Obudził go ból. Otworzył oczy, kiedy poczuł to na lewej dłoni. Zmrużył powieki, skupiając wzrok w jednym punkcie, próbując zogniskować spojrzenie rozkojarzone zawrotami głowy. A potem zobaczył to dokładnie. Na jego ramieniu, lekko wygięte, spoczywało coś, co wyglądało jak rozczapierzone pazury. Kieli nie poruszył głową, tylko powiódł oczyma w bok. Zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od jego nosa stał srebrny jastrząb. Ptak jedną łapą opierał się na ramieniu chłopca, szponami znacząc skórę, ale nie uszkadzając jej. Tak jakby chciał zbudzić nieprzytomnego chłopca, jastrząb ponownie zagiął szpony, wbijając je odrobinę głębiej. Kieli złapał się na tym, że patrzy w czarne oczy ptaka. Pazury jastrzębia zacisnęły się po raz kolejny i Kieli poczuł ból w ramieniu. Chłopiec nie oderwał jednak wzroku od oczu ptaka. A potem usłyszał słowa: Wstań, mały bracie. Wstań i bądź szponem swojego ludu. Tak jak czujesz moje pazury na swoim ramieniu, pamiętaj, tak masz strzec i bronić, walczyć i mścić się. Kieli poderwał się z ziemi i stanął, ciągle z jastrzębiem na ramieniu. Ptak załopotał skrzydłami, aby utrzymać równowagę. Kieli na chwilę zapomniał o bólu, kiedy tak stał, patrząc na jastrzębia. Ptak także spoglądał na chłopca. Potem kiwnął głową, tak jakby zgadzał się z Kielim. Ich oczy spotkały się ponownie i ptak ze skrzekiem poderwał się do góry. Chłopiec poczuł na uchu muśnięcie skrzydeł. Prawe ramię Kieliego zabolało go i chłopiec podniósł dłoń, aby je zbadać. Zobaczył na skórze ślady po ukłuciach ptasich szponów. Czy to była moja wizja? – zastanawiał się po cichu. Żaden jastrząb nie zachowywał się podobnie w całej historii jego ludu. Nagle, zaszokowany swoją głupotą, przypomniał sobie powód, dla którego tak pędził w dół na złamanie karku. Skały wokół niego ciągle kąpały się w upale południa. Poczuł się słaby. Lewe ramię bolało go mocno, ale umysł miał jasny i wiedział, że zdoła dotrzeć do strumienia. Szedł uważnie, patrząc pod nogi i wybierając oparcie na kamieniach, aby ustrzec się przed ponownym upadkiem i bólem. Jeżeli członków jego klanu czekała walka, on też, ze zranionym ramieniem czy ze zdrowym, musi stanąć jako mężczyzna, którym jest od tej chwili, u boku swego ojca, wujów i dziadka i bronić swej wioski. Kieli szedł w dół szlaku, potykając się na pylistej dróżce. Jego lewe przedramię wysyłało sygnały bólu, silniejsze z każdym krokiem. Odgrzebał w pamięci piosenkę, litanię otępiającą umysł, która stłumi cierpienie, i zaczął cicho śpiewać. Szybko poczuł ulgę, chociaż pieśń nie działała tak skutecznie, jak zapewniał go dziadek. Ramię ciągle go bolało, ale przynajmniej ból nie ogłupiał go i nie zaćmiewał mu umysłu. Dotarł do strumienia i wskoczył do niego. Ból w ramieniu eksplodował, podsycony tak nierozważnym postępkiem. Kieli zaczerpnął gwałtownie powietrze i spora ilość wody wdarła mu się do otwartych ust. Odwrócił się na plecy i wypluł wodę. Parskając, usunął płyn z nosa i usiadł na dnie rzeczki, pokasłując. W końcu przeturlał się na kolana i napił się wody. Napełnił szybko tykwę, znów przymocował ją do pasa i podjął przerwany marsz. Umierał z głodu, ale woda na chwilę uspokoiła jego pusty żołądek. Do wioski musiał iść jeszcze dwie godziny. Gdyby biegł stałym, regularnym tempem, dotarłby