nr 4 (XXXVI)
maj 2004




powrót do indeksunastępna strona

Wojciech Zawistowski
Pan krańca wszechświata
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     * * *
     
     Kluk Ak-Tar był z wyglądu całkowicie przeciętnym Tualaninem. Półtorametrowej długości tułów, mięsisty jak u pozbawionego skorupy ślimaka, cechowała nadwaga, jednakże nie dość wyraźna, aby wyróżnić go w tłumie prawie siedemdziesięciu miliardów unikających ćwiczeń fizycznych mieszkańców układu Tualan. Szczeciniaste pręgi, przecinające grzbiet podobnymi do mikroskopijnych żywopłotów pasmami, były koloru zakurzonego indygo – barwy najpospolitszej pośród ziomków Ak-Tara. Otaczające ciasny otwór gębowy chwytne macki, w młodości krzepkie i zręczne, obecnie drżały z wysiłku raptem po jednej tercji towarzyskiej gry w Sentuk. O patykowatych wypustkach ruchowych - okalających jego korpus gęstym, zębatym wiankiem - i oku, osadzonym na podobnej do zagłodzonego węża szyi, można było stwierdzić tylko tyle, że znajdowały się tam, gdzie powinny.
     Ta nijakość – choć stanowczo nie ułatwiała podbojów wśród przedstawicieli dwu płci przeciwnych – nieraz już przydała się dyrektorowi Instytutu Badania Odległych Rubieży Kosmosu. Szara przeciętność była w zawodzie Ak-Tara atrybutem o istotnym wpływie na szanse przeżycia w początkowych etapach kariery. Oczywiście w prawdziwym zawodzie – stanowisko w IBORK-u, podobnie jak sam Instytut, było jedynie przemyślną, wyjątkowo użyteczną przykrywką. W rzeczywistości naukowa placówka zajmowała się, owszem, lustrowaniem najodleglejszych kresów wszechświata, jednak zdecydowanie nie w celu poszerzania wiedzy Tualan o topografii kosmosu. Pod uniwersyteckim płaszczykiem astrografii, doskonale zamaskowana wśród nieświadomych niczego badaczy akademickich, grupa wtajemniczonych pracowników Ak-Tara poszukiwała, w nieprzebytym gąszczu egzotycznych planet, nowych źródeł narkotycznych substancji i efektywnych dróg ich przemytu. Rywalizacja wśród tualańskich mafii była tak bezlitosna – a dekadenccy klienci wybredni – że koniecznością było chwytanie się wszelkich sposobów, aby nie wypaść z łomotem z intratnego rynku nielegalnych halucynogennych używek.
     W pewnym sensie to właśnie ta ostra konkurencja sprawiła, że nieruchawy zazwyczaj Kluk Ak-Tar krążył po swym gabinecie jak uwiązany do niewidzialnego kieratu. Grzebieniasty szereg falujących wypustek ruchowych niósł go wokół pokoju tak energicznie, jakby poruszały nim dłonie desperacko zmagających się ze szkwałem galerników. W początkowej fazie każdego z nerwowych okrążeń, Tualanin mijał ciężkie, skośne biurko i przewrócony w napadzie złości wyświetlacz, ukazujący treść poufnego raportu. Meldunek był szczegółowy, dawał się jednak spuentować w krótkim, pojedynczym zdaniu: próba zamachu na Galu Ta-Mari zakończyła się spektakularnym fiaskiem.
     Innymi słowy, Kluk Ak-Tar siedział aż po wielkie, żółte, jajowate oko w sięgającym horyzontu bagnie.
     Galu Ta-Mari należał do tej samej organizacji co Ak-Tar. Nie przeszkadzało to wcale w zajadłych, bezpardonowych zmaganiach. Walki wśród adiutantów – jeżeli nie naruszały sumarycznego bilansu organizacji i nie ściągały na nią uwagi GalPolu – cieszyły się milczącą aprobatą szefostwa. Rywalizacja mobilizowała podwładnych do skuteczniejszego działania.
     System wydawał się całkiem sensowny, dopóki Ak-Tar nie zaczął przegrywać.
     Parę cykli temu Ta-Mari, szef sąsiedniego rewiru, niespodziewanie zabłysnął uśpionym dotąd geniuszem, uzyskując dzięki restrukturyzacji obszaru niemalże potrojenie przychodów. Zaraz potem, z równym talentem i werwą, zaczął wścibiać swe macki na terytorium Ak-Tara.
