nr 4 (XXXVI)
maj 2004




powrót do indeksunastępna strona

Simon R. Green
Zwycięzca bierze wszystko
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     W połowie ulicy Mostowej, niedaleko granicy Wysokich Progów, Hawk nagle uświadomił sobie, że zrobiło się strasznie cicho. Pogrążony w myślach o pracy z kandydatem Partii Reformatorskiej na chwilę stracił kontakt z rzeczywistością; tym silniejszy był wstrząs wywołany ciszą, gdy ta wreszcie do niego dotarła. W pierwszej chwili wszystko wyglądało normalnie. Wzdłuż ulicy stały stoiska, a tłum jak co dzień przetaczał się w tę i z powrotem. Wcześniejszy gwar był jednak teraz zaledwie szmerem. Kioskarze w milczeniu stali na swoich miejscach, czekając cierpliwie na klientów, zamiast, jak zwykle, wykrzykiwać i nagabywać na cały głos. Tłum przechodził od stoiska do stoiska z pochylonymi głowami i spuszczonym wzrokiem. Nikt nie krzyczał z oburzenia na widok cen, nie kłócił się z kioskarzami ani nie targował. A co najdziwniejsze i najbardziej niepokojące, nikt się nie zatrzymywał, by z kimś porozmawiać. Po prostu chodzili od kiosku do kiosku, odzywając się tylko w razie wyższej konieczności, najciszej jak mogli, jakby spełniali przykry obowiązek. Hawk szedł coraz wolniej, aż w końcu się zatrzymał. Fisher zrobiła to samo.
     – Taaak… – powiedziała. – Ja też to zauważyłam. Co tu się, u diabła, dzieje? Nawet na pogrzebach jest więcej życia.
     Hawk stęknął, niepewnie kładąc dłoń na toporze. Im dłużej przyglądał się otaczającej go scenerii, tym dziwniej się czuł. Żadnych mówców czy śpiewaków, tylko kilka zignorowanych przez tłum transparentów i plakatów, łopoczących smętnie na wietrze. Żadnych magików ulicznych, ostrzycieli noży czy druciarzy wędrownych, całej tej zbieraniny, która zwykle kręci się w pobliżu targowisk. Tylko tłum, cichy i bierny, niespiesznie wędrujący pomiędzy kioskami. Hawk zlustrował obie strony wąskiej uliczki: z obu spoglądały na niego puste okna.
     – Coś tu się stało – rzekła Fisher. – Coś niedobrego.
     – Nie mogło być aż tak straszne – odparł Hawk. – Usłyszelibyśmy. W Przystani wieści szybko się rozchodzą, a złe wieści najszybciej.
     Fisher wzruszyła ramionami.
     – A jednak coś tu nie gra. I to bardzo.
     Hawk powoli skinął głową. Ruszyli dalej wzdłuż ulicy, odchyliwszy poły płaszczy, by mieć łatwy dostęp do broni. Tłum rozstępował się przed nimi, uciekając spojrzeniami. Ludzie szli powoli, apatycznie i w dziwnie zsynchronizowany sposób, jakby byli z sobą sprzężeni. Hawk poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Rozejrzał się wokół i nagle odczuł ulgę, wyławiając z tłumu znajomą twarz.
     Długi Tom był stałym elementem ulicy Mostowej. Inne kioski pojawiały się i znikały, on jednak stał zawsze w tym samym miejscu, sprzedając najlepsze noże, jakie można sobie było wyobrazić. Miał wszystko, od sprzętu kuchennego po komplety do pojedynków, ale specjalizował się w różnych rodzajach noży do walki. Straciwszy obie nogi w wojsku, kuśtykał na ciężkich drewnianych protezach, dodających mu dobre dziesięć cali wzrostu. Hawk robił wszystko, by zaskarbić sobie jego przychylność, Tom bowiem zawsze wiedział, co w trawie piszczy.
