniu z kwotami, jakie przeznaczał na finansowanie rozwoju biotechnologii, koszt podziemnego kompleksu zdawał się skąpym napiwkiem. Od samego początku był świadom, że jakiekolwiek dążenia staną się bezcelowe, jeżeli nie pokona Kostuchy; potęga i władza rozpłyną się niczym senne marzenie, kiedy kościste palce bezlitośnie schwycą jego duszę. Ta walka – czy raczej wyścig – trwała już całe lata. Dziś miał nastąpić kulminacyjny moment gonitwy. Jakby na potwierdzenie tej myśli w całym apartamencie rozdźwięczały się nagle ciche, melodyjne dzwoneczki, a na widocznej, poprzez otwarte wejście do jednego z pomieszczeń, komputerowej konsoli zaczęła natarczywie pulsować pękata, pomarańczowa żarówka. Rowler odłożył kieliszek. Dłoń drżała mu tak, że omal nie rozlał niedopitej resztki ultiery. Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio czuł równie silne emocje – takiej ekscytacji nie pamiętał nawet z okresu swojej burzliwej młodości. Człowiek o sercu z granitu, a duszy wyrzeźbionej w bryle odwiecznego lodu, w tym momencie czuł w żyłach płynny, wibrujący ogień. Nieprzenikniona od lat maska pękła, ukazując na chwilę oblicze pełne niepohamowanej pasji. Sygnał mógł oznaczać tylko jedno. Był zaproszeniem do nieśmiertelności. W ciągu kilku sekund i paru błyskawicznych oddechów Rowler ugasił emocje. Na jego twarzy i w sercu ponownie zagościł spokój marmurowego grobowca. Ależ byłoby ironią losu, pomyślał, gdyby o krok od ostatecznego triumfu jego wątły organizm nie przetrzymał napięcia. Miał ochotę się zaśmiać: bawiły go takie pokrętne, złośliwe zrządzenia fortuny. Jednak dziś los nie będzie z nim igrał; był zbyt doświadczony aby do tego dopuścić. Z wysiłkiem podźwignął się z głębokiego fotela. Starczym krokiem, powolnym i ociężałym, jakby przedzierał się wskroś szalejącej wichury, przeszedł do sąsiedniego pokoju. Z ulgą wsparł dłonie na masywnym blacie komputerowej konsoli. Tuż na wprost jego pobrużdżonego zmarszczkami oblicza, pomarańczowe światełko mrugało zapraszająco, uwodzicielsko wręcz dla spragnionego tej chwili Rowlera. Przez moment napawał się pulsującym niczym serce blaskiem – ta chwila zasługiwała na krztę celebracji – po czym, jak czarnoksiężnik rzucający zaklęcie, splótł palce dłoni w skomplikowaną figurę. System rekognicji gestów zadziałał bezbłędnie. W mgnieniu oka na środku pokoju wyrósł holograficzny wizerunek wysokiego mężczyzny w sterylnym kombinezonie. W tle, za jego plecami, widać było fragment wielkiej, wypełnionej biomedycznym sprzętem hali. Pośród kosztownych urządzeń krzątała się gorączkowo grupka identycznie ubranych fachowców. - Wszystko przygotowane, panie Rowler – głos mężczyzny, przekazywany za pośrednictwem głośnika z wnętrza hermetycznego kostiumu, był wyjątkowo głęboki i czysty. – Możemy rozpocząć, kiedy tylko będzie pan gotowy. - Cały czas jestem gotowy – odburknął Rowler sucho. - Oczywiście – mężczyzna się wcale nie speszył. – Za kilkanaście sekund będą u pana technicy z noszami. Nacisnął jakiś przełącznik na klawiaturze u pasa. W tle dał się słyszeć cichy szum rozsuwanej grodzi, a zaraz potem jednostajne buczenie szybkobieżnej windy. - Bardzo dobrze – Rowler skinął głową z aprobatą. – Ufam, że dopilnuje pan, by zabieg zakończył się powodzeniem. - Może pan być tego pewien. - Doskonale. Mam nadzieję, że obędzie się bez komplikacji. Serduszka waszych najbliższych będą tykać tak niespokojnie, jeżeli operacja będzie się zbytnio przedłużać… – w jego głosie zabrzmiało coś na kształt dobrodusznej sympatii. Nawet pomimo maski i zniekształceń holograficznej transmisji, wyraźnie było widać, jak twarz mężczyzny przybiera bezbarwny odcień popiołu. Zastygłe nagle sylwetki pozostałych techników świadczyły, że oni także słyszeli i zrozumieli aluzję. Wszyscy mieli rodziny; ukochane rodziny. Rowler starannie to sprawdził. W sercu każdego z nich – oraz każdego z ich bliskich – zaszyto mikroładunek: niewidzialną, niestrudzenie tykającą pułapkę zaprogramowaną tak, by eksplodować siedem dni po planowanym zakończeniu zabiegu. Umysł Rowlera, na podobieństwo żywego sezamu, skrywał najcenniejszy ze skarbów: hasło dezaktywacji ładunków. Jeżeli nie ocknie się w tydzień po operacji lub nie odzyska swojej bezcennej pamięci… - Nie będzie komplikacji – mikrofon kombinezonu zamienił odgłos z trudem przełykanej śliny w dudniące echo kamienia spadającego w głąb bezdennej studni. - Widzę, że się rozumiemy. Zaczynajmy więc – Rowler spojrzał przelotnie na dwójkę techników, którzy pojawili się właśnie w przedsionku apartamentu. – Wieczność nie będzie na mnie czekać wiecznie…
|
|
 |
|