     Wojnę ekonomiczną Kluk Ak-Tar przegrał już dawno. Bezpośrednia przemoc, choć na razie bez ofiar śmiertelnych, doprowadziła niedawno do poważnej irytacji policji i jeszcze poważniejszego rozdrażnienia zwierzchników. W dodatku Ak-Tar więcej na tym stracił niż zyskał. Ta-Mari załatwił go w ciągu zaledwie dwóch cykli, i to wręcz popisowo: bez wysiłku wywrócił go brzuchem ku górze, przydusił nasadę szyi do ziemi i obserwował szyderczo, jak ten bezradnie przebiera wypustkami ruchowymi w powietrzu. Ak-Tar był skrajnie zdesperowany. Ta desperacja zrodziła ideę zamachu – alternatywy wyjątkowo niemile widzianej przez naczelne szefostwo, ale niestety jedynej, jaka mu pozostała. Drastyczne rozwiązanie konfliktu stanowiło ryzyko, groziło nawałnicą kłopotów, która mogła rozedrzeć jego miękkie ciało na strzępy, lecz dawało całkiem realną szansę wyjścia z opresji zwycięsko i - być może - przejęcia terytorium rywala.
     Niestety paskudnie się pomylił, o czym wciąż przypominał – natrętnie jak tualańska muchówka – brutalnie potraktowany wyświetlacz. Galu Ta-Mari dawno przestał być nowicjuszem, a stać go było na pierwszoligową ochronę. Jego prywatna fregata była jedynie o koniuszek macki gorzej wyposażona niż, jednostki, którymi chlubiła się admiralicja Sił Zbrojnych. a Gdy nie podróżował, strzeżony był skuteczniej niż skarb narodowy Tualan. Najbardziej twardoskórym, szczwanym skurczybykom, jakich kiedykolwiek spłodziła elitarna jednostka Bezszelestnych Pełzaczy, nie udało się go nawet zadrasnąć. Nikłą pociechę stanowił profesjonalizm byłych komandosów, którzy skutecznie zadbali o zakamuflowanie prawdziwych motywów napaści. Niestety, zważywszy na okoliczności, powiązanie wszystkich faktów (–) i skojarzenie ich z osobą Ak-Tara (–) było niewiele trudniejsze niż splecenie w kłębek własnych macek.
     Jeżeli błyskawicznie czegoś nie wymyśli – a wiedział, że nie wymyśli – zachowanie oka na karku będzie poważnym problemem. Właściwie jedyne, co mu pozostało, to brać wypustki ruchowe za pas i zaszyć się w jakiejś szczelinie, licząc – choć szanse były znikome – że po przejęciu jego rewiru Ta-Mari da sobie spokój z kłopotliwym odwetem. Kluk Ak-Tar z wolna zaczął popadać w panikę. Jego marszruta dokoła gabinetu stała się chaotyczna, jakby zamiast wprowadzić ostatnią partię towaru na rynek, sam zażył wszystkie „ładunki”.
     Z nerwowego transu wyrwało go nagłe wezwanie interkomu przy wejściu. Na ostry, zdecydowany dźwięk dzwonka Ak-Tar niemalże podskoczył – co dla Tualanina nie było łatwym zadaniem – po czym raptownie zatrzymał się w miejscu.
     - …otalna rewolucja! Przełomowe odkrycie! – podniesiony głos rozległ się, jeszcze zanim ucichł brzęczyk. Dochodził i z interkomu, i – mocno stłumiony – bezpośrednio poprzez masywne wierzeje. Brzmiało to, jakby oczekujący za drzwiami wykrzykiwał z głębi dudniącej matowym echem jaskini.
     Ak-Tar, zdziwiony, popatrzył na ukazujący przedsionek wyświetlacz. Przed wejściem, kołysząc się z boku na bok niczym w jakimś obłędnym, rytualnym tańcu, dreptał nerwowo w miejscu młody pracownik IBORK-u. Jego korpus aż pulsował z emocji; nadymał się i rozprężał, jakby w jego wnętrzu pracowała bateria niewidzialnych miechów. Zdawało się, że z tego podniecenia lada chwila pęknie.