na miejsce pół godziny przed tym czasem. Ale ze zranionym ramieniem i osłabiony głodem nie miał sił na bieg. Poniżej strumienia szlak zanurzał się w potężny las, gdzie upał dnia nie dawał się tak bardzo we znaki. Chłopiec ruszył szybkim marszem, biegnąc na odcinkach, gdzie ścieżka była równa i gładka. Poruszał się tak cicho, jak tylko potrafił, skupiając się na czekającej go walce. Zbliżywszy się do wioski, Kieli usłyszał odgłosy bitwy. Poczuł dym. Kobiecy krzyk przebił jego serce niczym ostrze miecza. Czy to krzyczała jego matka? Nieważne, wiedział, że ktokolwiek to był, znał tę kobietę przez całe swoje życie. Wyjął zza pasa ceremonialny sztylet i ujął go mocno prawą dłonią. Tak bardzo chciałby mieć teraz dwie sprawne ręce i miecz albo włócznię. W upale dnia nie odczuwał potrzeby pełnego ubioru, chociaż w nocy brakowało mu płaszcza i tuniki, ale teraz poczuł się szczególnie pozbawiony osłony. Mimo tego jednak, pospieszył w kierunku wioski, a podniecenie odczuwane w związku z oczekiwaną walką odsunęło ból ramienia i zmęczenie na dalszy plan. Duszące chmury dymu, pomiędzy którymi ukazywały się języki ognia, ukryły przed nim zniszczenia, ale i tak chwilę później został przywitany przez ruiny. Dotarł do miejsca, w którym szlak opuszczał las i zanurzał się pomiędzy warzywne ogrody wioski, zanim dotarł do palisady. Brama była otwarta, tak jak w czasie pokoju. Nikt nigdy nie zaatakował wioski podczas Przesilenia Letniego. Święto to było nieoficjalnym dniem zawieszenia broni, nawet podczas wojen. Stan drewnianych ostrokołów i towarzyszących im ziemnych umocnień powiedział chłopcu, że wrogowie wpadli do wioski przez bramę, zanim sygnał alarmu zdołał ostrzec jej mieszkańców. Większość ludzi powinna znajdować się na głównym placu, przygotowując się do święta. Dym i płomienie były wszędzie. Widział zarysy sylwetek ludzkich, wiele na końskich grzbietach. Na ziemi leżały ciała. Kieli zatrzymał się. Dalsze podążanie szlakiem uczyniłoby z niego łatwy cel. Lepiej, żeby okrążył wioskę, trzymając się skraju lasu i dotarł do punktu, gdzie zarośla podchodzą aż pod samą palisadę za domem Wielu Wspaniałych Koni. Kiedy ruszył w prawo, zobaczył, że dym odsuwa się od niego. Mógł teraz widzieć dokładnie. Wielu jego przyjaciół spoczywało bez ruchu na ziemi. Nie mógł pogodzić się z obrazem, jaki przekazywały mu jego oczy. Nie rozumiał, co się dzieje. Ludzie na koniach, noszący bardzo różne ubrania i odmienne w stylu i wykonaniu zbroje, hasali po wiosce. Kilku trzymało w dłoniach pochodnie, którymi podpalali domy. Najemnicy albo łowcy niewolników, pomyślał sobie Kieli. Potem ujrzał pieszych noszących tabardy z symbolem księcia Olasko, władcy potężnego księstwa na południowym wschodzie. Ale dlaczego mieliby oni pomagać zbójcom napadającym na wioski Orosinich? Kiedy dotarł na tyły domu Wielu Wspaniałych Koni, zaczął się czołgać. Zobaczył olaskańskiego żołnierza leżącego bez ruchu tuż pod ścianą budynku. Chłopiec odrzucił sztylet i zdecydował się na zabranie trupowi miecza. Jeżeli nikt by nie zauważył, spróbowałby także zabrać okrągłą tarczę zamocowaną na lewym ramieniu wojownika. Z pewnością lewa ręka będzie go bolała od ciężaru tarczy, ale dodatkowa osłona mogła zdecydować o życiu i śmierci. W ciemnym dymie z trudnością