Nie wiem jak długo skakaliśmy wpadając na siebie nawzajem. Nie wiem też, jakim cudem ławki wytrzymały takie szaleństwo. Opróżniwszy całą butelkę, pozrywawszy wszystkie wstążki i baloniki, nieco już pijani padliśmy w końcu ze zmęczenia. „Szczęśliwego Nowego Roku!” – wrzasnął barman. Nie przypominałem sobie, żeby akurat był Sylwester, ale nie chcąc psuć nastroju krzyczałem wraz z innymi: „Do siego!” Znalazłszy się na dole, stwierdziłem, że po mojej prawej stronie mam tę samą dziewczynę, która wciągnęła mnie z korytarza do środka. Była to młoda, długowłosa brunetka o głębokich, piwnych oczach. Teraz oczy te śmiały się pełnią blasku, ale w ich głębi krył się jakiś stłamszony, ukryty smutek. Miała dwadzieścia, może dwadzieścia dwa lata. Ubrana była w długą, do kostek sięgającą niebieską sukienkę w żółte kwiatki. Na głowie miała zawiązaną czerwoną kokardę, która spinała jej włosy w połowie długości. Od razu przypadła mi do gustu. Ona też była mną wyraźnie zainteresowana. Przez kilka minut patrzyliśmy sobie w oczy. Ludzie dookoła śmiali się, śpiewali, opowiadali sobie dowcipy, jakaś parka w kącie zajmowała się sobą i zapominała o bożym świecie. A my, także o nim zapominając, gapiliśmy się na siebie jakby próbując sobie przypomnieć skąd się znamy. A znaliśmy się na pewno. Rzadko miewałem takie właśnie uczucie. Istniała oczywiście możliwość spotkania danej osoby w dotychczasowym życiu, ale nigdy nie miałem pewności, że znam ją od zawsze. Teraz właśnie tak było. - Jedziesz z Solitasville? – przerwałem milczenie. - Co?! – wrzasnęła przekrzykując śpiewających ludzi. - Pytałem, czy jedziesz z Solitasville! – powtórzyłem, tym razem biorąc pod uwagę czynniki zewnętrzne. - Tak. - To pewnie, tak jak ja, zdążasz do Gaudiumville w poszukiwaniu lepszego życia? - Mam nadzieję je tam zastać. - Jak się nazywasz? - Saviviretla, a ty? - Ogeretl. Pójdziesz dalej ze mną? - Muszę. W tym przedziale nie ma dla mnie miejsca. Jestem tu dziewiąta a byłam ostatnia.Gdy przyjdzie konduktor i tak będę musiała wyjść. - W drogę zatem! Pożegnaliśmy towarzystwo leżące w środku. Nie zwrócono na nas jednak najmniejszej uwagi. Każdy był czymś zajęty. Parka w kącie sobą nawzajem, trzej mężczyźni po prawej stronie śpiewaniem piosenek rodem ze stadionów piłkarskich, dwie kobiety na lewej ławce wspólnym czytaniem jakiejś gazetki o modzie. Chichotały przewracając każdą stronę. Barman, leżąc na podłodze, z wielkim zaangażowaniem próbował wyssać z butelki jeszcze kilka kropel szampana. Gdy wydostaliśmy się na korytarz, Saviviretla pocałowała mnie w policzek i ujęła mą dłoń . Poczułem coś na kształt wiązki prądu elektrycznego, który z prędkością światła przeszedł wszystkie komórki mojego ciała, kończąc drogę na sercu. Przez chwilę staliśmy naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Już teraz wiedziałem, że te jej ciemne oczy pozostaną w mej pamięci już do końca podróży. Ta chwila spędzona razem na korytarzu przeciągała się w nieskończoność. Miałem wrażenie, że wypełnia połowę mojego życia. Był to jedyny moment na mojej drodze, kiedy nie tęskniłem do stacji końcowej. Przeciwnie – nawet nie chciałem się tam znaleźć. Czułem, że tam nie może być lepiej. Lepiej w ogóle być nie może. Przeciąganie tego momentu popsułoby całą jego magię, mnie nie stać było jednak na postawienie decydującego kroku. W końcu Saviviretla pociągnęła mnie za sobą w kierunku przejścia między wagonami. Druga z pięciu świec - niebieska - wybuchła nagle jaśniejszym światłem, by zaraz potem utopić płomień w kałuży rozlanego wosku. Na staroświeckiej komodzie z papierami paliły się już