     - Dyrektorze, to niewiarygodne! Niewiarygodne! – wykrzyknął znowu w interkom.
     Ak-Tar, pomimo krańcowo paskudnego nastroju, poważnie się zastanowił, czy go jednak nie wpuścić. Podwładni, zwłaszcza tak młodzi, darzyli swego surowego zwierzchnika naprawdę wielkim respektem. Tak impulsywne zachowanie świadczyło, że albo miotający się w korytarzu Tualanin oszalał, albo faktycznie stało się coś niezwykłego.
     Ak-Tar nie przypominał sobie tego pracownika z wyglądu – z całą pewnością nie zaliczał się w poczet jego zaufanych. Rewelacje mogły być więc wyłącznie naukowej natury. Był to dość mocny argument za wywaleniem go na zbite oko sprzed drzwi gabinetu. Wprawdzie legalna część Instytutu także od czasu do czasu przynosiła wymierne dochody, jednak jedyną iskrą, jaka mogła w tej chwili rozniecić ciekawość Ak-Tara, była sensowna sugestia, jak wykaraskać się z szamba, w które się właśnie zapadał.
     Z drugiej strony… I tak nie miał złudzeń. Doskonale wiedział, że żadnego sposobu nie znajdzie, ani tym bardziej nikt nie podsunie mu gotowego rozwiązania pod macki. Ciskał się tylko jak furiat, popadając w coraz większą depresję; gdyby Ta-Mari go widział, rechotałby, aż telepałaby mu się szczecina na grzbiecie…
     Zadziałał pod wpływem impulsu. Popełznął ku podwyższeniu za biurkiem – emocje emocjami, ale nie mógł dyskutować z podwładnym macka w mackę jak kumpel – i pacnął w sterczący z krawędzi blatu przełącznik. Stylowe drzwi, zdobne w spiralne i koncentryczne motywy, z sykiem pomknęły do góry. Może właśnie tego mi trzeba, pomyślał, ochłonąć i na chwilę zapomnieć o przeklętym, spartolonym zamachu?
     - To epokowe! Epokowe! Nagrodę Kolegium Astrofizyki mamy w szczelinie podskórnej! – Tualanin wparował do gabinetu, jakby brał udział w zawodach lekkoatletycznych. Jego rachityczna sylwetka – wiotkie macki, zasuszony tułów, cienkie niczym źdźbła trawy wypustki ruchowe – sprawiała, że widok był absurdalny.
     - Uspokój się – głos, chociaż cichy, był ostry niczym trzask bicza. Zatrzymał rozpędzonego astrofizyka skuteczniej, niż gdyby z podłogi tuż przed nim wyrosła skała.
     - Eee… Oczywiście… Przepraszam. Ja…
     - Przestań bełkotać – groźne zmrużenie powieki podziałało lepiej niż knebel; Ak-Tar mógł być z wyglądu nijaki, ale spojrzeniem potrafił przeszyć na wylot. – O co chodzi? – pytanie przypominało szczeknięcie. To, że go wpuścił, nie oznaczało od razu, że minął mu podły humor. W lepszym nastroju też zresztą nie był okazem dobrotliwości…
     - Proszę wybaczyć! To przez te emocje… – potulnie skulone macki zauważalnie drżały. – Nasze odkrycie podważa elementarne…
     Ak-Tar wyciągnął giętką szyję w przód. Jego źrenica zwęziła się niebezpiecznie; tryskające z niej dotychczas mroźne skry zespoliły się w lodową lancę.
     - …chodzi o funkcjonowanie pól transferowych – dopowiedział jednym tchem astrofizyk, porzucając wcześniejszą wypowiedź w pół zdania. – Jak pan wie, istniejące wokół jądra każdej planety pole Ku-Astra, nazywane popularnie transferowym, gdyż umożliwia przeskoki do innych, niemal dowolnie odległych pól w nieskończenie krótkim…
     - Jak sam stwierdziłeś: to wiem – Kluk Ak-Tar przerwał mu obcesowo. – Każdy Tualanin to wie. Radziłbym przejść jak najszybciej do czegoś spoza podstawowego szkolnego kursu astrofizyki – może na przykład do części, która ponoć ma zasługiwać na nagrodę Kolegium?…
     - Oczywiście. Jeszcze raz bardzo przepraszam! – jękliwy głos zbliżał się coraz bardziej do pisku. – Najistotniejsze jest to – wypluwał słowa z prędkością turbolasera – że pole transferowe może osiągać dwa stany: stabilny i niestabilny. Pomiędzy polem stabilnym a statkiem można utworzyć coś na kształt czasoprzestrzennego tunelu ograniczonej długości. W podobny sposób da się połączyć ze sobą dwa pola – w tym przypadku dystans nie ma znaczenia. Umożliwia to wykonanie przeskoku w dowolny obszar kosmosu. Jedyny warunek, to znajomość dokładnych koordynat dwóch planet: w sąsiedztwie początku i końca planowanego transferu. Konieczne jest też, by oba pola były stabilne, gdyż niestabilność...