     Podszedł do stoiska z przyjacielskim powitaniem na ustach, słowa jednak zamarły mu w krtani, gdy Tom podniósł na niego wzrok. Przez chwilę Hawkowi zdawało się, że kiosk przeszedł w ręce kogoś obcego. Potem rozpoznał rozmiary i kształt twarzy, wciąż jednak było w niej coś potwornie obcego. Oczy Długiego Toma zawsze były łagodnie błękitne; teraz stały się ciemne i przeszywające. Usta wykrzywił w gorzkim, niezwykłym dla siebie uśmiechu. Nawet postawę miał inną, jakby z dnia na dzień zmieniła mu się figura i waga. Były to niewielkie różnice i obcy być może by je przeoczył, Hawk jednak nie dał się nabrać. Skłonił się Tomowi zdawkowo i odszedł bez słowa.
     – Co jest? – zapytała Fisher.
     – Nie zauważyłaś różnicy? – odparł Hawk, oglądając się dyskretnie.
     Fisher zmarszczyła brwi.
     – Jest trochę nie w sosie, ale co z tego? Może on też miał kiepski dzień.
     – To coś więcej – rzekł Hawk. – Rozejrzyj się. Popatrz na ich twarze.
     W miarę jak przepychali się przez tłum, do serca Fisher powoli zakradało się poczucie odrealnienia. Wiedziała już, o co chodziło Hawkowi. Gdziekolwiek spojrzała, widziała znajome twarze o nieznajomych oczach – ciemnych, przeszywających, identycznych – i gorzkich uśmiechach. Nawet poruszali się w tym samym rytmie, jakby przygrywała im niesłyszalna melodia. To było jak senny koszmar, przemieniający przyjaciół w zimnych, groźnych nieznajomych. Hawk ukradkiem włożył rękę pod koszulę i dotknął zawieszonego na srebrnym łańcuszku amuletu z kości. Był to prosty amulet, tradycyjnie noszony przez strażników podczas wyborów. Wykrywał obecność magii i potrafił zaprowadzić do osoby odpowiedzialnej za nią. Miał ograniczony zasięg, ale nigdy się nie mylił. Hawk zacisnął palce na rzeźbionej kości, która zawibrowała silnie, niczym uderzony gong. Hawk zaklął cicho i cofnął dłoń. Już wiedział, dlaczego wszyscy w tłumie mają takie same oczy.
     – Opętani – powiedział. – Wszyscy.
     – Świetnie – odparła Fisher. – Jesteś dobrym egzorcystą?
     – Nigdy nie miałem zdolności do łaciny.
     – Po prostu super.
     Mówili cicho, niemal szeptem, ale tłum najwyraźniej zaczął już coś dostrzegać. Ludzie patrzyli na nich; niektórzy ruszyli już w ich kierunku. Długi Tom wyszedł zza lady z nożem w ręku. Hawk i Fisher zaczęli się cofać, jedynie po to, by odkryć, że za plecami czają się następni. Fisher sięgnęła po miecz, Hawk jednak złapał ją za rękę.
     – Nie możemy używać broni, Izabelo. Ci ludzie są niewinni, ktoś po prostu rzucił na nich urok.
     – W porządku. Co więc mamy robić?
     – Nie wiem! Próbuję coś wymyślić!
     – To próbuj szybko, bo są coraz bliżej.
     – Słuchaj, to nie może być demon ani nic, co się wymknęło z ulicy Bogów. Amulety ostrzegłyby nas dużo wcześniej, gdyby chodziło o coś tak potężnego. Nie, to na pewno jakiś czarodziej spoza miasta, którego ktoś sprowadził, by namieszał w głosowaniu.
     – Mamy kłopoty, Hawk. Zablokowali oba końce ulicy.
     – Nie możemy z nimi walczyć, Izabelo.
     – Co znaczy: nie możemy?