tylko trzy. Kolejna z nich, czerwona, zapaliła się żywiej, próbując pewnie nadrobić straty po swej zgasłej poprzedniczce. Stary zegar bez wskazówek wydał z siebie głuchy odgłos i kilka zgrzytów. Wahadło nieznacznie drgnęło. Pojedynczy płatek róży oderwał się od kwiatu i wirując jak małe śmigiełko opadł na czerwony dywan. Kolejny wagon miał numer siódmy. „Widać wyłączyli kilka z taboru” – pomyślałem i delikatnie pociągnąłem Saviviretlę za sobą. Przez cały czas trzymaliśmy się za ręce. W tym momencie wydawało mi się, że nic nas nie rozłączy, że nie puszczając jej ręki przejdę choćby i pół pociągu, by w końcu znaleźć jednak dwa wolne miejsca w odpowiednim przedziale. Tam, w spokoju, ciesząc się sobą i czytając wspólnie dobrą książkę dojedziemy do Gaudiumville, a może i tam nasza znajomość nie skończy się na peronie... Tak, wtedy wierzyłem w to święcie. W korytarzu było jasno. Z otwartego okna wiało ciepłym, wiosennym powietrzem. Słońce, które wyszło zza chmur, świeciło pełnią blasku. Do nosa wdzierał się odurzający zapach bzów, rosy i świeżej trawy. Pociąg mijał świeżo zaorane pola i kwitnące na tysiące kolorów sady owocowe. Przejeżdżaliśmy przez prawdziwą Arkadię. Ludzie pracując na polu śpiewali wesoło z uśmiechem na twarzach. Urywki tych piosenek zdążały dotrzeć do naszych uszu, zanim ich wykonawcy zostali setki metrów za nami. Wagon mknął z niesamowitą prędkością. Pociąg jechał wtedy najszybciej, przez płaską jak stół równinę. Tory były proste, bez zakrętów. Pomyślałem, że jadąc w takim tempie na pewno niedługo znajdziemy się na miejscu. Nagle z okna spłynął na nas strumień światła. To szyny, które skręciły nieznacznie w prawo obróciły wagon ku tarczy słonecznej. Teraz słońce świeciło prostopadle tworząc promienistą aureolę, która oplotła nas na kształt sukni. Wiatr przywiał płatki dzikiej róży, które wleciały przez uchylone okno i wolno opadły nam pod nogi. W oddali usłyszeliśmy dźwięk dzwonów dobiegający z jakiegoś wiejskiego kościółka. Saviviretla uśmiechnęła się. Stojąc w promieniach słońca na usłanej płatkami podłodze wyglądała jeszcze piękniej. Żółte kwiatki na jej sukience zdawały się kwitnąć. „Chodź” – powiedziała biorąc moją rękę. Pociągnęła mnie za sobą jasnym korytarzem, w którym wszystkie okna były otwarte i ze wszystkich bił jednakowy blask. Tak doszliśmy do pierwszych drzwi w trzecim wagonie. Były rozsunięte. W środku siedziało ośmiu konduktorów. Byli dosłownie zasypani papierami. Czterech z nich miało na kolanach grube pliki kartek, które stemplowali i podawali kolegom. Ci wkładali kartki do kopert i naklejali znaczki. Pomyślałem, że może warto by ich spytać, czy w tym wagonie uda nam się znaleźć miejsca. - Przepraszam – zacząłem uprzejmie – nie orientują się panowie przypadkiem, czy w wagonie zostały jeszcze jakieś wolne miejsca? Na moje pytanie jeden z nich - wysoki, chudy jegomość w podeszłym wieku - uśmiechnął się przyjaźnie i zabawnie podrzucając do góry swoje sumiaste wąsy powiedział: - Obawiam się, że nie tylko w tym wagonie, ale nawet w całym pociągu może już nie być miejsc. Na tym kursie zawsze jest piekielny tłok. Widzę jednak, że państwo przeszli niemały kawałek drogi bez rezultatu. Cóż... Mogę państwu zaoferować pewien układ. Jak państwo widzą mamy tu mnóstwo papierkowej roboty. Musimy to skończyć przed końcem podróży, ale jednocześnie mamy obowiązek skontrolowania biletów i rezerwacji. Obawiam się, że nie wyrobimy się ze zrobieniem obu tych rzeczy. Jeśli zatem zgodzą się państwo zastąpić dwóch z nas, to my pójdziemy na kontrolę i w ten sposób zwolnią się miejsca. Zgadzają się