odróżniał od siebie sylwetki poruszających się w oddali ludzi. Docierały do niego okrzyki wściekłości i bólu. Wiedział, że jego towarzysze walczą z najeźdźcami o życie. Oczy piekły go od gryzącego dymu i musiał mrugać, aby łzy nie zasłaniały mu widoku, kiedy zbliżył się do zabitego żołnierza. Odwrócił ciało, aby zabrać miecz. Kiedy dłoń chłopca opadła na głownię broni, żołnierz nagle otworzył oczy. Kieli zamarł i kiedy rzucił się w tył, ciągnąc za miecz, poczuł, jak wojownik uderza go w twarz kantem tarczy. Kieli upadł na plecy, częściowo tracąc przytomność. Ziemia zdawała się falować pod jego stopami. Tylko wrodzona szybkość uratowała chłopca przed śmiercią, gdyż, jak tylko żołnierz wstał z ziemi, wznosząc w dłoni sztylet, Kieli natychmiast zrobił unik. Przez chwilę chłopiec myślał, że udało mu się uniknąć ostrza, a potem klatka piersiowa zapłonęła bólem i poczuł, jak krew zalewa jego ciało. Rana była płytka, ale długa. Biegła od lewego obojczyka do prawego sutka, a potem w dół do granicy żeber. Kieli ciął trzymanym w dłoni mieczem i poczuł, jak ostrze uderza w tarczę, którą żołnierz zablokował cios. Jeszcze jeden atak i chłopiec wiedział, że zostanie pokonany. O włos zaledwie uniknął śmierci od uderzenia sztyletem w brzuch. Kieli zdawał sobie sprawę, że gdyby żołnierz uderzył go mieczem, zamiast tym sztylecikiem, leżałby teraz na ziemi w kałuży wnętrzności. Strach nie pozwalał mu wstać, ale myśl o rodzinie walczącej o życie zaledwie metry od niego w ciemnym dymie dała mu siłę. Widząc wahanie chłopca, żołnierz uśmiechnął się okrutnie i podszedł bliżej. Kieli wiedział, że jego jedyna przewaga nad wrogiem to długość ostrza, dlatego odsłonił swą poranioną klatkę piersiową jako przynętę i niezdarnie uniósł oburącz miecz do góry, jakby zamierzał z zamachem rozpłatać czaszkę przeciwnika. Tak jak Kieli się spodziewał, żołnierz momentalnie uniósł tarczę, aby zasłonić się przed ciosem, a drugą ręką wyprowadził pchnięcie w nieosłonięty brzuch chłopca. Kieli, jednakże, upadł szybko na kolana, półobrotem opuszczając miecz i zamachnął się, szerokim łukiem uderzając w nogi przeciwnika. Ostrze przecięło ścięgna i żołnierz upadł na plecy, krzycząc. Krew trysnęła z arterii rozprutych tuż pod kolanem. Kieli skoczył na równe nogi i nadepnął na dłoń, w której żołnierz trzymał sztylet. A potem wbił ostrze w gardło leżącego, kończąc jego przedśmiertelne męki. Chłopiec próbował wytrzeć do sucha głownię miecza, ale spostrzegł, że z rany na piersi krew leje się obfitym strumieniem i wiedział, że niedługo sam opadnie z sił, jeżeli nie zatamuje krwawienia. I tak zresztą rana nie wyglądała tak źle, jak się tego spodziewał. Kiedy podążał w kierunku odgłosów walki, podmuch wiatru rozwiał na chwilę dym i chłopiec mógł wreszcie wyraźnie zobaczyć, co dzieje się na głównym placyku wioski. Stoły, suto zastawione jedzeniem i napitkami, zostały przewrócone. Wokoło, wdeptane w ziemię, poniewierały się resztki uczty naszykowanej na dzień święta. Girlandy kwiatów leżały w błocie zmieszanym z winem i krwią. Przez chwilę Kieli zwątpił i poddał się panice, strach zalał jego duszę i umysł. Zamrugał, powstrzymując łzy, chociaż nie był pewien, co je wywołało – dym czy gniew. Niedaleko leżały trzy małe ciała; najwyraźniej dzieci zginęły od ciosu