     Tłum otoczył ich szczelnie. Z każdej twarzy spoglądały te same ciemne oczy, a każda ręka dzierżyła jakąś broń. Hawk niechętnie sięgnął po topór, myśląc intensywnie. Czarodziej musiał być bardzo blisko, skoro udawało mu się panować nad tyloma osobami. Strażnik sięgnął wolną ręką pod koszulę i wymacał amulet. Kość promieniowała niezdrowym ciepłem. Hawk okręcił się wokół własnej osi i amulet przez moment zapłonął mocniej. Strażnik uśmiechnął się. Amulet nie tylko reagował na czary, ale także potrafił wytropić ich źródło. Wystarczyło więc dać mu się prowadzić. Hawk poobracał się trochę, by złapać właściwy kierunek, po czym natarł na tłum, odpychając ludzi płaską stroną topora. Fisher pospieszyła za nim.
     Tłum natarł na nich, uzbrojony w noże, pałki i odłamki szkła. Hawk odpierał większość ciosów, nie zdołał jednak powstrzymać wszystkich. Syknął z bólu, gdy nóż rozharatał mu skórę na żebrach, ale zdławił w sobie impuls odpłacenia tym samym. Gdziekolwiek spojrzał, widział ten sam krzywy uśmiech, te same ciemne, gniewne oczy. Opętani uderzali w Hawka i Fisher niczym fale rozbijające się o upartą skałę; niekończący się strumień wydrążonych ludzi, napędzanych cudzą złością. Noże i pałki unosiły się i opadały, w łagodnym powietrzu poranka zapachniało krwią.
     Hawk pędził ulicą, nie wypuszczając z dłoni parzącego amuletu, po czym nagle zanurkował w boczną alejkę. Fisher pognała za nim, przewracając po drodze stos beczek, by zamknąć drogę pościgowi. Oparli się o zimny ceglany mur, łapiąc oddech. Hawk drżącą ręką otarł z twarzy pot i krew. Zerknął na Fisher i skrzywił się na widok skaleczeń i sińców, które zarobiła, nim tu dotarli.
     – Mam nadzieję, że nadal myślisz – powiedziała spokojnym, pewnym głosem. – Te beczki nie zatrzymają ich na długo.
     – Czarodziej musi tu gdzieś być – rzekł Hawk. – Amulet niemal wypalił mi dziurę w dłoni.
     Na skraju alejki wciąż słychać było stukot odsuwanych beczek. Refleksy światła odbitego od noży i odłamków szkła sięgały w głąb ulicy. Hawk rozejrzał się szybko. Po prawej stronie miał drzwi, których w pierwszej chwili nie zauważył, bowiem wyłożone były ornamentami z cegły. Nacisnął klamkę, nie ustąpiła jednak. Zerknął na Fisher.
     – Wchodzę. Zatrzymaj ich najdłużej, jak się da.
     – Jasne, Hawk. Może będę musiała paru zabić.
     – Rób, co będzie konieczne – odparł. – Po prostu za wszelką cenę broń dostępu do drzwi.
     Fisher ruszyła naprzód, by odciąć drogę tłumowi, Hawk zaś uderzył toporem w drzwi. Ostrze weszło z spróchniałe drewno tak głęboko, że musiał użyć całej swojej siły, by je wyciągnąć. Słyszał za plecami kroki i miękki odgłos stali wbijanej w ciało, ale nie oglądał się. Raz za razem uderzał toporem, wyładowując na upartych drzwiach gniew i frustrację. Gdy wreszcie ustąpiły i zapadły się do wewnątrz, przecisnął się przez otoczoną drzazgami dziurę do ciemnego korytarza. Przez rozbite drzwi przechodziła smużka światła, lecz dalej była już tylko nieprzenikniona ciemność.