państwo? - Chyba nie mamy wyjścia – powiedziałem z uśmiechem patrząc na Saviviretlę, która nie protestowała – Zgadzamy się. - To wspaniale! – ucieszył się wąsaty konduktor – Kolega pokaże zaraz państwu co należy robić. My natomiast już się wynosimy. Chodź, Rarotserarobal! Dwaj mężczyźni wstali z siedzeń, zabrali kasowniki i ukłoniwszy się wyszli z przedziału. Zaraz po zajęciu miejsc dostaliśmy po grubym pliku kartek. Jeden z konduktorów wytłumaczył nam, na czym polega zajęcie. Nie była to trudna robota. Ja stemplowałem koperty, Saviviretla wkładała do nich kartki i naklejała znaczki. Szło nam to z początku nawet gładko, podśpiewywaliśmy sobie, czasem gdy jakiś znaczek przykleił się do góry nogami, lub stempel wylądował na dłoni, wybuchaliśmy głośnym śmiechem. Tak upłynęło dużo czasu. W końcu jednak ciągłe, machinalne uderzanie pieczątką o koperty zaczęło mnie nudzić. Rutyna tego zajęcia stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Przestałem śpiewać i śmiać się. W milczeniu i z zaciśniętymi zębami uderzałem coraz bardziej nerwowo w nie zmniejszający się stos kopert. Modliłem się w duszy, żeby konduktorzy wrócili i żebyśmy musieli wyjść z przedziału na korytarz. Najgorsze nie było samo stemplowanie. Najbardziej przerażała mnie perspektywa spędzenia całej podróży na tym jednym zajęciu. Ile ciekawych rzeczy można by było zrobić gdyby nie to uziemienie przez papiery i pieczątki... Zresztą – myślałem sobie – po co ja mam to robić? Jaką korzyść czerpię z tego dla siebie? Dlaczego siedzę tutaj zamiast chodzić po korytarzach z Saviviretlą, oglądać krajobrazy przesuwające się za oknami, oddychać świeżym powietrzem? Atmosfera robiła się coraz cięższa. Reszta osób w przedziale również przestała śpiewać tylko z zacięciem koncentrowała się na swoich zajęciach. Saviviretla także naklejała swoje znaczki z coraz większym zapamiętaniem. Z jej twarzy zniknął uśmiech, pojawiło się zimne skupienie. Praca szła jej nieźle, dużo lepiej niż mnie. Dlatego często zdarzało się że brakowało jej kopert do znaczków, mimo iż ja miałem dużo prostszą czynność. Jej przykład odwodził mnie skutecznie od myśli, jaka zaczęła krążyć mi po głowie: „A gdyby tak rzucić to wszystko w cholerę i wyjść z przedziału?... Na pewno są jeszcze w pociągu inne wolne miejsca!” W miarę upływu czasu czułem się coraz gorzej. Nie mogłem patrzeć na koperty przede mną, całe ręce miałem umazane tuszem. Nachodziła mnie ochota żeby pogryźć ten papier, zmieszać z atramentem, wszystko razem pomiąć i wyrzucić przez okno. Saviviretla zdawała się zauważać mój stan, gdyż co pewien czas, kiedy akurat nie nadążałem ze stemplowaniem kopert gładziła mnie po głowie i uśmiechała się patrząc mi w oczy. W końcu spytała mnie szeptem: „Widzę, że masz już dość. Może zrezygnujemy?”. Wtedy jednak ambicja wzięła u mnie górę nad faktycznym stanem psychicznym. Zacisnąłem mocniej zęby i głębiej zanurzyłem pieczątkę w tuszu. Po jakimś czasie jednak nie wytrzymałem. Pochyliłem się ku Saviviretli i błagalnym głosem powiedziałem: „Nie mogę już dłużej. Muszę wyjść.” Na początku starała się mnie przekonać do pozostania, ale gdy dałem jej do zrozumienia, że nie zmienię decyzji, sama odłożyła swoje papiery, podziękowała konduktorom, którzy byli nieco zdziwieni całą sytuacją i wyszła z przedziału. Ja również ukłoniłem się i pospieszyłem za nią. Na zewnątrz odetchnąłem z ulgą. Bezsens pracy wykończył mi nerwy. Gdybym tylko widział jakiś cel w przybijaniu tych pieczątek! Gdybym wykonując to zajęcie czuł, że odnoszę jakąś korzyść. Wszystko jedno jaką – pogłębiam swoją osobowość, pomagam jakiejś konkretnej