miecza w plecy podczas ucieczki w poszukiwaniu schronienia. Za nimi zobaczył mężczyzn z wioski, którzy murem bronili okrągłego domu. Kieli wiedział, że kobiety i pozostałe przy życiu dzieci chowają się w środku. Kobiety z pewnością ściskały w dłoniach noże i sztylety, którymi będą bronić swoich maleństw, kiedy ostatni mężczyzna zginie z ręki wroga. Mężczyźni, których znał, zostali zabici, chociaż walczyli z desperacją, broniąc swoich rodzin. Żołnierze skryli się za murem tarcz i napierali na garstkę obrońców z nastawionymi na sztorc włóczniami. Za nimi podążali konni, spokojnie naciągający kusze i posyłający mrowie bełtów w kierunku mieszkańców wioski. Łucznicy Orosinich strzelali w odpowiedzi, ale wynik bitwy był jasny dla każdego, nawet dla tak niedoświadczonego chłopca jak Kieli. Młodzieniec zdawał sobie sprawę, że nie przeżyje tego dnia, ale nawet mimo to, nie mógł stać obojętny za szeregami najeźdźców i poddać się, chociaż sam nie mógł wiele zdziałać. Na miękkich nogach ruszył do przodu, biorąc sobie za cel człowieka siedzącego na czarnym koniu, wyglądającego na przywódcę bandy morderców. Obok niego stał kolejny jeździec, ubrany w czarne spodnie i czarną tunikę. Włosy miał równie ciemne jak ubranie; spadały mu na plecy czarną falą, a pojedyncze kosmyki pozakładał sobie za uszy. Człowiek w jakiś sposób wyczuł zagrożenie czające się za jego plecami, gdyż odwrócił się, kiedy tylko Kieli zaczął biec. Chłopiec ujrzał twarz mężczyzny bardzo wyraźnie. Czarna broda zakrywała jego twarz aż do linii szczęk, długi nos nadawał jego twarzy surowy wygląd. Mężczyzna zaciskał usta, jakby czymś się trapił, zanim usłyszał atakującego chłopca. Oczy jeźdźca otworzyły się odrobinę szerzej, kiedy zobaczył uzbrojonego i zalanego krwią napastnika szarżującego spomiędzy domów. Potem powiedział coś cicho i spokojnie do oficera siedzącego na koniu obok, który także się odwrócił. Człowiek, ubrany na czarno, podniósł ramię zdecydowanym ruchem. W dłoni trzymał małą kuszę. Spokojnie wycelował. Kieli wiedział, że musi uderzyć, zanim palec najeźdźcy zwolni spust. Ale dwa kroki przed jeźdźcem nogi odmówiły chłopcu posłuszeństwa. Nowo zdobyty miecz ciążył Kieliemu, jakby był zrobiony z ołowiu i kamienia. Ramię chłopca nie posłuchało rozkazu i cios wymierzony w głowę wroga nigdy nie dotarł do celu. Chłopiec był o krok od jeźdźców, kiedy człowiek w czerni wystrzelił. Potem kolana chłopca ugięły się. Bełt ugodził go prosto w pierś i zagłębił się w mięśniu, tuż ponad cięciem zadanym przez sztylet żołnierza. Uderzenie zwaliło go z nóg, a krew tryskająca z rany pobrudziła obu mężczyzn. Miecz wysunął mu się z palców, które nie miały sił, aby dalej go utrzymać. Kolana uderzyły w ziemię i chłopiec upadł na plecy. Jego oczy zaszły mgłą, kiedy ból i szok zapanowały nad zranionym ciałem. Usłyszał krzyczących ludzi, ale dźwięki były stłumione i nie mógł zrozumieć, co znaczą wypowiadane słowa. Przez chwilę zobaczył: wysoko na niebie ponad nim krążył srebrny jastrząb i chłopcu wydawało się, że ptak patrzy się wprost na niego. W umyśle ponownie usłyszał słowa. Wytrwaj, mały braciszku. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Bądź moim szponem i pokonaj naszych wrogów. Z obrazem ptaka pod powiekami, Kieli stracił przytomność.
|
|