     Hawk szybko oddalił się od drzwi, wiedząc, że światło czyni z niego łatwy cel. Przykucnął, czekając niecierpliwie, aż oczy przywykną do mroku. Wciąż słyszał za plecami odgłosy walki i zaciskał palce na trzonku topora. Próbował myśleć tylko o korytarzu i wytężał słuch w nadziei, że usłyszy jakiś dźwięk, ale wszędzie wokół panowała cisza i ciemność. Hawk nigdy nie lubił ciemności. Co chwila wycierał w spodnie spocone ręce. Z mroku powoli wyłaniały się długie schody na końcu korytarza. Hawk ruszył naprzód, krok po kroku, czujny, by nie wpaść w pułapkę. Nic jednak nie poruszało się w ciemnościach, a schody powoli się przybliżały.
     Ledwie do nich dotarł, usłyszał nad głową odgłos kroków i zamarł. Z piętra schodziło czterech uzbrojonych mężczyzn. Uniósł topór, ale nie zwrócili na niego uwagi. Choć było zbyt ciemno, by mógł widzieć ich twarze, nie wątpił, że mają równie mroczne oczy i uśmiechy jak tamci w dole. Przez chwilę stał bez ruchu, nie wiedząc, co robić. To byli niewinni ludzie, ofiary czarodziejskiej klątwy. Nie mógł jednak pozwolić, by go powstrzymali. Oblizał spierzchnięte usta i wyszedł przeciwnikom naprzeciw.
     Pierwszy z nich z furią próbował dźgnąć go mieczem w gardło. Hawk uchylił się przed ciosem i wbił mu topór w brzuch. Siła uderzenia rzuciła tamtym o poręcz. Hawk uwolnił topór. Ostrze było splamione krwią i wnętrznościami, ale opętany mężczyzna jakby nie zauważał potwornej rany. Ponownie rzucił się na Hawka z mieczem i również tym razem strażnik był szybszy. Sparował cios i gwałtownym ruchem wbił topór głęboko w gardło przeciwnika, niemal odcinając mu głowę. Mężczyzna upadł, lecz wciąż próbował atakować. Hawk minął go szybko, by stawić czoło trzem pozostałym.
     Stal szczękała o stal, a w powietrze strzelały fontanny krwi. Mimo całej swojej nienaturalnej zawziętości wydrążeni ludzie nie byli dobrymi wojownikami. Hawkowi udawało się zablokować większość ich ciosów, podczas gdy jego własne rzadko chybiały celu, tnąc bezlitośnie. Oni jednak, brocząc krwią z otwartych ran, wciąż parli naprzód, nieczuli i niepowstrzymani. Nawet zmasakrowana postać leżąca na schodach za Hawkiem usiłowała złapać go za kostki i przewrócić. Hawk trzymał topór obiema rękami, krwawiąc już z szeregu płytkich ran. Natarł jednak z taką siłą, że tamci na moment się cofnęli i strażnik zdołał się przedrzeć pomiędzy nimi. Wpadł na piętro i przystanął na moment, by się rozejrzeć. Oddychał chrapliwie, ale odgłosy wydawane przez zbliżających się wydrążonych ludzi były głośniejsze. Przez szpary w zamkniętych drzwiach na końcu korytarza przebijało światło. Pobiegł w tamtą stronę, ścigany przez ciemnookich.
     Natarł na drzwi w biegu. Otworzyły się na oścież i Hawk na moment oślepł od wypełniających pokój dziwnych, jaskrawych świateł. Na gołych deskach podłogi narysowano niebieską kredą prowizoryczny pentagram. To jego linie tak płonęły. Wewnątrz pentagramu siedział wysoki chudzielec odziany w wyświechtaną szarą pelerynę. Gdy podniósł głowę, zaskoczony nagłym wtargnięciem strażnika, Hawk ujrzał znajome ciemne oczy i gorzki uśmiech. Ruszył naprzód, czując, jak amulet płonie mu na szyi.