osobie, tworzę coś nowego, rozwijam ideologię... Nie – ja po prostu ślęczałem w przedziale konduktorskim i babrałem się tuszem! Jak można w ten sposób stracić całą podróż, całe życie?! Jaki wtedy sens ma życie ?! Saviviretla spojrzała na mnie z politowaniem. W jej oczach odbijało się prawdziwe, namacalne współczucie. Była naprawdę przejęta moim stanem. Postaliśmy chwilę w milczeniu odwróceni tyłem do zamkniętych z powrotem drzwi przedziału. Galahad Galahad spiął wiernego rumaka i galopem zjechał z pagórka. Przed nim rozciągał się piękny, lecz groźny widok. W głębokiej dolinie, zamkniętej po obu stronach stromymi urwiskami, piętrzył się otoczony fosą i obwarowany potężnym murem zamek. Prowadziła do niego kręta, wyboista droga, opadająca i wspinająca się na liczne wzniesienia. Rycerz cwałem minął ruiny starego kościoła, obok którego stał ogromny, wiekowy dąb - jedyne drzewo w dolinie. Krajobraz był posępny i złowrogi. Przekleństwo ciążyło nad krainą. Ziemia była jałowa, a mieszkańcy zamku dawno już nie wychodzili na zewnątrz, zdjęci trwogą i niemocą. Działo się tak od kiedy Balin, brat Balana zadał królowi Pellamowi, panu na Carbonec, Cios Boleści przepowiedziany wcześniej przez Merlina. Nieprawy rycerz naruszył tym samym potęgę Gaala, największej świętości na Ziemi, która przez długie lata zapewniała szczęście poddanym króla Pellama. Sprowadziło to na starego władcę, oraz na lud Carbonec straszliwą klątwę. Rośliny obumarły, ziemia stała się jałowa, nad doliną nigdy więcej miało nie pojawić się słońce. Król-Rybak pozostając ciężko ranny nie był w stanie chodzić o własnych siłach. Nieszczęście mógł odczynić tylko najcnotliwszy, najmężniejszy i najodważniejszy z rycerzy. Mąż, w którego sercu nigdy nie zagościła pycha, strach ani obłuda. Od lat kwiat arturiańskiego rycerstwa szukał zamku Graala. Od lat bez rezultatów. Tylko dwóm z nich dane było dotrzeć na dwór Króla-Rybaka. Byli to Parcival i Gawain. Nie okazali się jednak być owymi najlepszymi spośród rycerzy. Obaj stanąwszy wreszcie przed Graalem zadali niewłaściwe pytania i musieli opuścić zamek bez odkrycia tajemnicy. Galahad, syn Lancelota i córki Pellama - Dziewicy Od Graala - zatrzymał konia przed bramą zamku. W jego sercu nigdy nie zagościła trwoga, teraz jednak stojąc przed ogromnymi wrotami, popadł w zadumę. Tak wiele przebył trudów i niebezpieczeństw, tyle krajów przemierzył, stoczył tyle bitew i pojedynków... Spędził na poszukiwaniu tego miejsca połowę życia. Czy teraz okaże się godzien przestąpić próg zamku i spojrzeć na Graala? Czy zada właściwe pytanie? Przez długie lata myślał nad jego treścią. Był już pewien jego brzmienia, teraz jednak, przed samą próbą zaczął się wahać. Może to jednak nie to, może jeszcze należy pomyśleć? „Nie!” – powiedział sobie – „Zbyt wiele wycierpiałem, by teraz jeszcze się zastanawiać! Już sam fakt, że tu jestem, jest szansą, której nie mogę zaprzepaścić. Najwyżej umrę.” A śmierci się nie bał, tak jak nie bał się żadnej innej rzeczy na świecie, z wyjątkiem bożego gniewu. Przejechał przez zwodzony most i zastukał kopią o mosiężne okucia drzwi. Po chwili wrota otworzyły się same. Rycerz wjechał na pusty dziedziniec. Nie było widać żywej duszy. Skierował konia w stronę pałacu Pellama. Następnie zsiadł z wierzchowca, przywiązał go do kołka i wszedł przez otwarte na oścież drzwi do środka. Wewnątrz pałacu było ciemno i nic nie zakłócało wszechobecnej, głuchej ciszy. Galahad słyszał doskonale bicie własnego serca - dudniło tak, że echo niosło odgłos tego dudnienia daleko po pustych korytarzach. Cały zamek zdawał się być umarły. Galahad wszedł po schodach na piętro. Tam, w małym, przechodnim pokoju czekała wysoka dama, o pięknej, choć śmiertelnie bladej twarzy. Rycerz ukłonił się, zgodnie ze zwyczajem, do samej ziemi. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, odpowiedziała na pozdrowienie i zaprowadziła do wielkiej sali. Tam, na złotym tronie, w otoczeniu całego dworu siedział król Pellam. Był już bardzo stary, złamany chorobą i utrapieniem. Galahad podszedł pod tron, upadł na kolano i oddał hołd władcy Carbonec. Król-Rybak na wypowiedziane skromnie imię rycerza uśmiechnął się. Galahad był w końcu jego wnukiem, którego nie widział od wielu lat. Po oficjalnym przedstawieniu nowoprzybyłemu gościowi najważniejszych osób na zamku, król spytał rycerza, czy ten nie chciałby mu zadać jakiegoś pytania. Czekający na ten moment Galahad wstał, wyprostował się i bez cienia wahania, które nękało go jeszcze przed wjazdem do Carbonec, powoli wypowiedział: „Czym jest Graal i komu służy?”. Na te słowa szare dotychczas mury zamku pojaśniały. Przez otwarte okno wpadła silna wiązka słonecznego światła. Posępni dworzanie jak na komendę zakrzyknęli radośnie, zaczęli tańczyć i biegać po całej sali. „Klątwa zdjęta, klątwa zdjęta!” – wrzeszczał gruby kucharz. „Niech żyje Galahad!” – krzyczały damy dworu. Ludzie śmiali się i płakali ze szczęścia. W doniczce koło tronu na wyschniętej łodydze zakwitł kwiat. „Uczta!” – zakrzyknął król – „Przygotować ucztę!”. Natychmiast cała armia kucharzy rzuciła się na dół, potykając się na schodach. Niebawem nosili już pachnące dania na złotych tacach do suto zastawionych stołów. Wino lało się strumieniami, muzycy grali radośnie. Wesoły błazen żonglując biegał po sali i wywoływał salwy śmiechu, gdy przypadkiem upuścił któreś z jabłek, lub poślizgnął się na gładkiej posadzce. Galahad traktowany był z największym szacunkiem, podziwem i wdzięcznością. Delektował się wyśmienitym jadłem i napojem, jakiego od lat nie miał w ustach. Po godzinie, gdy wszyscy byli już syci i zadowoleni, król wstał po raz pierwszy od wielu lat i poprosił o ciszę. Wziął złoty puchar ze szmaragdową rączką i rzekł: „Pragnę wznieść toast za naszego mężnego oswobodziciela, Galahada!” Gdy klaskanie ustało, a każdy pociągnął ze swego kubka zdrowy łyk wyśmienitego wina, król z powrotem zabrał głos: "Nie na darmo zadałeś to pytanie, rycerzu bez skazy! Temu, kto je wypowiedział właściwie, przypada w udziale zaszczyt ujrzenia Graala na własne oczy i odkrycia jego tajemnicy. Teraz nadeszła ta chwila. Wstań Galahadzie i chodź za mną!”. Galahad z trudem wstał. Za dużo wypił wina i teraz głowa mu ciążyła, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Poszedł jednak za Królem-Rybakiem do małej sali, do której prowadziło tylko jedno wejście. Król bez słowa wprowadził rycerza do środka, po czym sam wyszedł zamykając drzwi. Po chwili przed Galahadem ukazały się dwa szeregi pięknych dziewic, które szły śpiewając. Pośród nich kroczyła wysoka kobieta, odziana w długą, białą suknię. Trzymała ona w ręku piękne naczynie wykonane ze złota i drogich kamieni. Od naczynia bił niesamowity, nieziemski blask. Galahad stał olśniony. „Chodź, odbierz swą nagrodę, cny rycerzu” - rzekła niewiasta w bieli. Rycerz niepewnym, chwiejnym krokiem podszedł do naczynia i odebrał je z rąk Strażniczki Graala. Wypity alkohol dał jednak znać o sobie. Galahad, źle złapał uchwyt i nie udźwignął ciężkiego pucharu. Graal z łoskotem spadł na posadzkę z różowego marmuru. Naczynie, które zawsze miało być pełne, leżało teraz przewrócone do góry dnem. Po posadzce spłynął wartki potok krwi...
|
|