     - …uniemożliwia utworzenie tunelu – dopowiedział Kluk Ak-Tar. – Niestety przeważający odsetek planet generuje pole niestabilne, a rodzaj pola jest jego cechą niezmienną i trwałą. Między innymi dlatego założono Instytut. Obserwacja kosmosu i tworzenie map planet nadających się do przeskoków było niegdyś podstawową działalnością IBORK-u – zrobił krótką pauzę. – To miała być jakaś lekcja? Ta teoria jest znacznie starsza ode mnie. Czy ten gabinet wygląda jak szkolna klasa?… – w cichym dotąd głosie coraz silniej pobrzmiewała nuta zgrzytliwego rozdrażnienia.
     Ak-Tar coraz bardziej żałował, że wpuścił tego irytującego chudzielca. Wiedział, że astrofizyk musi w końcu powiedzieć coś ciekawego – nawet najbardziej szalony pracownik nie odważyłby się przypełzać do niego z bzdetami – czuł jednak, że jego krucha cierpliwość zamieni się w proch i rozwieje na długo przed upragnioną konkluzją.
     - Szkolna wiedza nie jest już aktualna – młody Tualanin powiedział to z taką emfazą, że do pełni efektu brakowało tylko gromkich fanfar i niebiańskiego blasku, tryskającego świetlistym snopem z sufitu. – Odkryliśmy planetę, której pole transferowe trwa w stanie, nazwanym przez nas roboczo formą nietrwale stabilną.
     - Czyli?… – prawa połowa brwi wreszcie zaciekawionego Ak-Tara powędrowała teatralnie w górę.
     - Czyli, teoretycznie, jest w pełni stabilne – astrofizyk odzyskał rezon – i można wykorzystywać je jako węzeł przeskoku. Ale… – zwiesił głos dramatycznie.
     - Ale co!? – nie wytrzymał znów rozzłoszczony Kluk Ak-Tar. Z hukiem wsparł macki o masywny blat biurka i aż podźwignął się w górę.
     - Ale, w przeciwieństwie do znanych nam dotąd pól, jego stan nie jest nienaruszalnie trwały – słowa popłynęły gęstą, wartką strugą. – Wystarczy odpowiedni, niezbyt silny impuls – ciągnął dalej pospiesznie – aby pole przeszło w niestabilność. Istnieje nawet możliwość, choć mało prawdopodobna, samoczynnego zaistnienia tego typu zjawiska!
     - A nie samoczynnego?
     - Bez problemu! – Tualanin znów się podniecił. – Zbudowanie odpowiedniego generatora nie powinno sprawić kłopotu. Sądzę, że nawet tutaj, w IBORK-u, dysponujemy odpowiednimi środkami. Teoretycznie można by na życzenie blokować i aktywować ten węzeł; zamykać go i otwierać jak drzwi! To najciekawsze odkrycie ostatniego dziesięciocyklu badań kosmosu! W dodatku ta anomalia może mieć znaczenie strategiczne…
     - Gdzie leży planeta? – Ak-Tar po raz kolejny mu przerwał.
     Astrofizyk machinalnie wyrecytował długi ciąg cyfr – identyfikator sektora.