     Czarodziej poruszył ręką i linie pentagramu zajaśniały jeszcze bardziej. Hawk uderzył w niewidzialny mur i zatoczył się. Jakaś ręka od tyłu złapała go za gardło, blokując dopływ powietrza. Strażnik schylił się gwałtownie i zrzucił napastnika, który również uderzył w niewidoczną barierę i upadł na ziemię, zamroczony. Na korytarzu słychać już było kolejne kroki. Hawk zaklął krótko i zaczął walić w barierę w pięściami. Bez rezultatu. Spróbował posłużyć się toporem. Stalowe ostrze przeszło na wylot, nie doznając uszczerbku. Hawk wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zimna stal, najstarsza i wciąż najlepsza ochrona przed magią. Uniósł topór i rzucił nim w czarodzieja.
     Ostrze przeszło przez barierę, jakby jej tam nie było. Czarodziej uchylił się gwałtownie. Topór minął go o włos, ale jedna z jego rąk znalazła się poza obrębem pentagramu i niebieskie światło przygasło na moment. Z korytarza dobiegł Hawka odgłos padających ciał, a człowiek u jego stóp przestał się szamotać i leżał bez ruchu w powiększającej się kałuży krwi. Czarodziej podniósł się z trudem. Hawk wyjął z buta nóż i ruszył naprzód. Czarodziej obrócił się i pobiegł w kierunku opartego o przeciwległą ścianę wielkiego lustra.
     Hawka coś tknęło i pognał za nim, ale nim zdołał go dopaść, czarodziej rzucił się na lustro i zniknął. Hawk zatrzymał się przed zwierciadłem i stał, gapiąc się na własne skwaszone oblicze. Ostrożnie dotknął szkła palcami. Było chłodne i nieprzepuszczalne. Hawk odwrócił się, podniósł topór i na wszelki wypadek roztrzaskał lustro na kawałki.
     
     Gdy wyszedł na ulicę, Fisher siedziała na beczce i czyściła miecz. Na twarzy i ubraniu miała krew, również własną. Na dźwięk kroków uniosła głowę i mimo malującego się na twarzy zmęczenia uśmiechnęła się lekko do Hawka. Cała alejka zasłana była ciałami. Hawk westchnął i odwrócił wzrok.
     – Siedemnaście – rzekła Fisher. – Policzyłam.
     – Co się stało z resztą?
     – Znikli, gdy zabiłeś czarodzieja. – Zauważyła wyraz jego twarzy i zmarszczyła brwi. – Nie zabiłeś go?
     – Niestety. Uciekł.
     Fisher zlustrowała wzrokiem alejkę.
     – To wszystko było na nic.
     – Spokojnie, mała. Nie jest tak źle. – Usiadł na beczce obok niej. Wsparła się o niego, znużona, a on otoczył ją ramieniem. – Owszem, udało mu się uciec. Ale kiedy nagłośnimy sprawę, nie porwie się na podobną sztuczkę przez parę lat.
     – A tak w ogóle, po co mu to było?
     – To proste. Opętał tylu ludzi, nad iloma potrafił zapanować. Czarodziej pierwszej klasy może bez trudu panować nad tysiącem i więcej, pod warunkiem, że nie mają wiele do roboty. Kiedy zaczynają się wybory, cała gromada idzie głosować na kandydata, który wynajął czarodzieja. Potem czarodziej zabija ich wszystkich, żeby się nie wygadali. Twórca tego planu zdobywa mandat, zasiada w radzie i nikt nie może mu zarzucić, że nie został wybrany w jawnych i demokratycznych wyborach. Nie przejmuj się tak, Izabelo. Nawet jeśli zabiliśmy dziś paru ludzi, uratowaliśmy znacznie więcej.
     – Jasne – przyznała bez przekonania Fisher.
     – Chodź – rzekł Hawk. – Zdążymy sobie zaaplikować szybki czar uzdrawiający przed spotkaniem z Adamantem.
     Wstali i ruszyli wzdłuż alei. Na leżących ciałach gromadziły się muchy.

powrót do indeksunastępna strona

38
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.