     - Rzeczywiście strategiczny rejon – Kluk aż parsknął. – To doprawdy samo serce układu Tualan – nie mógł powstrzymać chichotu. – Czy ktokolwiek w całej armii ma w ogóle pojęcie o istnieniu tych peryferii?…
     Szybko spoważniał. Jego oko ponuro zmatowiało, gdy się głęboko zasępił. Oklapła, niczym rozdarty bukłak, sylwetka mogła stanowić archetyp zniechęcenia i rezygnacji. No cóż… To by było na tyle, jeśli chodzi o chwilę ucieczki spod nawału kłopotów, przygniatających mu grzbiet z siłą błotnej lawiny. Niestety nie czuł się specjalnie pocieszony. Męczący Tualanin tylko go dodatkowo zezłościł. A odkrycie, choć dla nauki może i przełomowe, dla niego, tak jak się spodziewał, nie miało chwilowo znaczenia. …Chyba żeby zaszyć się w tym zapomnianym przez bogów zakamarku wszechświata, a potem „wyłączyć” pole, żeby zbiry Ta-Mari nie mogły za nim podążyć… Tylko po co ktokolwiek miałby w takie miejsce podążać? On sam wolał już samobójstwo – przynajmniej byłoby zabawniejsze i mniej bolesne niż życie na takim pustkowiu…
     Ak-Tar jeszcze bardziej spochmurniał. Młody badacz odebrał to jako wyraz lekceważenia dla swojego odkrycia. Nieświadomie zmarszczył otwór gębowy w komiczny grymas urazy.
     - Może i przesadziłem z tą strategiczną wartością… – stwierdził tonem tak obrażonym, jakby miał zaraz spleść macki i odwrócić oko do tyłu. – W każdym razie występowanie podobnych anomalii stanowi poważne zagrożenie bezpieczeństwa skoków transferowych, wobec którego nauka nie może być obojętna! Badania tych fenomenów będą mieć fundamentalne znaczenie dla całej…
     - Zagrożenie? – przerywanie astrofizykowi w pół zdania stawało się z wolna rutyną. – Przecież skok przez pole stabilne jest chyba najbezpieczniejszą formą transportu. A niestabilne uniemożliwia powstanie tunelu, więc skok przez nie jest wykluczony. Możliwość przełączania tych stanów nic tutaj…
     - Pomiary i symulacje wskazują – tym razem to Ak-Tarowi podniecony astrofizyk nie pozwolił dokończyć – że destabilizacja pola nie zerwie zainicjowanego wcześniej połączenia. Nie da się stworzyć tunelu prowadzącego do pola niestabilnego, lecz jeśli taki tunel powstanie, kiedy ono jest jeszcze stabilne… Piloci statku nawet nie będą świadomi, że się cokolwiek zmieniło. Nastąpi skok w niestabilne pole transferowe! Z obliczeń, już na pierwszy rzut oka wynika, że jednostka ulegnie anihilacji! Zostanie unicestwiona! – młody badacz niemal krzyczał z emocji. – To…
     Ak-Tar przestał go słuchać. W głębi trzewi, poniżej nasady szyi, poczuł nagle niepokojące mrowienie. Łagodny impuls, który pojawił się gdzieś w oddali, na samych obrzeżach umysłu, rozlewał się jak leniwa powódź, wypełniając stopniowo całą komorę mózgową. Bezkształtny zamysł, podobny do zbłąkanego błędnego ognika, niechętnie począł przybierać namacalne kontury. Wciąż jednak nie dało się go pochwycić; wymykał się niczym zwiewny, zwinny motyl.
     Kluk utkwił zamglony wzrok gdzieś w przestrzeni. Młody badacz, kontynuujący swój wywód, spiralnie rżnięta donica z jadowitym tualańskim porostem, ekskluzywne półkoliste regały, kosztowna wysokopoślizgowa posadzka – wszystko stopiło się w jedną wielobarwną mozaikę. Ak-Tar aż do bólu skoncentrował się na nieuchwytnej myśli ; miał wrażenie, że jego mózg zaraz wystrzeli spod szyi…
     I nagle już wiedział. Oślepiający rozbłysk nagłego olśnienia eksplodował, niczym rodząca się gwiazda. Jego ciałem targnął dreszcz przemożnej, żywiołowej radości. Pomysł był tak nieprawdopodobny, że miał szanse wypalić! Zaśmiał się na głos. Astrofizyk przerwał swoją tyradę i zdumiony wlepił w niego rozwarte na oścież oko. Ak-Tar nawet tego nie dostrzegł. Napawał się nieoczekiwanym zrządzeniem, bezcennym darem losu, którego nie spodziewał się dostać. Tej szansy nie mógł zmarnować – wiedział, że była ostatnia.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.